34,90 zł
Ostatni tom epickiej historii Krügera. Wielki finał, dramat człowieka w przededniu wybuchu największej wojny w historii świata.
25 sierpnia 1939. Berlin. Wilhelm Krüger jest najbardziej poszukiwanym przestępcą w Niemczech. Powinien wyjechać, przedtem musi jednak doprowadzić do konfrontacji z Iwanem Kolcowem. W drodze do celu sprzymierza się z Walterem Schellenbergiem, szefem kontrwywiadu SS. Przełożony Schellenberga,Reinhard Heydrich, ma jednak wobec Krügera własne plany...
Stworzono go, by zadziwiał Świat, lecz on ten Świat postanowił podbić. Wilhelm Krüger. Złodziej. Inteligentny, bezwzględny, drapieżny. Doskonale przystosowany do czasów, w których przyszło mu żyć.
Strzał był nieco głośniejszy od poprzedniego, ale poziom hałasu nie miał już znaczenia. Powietrze przecięła bowiem nieodległa seria karabinu maszynowego, a zaraz potem następna, dłuższa. Towarzyszące im echo przez dłuższą chwilę dominowało nad okolicą. Dominowało nawet nad histerycznym krzykiem tłumu. Krüger wprowadził do komory kolejny pocisk, po czym złożył się do następnego strzału?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 334
Krüger IV Lis
© 2017 Marcin Ciszewski
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-645-2374-8
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Czerń nocy jest nieprzenikniona. Temperatura ma idealną wysokość: nie czuję ani chłodu, ani ciepła. Potężne góry otaczają nas ciasno, dolina z kolei zdaje się ciągnąć w otchłanną nieskończoność. Potęga natury nie przytłacza jednak. Nie jestem intruzem, jestem jej częścią.
– To było długie dziewiętnaście lat – mówi Starzec. Nie odczuwa potrzeby snu, pragnienia czy głodu. Jeszcze sobie nie uświadamiam, że biorę z niego przykład. Że staję się coraz bardziej częścią jego nierealnej, ale jakże materialnej obecności.
– Bardzo wiele się podczas nich wydarzyło – stwierdzam.
– Krüger objął prowadzenie grupy.
– I już go nie oddał. Jakbym nie tasował kart, zawsze na wierzchu leżał as pik.
– To naturalne. W stadzie przywództwo przejmuje najsilniejszy osobnik.
– Z ulgą oddałem mu tron – mówię lekkim tonem. – Nigdy mi na nim nie zależało.
– Opowiedz mi o sobie.
Myślę. O czym tu mówić?
– Nie ożeniłem się, choć nie było to moim zamierzeniem – szepczę. – Była w moim życiu kobieta. Z bardzo wysokich sfer.
– Za wysokich?
Śmieję się serdecznie. Jakże pięknie udaje niewiedzę ten mój niespodziewany rozmówca.
– Nie. – Kręcę głową. – Moja rodzina pochodziła z galicyjskiej szlachty. Ojciec nie miał wielkich potrzeb materialnych, ale umiał zapewnić dostatni byt swoim bliskim. Odebrałem staranne wykształcenie. Rodzice, zarówno moi, jak i tej… dziewczyny… byli całym sercem za małżeństwem. Ja jednak nieco wcześniej wsiąkłem w działalność konspiracyjną. Organizacje niepodległościowe wyrastały we Lwowie jak grzyby po deszczu. Bardzo mnie to pochłonęło, do tego stopnia, że uznałem walkę o Polskę za ważniejszą niż osobiste szczęście.
– Szlachetne pobudki.
– Tyle że szlachetne pobudki oznaczają często złamanie czyjegoś serca.
– Niekiedy nie ma dobrego wyboru.
– Zapewne – przytakuję gorliwie. – Organizacja uznała, że moje talenty dotyczące zmiany tożsamości i oszukiwania ludzi są na tyle wysokiej miary, iż może powierzyć mi zadanie zaopatrzenia w środki finansowe. Zdobywane nielegalną drogą. Szybko doszedłem do wniosku, że potrzebuję do pomocy dwóch młodych ludzi, inteligentnych i bezwzględnych, najlepiej wykorzenionych ze swoich środowisk, których ukształtuję tak, jak będę chciał. Ktoś polecił mi Zdanowskiego. Tak trafiłem na Krügera. I pomyliłem się. On bardzo szybko poszedł własną ścieżką. ■
– Jest pan zwykłym bandytą, Krüger.
– Nie, panie dyrektorze. Jeśli w ogóle, jestem bandytą niezwykłym.
Kellermann uśmiechnął się grzecznie. Był człowiekiem uprzejmym i dobrze wychowanym. Dawno wpadł na to, że są to cechy, które zupełnie nie przeszkadzają mu w wykonywaniu codziennych obowiązków. Przeciwnie: niejednokrotnie okazywały się bardzo pomocne.
Naturalnie, gdyby Regierungs- und Kriminaldirektor Max Kellermann został wyposażony przez naturę wyłącznie w uprzejmość, a poprzez staranne wychowanie – w nienaganne maniery, w sposób oczywisty nie nadawałby się na swoje stanowisko. Jednak o czym wielokrotnie, acz poniewczasie, przekonywali się ludzie, których ścigał, nadawał się, i to wyśmienicie. Jego kariera zawodowa składała się z ogromu sukcesów, które w licznych przypadkach można by nazwać spektakularnymi, oraz z nader rzadkich, w dodatku starannie zamiecionych pod dywan, porażek.
– Precyzyjnie rzecz ujmując: człowiek, o którym pan opowiada, jest bandytą niezwykłym – powiedział Wilhelm Krüger. – Niestety, mnie to nie dotyczy, ponieważ nie jestem tym człowiekiem.
– Mam w tej materii całkowicie odmienne zdanie – odparł z poważną miną Kellermann.
– Mam nadzieję, że nie umyka panu fakt, iż rzuca pan bardzo poważne oskarżenie. Zwłaszcza w kontekście orzeczenia sądu, które, jestem przekonany, zna pan doskonale.
– Nie stawiam panu formalnych zarzutów. Jeszcze nie.
Krüger roześmiał się z niewymuszoną wesołością. Wyglądał na człowieka, którego spotkanie zaczynało naprawdę bawić.
Dyrektor uważnie przyjrzał się ubranemu z wystudiowaną, artystyczną niedbałością gościowi. Biała koszula bez krawata. Lekki, jasny garnitur. Gustownie dobrany szal, którego końce spadały na kolana siedzącego w fotelu właściciela. Ogorzała cera, wąsiki, bródka, okulary w rogowej oprawie, groteskowo ostentacyjny sygnet na środkowym palcu prawej dłoni i siwa, podobna do lwiej grzywa stanowczo zbyt długich włosów nadawały mu wygląd człowieka, za jakiego Krüger pragnął uchodzić: zaprzyjaźnionego z elitami III Rzeszy malarza portrecisty, tworzącego podobizny wyższych oficerów Sztabu Generalnego i Wehrmachtu, dostojników partii czy SS. Po mieście krążyły uporczywie powtarzane plotki, jakoby wielkim marzeniem Krügera było namalowanie portretu Wodza. I ponoć Führer nie był temu projektowi nieprzychylny.
Maskarada, pomyślał policjant. Skuteczna, niestety.
Kellermann wstał zza imponującego dębowego biurka, budzącego szacunek dzieła słynących z precyzji i solidnego kunsztu gdańskich rzemieślników. Podniósł z blatu kartonową teczkę. Nie spiesząc się, rozwiązał blokującą dostęp kokardę, po czym wziął do ręki gruby plik gęsto zapisanych i opatrzonych licznymi zdjęciami kartek.
– To tylko część dossier na pana temat – powiedział, patrząc wprost w oczy gościa. – I zaledwie ułamek pańskich wyczynów.
Krüger wypuścił z płuc dym. Nim rozmówcy przeszli do konkretów, pierwsze dziesięć minut spotkania upłynęło na wyszukanych uprzejmościach oraz częstowaniu gościa cygarem i lampką curvoisiera. Uwagi gospodarza nie umknął fakt, że siedzący naprzeciw mężczyzna nie tknął alkoholu, z prawdziwą przyjemnością delektował się natomiast wonnym dymem cygara.
– Szalenie ciekawe. Wręcz intrygujące.
– Ma pan tupet. Ujmę to w ten sposób: zawarte w teczce dane dotyczą najbardziej zuchwałego i bezwzględnego przestępcy w Niemczech. Jego skoki na banki i konwoje z pieniędzmi stały się niemal legendarne, o ich przebiegu uczą w szkołach policyjnych, a każdy szanujący się funkcjonariusz stawia sobie za punkt honoru złapać go na gorącym uczynku. Niestety, pomimo rozlicznych wysiłków bardzo wielu ludzi, nikomu się do tej pory to nie udało. Bandyta jest śliski jak wąż, na miejscu przestępstwa nigdy nie zostawia śladów, ewentualni świadkowie giną bez wieści lub zeznają, że niczego nie widzieli, wspólnicy przestępstw natomiast nie żyją albo pozostają nieuchwytni.
Krüger założył nogę na nogę. Z uwagą śledził zmierzający ku sufitowi, esowato wijący się obłoczek dymu. Zza okna dochodził potężniejący gwar wielkiego miasta. Nic dziwnego. Nowoczesny, oddany do użytku dosłownie przed tygodniem gmach prezydium berlińskiej Kriminalpolizei mieścił się przy Aleksander Platz, w ścisłym centrum stolicy. Berlińczycy zdążyli już nadać temu monumentalnemu budynkowi miano „die Burg”. Twierdza. Było w tym sporo obawy i szacunku zarazem.
Gospodarz zauważył, że gość pochylił się nieco do przodu.
– To już przestaje być śmieszne, panie Kellermann – powiedział Krüger, jak na zawołanie pozbywając się z głosu śladów rozbawienia. Nie dawał się zwieść pozorom. Gospodarz gabinetu, dobiegający pięćdziesiątki, niechlujny, spocony, otyły mężczyzna o nalanej twarzy i nieruchomych oczach, był niezwykle sprytnym człowiekiem. I, z niejasnych na razie przyczyn, wyglądał na osobiście zainteresowanego utopieniem gościa w odległej o kilkaset metrów rzece. – W swoim dossier posiada pan zapewne wyrok berlińskiego sądu, który niemal pół roku temu, tuż przed pięćdziesiątymi urodzinami Führera, całkowicie oczyścił mnie z tych niedorzecznych zarzutów. Szczerze mówiąc, odnoszę wrażenie, że ma pan na moim punkcie obsesję. Jestem malarzem, członkiem Izby Kultury Rzeszy, a także szeroko znanym filantropem. Słowem: z punktu widzenia prawa niewinnym obywatelem.
Tym razem uśmiechnął się Max Kellermann. Jako policjant z blisko trzydziestoletnim stażem doskonale zdawał sobie sprawę, jak względnym pojęciem jest niewinność. Zwłaszcza z punktu widzenia prawa; zwłaszcza w tych murach.
– Oczywiście – mruknął, nadając swemu głosowi prowokacyjnie ironiczny odcień.
Ale Krüger nie dał się sprowokować.
– Proszę zasięgnąć opinii na mój temat u Adolfa Zieglera.
Kellermann podniósł dłoń, dając do zrozumienia, że rekomendacja ulubieńca dr. Goebbelsa jest mu znana, ale nie stanowi przedmiotu rozmowy.
– Respektuję wyrok sądu – odparł. – Jak pan zapewne zauważył, nie został pan aresztowany, a jedynie zaproszony na spotkanie. O przekazanie zaproszenia poprosiłem jednego z naszych najgrzeczniejszych i najlepiej wychowanych funkcjonariuszy. Chyba nie ma pan powodu się na mnie uskarżać. Gawędzimy sobie po prostu przy koniaku i cygarze. Jednak uważam, że błądzić jest rzeczą ludzką...
– Ach tak? To stwierdzenie w pańskich ustach brzmi jak obelga.
– Skądże. Jest dokładnie odwrotnie. Nie chcę pana urazić, w związku z czym w dalszej części naszej rozmowy posłużę się pewną hipotezą. Pewną hipotetyczną konstrukcją. Przyjmijmy, że mówimy o człowieku, którego dane zawarte są w tym oto dossier, ale nie wymieniamy jego nazwiska. Czy możemy się tak umówić?
Krüger demonstracyjnie spojrzał na zegarek.
– Pod warunkiem, że nie zajmie to zbyt dużo czasu – odparł.
Przez twarz Kellermanna przebiegł cień. Dyrektor z widocznym wysiłkiem starał się zapanować nad mimiką.
– Spieszy się pan?
– Owszem. Mam zaplanowanych kilka spotkań z nowymi klientami. Bardzo znaczącymi klientami. – Krüger nie akcentował specjalnie żadnego z wypowiedzianych słów; nie musiał. Kontekst był oczywisty.
Dyrektor całkowicie odzyskał panowanie nad sobą. Gra pozorów, którą obaj uprawiali, zaczynała być męcząca, bezwzględnie jednak powinna zostać doprowadzona do końca.
– Postaram się streszczać.
– Słucham zatem.
– Wyobraźmy sobie więc, że ów człowiek, ten groźny bandyta, pewny siebie, fachowy, sprytny i umiejący się maskować, który jest w dodatku mężczyzną niezwykle inteligentnym, wie doskonale, że dobra passa nie może trwać wiecznie. Oczywiście, nie można odmówić mu profesjonalizmu, co ja, jako zawodowiec z przeciwnej strony barykady, muszę z niechęcią przyznać. Ale tyle skoków, tyle lat działalności... – Dyrektor teatralnie zerknął do leżącej przed nim teczki, czegoś przez chwilę w niej szukał, w końcu, odnalazłszy pożądany dokument, rzucił nań okiem, a potem podniósł wzrok i spojrzał zza okularów na rozmówcę. Krüger mógłby się założyć, że cała ta pantomima była całkowicie zbędna. Kellermann wyglądał na człowieka, który zna na pamięć każde słowo i każdą liczbę z dossier. – ...Mój Boże, od tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego... siedemnaście lat nieustannego ryzyka i nerwów. Domniemywam, że ów przestępca, ten prawdziwy artysta w swoim fachu, ma już odłożoną niezłą sumkę. Raporty mówią, że w omawianym okresie ukradł blisko sześć milionów marek. To prawdziwa fortuna, nawet jeśli się założy, że człowiek ten musiał przecież ponosić niemałe koszty działalności: zakupu samochodów, wynajmu lokali, opłacenia wspólników i informatorów, być może nawet przedstawicieli władz...
Kellermann ponownie urwał, po czym westchnął, jakby ubolewając, że są na tym świecie przedstawiciele władz tak bardzo nieodporni na pokusy materialne, i spojrzał przepraszająco na wiszący na ścianie portret Bismarcka. Żelazny kanclerz surowym okiem patrzył na obecnego przywódcę narodu, którego monumentalna podobizna zajmowała miejsce po przeciwległej stronie, niemal dokładnie nad głową gospodarza gabinetu.
– Siedemnaście lat. No, no…
– Prawda? To tylko w Niemczech. Zadałem sobie nieco trudu i zasięgnąłem informacji za naszą wschodnią granicą. Otóż człowiek ten ma również niezłą kartotekę w Polsce. Zaczynał w czasach Wielkiej Wojny. Polska policja chętnie by się z nim spotkała i pogadała, na przykład o napadzie na Bank Zachodni w Warszawie. O dwóch trupach, które zostały na jego drodze. I wielu innych przestępstwach.
Krüger wygodnie rozsiadł się na krześle. Nie sprawiał wrażenia człowieka nadmiernie zainteresowanego tematem rozmowy.
Zza okna dobiegał warkot potężnych silników autobusowych oraz zgrzytanie kół wagonów krzyżujących się na Aleksander Platz linii tramwajowych.
Dyrektor chrząknął. Musiał się skupić. Zaczynała go boleć głowa. Wiedział, że jeśli migrena się rozwinie, będzie oznaczać całkowicie zmarnowany dzień. A dzisiejszy dzień nie mógł zostać zmarnowany.
– Pewne jest więc, że posiada fortunę. Mógłby już nie pracować do końca życia. Idę o zakład, że zaczął się zastanawiać: czy aby na pewno warto jeszcze ryzykować? Czy warto narażać zdobyty majątek, wolność, a kto wie, czy nie życie, dla jeszcze jednego skoku, który przecież zawsze może skończyć się porażką? No dobrze, może uda się jeszcze jeden. Ale następny? Nikt nie może przewidzieć, kiedy wyczerpie się limit szczęścia. Pytanie zatem jest następujące: czy nie warto przypadkiem zaszyć się w jakimś spokojnym, uroczym miejscu i po prostu korzystać z owoców z takim trudem zdobytych pieniędzy? Nie warto?
Krüger pokiwał głową. Rozważania, istotnie, czysto teoretyczne, ale wnioski godne rozważenia.
– Jeśli już bawimy się w teoretyzowanie, sądzę, że takie pomysły w istocie mogły temu bezwzględnemu rabusiowi przyjść do głowy – przytaknął.
– Sam pan widzi. – Kellermann wyglądał na autentycznie ucieszonego. Zabębnił pulchnymi palcami o blat biurka. – To są logiczne wnioski. Jedyne logiczne, ośmieliłbym się nawet powiedzieć. Ale idźmy dalej. Spójrzmy na sprawę okiem przedstawicieli sił odpowiedzialnych w naszym kraju za ład i porządek. Nie muszę chyba specjalnie podkreślać, że siły te są głęboko zaniepokojone istniejącym stanem rzeczy. Tak ostentacyjne łamanie prawa nie może być przecież tolerowane. I władze dokładają wszelkich wysiłków, by ukrócić działalność przestępcy. Przesłuchują świadków, badają ślady, inwigilują środowisko kryminalistów, nadzorują wzmocnienie ochrony konwojów przewożących gotówkę i placówek bankowych. To są rzeczy, o czym zapewne nie muszę panu mówić, szalenie absorbujące i niezwykle kosztowne. Pochłaniające czas dziesiątek i setek funkcjonariuszy, a także masę, naprawdę masę pieniędzy.
– Domyślam się. – Krüger po raz ostatni zaciągnął się cygarem, po czym starannie zgasił je w podsuniętej przez gospodarza popielniczce. – Im większa operacja, tym więcej kosztuje. Jest to prawda z gatunku truizmów. Może skończymy na dziś?
– Jeszcze chwileczkę. – Kellerman władczym gestem podniósł rękę. – Zmierzam do puenty, proszę się nie niepokoić. Wobec powyższych wniosków mógłbym zaryzykować twierdzenie, że siły prawa i porządku byłyby niezwykle zainteresowane tym, by ów bandyta doszedł do wniosku, iż dalsze ryzyko się nie opłaci, w związku z czym człowiek ten decyduje się zakończyć karierę włamywacza i złodzieja. Nabywa niewielki domek nad jeziorem Wannsee, zatrudnia miłą starszą panią do sprzątania oraz ogrodnika, który będzie pielęgnował szmaragdowy trawnik i przycinał wonne róże, żeni się z jakąś uczciwą panienką z dobrego domu, płodzi dzieci... Czemu mi się pan tak przygląda?
Kellermann, skupiony na swoim oratorskim popisie, dopiero teraz zauważył, że jego gość, przechyliwszy głowę i mrużąc oczy, od dłuższej chwili wpatruje się w niego z natężoną uwagą.
– Myślę, że takie światło jest najlepsze, by pana portret, panie dyrektorze, najwierniej odzwierciedlał rzeczywistość – w zamyśleniu odpowiedział Krüger, nie przestając wnikliwie studiować szczegółów twarzy Kellermanna. – Tak właśnie powinien pan siedzieć… a słońce koniecznie musi padać z lewej strony. Pański prawy profil ma nieco, proszę wybaczyć sformułowanie, mniej szlachetny wyraz. Lewy jest znacznie lepszy. Tak. Dokładnie o to chodzi. Lewy półprofil. I koniecznie pozycja siedząca, może nawet za biurkiem, tak jak teraz. Niektórzy wolą stać, ale, szczerze powiedziawszy, efekty potem są czasami pożałowania godne. To...
– Żarty pan sobie robi? – podniósł głos Kellermann. Z niesmakiem stwierdził, że odkąd Krüger przekroczył próg gabinetu, skoczyło mu ciśnienie, a żołądek pobrzmiewał nieprzyjemnym bólem. Do tego doszła cholerna migrena. Pożal się Boże malarz działał na niego jak płachta na byka. Jednak w najlepiej pojętym interesie dyrektora kryminalnego, SS-Standartenführera Maxa Kellermanna oraz reprezentowanej przez niego instytucji było konsekwentne doprowadzenie tej rozmowy do końca.
– Nie, panie dyrektorze. – Krüger, starannie maskując rozbawienie, poprawił się na krześle. – Po prostu oceniam pana fizjonomię z profesjonalnego punktu widzenia. Ale proszę się nie niepokoić, nie namawiam pana na zamówienie portretu.
– Proszę?
– Skończył pan na tym, że życzyłby pan sobie, by ten hipotetyczny mistrz złodziejskiego fachu zaprzestał działalności. To właśnie pan ostatnio powiedział.
Tak, ten poranek zdecydowanie wymagał od Kellermanna ogromnych pokładów cierpliwości. Dyrektor podjął kolejny, niemały wysiłek, by nie wybuchnąć.
– Rzeczywiście, tak powiedziałem – wycedził przez zęby. Mimo wczesnej pory dzień był duszny i gorący. W gabinecie coraz bardziej brakowało powietrza. Szef berlińskiej policji otarł czoło wyciągniętą z kieszeni chusteczką. – Otóż mogę stwierdzić, że gdyby temu człowiekowi przyszło do głowy powstrzymać się od następnych napadów, władze mogłyby zaakceptować taki stan rzeczy. Przejść do porządku dziennego nad tym, co się wydarzyło, a docenić fakt, iż nie muszą być dłużej postawione w stan najwyższej gotowości. Umowa byłaby prosta: mężczyzna znika, a dossier na jego temat ląduje na samym dnie archiwum w jakiejś zapomnianej piwnicy. Jak się panu podoba taki scenariusz?
Krüger sprawiał wrażenie człowieka, który zapaliłby jeszcze jedno cygaro. Najwyraźniej pośpiech przestał być jego priorytetem.
– Z pana punktu widzenia jest niewątpliwie bardzo korzystny – odrzekł powoli. Mówił staranną, literacką niemczyzną. Niski głos z lekką chrypą brzmiał wyraźnie w wypełnionym dymem gabinecie.
Ma trzydzieści dziewięć lat, pomyślał Kellermann. Ale wygląda na mniej. Przynajmniej pięć lat mniej. Pomimo siwizny. Na pewno podoba się kobietom. I na pewno nie podoba się mnie.
– Prawda? – odrzekł dyrektor. – Myślę, że korzyść byłaby obopólna.
– Zapewne. Nie za bardzo natomiast potrafię wyobrazić sobie powód, dla którego pan mi to opowiada.
Cisza w gabinecie była tym razem nieco inna niż przedtem. Jakby bardziej pogodna. Dyrektor po raz pierwszy szczerze się roześmiał.
– Rozważam po prostu teoretyczny scenariusz rozwoju sytuacji – odrzekł.
Krüger wstał. Nie czekając na reakcję gospodarza, podszedł do wieszaka i zdjął z niego długi, doskonale dopasowany do garnituru płaszcz, który niespiesznie założył, niedbale zawiązując pasek.
– Miło się gawędziło – powiedział, poprawiając na głowie elegancki kapelusz. – Teoretyczne rozważania na pierwszy rzut oka wydają się stratą czasu, ale moim zdaniem stanowią pożyteczne ćwiczenie umysłu, o ile się do nich podejdzie we właściwy sposób. Jednak sądzę, że wystarczy na dziś.
– Cieszę się, że nie uważa pan naszej pogawędki za stracone chwile. – Kellermann również wstał i podszedł do gościa. Wyciągnął dłoń, którą ten mocno uścisnął.
– Jedna rzecz przyszła mi do głowy – powiedział Krüger, gdy już niemal znalazł się za drzwiami. Odwrócił się i zmierzył policjanta zamyślonym spojrzeniem. – Sądzę, oczywiście również czysto hipotetycznie, że gdyby owemu człowiekowi przyszło jednak do głowy wykonać następny ruch, następny skok, jak pan to nazywa, i sprawy poszłyby źle, człowiek ów żywy w ręce policji nigdy się nie odda. Po prostu nie pozwoli się złapać, rozumie pan? Śmierć będzie jego ostatecznym zwycięstwem, więzienie byłoby całkowitą porażką. Tak mi się wydaje. Uszanowanie, panie dyrektorze.
***
Kellermann zamknął drzwi, po czym podszedł szybkim krokiem do biurka. Podniósł słuchawkę jednego ze stojących na biurku telefonów.
– Sophie? – powiedział tonem, z którego zniknął jakikolwiek ślad niepewności czy chęci zawarcia kompromisu. Ból głowy da się opanować, gdy akcja pochłonie myśli. Dyrektor wiedział o tym z doświadczenia. Zresztą i tak nie zamierzał marnować czasu. Nie mógł sobie na to pozwolić. – Wezwij do mnie grupę specjalną. Natychmiast.
– Tak jest, panie dyrektorze, już zawiadamiam. – Głos Sophie Mersteger, trzydziestoletniej chodzącej doskonałości, brzmiał jak zwykle chłodno i profesjonalnie. Panna Mersteger nigdy nie traciła zimnej krwi. Punktualna, perfekcyjnie zorganizowana, dysponowała wprost nadludzką pamięcią. Stanowiła jednoosobowe zaplecze logistyczno-organizacyjne Kellermanna, zawsze przygotowane do czekających je zadań. Była nieocenioną pomocą.
A ostatnio, coraz częściej, muzą uskrzydlającą do wznoszenia się na wyżyny profesjonalnej skuteczności. Oraz, niestety, przyczyną rosnącej frustracji.
– I proszę przyjść również. Z notesem – podkreślił dyrektor. Całkowicie zbytecznie. Panna Mersteger notes z pewnością trzymała już w ręku. Od wielu miesięcy pełniła nieformalną rolę sekretarza grupy.
– Oczywiście.
Kellerman usiadł przy biurku i zaczął przeglądać notatki. Po raz kolejny przebiegł wzrokiem listę będących do jego dyspozycji ludzi, katalog sprzętu, środków łączności, samochodów.
Dzisiejszy dzień miał przynieść wielkie zwieńczenie zakrojonej na ogromną skalę operacji.
Chwilę później drzwi gabinetu otworzyły się bezgłośnie i do środka weszło kilkanaście osób, prowadzonych przez imponującą blondynkę o posągowej figurze i chłodnej, nordyckiej urodzie. Kobieta miała niebieskie oczy, prosty nos i nieco zbyt wąskie usta, które tylko dodawały jej uroku. Kellermann już dawno doszedł do wniosku, że jego sekretarka jest postacią ze snu – tak wyjątkowe istoty nie istnieją bowiem w rzeczywistości.
Jak zwykle na jej widok poczuł delikatne mrowienie w dole kręgosłupa. Za jakiś czas mrowienie zacznie przesuwać się wyżej, aż w końcu sięgnie karku. Kellermann znał już na tyle swoje reakcje, by wiedzieć, że w tym momencie będzie musiał szybko zakończyć spotkanie. Nie mógł bowiem dopuścić do utraty kontroli nad własnymi poczynaniami. Na okazywanie emocji wobec współpracowników pozwalał sobie tylko wtedy, gdy uważał to za niezbędne. I z całą pewnością nie chodziło o takie emocje.
Pozostałą część grupy stanowili wyłącznie mężczyźni, wszyscy bez wyjątku będący policjantami z co najmniej dziesięcioletnim stażem i udokumentowaną listą sukcesów zawodowych. Stworzenie zespołu złożonego ze specjalistów ściągniętych z całych Niemiec kosztowało Kellermanna sporo zachodu i nerwów. Żaden bowiem szanujący się przełożony nie chce oddawać najlepszych ludzi, zwłaszcza aroganckiemu szefowi aroganckiej berlińskiej policji, która i bez tego uważa się za pępek świata. Kellermannowi jednak, człowiekowi doskonale świadomemu, jak w rzeczywistości przebiegają linie podziału władzy, prawdziwej władzy, udało się przekonać Arthura Nebe, swego zwierzchnika i najwyższego szefa Kripo, że sprawa jest z gatunku tych, które uderzają w prestiż państwa. Strzał był celny: Nebe przejrzał podsunięte przez Kellermanna dossier, z wyjątkową jak na siebie cierpliwością wysłuchał argumentów, po czym zgodził się, że plan zaproponowany przez zastępcę komendanta berlińskiej Kripo ma szanse powodzenia; sprawę należy jak najszybciej i bez oglądania się na koszty zakończyć. Wydał więc polecenie, by szefowie regionalni udostępnili Kellermannowi każdego funkcjonariusza, którego ten zażąda, oraz służyli wszelką informacją i pomocą, jaka okaże się niezbędna. W ten oto sposób Kellermann został wyposażony w środki umożliwiające przeprowadzenie najbardziej wyrafinowanej operacji policyjnej w historii III Rzeszy.
Przedostatnim etapem starannie opracowanego harmonogramu było dzisiejsze poranne spotkanie z człowiekiem przedstawiającym się jako Wilhelm Krüger.
– Siadajcie – powiedział Kellermann. Funkcjonariusze zajęli miejsca przy długim stole znajdującym się w drugiej części gabinetu. Sophie Mersteger usiadła na samym końcu, otworzyła notes i zastygła w bezruchu. Kellermann nie ruszył się zza biurka. Starał się nie patrzeć na jedyną w tym gronie kobietę, choć nie było to proste. Szczerze mówiąc, okazało się czynnością wymagającą wielkiego wysiłku. Mrowienie w dole pleców nasiliło się. Doskonale czuł, co się z nim dzieje. Zaczęła w nim wzbierać fala frustracji.
– Spotkanie odbyło się zgodnie z planem – powiedział bez żadnych wstępów. Wszyscy funkcjonariusze doskonale orientowali się, o czym mówi. Wstęp stanowiłby zbędny ozdobnik. – Rybce spodobała się przynęta zawieszona na haczyku. Jest wysoce prawdopodobne, że wkrótce ją połknie.
– Skąd taki wniosek? – zapytał Hermann Fegelein, najmłodszy w tym gronie. Kellermann nie lubił go, ale zaprosił do zespołu, ponieważ miał pewność, że ostry jak brzytwa umysł dwudziestoośmioletniego człowieka może okazać się przydatny. To przypuszczenie było więcej niż trafne: Fegelein szybko stał się jedną z kluczowych postaci śledztwa. Równie rychło wyszło jednak na jaw, że posiada jeszcze jedną cenną, choć irytującą cechę: nigdy nie podąża za stadem, ma zawsze własny pogląd na sprawę, całkowicie też zdaje się ignorować pytanie, czy pogląd ów jest zgodny ze sposobem myślenia przełożonych. Nie przysparzało mu to popularności. Kellermann potrafił jednak wznieść się ponad codzienne ambicyjki i docenić niekonwencjonalny sposób myślenia młodego policjanta.
– No cóż, obserwacja i znajomość ludzkiej psychiki – odparł dyrektor.
W kilku zdaniach streścił przebieg zakończonego przed pięcioma minutami spotkania.
– Jest bardzo pewny siebie, a ja w nim tylko tę pewność wzmocniłem – zakończył. – Dałem do zrozumienia, że jesteśmy jak dzieci we mgle: dużo podejrzewamy, ale nie mamy niczego ponad to, co odrzucił sąd.
– Czy informator już dzwonił? – zapytał jeden ze starszych funkcjonariuszy.
Kellermann posłał mu ostentacyjnie złe spojrzenie.
– Jak dotąd nie. Być może nie zna jeszcze szczegółów.
Zapadła cisza. Policjanci spojrzeli po sobie. Dezorientacja większości była aż nadto widoczna. W końcu odezwał się Fegelein.
– Mamy informatora blisko grupy? – zapytał.
Kellermann udał, że się waha. W końcu podjął decyzję.
– Mamy informatora wewnątrz grupy.
Milczenie stało się jeszcze bardziej wymowne niż przedtem.
– Mamy informatora wewnątrz grupy? – upewnił się Fegelein.
– To właśnie powiedziałem przed chwilą, młody człowieku.
– Dlaczego nic o tym nie wiemy?
– Ponieważ takie są reguły gry. Zresztą: teraz już wiecie.
Najwyraźniej była to kolejna kwestia, jedna z wielu, o której współpracownicy Kellermanna nie mieli pojęcia. Taka zasada obowiązywała od początku funkcjonowania zespołu: jego poszczególni członkowie odpowiedzialni byli tylko za małe fragmenty śledztwa. Obraz całości miał wyłącznie szef oraz jego zastępca. A także ktoś, o kim Kellermann myślał ostatnio coraz częściej.
– Mimo wszystko jednak jest to materia, w której powinniśmy mieć przynajmniej podstawową orientację. Ułatwiłaby nam pracę. Nie musielibyśmy bez sensu sprawdzać pewnych tropów. – Fegelein najwyraźniej wziął na siebie obowiązek wypowiadania się w imieniu reszty grupy. Kilku funkcjonariuszy kiwnęło głowami.
– No więc podstawową orientację już macie. – Kellermann nie zamierzał się tłumaczyć ani Fegeleinowi, ani komukolwiek.
Na widok wyrazu twarzy szefa młody policjant postanowił odpuścić. Na razie nie potrzebował sporu o pryncypia, zwłaszcza że nie on je ustalał. Trzymał się w życiu żelaznej zasady, by pod żadnym pozorem nie atakować, nie będąc pewnym wygranej. Jak dotąd zasada ta okazała się skuteczna: zawiodła go z zapomnianego przez Boga i ludzi komisariatu w najgorszej dzielnicy Hamburga do samego centrum największej operacji prowadzonej przez berlińską Kriminalpolizei.
– Skąd pewność, że akcja odbędzie się dzisiaj? – zapytał kolejny z policjantów.
– Krüger wczoraj zarządził gotowość grupy. Nigdy nie robił tego wcześniej niż dwadzieścia cztery godziny przed skokiem.
Pytający zamilkł. Dyrektor chrząknął nieznacznie, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i powolnym ruchem otarł spocone czoło. Miał wrażenie, że za chwilę się udusi. Nadwaga, pomyślał. Za dużo jem, cały czas spędzam za biurkiem i za bardzo się tym wszystkim przejmuję.
– Informację dostaniemy z wyprzedzeniem. Niniejszym zarządzam stan najwyższej gotowości. Macie zakaz wychodzenia z budynku, kontaktowania się z kimkolwiek spoza zespołu, a zwłaszcza z osobami postronnymi. – Kellermann położył na ostatnim słowie nieznaczny akcent. – Sprawdźcie broń i środki łączności.
Zebrani pokiwali głowami. Przygotowywali się od tak długiego czasu, analizowali plan tyle razy, przedyskutowali tyle możliwości...
Pozostało oczekiwanie.
Kellermann kiwnął głową, dając do zrozumienia, że na razie nie ma nic więcej do powiedzenia. Funkcjonariusze wstali i skierowali się ku wyjściu. Radca odprowadził wzrokiem monumentalne plecy i kuszące biodra Sophie.
Gdy drzwi zamknęły się, minęła dłuższa chwila, nim Kellermann poczuł, że się uspokaja. Podniósł słuchawkę telefonu.
– Strumph – usłyszał.
– Kellermann.
– Dzień dobry, szefie. – Męski głos po drugiej strony był młody i nieco przestraszony.
– Wykonałeś zadanie?
– Tak jest, panie dyrektorze. Wszyscy mają założone podsłuchy w służbowych aparatach.
– A w domach prywatnych?
– Ci z Berlina. Reszta w hotelu.
– I co?
– Na razie nic. Wykonywali tylko telefony związane ze śledztwem.
– Poproszę wykaz.
– Tak jest.
– A następne co pół godziny.
– Oczywiście.
– Dzisiejszy dzień jest krytyczny, rozumiesz? To się skończy przed wieczorem.
– Rozumiem, szefie.
– Nie pożałujesz. Umiem docenić lojalność.
Młody człowiek po drugiej stronie linii przełknął głośno ślinę.
***
Po wyjściu z prezydium policji Krüger skręcił w prawo. Szybko znalazł się na Frakfurter Strasse. Szedł miarowym krokiem i nie oglądał się za siebie. Choć miał obojętną, nawet nieco zblazowaną minę, intensywnie myślał.
Biała flaga? Niewątpliwie. Po kilku latach wysiłków sfinalizowanych kompromitacją podczas procesu, co więcej, kompromitacją mającą miejsce w blasku fleszy, a potem omówioną szeroko przez prasę, Kellermann dawał do zrozumienia, że postanowił rzecz zakończyć. Z jego punktu widzenia rozsądne posunięcie: kiedy nie da się ugrać całej puli, trzeba wyznaczyć sobie bardziej realistyczny cel, a z reszty się wycofać.
Ale Krüger zbyt długo żył i zbyt wielu Kellermannów tego świata poznał, by wziąć dzisiejsze zaproszenie za dobrą monetę. Ot, choćby konsekwencje prawne: przestępstwa zawarte w dossier nie uległy przedawnieniu i nieprędko ulegną. Są ścigane z urzędu. Za kilka miesięcy Arthur Nebe, przełożony Kellermanna, zapyta, co dalej z tą sprawą. Jeżeli przyjąć, że Nebe zaakceptował propozycję dyrektora, ma przecież swojego przełożonego, wszechwładnego Reinharda Heydricha. Krüger wiedział, że napady, o których mówił Kellermann, były szeroko nagłaśnianie i komentowane. Interesowali się nimi najwyżsi policyjni dygnitarze. Ujęcie sprawcy stało się rzeczywiście sprawą wagi państwowej, przynajmniej oficjalnie.
Więc co?
Pułapka, której należało uniknąć, nie tracąc z oczu głównego punktu dzisiejszego programu.
Krüger podszedł do budki telefonicznej, rozejrzał się dyskretnie, po czym podniósł słuchawkę. Wykręcił numer.
Po kilku sygnałach odezwał się miękki kobiecy głos.
– Tu kwiaciarnia Berthel i Klugman.
– Dzień dobry. Dzwoniłem wczoraj. Moje nazwisko Krüger.
– Ach tak, dzień dobry. Przypominam sobie.
– Składałem zamówienie.
– Oczywiście.
– Chciałbym potwierdzić dostarczenie wiązanki znajomemu, o którym rozmawialiśmy.
– Miał pan dzwonić wcześniej.
– Zaszły pewne nieprzewidziane okoliczności.
– Rozumiem. Jaka jest nowa godzina dostarczenia wiązanki?
– Dziewiąta pięćdziesiąt.
– Tak jest. Zamówienie zostanie zrealizowane.
– Pamięta pani adres?
– Starannie go zapisałam.
– Dziękuję.
– Do widzenia.
Krüger, nie odkładając słuchawki, nacisnął widełki. Usłyszawszy ciągły sygnał, wykręcił następny numer. Tym razem po drugiej stronie ktoś zareagował niemal natychmiast.
– Tak?
Męski, ostry, gardłowy głos. Pewny siebie właściciel. Władza.
– Tu Krüger. Dzień dobry.
– Witam. Ma pan coś dla mnie?
– Owszem. Proponuję krótkie spotkanie.
– O czternastej. W tym samym miejscu co ostatnio.
– Będę.
Trzask.
Krüger zaklął bezgłośnie. Właściwie nie pamiętał, kiedy po raz ostatni popełnił błąd tego kalibru. Możliwe, że nigdy.
Nie chodziło o jego ostatniego rozmówcę.
Po prostu Krüger uświadomił sobie – zbyt późno, niestety – że jest obserwowany.
***
Szef zespołu inwigilacyjnego, stary wyga nazwiskiem Kloppe, zaczynał pracę w policji jeszcze za czasów kajzera Wilhelma. Do wykonania nałożonego na niego zadania sformował grupę składającą się, oprócz niego, z trojga funkcjonariuszy: mężczyzny i dwóch kobiet, których osobiście dobrał i wyszkolił. Pracował na bezpośrednie zlecenie Maxa Kellermanna i tylko jemu składał raporty, co stanowiło fakt zgoła niezwykły, ponieważ zwykle podlegał funkcjonariuszowi stojącemu w policyjnej hierarchii dwa piętra niżej od dyrektora. Kloppe był jednak zbyt doświadczonym człowiekiem, by pytać o przyczyny takiego stanu rzeczy. Skoro szef zadecydował o radykalnym skróceniu zwykłej drogi służbowej, musiał zapewne mieć wystarczające powody.
Kiedy siwy mężczyzna w szarym prochowcu i kapeluszu opuścił Twierdzę, policjant nie ruszył się z przeciwległej strony ulicy, pochłonięty lekturą porannego wydania gazety. Jedna z jego współpracowniczek szła trotuarem, zasłuchana w słowa towarzysza, roześmianego mężczyzny po czterdziestce. Para minęła zamkniętą jeszcze cukiernię Meinla, nie zwracając na Krügera najmniejszej uwagi, po czym zniknęła za rogiem. Krüger oczywiście nie mógł mieć pojęcia, że oboje natychmiast przyspieszyli kroku, skręcili w najbliższą ulicę i zaczęli posuwać się równolegle do śledzonego obiektu. Bezpośrednio za Krügerem ruszyła druga z kobiet, z pozoru poświęcając znacznie więcej uwagi mijanym wystawom niż mężczyźnie w szarym płaszczu.
W ten sposób członkowie zespołu dotarli do budki telefonicznej, po czym zajęli ukryte pozycje, bacznie obserwując rozmawiającego przez telefon mężczyznę, a przy tym zwracając baczną uwagę na to, czy ma on jakiekolwiek szanse zauważyć któreś z nich.
Nic na to nie wskazywało.
Po skończeniu rozmowy Krüger zaczął szybkim krokiem oddalać się od budki telefonicznej. Obie kobiety i jeden z mężczyzn podążyli za nim w bezpiecznej odległości. Szef grupy natomiast podszedł do aparatu, podniósł słuchawkę i wykręcił sześciocyfrowy numer. Po chwili usłyszał głos Kellermanna.
– Tu Kloppe. Jestem w budce telefonicznej na skrzyżowaniu Frankfurter i Schilling. Obiekt przed chwilą dwukrotnie dzwonił. Warto sprawdzić do kogo.
– Dobra robota, Kloppe. Zlecę sprawdzenie.
– Będę w kontakcie, panie dyrektorze.
Szef zespołu odłożył słuchawkę, po czym…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej