34,90 zł
Marcin Ciszewski, autor bestsellerowego cyklu Wojna.pl (WWW) przedstawia Wilhelma Krügera.
Stworzono go, by zadziwiał Świat, lecz on ten Świat postanowił podbić.
Inteligentny, bezwzględny, drapieżny. Złodziej.
Doskonale przystosowany do czasów, w których przyszło mu żyć.
Dostawszy się w ręce Czeka, Krüger unika śmierci tylko za cenę wyrzeczenia się ideałów. Musi współpracować, by przeżyć. Nie porzuca jednak myśli o uwolnieniu siostry z rąk śmiertelnego wroga – Iwana Piotrowicza Kolcowa, który wciąż wyprzedza go o krok...
W sierpniu 1920 roku, w kluczowej fazie Bitwy Warszawskiej, jeden z nich stara się przeniknąć tajemnice polskiego Sztabu Generalnego. Drugi – udowodnić, że jest odważnym, ideowym żołnierzem.
Obaj, by odzyskać szacunek do samych siebie, muszą uporać się z własną przeszłością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 344
Krüger III Lew
© 2017 Marcin Ciszewski
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-645-2372-4
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Słyszę wilka.
Powolne, przeciągłe wycie o zmiennej tonacji i natężeniu. Do głosu dołącza drugi, nieco wyższy i jakby bardziej oddalony. Potem kilka następnych. Wataha jest daleko, ale góry niosą dźwięk, zwielokrotniają go, zmieniają w symfonię.
Siedzę, słucham, wilcza aria przykrywa trzaskanie ogniskowych polan, otula mnie, okrywa niczym kołdrą. Delektuję się, smakuję jakość nut, których nikt nie planował ani nie układał w żadną melodię. Gdy wilki zaczynają wyć, zwykle zwiastują tragedię, walkę, nieszczęście. Tym razem jest inaczej. Muzyka brzmi blisko i daleko jednocześnie, skłania do zadumy, do rekapitulacji, do wyrzutów sumienia.
Starzec nie zwraca uwagi na wilki. Wstaje, przeciąga się, strzelają zastałe kości. Odchodzi kilka kroków w mrok, czegoś szuka, mrucząc do siebie, potem wraca, niosąc naręcze drew. Dokłada do ognia, wzniecając snopy iskier idące ku gwiazdom. Spoglądam w niebo. Jest czarne aksamitną, szczelnie otulającą czernią, która wydaje mi się znajoma, a zarazem obca, może nawet nieziemska.
Starzec podobnie; jest realny, jak wielu ludzi, których znałem. Wiatr rozwiewa mu włosy, a on śmieje się, ukazując niezbyt równe zęby, mruga oczyma, drapie się po rękach i brodzie. Dopytuje o szczegóły z mojego życia, choć właściwie rozmawiamy o nas wszystkich: Krügerze, jego siostrze, Cyganie… Powoduje nim ciekawość, ale w jego głosie nie wyczuwam wścibstwa. Czasem mam wrażenie, że pytania są niepotrzebne, bo mój rozmówca ma komplet informacji na każdy temat i bardzo dobrą orientację zarówno w zakresie faktów, jak również motywacji czy najgłębiej skrywanych myśli. Nie tylko moich. Wszystkich. Każdego uczestnika opowiadanej przeze mnie historii.
Nie pytam, kim jest. Interesuje mnie to, ale mam jakieś dziwne przeświadczenie, że dowiem się tego wkrótce. Doprowadzę opowieść do końca, a potem on zdradzi mi, w jakim celu opowiadam to wszystko. Czy się boję? I tak, i nie. Nie wiem, jak się tu znalazłem, choć oczywiście pamiętam, co wydarzyło się przedtem. Czuję się bezpiecznie, czuję spokój, nigdzie mi się nie spieszy. Po raz pierwszy w życiu nie działam pod presją czasu albo okoliczności. Mogę bez pośpiechu zastanowić się nad każdym pytaniem Starca.
I właśnie to robię.
Wilcza melodia wygasa. ■
A więc tak smakuje wolność.
Ma zapach kurzu i snującego się w powietrzu prochowego dymu. Pulsuje brzmieniem rozgorączkowanych rozmów ludzi, którzy jeszcze nie wierzą, że koszmar się skończył, drżeniem nieśmiałej radości i potężniejącej z każdą sekundą nadziei. Ma w sobie słodycz i czar. Powab potężnej obietnicy zmiany losu.
A jednocześnie jest nieznanym dotychczas zagrożeniem. Dygotem rozhuśtanych emocji. Groźbą klęski czyhającej za najbliższym rogiem. Ewelina Krüger przekonała się o tym kwadrans po opuszczeniu mieszkania, przy pierwszym kontakcie z obcą osobą.
Trzy piętra pokonała pewnie, bazując na doświadczeniu ostatnich kilku miesięcy. Kiedy Iwan Kolcow jeszcze regularnie bywał w domu, chadzali na spacery przynajmniej trzy razy w tygodniu. Nie tylko zapamiętała, jaki układ ma klatka schodowa, ale znała nawet liczbę stopni dzielących piętro od poziomu podwórza. Wiedziała, gdzie są drzwi wejściowe, że w ciągu dnia nikt nie zamyka ich na klucz, a strażnik (którego mundur śmierdział brudem i tytoniem najgorszego sortu) pilnuje wejścia na podwórze z umieszczonej obok bramy budki, której, jeśli nie wyciągała go na zewnątrz jakaś nadzwyczajna okoliczność, nie chce mu się opuszczać.
Gdy z dzierżoną w lewym ręku, wyciągniętą do przodu i przeszukującą przestrzeń laską opuściła mieszkanie, usłyszała, że cały dom, do niedawna po brzegi wypełniony gwarem rozmów, nawoływaniami, śmiechami i plotkami czekistowskich żon, jest cichy jak cmentarna noc. Zeszła więc pewnie na dół, nie spodziewając się spotkać nikogo. Przeczucie nie myliło jej. Drzwi okazały się otwarte, strażnicza budka – pusta. Laska stukała głośno o bruk, a echo, odbite od ścian czteropiętrowej kamienicy, powtarzało stukot z monotonną regularnością.
Znalazła się na ulicy. Ściana dźwięku uderzyła niczym pięść boksera.
Ewelinę z miejsca ogarnęło przerażenie. Krzyki, śmiechy, ryk przejeżdżających automobili, kwik poganianych przez woźniców koni, nawoływania, przekleństwa, strzały dobiegające gdzieś z oddali… Gwar nasilił się do niebotycznych rozmiarów, błyskawicznie przybrał postać rwącej rzeki, a ona, ludzka drobinka, stała na brzegu, myśląc z rozpaczą, że gdy postąpi choć jeden krok do przodu, nurt porwie ją, a ona utonie w nim, bez choćby jednej dłoni wyciągniętej w geście pomocy.
Zaczęła drżeć. Myśl, by wycofać się do mieszkania, jej niedawnego więzienia, wydała jej się nagle niezwykle atrakcyjna. Cofnie się, wejdzie na górę i niebezpieczeństwo minie jak zły sen. W mieszkaniu są jeszcze zapasy jedzenia i wody. Bez większego wysiłku przeżyje kilka dni, może nawet tydzień. Zamknie drzwi od środka i będzie bezpieczna.
Być może. I co dalej?
Czy sytuacja się zmieni? Nie. Ludzie nadal będą chodzić po ulicach, a uciekinierka i tak w pewnej chwili zostanie zmuszona do opuszczenia azylu. Czy wcześniej o puste mieszkanie nie upomni się dawny właściciel? Nie zaanektują go wyrzuceni na bruk i pozbawieni dachu nad głową bezdomni? Tak czy inaczej okoliczności zmuszą ją do stawienia czoła wyzwaniu. Jeśli ma ją spotkać coś złego, spotka ją w mieszkaniu czy na ulicy, dziś, jutro lub za tydzień.
Starała się zwolnić oddech i ze wszystkich sił zacząć myśleć racjonalnie.
Czy ten rwący do przodu ludzki nurt naprawdę stanowi zagrożenie? Czy rzeczywiście chce porwać niewidomego zbiega bez dokumentów?
Czy ktokolwiek w ogóle zauważył samotną dziewczynę z laską w ręku i bezradnością wypisaną na twarzy? Nic na to nie wskazywało.
Uciekinierka stała na brzegu, a potok płynął, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi.
Uspokoiła się i zaczęła wsłuchiwać w gwar. Gdy wyostrzyła zmysły, a zminimalizowała emocje, krzyki zmieniły się w rozmowy, nawoływania w przyjacielskie pogwarki czy pozbawione agresji żartobliwe zaczepki. Automobile już nie ryczały, tylko wydawały pomruki właściwe napędzanym gazoliną silnikom. Dudniący stukot końskich kopyt okazał się normalnym, banalnym dźwiękiem. Ulica nagle przeistoczyła się ze śmiertelnie groźnej rzeki w zwykłe ludzkie zbiorowisko, jakich dziesiątki i setki w każdym dużym mieście.
Ewelina obróciła się w lewo. Jej uwagę przyciągnął tembr głosu. Jeden ze stojących nieopodal mężczyzn rozmawiał ze starszą kobietą.
Poczuła, że to człowiek, który ma w sercu radość. I chce się nią dzielić.
Ta myśl natchnęła ją otuchą. Musiała zaryzykować, a w tym wypadku ryzyko wydało jej się niewielkie.
Ostrożnie ruszyła w kierunku mężczyzny. Umiała wyczuwać przeszkody i ruch powietrza wytwarzany przez przechodniów, mimo to wpadła na tłustą kobietę w płaszczu pachnącym naftaliną, a potem potknęła się o wystający z chodnika kamień.
A jednak, wyciągnąwszy nieco ręce do przodu, szła dalej. Gdy rozmowa mężczyzny z kobietą stała się całkowicie zrozumiała i głośna, Ewelina zatrzymała się.
– Przepraszam – powiedziała po polsku. – Czy mogę prosić pana o pomoc?
Mężczyzna przerwał rozmowę w pół słowa. Ewelina rzecz jasna nie dostrzegła wyrazu zdumienia wymalowanego na jego twarzy, ale doskonale wyczuła zaskoczenie, a także rosnące zdumienie jego towarzyszki.
Pomyślała, że zrobiła błąd, że pomyliła się srodze, ufając obcemu człowiekowi tylko dlatego, że mówił po polsku i miał miły głos. Przecież to absurd. W mieście jest kilkadziesiąt tysięcy Polaków, całkiem różnych przecież, wśród ludzi dobrych i skłonnych do pomocy nie brakuje z pewnością łotrów, potrafiących w taki czy inny sposób wykorzystać samotną, bezbronną dziewczynę.
Nie, szepnął w jej głowie jakiś dziwny, stanowczy głos. On ci pomoże. Ta kobieta, jego towarzyszka, też. Wiem to na pewno. Trafiłaś dobrze.
Usłyszała, że mężczyzna podchodzi bliżej. Jej wewnętrzny horyzont zaczął się kołysać, coraz szybciej i szybciej. Czuła, że za chwilę upadnie.
– Drogie dziecko, czy pani dobrze się czuje? – zapytał. Rzeczywiście, mówił bardzo przyjemnym barytonem, znamionującym spokój i życzliwość.
– Tak – odrzekła, słysząc samą siebie jakby przez ścianę. – Nie. Nie bardzo.
– Zobacz, jak ona pobladła – włączył się do rozmowy kobiecy głos. – Gustawie, nie stój tak. To dziewczyna zaraz zemdleje. Chwyć ją z drugiej strony, o tak. Ona musi odpocząć. Posadź ją na ławce, a potem pójdziemy do naszego mieszkania. No już, szybko, nie stój tak!
***
Co za diabelska dziura, pomyślał Kolcow. Do Kijowa nawet się nie umywa. Dopiero październik, a zimno jak na Antarktydzie.
– Piękne miasto, prawda? – zapytał rozmówca. Nazywał się Rutkowski i należał do najbardziej aktywnych członków polskiej społeczności miasta. Okazał się jednym z najcenniejszych agenturalnych nabytków Iwana. Choć formalnie zajmował tylko stanowisko skromnego kierownika zaopatrzenia w odziedziczonym po czerwonych rządach magazynie żywności, miał szerokie kontakty i potrafił zdobywać najpilniej strzeżone informacje. Umiał dotrzeć do każdego i w każdym wzbudzić zaufanie. Był diabelnie skuteczny, choć jego wygląd i sposób zachowania w najmniejszym stopniu na to nie wskazywały. Otyły i łysiejący stanowił uosobienie pogodnej safandułowatości; Czerwoni i Biali mogli podejrzewać go o wszystko z wyjątkiem pracy na rzecz polskiego wywiadu.
Kolcow uśmiechnął się uprzejmie.
– Bardzo przyjemne – odrzekł. – Lubię Charków.
Rutkowski rozpromienił się jeszcze bardziej. Był lokalnym patriotą. Rozszyfrowanie jego charakteru zabrało Kolcowowi pięć minut. Mógł nim powodować łatwiej, niż doświadczony woźnica kieruje parą koni zaprzęgniętą do kolaski.
Ci Polacy wszędzie się wcisną, myślał za każdym razem Iwan. Gdzie się człowiek nie obróci, czy na Ukrainie, czy w Rosji, czy na Syberii, wszędzie to samo.
Siedzieli na ławce w parku i byli sami. Nic dziwnego; pogoda zniechęcała do spacerów nawet najbardziej spragnionych amatorów świeżego powietrza. Chwycił mróz, wiatr niósł drobinki śniegu pomieszane z opadłymi liśćmi. Kolcow spojrzał na zegarek. Do następnego spotkania pozostawał kwadrans. Gratulował sobie, że zaplanował je w pobliskiej kawiarni. Przysłana z centrali łączniczka na polecenie szefostwa zechce go przeegzaminować z postępów. Bardzo dobrze. Niech egzaminuje. Miał się czym pochwalić.
Rutkowski wstał.
– Następne spotkanie we czwartek? – zapytał.
– Chyba że zmienią się okoliczności. – Kolcow również się podniósł.
– Oczywiście. Myślę, że będę w stanie przynieść panu rozkład jazdy transportów wojskowych. Oraz… – Rutkowski zawiesił głos dla wzmocnienia efektu – planów bolszewików.
– Czekam – odparł Iwan, starając się nie pokazać po sobie zaskoczenia. Jeśli polskie wtyczki sięgają nawet oddalonych o dziesiątki kilometrów czerwonych sztabów i robią to z miasta opanowanego przez Denikina, znaczyłoby, że Kolcow zbudował znacznie efektywniejszą organizację, niż planował. Nie takie były przecież intencje Andriejewa: nie chciał, by Polacy penetrowali najgłębiej skrywane tajemnice.
Muszę o tym zameldować, pomyślał.
Rutkowski podniósł dłoń do skroni, jakby salutując, odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem.
Kolcow ruszył w stronę przeciwną. Dotarł do skrzyżowania Moskiewskiej i Pietrowskiej, po czym skręcił w prawo. Po drugiej stronie ulicy dostrzegł od dawna niemyty szyld jednego z najświetniejszych niegdyś lokali miasta. Poprzedni właściciel nie żył już od roku. Spółdzielnia obecnie władająca kawiarnią Pobieda znakomicie wpasowała się w obowiązującą modę, zabraniającą jakiejkolwiek ostentacji i stwarzania wrażenia luksusu.
Iwan wszedł do środka, w powietrze sine od papierosowego dymu. Wśród gości dominowali mężczyźni. Nikt nie zwrócił uwagi na przybysza. Łączniczki jeszcze nie było. Żadna z siedzących na sali kobiet nie była agentem polskiego wywiadu, mógł się o to założyć.
Kolcow dostrzegł wolny stolik. Zajął miejsce pod oknem. Miał stąd widok zarówno na salę, jak i na ulicę. Idealnie. Jeszcze pięć minut.
***
Maria Czerska nigdy wcześniej nie widziała mężczyzny, od którego miała odebrać raport, mimo to rozpoznała go od razu. Zawsze starała się przybywać na spotkanie z kontaktem operacyjnym dwadzieścia minut przed czasem i obserwować z ukrytego miejsca, czy człowieka, od którego w dużej mierze zależało jej bezpieczeństwo, nikt nie śledzi. Po roku pracy konspiracyjnej, przerywanej tylko krótkimi wizytami w Piaskach, czuła się doświadczonym żołnierzem tajnego frontu. Potrafiła wyłuskać z tłumu podejrzane osoby. Umiała dostrzec czyjeś nienaturalne zachowanie, zbyt częste rozglądanie się na boki, nieoczekiwane zmiany tempa i kierunku marszu. Tym razem nie dostrzegła niczego podejrzanego. Kontakt wszedł do kawiarni Pobieda kilka minut przed spotkaniem przez nikogo nieśledzony. Istniało niebezpieczeństwo, że jakiś agent Czeka lub kontrwywiadowca Białych może zajmować miejsce w środku, ale uznała je za mało prawdopodobne. Spotkanie zostało umówione poprzez wielokrotnie sprawdzony kanał kontaktowy, do tej pory niezawodny.
No cóż, pora.
Maria przeszła na drugą stronę ulicy, ponownie dyskretnie się rozejrzała, po czym pchnęła drzwi do lokalu.
***
Iwan rozpoznał ją od razu. I natychmiast poczuł od dawna nieobecny ścisk w żołądku.
– Niezły kąsek – szepnął zza ucha Pomocnik.
– Odejdź.
– Idealnie w twoim typie. Młoda, piękna, z błyszczącymi oczyma. Dziewica z pewnością. Sam wiesz, że w dzisiejszych czasach o dziewice niełatwo. Gorący towar, jak rarytas ze sklepu kolonialnego.
– Odejdź – mruknął Iwan z niesmakiem. Myśl o traktowaniu tej dziewczyny niczym fig lub migdałów była surrealistyczna. – Nie czas na to.
– Na to jest zawsze czas, mój drogi. Zwłaszcza w twojej sytuacji, człowieka poszczącego od wielu miesięcy.
Iwan skrzywił się. Pomocnik jak zwykle miał sporo racji. Siedząca naprzeciw niego dziewczyna rzeczywiście zafascynowała go od pierwszego spojrzenia. Była inna niż kobiety, które spotykał w ostatnim czasie. Ładna, nawet więcej niż ładna, o wyrazistych oczach i falujących włosach opadających na ramiona niesfornymi kaskadami. Iwan nabrał już pewnego doświadczenia w kontaktach z młodymi polskimi konspiratorkami i zdawał sobie sprawę, że dziewczyna (przedstawiła mu się jako „Władysława”; wiedział, że imię to nie ma nic wspólnego z tym, które wybrali jej rodzice na chrzcie) zrobiła bardzo wiele, by ukryć swą urodę i grację ruchów pod stosownym kamuflażem składającym się z bardzo znoszonego, prosto uszytego ubrania, brudnych rąk i wszechobecnego zapachu czosnku. Iwan słyszał, że Polki zwały go „rewolucyjnymi perfumami”. Określenie podobało mu się. Dostrzegł w nim pomysłowość i przekorę, tak charakterystyczną dla Polaków.
– Pan Wiktor? – zapytała. Jej głos brzmiał melodyjnie.
– Owszem – odparł. – Przyjechałem z Kijowa.
– Przez Połtawę?
– Nie. Przez Łubnie i Achtyrkę.
„Władysława” odetchnęła z widoczną ulgą. Mimo ostrożności i stosowania procedur wymiana haseł była zawsze pełnym napięcia momentem.
– Widzę, że czekał pan na mnie – powiedziała.
– Ma zmysłowy głos. I naprawdę piękne usta – szepnął Pomocnik.
– Powinieneś zostać subiektem – mruknął w odpowiedzi Iwan. – Umiesz zachwalać towar.
– Postanowiłeś oślepnąć, więc przywracam ci wzrok. Taka moja rola.
– Nie znoszę spóźnień – powiedział na głos Iwan. – Może dlatego staram się zawsze być przed czasem.
Łączniczka uśmiechnęła się lekko.
Testuje mnie, pomyślał Kolcow. Przyjeżdża z centrali, może wydawać mi polecenia. Wie, że ma nade mną władzę.
Ogarnęła go złość. W dole brzucha w miejsce ścisku pojawiło się znajome mrowienie. Co dziwne, nie tliło się po staremu, rozszerzając się z wolna, jak ogień, który potrzebuje czasu, by zapłonąć pełnym blaskiem, lecz wybuchło niczym artyleryjski pocisk. Jeszcze nad sobą panował, choć czuł, że zaraz ogarnie go szaleństwo.
– Po prostu wyprowadź ją stąd, zawiedź w ciemny zaułek i spraw się w końcu jak należy – doradzał Pomocnik. Jego rzeczowy ton doprowadzał Iwana do szału.
– Idiota – burknął Kolcow. – Nakryje mnie pierwszy z brzegu patrol wojska albo policji.
– Och, przecież nie jesteś zwykłym Iwanem Kolcowem. Jesteś funkcjonariuszem Czeka i czołowym agentem polskiego wywiadu. Wyślizgniesz się, jak w Warszawie za starych dobrych czasów. Zawsze ci się udawało, nie ma powodu, by nie udało się teraz.
– Znakomicie – powiedziała „Władysława”. – Bardzo cenię punktualność. Uważam, że naszej pracy nie można wykonać właściwie, jeśli się jest niepunktualnym.
– Mam podobne zdanie – stwierdził „Wiktor”. Starał się nadać głosowi możliwe neutralne brzmienie. Nie był pewien, czy jego wysiłki przynoszą jakikolwiek efekt.
– Komenda jest zadowolona z pańskiej pracy. – Dziewczyna zdawała się nie zwracać uwagi na wtręt Kolcowa ani na jego stan. – Informacje są nie tylko dokładne, ale również bardzo aktualne.
Iwan uśmiechnął się w duchu. Mocno pracował nad tym, by stwarzały wrażenie dokładnych i aktualnych. Przysłany przez Andriejewa oficer prowadzący znał się na rzeczy. Podsuwał mu naprawdę smakowite kąski. Iwan mógłby się założyć, że za poprzedniego reżimu pracował dla ochrany. Jeśli to prawda, był wrogiem klasowym, ale użytecznym. Zapewne, wykonawszy zadanie, zostanie zlikwidowany. I tak powinno być. Rewolucja wychowa własne, kompetentne kadry.
Jakoś nie przyszło mu do głowy, że on też pewnego dnia może okazać się wrogiem ludu obarczonym niewłaściwym pochodzeniem.
– Miło to słyszeć – odparł. – Staramy się, jak możemy.
– Ma pan wiadomości na temat dalszych ruchów Denikina?
– Owszem. Brakuje mu lokomotyw, wagonów, nawet kolejarzy. Nie może szybko przerzucać wojska. Poniósł duże straty w walkach, a jeszcze do tego traci mobilność.
Łączniczka zamyśliła się. Nie zwracała uwagi na Iwana, ciężkie od papierosowego dymu powietrze, pełen przekleństw gwar. Kolcow dałby wiele, by odgadnąć jej myśli.
– Sądzi pan, że nie będzie kontynuował ofensywy? – zapytała w końcu, ocknąwszy się z zadumy.
– Raczej nie. Nie ma sił.
– Na razie idzie do przodu.
– Idzie. Siłą rozpędu i słabości przeciwnika.
Ciekawa opinia, biorąc pod uwagę, że Armia Czerwona właściwie nieustannie się cofała, oddając jedno miasto po drugim. Ale łączniczka powstrzymała się od komentarza.
– A bolszewicy? – zapytała.
– No cóż, walczą ze wszystkich sił, ale są słabsi niż kilka miesięcy temu. Mam wiarygodne informacje, że poparcie dla nich maleje. Wszędzie wybuchają chłopskie powstania przeciw nim. Walki w guberni tambowskiej to tylko początek. Ukraina wkrótce zapłonie, jak długa i szeroka.
Dziewczyna miała nieprzeniknioną minę, ale Kolcow był pewien, że diagnoza trafiła jej do przekonania. Poruszał się po pewnym gruncie. Większość z tego, co mówił, było prawdą, łatwą do sprawdzenia. A interpretacja? No cóż, to właśnie jego rola: przekonująco zasugerować, że fakty mówią co innego niż w rzeczywistości. Tak właśnie jest najlepiej: dziewięćdziesiąt procent prawdy i dziesięć procent zręcznie ukrytego kłamstwa. Do jego zadań między innymi należało wpojenie Polakom przekonania, że Armia Czerwona jest bliska wydania ostatniego tchnienia. Tym większe będzie ich rozczarowanie.
– Jakie będą ich następne ruchy?
Kolcow fuknął z udanym zniecierpliwieniem.
– Droga koleżanko, nie mam swoich agentów w ich sztabie. Jestem blisko nich, ale nie w środku.
„Władysława” przyjrzała mu się z uwagą. Kolcow poczuł, że żar płynący w żyłach – co zdawało się właściwie niemożliwe – zrobił się jeszcze gorętszy. Z coraz większym trudem przychodziło mu zachowywanie pozorów normalności. W innych okolicznościach byłby dumny ze swej silnej woli.
– A co pan myśli?
– Myślę, że czekają nas szybkie zmiany sytuacji – odpowiedział wymijająco. Chrząknął, by pozbyć się nieznośnej suchości oblepiającej gardło. Bez rezultatu. – Najbliższe miesiące przyniosą przełom. Mimo wszystkich kłopotów Denikina uważam, że Armia Ochotnicza zdobędzie Moskwę. I to będzie koniec Lenina.
– Bolszewicy upadną? – zapytała.
– To może się wydawać nieprawdopodobne, ale tak właśnie sądzę.
– I jaka będzie ta nowa Rosja?
– Reakcyjna i imperialna – odrzekł bez wahania. Tym razem głęboko wierzył w to, co mówi. Jeśli Denikin obali Lenina, wróci stary porządek, ten sam, który porzucił Iwana w potrzebie. Takiej Rosji nie chciał na pewno. I zależało mu na tym, by siedząca przed nim panienka uwierzyła, że biała Rosja stanowić będzie dla jej ojczyzny znacznie większe niebezpieczeństwo niż pozornie słabi i skoncentrowani na ideologii bolszewicy. Nie zdawał sobie sprawy, że jego wysiłki idą zgodnym torem z przemyśleniami i zamierzeniami najbardziej wpływowego człowieka w Polsce. – Groźna dla naszej ojczyzny, bo odmawiająca jej prawa do istnienia.
To ostatnie nie było prawdą. Denikin dopuszczał możliwość, by w jakiejś bardzo ograniczonej formie Polska istniała. Kadłubowe, kończące się na Bugu, zależne od wschodniego sąsiada państewko bez dostępu do morza, podatna na najlżejszy podmuch międzynarodowej koniunktury wydmuszka. Funkcjonująca tylko dlatego, że chwilowo nie stoi na drodze interesom Rosji i Niemiec.
Dziewczyna miała kamienną twarz.
Jest dobrą aktorką, pomyślał Iwan. Ile ma lat? Osiemnaście? Dwadzieścia?
– Idealna – szepnął Pomocnik.
Plan powstał w jednej chwili.
Iwan rozejrzał się dyskretnie, jakby chcąc upewnić się, czy w pobliżu nie ma jakiegoś wścibskiego ucha. Żadnego się nie dopatrzył.
– Zostaje pani w Charkowie? – zapytał.
– Mam rozkaz niezwłocznego powrotu do Kijowa.
Iwan nachylił się ku niej.
– Mam szansę umieścić swojego człowieka w sztabie bolszewickiej Piątej Armii – powiedział, ściszając głos. – Ale będę potrzebował pani pomocy.
„Władysława” utkwiła wzrok w jego twarzy.
– Taka okazja może się nie powtórzyć – dodał.
Rozterki dziewczyny trwały krótko.
– Słucham – zapytała.
Kolcow wsłuchał się w brzmienie jej głosu i już wiedział, że ją zaintrygował.
Przynęta została połknięta.
***
Henryk Szumski czuł się źle. Cierpiał na przewlekłe, nasilające się bóle żołądka, atakujące coraz bardziej uporczywie, nieustannymi, szerokimi falami. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy się zaczęły: czy wtedy, gdy owej feralnej nocy patrol bolszewickiej milicji aresztował Cygana, a on patrzył w bezsilnej złości, jak przyjaciel, podopieczny i wspólnik niknie wraz z patrolem w ciemności, czy wcześniej, gdy zdał sobie sprawę, że został przez organizację właściwie odstawiony na boczny tor, a szef wywiadu przydziela mu trzeciorzędne zadania, zupełnie nieadekwatne do wiedzy i umiejętności starego konspiratora. Fakt pozostawał faktem; niejeden wieczór przeleżał na posłaniu, nie dając sobie rady z natłokiem ponurych myśli i z powodu przewlekłego bólu nie mogąc się ruszyć z miejsca.
Miałem wszystko i wszystko zniszczyłem, myślał. Dopuściłem do buntu Wilka. Co gorsza, nie przewidziałem go. Gdybym wtedy umiejętnie zgasił ten głupi, ambicjonalny zryw, chłopak nie zostałby ranny, a Kolcow nigdy by nas nie znalazł. Walczylibyśmy w obronie Lwowa albo wyjechali. Grupa istniałaby nadal.
W takich chwilach miał ochotę umrzeć. Czuł się winny, on, Mentor, człowiek, który umiał przewidzieć wszystko, unikać pułapek zastawianych przez los i trzymać się z dala od kłopotów. Nikogo już nie obchodził i nikomu nie był potrzebny. Miał pewność, że już nigdy nie zobaczy żadnego ze swoich niegdysiejszych wspólników. Został sam.
Początkowo nie zwrócił uwagi na kroki na schodach, a potem pukanie. Przyjmowanie gości było ostatnim, czego chciał. Pukanie jednak powtórzyło się, bardziej natarczywe, niemal impertynenckie.
– Kto tam? – zapytał.
Drzwi uchyliły się. W szparze ukazała się niezbyt czysta, pokryta pryszczami wąska twarz piętnastoletniego chłopca. Ozdabiał ją wielki orli nos.
– Mogę wejść, proszę pana? – zapytał chłopak.
Mentor, ignorując strzyknięcie bólu płynące z samego dna żołądka, usiadł. Tego gościa się nie spodziewał, ale raczej nie zwiastował on żadnych nowych kłopotów. Był zwykłym polskim dzieciakiem i został kilka miesięcy temu obarczony jednym, bardzo prostym zadaniem.
– Wskakuj.
Chłopak wszedł i zamknął za sobą drzwi. W pokoju panował półmrok rozświetlany tylko wąskim płomykiem przykręconej do minimum lampy naftowej, mimo to przybyszowi najwyraźniej bardzo nie podobało się to, co zobaczył.
– Źle się pan czuje?
– Nic mi nie jest.
– Jest pan blady jak trup. I chyba dawno się pan nie golił.
– Nic mi nie jest – powtórzył Szumski. Ból za nic nie chciał się wycofać. Optymistyczny ton kosztował coraz więcej. – Czego chcesz, Józiu?
Józio uśmiechnął się chytrze.
– Chyba coś mam, proszę pana – powiedział z namaszczeniem. Czuł się naprawdę ważny. – Zajrzałem na pocztę…
– Tak? – Mentor oprzytomniał w jednej chwili. Jak mógł być takim durniem? Jak mógł zapomnieć, co zlecił temu chłopcu?
– I znalazłem to. – Józio wyciągnął trzymaną do tej pory za plecami rękę.
Dłoń, chyba nawet brudniejsza niż twarz, ściskała złożoną na pół wymiętą karteczkę, wyrwaną najwyraźniej z jakiegoś zeszytu.
Mentor wziął kartkę do ręki, podszedł do lampy i podkręcił ją nieco.
„Do pana Małowiejskiego. Pańska kuzynka mieszka teraz na Lwowskiej osiem pod szesnastym”.
Poczuł falę ulgi tak wielkiej, że niemal obezwładniającej. Jest! Ewelina żyje i czeka na niego. Stał się cud.
Szumski odwrócił się gwałtownie. Uśmiech Józia zgasł jak zdmuchnięty.
– Kiedy to znalazłeś? – zapytał.
– Dziś, przed półgodziną. Od razu do pana przyleciałem.
– Jak to się stało?
– Normalnie. – Chłopak wzruszył ramionami. Już się uspokoił. Domyślił się, że gwałtowna zmiana nastroju gospodarza nie ma związku z osobą posłańca. – Tak jak pan powiedział. Poszedłem na pocztę, żeby sprawdzić, czy czegoś nie ma. Pomyślałem sobie, że jak bolszewików diabli wzięli, to może i poczta zacznie działać normalnie. Miałem rację. Było masę ludzi, musiałem odstać dwie godziny. Zapytałem, czy jest coś dla pana Małowiejskiego. I było. Od razu przyleciałem.
– Czy… – Mentor zawahał się. – Czy nikt za tobą nie szedł?
Chłopak skrzywił się z wystudiowaną nonszalancją. Już całkiem doszedł do siebie.
– Eee, proszę pana, czy ja się wczoraj urodziłem? Bolszewiki mnie dwa razy chciały do puszki wsadzić i się nie dałem. Szukali, szukali i nie znaleźli. Ja umiem łapsa na kilometr wyczuć. Nie, nie, nikt za mną nie szedł. I na poczcie nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Niech pan się nie martwi. O tej kartce wiemy tylko pan i ja.
– Otwierałeś ją? – zapytał Szumski, wstając.
– Ja? – oburzył się Józio. – Jak matkę kocham, nigdy!
– Posłuchaj mnie uważnie. – Mentor podszedł do chłopca i spojrzał mu prosto w twarz. Był wyższy i potężniejszy. Górował nad nim jak kot nad myszą. – Dla własnego dobra zapomnij, co tam czytałeś. Rozumiesz? Niczego nie pamiętasz. Ani tamtego adresu, ani tego, ani mnie. Nasze kontakty w tym momencie się kończą.
– Ja nie…
– Zależy od tego twoje życie – powiedział Mentor z naciskiem. – Trzymasz język za zębami, żyjesz. Nie trzymasz...
Chłopak cofnął się. Nie rozumiał, co tu się dzieje. Gdzie się podział ten miły starszy pan, z którym utrzymywał kontakt w ciągu ostatnich miesięcy?
Szumski podszedł do szafy, schylił się i pogrzebał w jej wnętrzu. Gdy się wyprostował, w jego dłoni zalśniło coś złotym blaskiem.
– Czerwoniec? – Józio nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ten człowiek przed chwilą mu groził, a teraz ofiarowuje fortunę.
– Bierz i znikaj. Na dobre. Byłoby najlepiej, gdybyś wyjechał z miasta.
Chłopak postanowił nie kusić losu i nie czekać, aż gospodarz się rozmyśli. Wziął monetę, ukłonił się niezgrabnie i niemal wybiegł z pokoju.
***
Kolcow odwrócił się. Nikt za nim nie szedł. Na cichej i pustej ulicy kręcił się tylko zbłąkany pies, szukający resztek jedzenia wśród niewielkiego wzgórka wyrzuconych przed bramę kamienicy śmieci. Gdzieś w oddali stukały końskie kopyta.
Był sam, mimo to się wzdrygnął. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś go śledzi – teraz i zawsze. Że jest poddany permanentnej inwigilacji.
Zaczynam popadać w paranoję, pomyślał.
Sama myśl ucieszyła go, bo przecież świadczyła o zdrowych zmysłach. Paranoik nigdy nie myśli o sobie jako o paranoiku. Niemniej wnioski nie nastrajały optymistycznie. Miał nerwy napięte jak postronki. Prowadził grę, w której granica oddzielająca rutynę i rozwagę od śmiertelnego błędu była niemal niezauważalna. Co więcej, zamierzał wyjść poza ramy wyznaczone przez swoich prawdziwych mocodawców – a to już była ruletka w najczystszej postaci.
Ukrył się w mroku bramy. Blask dalekiej latarni nie sięgał nawet odległego o kilkanaście kroków narożnika ulicy.
Usłyszał kroki. Człowiek, na którego czekał, nie spóźnił się. Jak zawsze.
Kolcow darował sobie powitania. Obaj dbali, by spotkania trwały najkrócej, jak można.
– Informacje na temat nowych członków struktury zostawiłem w skrzynce numer cztery – powiedział. Oficer prowadzący skinął głową. Mimo wzrostu o głowę przewyższającego Kolcowa posiadł niezwykłą umiejętność wtapiania się w tłum. Szare ubranie, twarz o trudnych do zapamiętania rysach i niczym niewyróżniający się chód czyniły z niego agenta doskonałego. Ochrana czy bolszewicy – dla tego człowieka nie miało znaczenia, kim jest jego pan. Kolcow czuł do niego obrzydzenie – i zarazem nie mógł uwolnić się od podziwu.
– Mimo to chcieliście się spotkać – odparł przybyły obojętnym tonem. Mówił twardą ruszczyzną, której starał się nadać proletariacki akcent. Był jak kameleon, szybko i umiejętnie dostosowujący barwy do otoczenia.
– Potrzebuję informacji ze sztabu Piątej Armii – oświadczył Iwan. – Drobnych, ale prawdziwych. Interesują mnie plany ofensywy. Skład i dyslokacja jednostek.
– Rozumiem.
– To pilne.
– Muszę uzgodnić.
– Uzgadniajcie. Byle szybko.
– Muszę wiedzieć, po co wam są potrzebne te informacje.
Kolcow zastanowił się. Od tego miejsca nie będzie już odwrotu.
– Jest szansa rozpracowania łącznika z Warszawy.
Oficer prowadzący drgnął. Takie okazje nie zdarzały się często. A każdy agent wywiadu marzy o wielkiej zdobyczy.
Kolcow wiedział, że łączniczka nie przyjechała z Warszawy, ale rozmówca nie miał szans zweryfikowania tego faktu. To akurat kłamstwo było nie do wykrycia.
– W jaki sposób? – zapytał wysoki mężczyzna.
– Powiem, że mam informacje, które mogę przekazać tylko komuś z centrali. Wiem, że ktoś taki wkrótce będzie w Charkowie. Doprowadzę do spotkania. Dam wam znać, kiedy i gdzie. Wyśledzicie go. Dotrzemy do jego kontaktów. Rozpracujemy całą organizację. Będzie można ich wszystkich hurtem aresztować.
Mężczyzna zapalił papierosa. Wonny dym owionął twarz Kolcowa. Wiatr atakował twarz i dłonie, niemal wciskał z powrotem w usta przed chwilą wypowiedziane słowa.
– Ciekawe – rzekł. – Choć ryzykowne. Inwigilacja łącznika może zostać wykryta.
– Jesteście fachowcem – przekonywał Kolcow, starając się nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. Ogień w żyłach przygasł może nieco, ale nie dawał o sobie zapomnieć. Przed oczyma co rusz stawała młodziutka twarz „Władysławy”. Chciał, by jego plan doszedł do skutku jak najszybciej. – Umiecie przecież śledzić tak, by obiekt nawet się nie zorientował.
– Gra jest warta ryzyka – przytaknął mężczyzna. Komplement nie zrobił na nim wrażenia. – Ale musimy przygotować się do tego bardzo starannie. Nie możecie zostać zdekonspirowani. Wasze bezpieczeństwo jest na pierwszym miejscu.
– Uważam na siebie. Możecie być spokojni.
Oficer prowadzący wyrzucił niedopałek.
– Rozegramy to stopniowo, krok po kroku, małymi partiami – powiedział, po czym podniósł kołnierz płaszcza. Wyjątkowo złośliwy podmuch wiatru zaatakował z niepowstrzymaną energią. Ze wschodu, gdzieś ze stepów, szedł potężny mróz. – Skontaktujmy się za trzy dni. Dostarczę pierwszą partię informacji ze sztabu Piątej Armii.
Odwrócił się na pięcie i odszedł, tak samo cicho, jak się zjawił. Kolcow patrzył przez chwilę za znikającą w ciemnościach sylwetką i zastanawiał się, co właściwie czuje. Człowiek ten był mu obojętny, stanowił tylko punkt na zawodowej mapie, stację, przy której regularnie się zatrzymywał, po czym ruszał dalej, nie analizując szczegółów. Tamten z pewnością nie był bolszewikiem, nie wierzył w marksizm i nauki towarzysza Lenina. Dlaczego służył? Ze strachu? Z potrzeby emocjonującego życia? Dla pieniędzy? Wskutek szantażu?
Iwan doszedł do wniosku, że nie obchodzą go motywy oficera, interesuje go natomiast jego sposób funkcjonowania w środowisku, w którym podejrzliwość i tropienie spisków we własnym gronie należy do codziennych obowiązków każdego prawdziwego bolszewika. Czy to tylko kwestia maski, dobrze przylegającej i nigdy niezdejmowanej? Czy autentycznej zmiany poglądów? Wiedział po sobie, że całkowita zmiana poglądów jest możliwa może u człowieka pozbawionego kręgosłupa moralnego; u niego taki przypadek nie zachodził. Wierzył w Rosję, wierzył w konieczność wykucia nowego ustroju, ale nie był ślepy na to, co wyprawiali Czerwoni na terenach, które chcieli sobie podporządkować. Nie wzbudzało to w nim obrzydzenia, ale potrafił przyjmować do wiadomości fakty. Nowa władza nawet na własnym terytorium zachowywała się jak w kraju okupowanym.
Potem uznał, że traci czas na jałowe rozważania.
– Geniusz – warknął Pomocnik. Szedł obok. Jego kapelusz pozostawał w jaskrawym kontraście z panującym zimnem, ale czarno odziany mężczyzna nie zwracał uwagi na temperaturę. – Pewnie, że są jałowe. Jesteś dwulicowy, jesteś najbardziej zakłamanym człowiekiem, jaki chodzi po ziemi. Wierzysz w sprawiedliwość społeczną, a jesteś gwałcicielem i mordercą. Służysz bolszewikom, ale prowadzisz własną grę.
– Hipokryto – warknął Iwan. – Sam mnie namawiasz, żebym zajął się tą dziewczyną.
– Pewnie. – Wzruszył ramionami Pomocnik. – Bo tego ci potrzeba. Ale nie dorabiaj ideologii do swoich chuci. Nie udawaj świętoszka.
– Daleko mi do tego.
– Czyżby? Może mam sklerozę, może za dużo z tobą przebywam i głupieję na starość. Ale czy przypadkiem nie zataiłeś przed oficerem prowadzącym informacji o tym, że Rutkowski najprawdopodobniej ma wtyczkę gdzieś wysoko u Czerwonych? Jak on to powiedział: „Myślę, że będę w stanie przynieść panu rozkład jazdy transportów wojskowych. Oraz planów bolszewików”. Nie zapytałeś, jakich planów i jak on ma zamiar je zdobyć. Dlaczego?
– Bo… – zawahał się Iwan.
– Mój drogi, musisz być ze mną całkowicie szczery.
– Bo być może pewnego dnia taka karta może uratować mi życie.
Pomocnik rozpromienił się.
– Właśnie o tym mówię. Grasz na kilku fortepianach, ale na żadnym dobrze. Zatajasz informacje, bo chcesz ich użyć jako polisy ubezpieczeniowej, w razie gdyby Andriejew odkrył twoją prywatę. Albo, gdyby paliło ci się pod stopami, możesz uciec do Polaków i sprzedać im wszystko, co wiesz, mówiąc: mogłem spowodować wpadkę całej siatki, a nie zrobiłem tego, bo nade wszystko kocham Polskę i Polaków. Proszę, oto ja, skruszony bolszewicki szpieg, który przejrzał na oczy. Rutkowski i wszyscy inni poprą cię, bo dla nich jesteś bohaterem. Więc szefostwo Trzeciej Komendy ci uwierzy, bo to są romantyczni głupcy. Mam rację?
Kolcow zastanowił się. Nie znosił tych analitycznych seansów, uznając jednocześnie, że są konieczne. Pomagają oczyścić umysł i uporządkować myśli. Prawda o sobie zawsze boli najbardziej, wiedział o tym od dawna.
– Masz – przyznał niechętnie. – I na razie koniec na tym. Precz. Muszę się skupić.
***
– Wiesz, Cygan, wpadliśmy jak śliwki w gówno – powiedział po raz kolejny Krüger, a Cygan po raz kolejny pokiwał głową. – Dwie pachnące śliweczki zanurkowały w wielki krowi placek.
– Powtarzasz się.
– Ale to prawda.
– Już niedługo.
– Pobożne życzenia.
– Analiza sytuacji.
– Też się powtarzasz.
Rozmawiali tak od kilku miesięcy, odkąd opuścili Kijów, choć właściwie trudno to było, zwłaszcza w pierwszym okresie, nazwać rozmową. Ot, kilka słów wypowiedzianych nerwowym, zduszonym szeptem, podobnym raczej do syczenia węża niż do normalnej wymiany zdań. Byli więźniami, tak przedstawiała się prawda. Dziwnymi, z pewną dozą swobody, dobrze karmionymi – ale więźniami. Po aresztowaniu, podczas transportu z Kijowa do Moskwy, wieziono ich w osobnych grupach, w stolicy Rosji mieszkali w pojedynczych celach w lewym skrzydle nabierającego sławy gmachu na Łubiance. Byli izolowani od reszty osadzonych. W zasadzie pozostawiono ich samym sobie. Wizyty śledczych były rzadkie i nie wnosiły niczego nowego. Andriejew odwiedził ich dwa razy i za każdym razem rozmowa nie trwała dłużej niż kwadrans.
Po miesiącu dziwnej niewoli Krüger nadal nie był w stanie powiedzieć, jaki czeka ich los. Żył, ale jakby w zawieszeniu, w oczekiwaniu ciosu, który może spaść w każdej chwili. Zaczynał się nawet do tego przyzwyczajać, co uznał za osobliwe; czy człowiek naprawdę może przyzwyczaić się do śmiertelnego zagrożenia? Czy może pozostać obojętnym na grozę kroków na korytarzu, szczęk kluczy, dalekie huknięcie drzwi, jakiś zbliżający się fragment rozmowy, w której każde słowo wydaje się wyrokiem śmierci?
Widać może.
Odkąd ostatniego dnia pobytu w stolicy Ukrainy Krüger zobaczył Cygana siedzącego na krześle w znajdującym się obok gabinetu Andriejewa pokoju przesłuchań, miał wrażenie, że jest świadkiem surrealistycznego snu, choć zarazem występuje w nim jako główny aktor. W jednym momencie zaczął cierpieć na rozdwojenie jaźni – i miał tego pełną świadomość. Był w środku, jednocześnie stojąc z boku. Obserwator z zaciekawieniem chłonął każdą sekundę spektaklu. Uczestnik drżał i walczył z całych sił, by…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Kasiu, bez Ciebie ta książka zapewne nie ujrzałaby światła dziennego. Serdecznie dziękuję za wysiłek, który włożyłaś w ten tom.
Dziękuję również redaktor Karinie Stempel za cierpliwość i skrupulatne spojrzenie na tekst oraz wydawcy, Sławkowi Brudnemu, za elastyczność w podejściu do procesu wydawniczego.
Autor