34,90 zł
Marcin Ciszewski, autor bestsellerowego cyklu Wojna.pl (WWW) przedstawia Wilhelma Krügera.
Stworzono go, by zadziwiał Świat, lecz on ten Świat postanowił podbić.
Inteligentny, bezwzględny, drapieżny. Złodziej.
Doskonale przystosowany do czasów, w których przyszło mu żyć.
Rok 1919 na Ukrainie to był dziwny rok. Zmieniały się rządy, Ukraińców wypierali bolszewicy, tych - Biali Denikina,
potem Biali uciekali a do władzy ponownie dochodzili bolszewicy...
Krüger, uwikłany w sprawy rodzinne stara się uciec od polityki. Zostaje jednak zmuszony do opowiedzenia się po jednej ze stron.
W efekcie staje naprzeciw najbardziej złowrogiej i bezwzględnej organizacji policyjnej na świecie - wszechwładnej Czeka...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 372
Krüger II Tygrys
© 2016 Marcin Ciszewski
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Zuzanna Guty
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-64523-68-7
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
To niesprawiedliwe, myślę.
On wie wszystko, zna każdy mój ruch, każdy gest i zamiar. Ja nie wiem niczego.
Po co tu jestem? Z jakiego powodu opowiadam nawet o takich wydarzeniach, o których za wszelką cenę chciałbym nie pamiętać? Kim jest mój rozmówca? Wędrowcem, jak ja? Przeznaczeniem? Klucznikiem do innego świata?
Starzec patrzy w płomienie. Drewno trzaska sucho. Gdyby nie to, cisza byłaby niemal absolutna. Nie słychać najcichszego szmeru. Jestem nigdzie. I wszędzie. Poza czasem i przestrzenią.
– Nasza wyprawa od początku wydawała mi się pozbawiona sensu – mówię półgłosem. Nie przychodzi mi to łatwo.
Starzec nadal wydaje się zafascynowany ogniem. Nic nie wskazuje, by doceniał mój wysiłek. Czeka. Zaczynam czuć złość, choć przez całe życie chlubiłem się tym, że niełatwo wyprowadzić mnie z równowagi.
– Nie dlatego, że Ewelina nie zasługiwała na pomoc – kontynuuję, tym razem nieco głośniej. Może wyrwę go z letargu. Może pójdę na skróty i skończę szybciej tę spowiedź. Zaczyna mnie ona męczyć. Dziwne, zważywszy, że nigdzie nie powinno mi się spieszyć. – Przeciwnie. Była członkiem zespołu.
– Więc czemu? – pyta, nadal na mnie nie patrząc. Płomień strzela iskrami. Noc jest głęboka i czarna. Siedzimy tu już wiele godzin, a nie sądzę, by miała skończyć się prędko.
– Przede wszystkim dlatego, że obliczałem szanse odzyskania dziewczyny jako minimalne. Ukraina jest wielka, Rosja wielokrotnie większa. Jeśli ktoś chce się schować, zniknie i nie znajdzie go nikt. Kończyła się wielka wojna, rozpalała wojna domowa, masy ludzkie przemieszczały się ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Dwoje ludzi w tym stogu siana nawet nie przypominało igły. Byli może jak sam jej czubek, tak mikroskopijny, że właściwie nie do zauważenia, drobinka kurzu porwana przez huragan.
– Krüger zdawał sobie sprawę z twojej nielojalności?
– Nie byłem nielojalny – protestuję, starając się nie okazać, jak bardzo boli mnie to określenie. – Bez wahania zaoferowałem mu pomoc. Uruchomiłem wszystkie kontakty.
– Ale w sercu czułeś żal.
Przez chwilę w milczeniu przeżuwam złość. Muszę się opanować, co nie jest łatwe. Z perspektywy takiej nocy jak dzisiejsza pewne, nawet odległe sprawy widać ze szczególną ostrością. Czy nie o to chodzi temu dziwnemu człowiekowi, który nagle stanął na mej drodze, gdy zdezorientowany i zrozpaczony błądziłem w ciemności?
– Nie wiem dlaczego – przyznaję.
– Wpadłeś na to później?
– Dużo później, choć sam nie wiem kiedy dokładnie. Czułem po prostu, że Krüger wymyka mi się z rąk. Szukałby Eweliny ze mną czy beze mnie. Podejmowałby takie decyzje, jakie tylko on uznawał za stosowne.
– To oczywiste.
– W tej sytuacji być może. W innych nie.
– Doroślał. A ty nie ułatwiłeś mu sprawy, opowiadając o rodzicach.
– Byłem mu to winny.
– Nie to mam na myśli. Wyjaśnienia mu się należały. Ale nadały inny sens jego życiu. Musiał zacząć się określać w nowych okolicznościach. Musiał zacząć myśleć o rzeczach, które dotychczas nawet nie przychodziły mu do głowy. Od momentu porwania Eweliny i twojej opowieści o rodzicach był zmuszony do wymyślenia się na nowo. A to nigdy nie przychodzi bez bólu.
Zastanawiam się. A Starzec, nietypowo, nie czeka, aż skończę.
– Czułeś bezsens poszukiwań – mówi. – I miałeś niewielką ochotę na podróż w towarzystwie człowieka, który pokazywał ci swą nową twarz. Traciłeś kontrolę, a na to nie byłeś przygotowany.
– To nie tak. Niezbyt wierzyłem w skuteczność poszukiwań, po prostu, ale ruszyłem w drogę i starałem się ze wszystkich sił. Można działać nawet bez wiary w sukces.
– Można. – Kiwa głową. Nie musi dodawać, że uważa takie działanie za sztukę dla sztuki. – Tylko zasadne pozostaje wtedy pytanie, kto wobec kogo był nielojalny, prawda? ■
Jechali przez Ruś.
Śmiertelnie ranną, a zarazem dochodzącą do zdrowia, wyzwalającą się z okowów starego reżimu i wpadającą w nową niewolę, niespokojną i sielską, wstydliwą i dumną Ukrainę. Niebezpieczny kraj, chcący zabić i chcący ocalić, pragnący nieba przychylić swoim obywatelom, a jednocześnie mordujący z zimną krwią polskich ziemian, Żydów, bolszewików i białych, obszarników, reakcjonistów, chłopów i inteligentów. Kraj biały, czerwony i czarny, kraj budzenia się sumień i przyjścia na świat najstraszniejszych ludzkich demonów. Kraj wielu języków, wielu narodowości i trzech wielkich religii, zapiekłego konserwatyzmu i najbardziej szalonego postępu.
Ukraina późną jesienią 1918 roku była oceanem wypełnionym nienawiścią i krwią. Przebijanie się przez ów ocean przypominało wysiłki pływaka, który stara się zdążać prostą linią do celu, lecz prąd, wiatr i odpływ spychają go z wytyczonego szlaku. Kolcow aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę, że mając u boku dziewczynę, której urody nigdy do końca nie maskowała potargana fryzura, brud i zbyt obszerny ubiór, narażał siebie i towarzyszkę na śmiertelne niebezpieczeństwo. Pal diabli jego własne: nie obawiał się śmierci od kuli, szabli czy bagnetu, szybkiej śmierci, w której ból nie zdoła nawet zaatakować zmysłów. Gdy jednak myślał, co mogłoby się przytrafić Ewelinie, na jakie męki byłaby wystawiona, znalazłszy się na łasce rozpasanego tłumu, wyzwolonego z nawyków dyscypliny społecznej związanej ze starym porządkiem, robiło mu się zimno; jego serce przeszywał wtedy niemal fizyczny ból. Ogarniał go bezwład i jakaś dziwna niemoc: musiał siłą narzucić sobie umiejętność opanowania jej. Ogromnym wysiłkiem woli starał się przekształcać ponure myśli w energię i pomysłowość konieczną do przetrwania.
Cel: Kijów.
Nocą i za dnia, pociągiem, konno, na piechotę, chłopską furmanką czy dworską bryczką – chwytał się każdego skutecznego sposobu jazdy i środka komunikacji. Starał się unikać ludzi, a zwłaszcza chłopów we wsiach. Do miasteczek również nie zaglądał: najczęściej panowały tam rewolucyjne porządki. Władzę przejmowały rewkomy i – na ogół przysłani z Moskwy – komisarze. Zatrzymywał się po lasach, cierpiąc zimno i niewygody, albo w stojących na uboczu, samotnych chłopskich chatach, gdzie mógł spokojnie wytłumaczyć, że nie są nikim godnym uwagi, zapłacić kilka kopiejek za nocleg, a rankiem ruszyć w dalszą drogę.
Teraz, po kilku tygodniach podróży odbywanej zygzakiem przez południowy skrawek Wołynia i Podole, pozostał im końcowy, choć najdłuższy odcinek. Od jednego z napotkanych po drodze ukraińskich kolejarzy, wyjątkowo jak na owe czasy życzliwego i skłonnego do pomocy – a także najwyraźniej niezbyt przychylnego panującej wokół rewolucyjnej anarchii – dowiedział się, że w odległej o godzinę drogi Szepetówce można złapać pociąg jadący do Kijowa. Owszem, Iwan wiedział, że miasteczko stanowiło duży węzeł kolejowy, ale sama wiadomość wydała mu się dziwna. Dróżnik wyjaśnił jednak, że rząd Ukraińskiej Republiki Ludowej, chcąc wyjść naprzeciw licznym żądaniom Polaków i umożliwić im wyjazd do nowo odradzającej się ojczyzny (a w rzeczywistości pozbyć się ich na dobre), zorganizował szereg pociągów jadących na zachód. Jeśli Iwanowi i jego towarzyszce dopisze szczęście, może zabiorą się jednym z powrotnych kursów?
Taka perspektywa niezwykle Kolcowa ucieszyła. Oboje byli nieludzko zmęczeni, wygłodniali i przemarznięci. Możliwość pokonania ostatnich stu pięćdziesięciu wiorst w ciągu kilku godzin wydała się niemal darem niebios.
Miasto było już o krok, widzieli jego blade światła, kiedy Ewelina cichym głosem poprosiła o dziesięć minut odpoczynku. Kolcow, niemal wyczuwający ciepłe wnętrze dworca, wolałby ostatni odcinek drogi przebyć jak najszybciej, ale dziewczyna wyglądała na całkowicie wyczerpaną. Zimno przenikało do szpiku kości, ostatni posiłek jedli rano, i cóż to był za posiłek: odrobina suszonego mięsa popita zimną, lurowatą kawą. Poruszali się wolno: ciągnąca sanki, kupiona kilka dni temu od chłopa zabiedzona chabeta szła właściwie wyłącznie stępa; ogólnie sprawiała wrażenie dobiegającej kresu żywota.
Ewelina przez całą drogę milczała, pogrążona w myślach.
Kolcow zmusił konia do zjechania ze szlaku. Zatrzymali się w rachitycznym zagajniku. Dziewczyna wysiadła z sań i, badając przestrzeń długim na metr kijem, zniknęła w ciemności. Mrok miał atramentową barwę, śnieg mdło lśnił w świetle gwiazd. Mróz tężał.
Kolcow przypiął kobyle worek z obrokiem, a potem sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej kartkę. Tekst, zapisany równym, kaligraficznym pismem, roił się od skreśleń i poprawek. Ciemność nie pozwalała rozróżnić liter, ale Iwan nie miał zamiaru czytać. Znał każde słowo na pamięć. Był to brudnopis listu napisanego wiele dni temu, na jednym z postojów.
Droga Anno Janowiczowna,
piszę do Ciebie, ponieważ nie zobaczymy się już więcej. Podjąłem decyzję, która w zasadniczy sposób zmieniła moje życie.
Nie rób sobie wyrzutów: to nie Twoja wina. Zdaję sobie sprawę, że nie byłem dla Ciebie łatwym towarzyszem życia; spełnienie moich wymagań kosztowało Cię z pewnością dużo wysiłku i dyscypliny, do której – jestem w pełni świadom – niełatwo było Ci się wdrożyć. Ja ze swej strony nie dawałem Ci tego, co każdy mąż ma obowiązek dawać; nadziei macierzyństwa. Nie jest to moją winą. Najwyższy w tej materii poskąpił mi niestety swej łaski, co w żaden sposób nie zmienia sytuacji. Zawiodłem Cię, wiem o tym.
Nie mogłem dalej tak żyć; w nie swoim kraju, używając nie swojej mowy, z dala od Matuszki Rosji, bez celu i sensu. Czymże bowiem jest bogactwo materialne, gdy nie wypełnia go duchowa treść? Pozłotą, niczym więcej. Wydmuszką, umilającą życie, ale gotową pęknąć przy byle obrocie fortuny.
Postanowiłem więc wyrzec się Ciebie i rozpocząć nowe życie. Wybacz mi; zmilczę o szczegółach mego planu. By jednak nie folgować sobie i ewentualnym przyszłym słabościom, zdecydowałem również o pozbyciu się majątku; wkrótce przystąpię do realizacji tego zamierzenia. Nie chcąc jednak zostawiać Cię bez środków do życia w tych niełatwych przecież czasach, zapisuję Ci w całości nasze wspólne mieszkanie oraz dziesięć tysięcy rubli w złocie, zdeponowanych w Banku Zachodnim. Upewniłem się, że walory te nie wpadły w ręce opryszków, którzy napadli na ów bank w ostatnich dniach października, czego oboje byliśmy świadkami. Wysłałem już do banku odpowiednie upoważnienie wystawione na Twe nazwisko.
Szczerze życzę Ci, byś była szczęśliwa. Jeśli pojawi się w Twym życiu odpowiedni mężczyzna, wiedz, że nie jestem temu przeciwny.
Szczerze oddany,
Iwan
Kolcow ostatecznie wysłał list dopiero wczoraj, nie mając żadnej gwarancji, że dotrze do adresatki. Wcześniej wielokrotnie miał okazję to zrobić w znacznie bezpieczniejszy sposób, udowadniał sobie wszelako, że okazje nie są wystarczająco pewne. Poczta działała nieregularnie, czasami nie działała wcale. Gdzieś w głębi ducha czuł jednak, że się oszukuje; chodziło o coś zupełnie innego.
Pomocnik nie ułatwiał podjęcia decyzji.
– Nie chcesz spalić wszystkich mostów, dopóki nie upewnisz się, że twoje nowe życie ma sens – mawiał, gdy Iwan na postojach obracał w rękach zaklejoną kopertę. Jego nieznośna, pełna wyższości pewność siebie doprowadzała nieraz Kolcowa do szału. Pomocnik nie przejmował się przejawami złego humoru swego interlokutora. Siadywał, w zależności od okazji, na krześle lub skraju barłogu, jak zawsze nieskazitelnie elegancki i wytworny, hołdujący dobrym manierom, precyzyjny i bezlitośnie logiczny. I punktował, bez wysiłku znajdując luki w rozumowaniu Iwana.
– Nieprawda.
– Szkoda czasu na wykręty, Iwanie. – Pomocnik sprawiał wrażenie niezmiernie zdegustowanego. – Andriejew zanęcił cię perspektywami nowego życia i nowych wyzwań, ale wcale nie jesteś pewien, czy ta propozycja ci odpowiada. W gruncie rzeczy niezły z ciebie kunktator. Zawsze idziesz na pewniaka.
– Brednie – denerwował się Kolcow. – Tłukę się przez pół Ukrainy z niewidomą dziewczyną, zostawiając za sobą całe moje dotychczasowe życie, żonę, majątek, wygody i rozległe znajomości. Zmierzam do Kijowa właśnie po to, by rozpocząć nowe życie. Chcę zerwać z Anną, czego list jest dowodem. I ty to nazywasz kunktatorstwem?
– Och, z Kijowa do Warszawy wcale nie jest tak daleko. Zawsze można wrócić – parskał lekceważąco Pomocnik. – Zabrać dziewczynę, albo i nie, jeśli uznasz, że ci się znudziła, i pojechać do Warszawy, wprost w ciepełko gotowego mieszczańskiego gniazdka. Co innego, gdybyś wysłał ten list. Wtedy powrót nie byłby możliwy, przynajmniej bez utraty twarzy. A na to nigdy sobie nie pozwolisz. Anna mimo wszystkich twoich wątpliwości była stałym punktem życia, pewnikiem, nad którym sprawowałeś pełną kontrolę. Gdy odetniesz tę pępowinę i rzeczywiście poweźmiesz decyzję, by rozdać majątek, gdy zameldujesz się u Andriejewa i rozpoczniesz współpracę z nim, uznam, że rzeczywiście chcesz zmian.
– Decyzja została podjęta.
– Chciałbyś dać Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, Iwanie, ot co. – Nie dawał się przekonać Pomocnik. – Dobrze. Powiedzmy, że ci wierzę. Rozstaniesz się z Anną, pozbędziesz majątku i zameldujesz u Andriejewa. Możesz mi powiedzieć, w jaki sposób zamierzasz poświęcić się nowym zadaniom, jednocześnie pilnując dziewczyny?
– To nie będzie stanowiło problemu – odparł Iwan, poważniejąc. Pomocnik nawet nie zwrócił uwagi na twardsze nuty w jego głosie.
– Odwrotnie. Będzie stanowiło, i to poważny. Pamiętasz, jak Andriejew mówił, że do rzeki rewolucji można wejść tylko raz? Nie wyglądał na żartownisia. Będzie wymagał od ciebie pełnego poświęcenia. A także twego czasu. Będziesz musiał zanurzyć się w nowej pracy aż po czubek głowy. Nie zostanie miejsca na nic innego. A ona? Jej nie tylko trzeba pilnować. Nią trzeba się również opiekować. Niańczyć ją. Jest bardziej bezradna niż pięcioletnie dziecko.
– Nie.
– Co: nie? W którym punkcie się ze mną nie zgadzasz? Jest niewidoma? Jest. Zwraca na siebie uwagę? Oczywiście. A przez to na ciebie również. Tracisz przy niej głowę? Jak nigdy przy nikim. Wcześniej nie widziałem cię tak rozkojarzonego. Do tej pory miałem do czynienia z człowiekiem odznaczającym się bystrym umysłem i pełną rozwagą w działaniu. Byłeś niemal po niemiecku dokładny, niekiedy nawet przesadnie. Teraz to pieśń przeszłości. Obok ciebie mógłby przejechać bijący w bębny pułk kawalerii i ty, wpatrzony w tę dziewiczą piękność, nawet byś tego nie zauważył.
– Przesadzasz.
– Pozbądź się jej, Iwanie, dobrze ci radzę. Obojętnie – wrócisz do Anny czy zameldujesz się u Andriejewa – ta dziewczyna jest wyłącznie zbędnym balastem, mogącym na dodatek cię pogrążyć.
– Nie.
Pomocnik zamilkł, ale w głosie Iwana po raz pierwszy od opuszczenia Lwowa zabrakło stanowczości. Stalowy upór znikł. Iwan Kolcow zaczął zdawać sobie sprawę, że Pomocnik ma rację.
Ewelina, cicha i uległa, małomówna i zamknięta w sobie, bezradna, ale w pewien sposób jednak twarda jak głaz, fascynowała go coraz bardziej. Kolcow był zmuszony przyznać, że nigdy w swoim trzydziestoletnim życiu nie spotkał nikogo, kto choć odrobinę przypominałby towarzyszkę podróży. Jej osobowość i uroda całkowicie go opanowały. Pomocnik miał rację: stanowiła przeszkodę w zrealizowaniu celu. Jeśli miał się jej pozbyć, musiał zrobić to teraz, nim sprawy zabrną za daleko.
Tak czy nie?
Podjął decyzję.
– Brawo – powiedział Pomocnik.
– Nie ma się z czego cieszyć.
– Jest. Wraca stary Iwan.
I wtedy Kolcow usłyszał krzyk.
***
Od pierwszej sekundy tej dziwnej i strasznej zarazem podróży Ewelina odgadywała w swym ciemiężycielu niezwykłe napięcie, dające się odczuć zwłaszcza wtedy, gdy mężczyzna znajdował się blisko niej. Kilkakrotnie chciał jej dotknąć, ale cofał rękę w ostatniej chwili. Może zamierzał ją pogładzić po twarzy, musnąć policzek; może nawet pocałować. Na pewno nie chciał zrobić jej krzywdy. Dziewczyna czuła, że nieznajomy często i długo jej się przygląda. Odnosiła niejasne wrażenie, że zaczyna ich łączyć więź, której nie rozumiała i która, szczerze mówiąc, przerażała ją bardziej niż samo porwanie i podróż w nieznane.
Nieznajomy, w tych rzadkich momentach, kiedy zostawiał ją samą, dbał o to, by miała bardzo ograniczoną swobodę ruchów. W pokojach, które wynajmował na noc, krępował ją, kneblował i przywiązywał do stołu czy szafy. Jednocześnie dbał, by więzy i knebel w żaden sposób nie były dokuczliwe. Zawsze też kładł się spać pomiędzy nią a drzwiami czy oknem.
Teraz, gdy po raz pierwszy została sama bez krępujących ją więzów, poczuła się zagubiona.
Prześladowca, proszący, by nazywać go Iwanem, twierdził, że zmierzają do Kijowa, ale tylko do tego ograniczył wyjaśnienia. Nie zdradził ani powodu tej ciągnącej się ponad sto kilometrów podróży, ani dalszych zamiarów. Zakładał jej na noc więzy, ale poza tym traktował dobrze, ani razu nie posuwając się do podnoszenia głosu, o użyciu siły nie wspominając.
Ewelina szła powoli, ostrożnie stawiając stopy i badając przestrzeń pozbawionym sęków kijem. Mimo to dwukrotnie omal nie wpadła na drzewo. Choć pragnęła być sama, nie chciała za bardzo oddalać się od miejsca, w którym pozostawiła Iwana.
Zatrzymała się i zaczęła rozpinać płaszcz. Zbyt późno usłyszała trzask łamanych gałęzi.
Poczuła, że czyjeś silne ręce łapią ją wpół i obalają na ziemię.
Krzyknęła.
***
Głucho huknął daleki armatni wystrzał. Potem drugi i trzeci.
Chwilę później zagrzmiały eksplozje, całkiem blisko, może na sąsiedniej ulicy. Podmuch zatrząsł budynkiem. Z sufitu celi posypał się mokry od szronu kurz.
Krüger podniósł głowę. Wiedział, że niemal całe miasto znajdowało się w zasięgu ukraińskiej artylerii, a oblężenie trwało od momentu wyjścia ze Lwowa rusińskich wojsk. Polakom udało się utrzymać w swoich rękach linię kolejową Lwów – Przemyśl, o którą toczyły się krwawe i zacięte walki. Oprócz tego jednego wyłomu pierścień okrążenia był szczelny.
Wszystkiego tego dowiedział się od znudzonego, a przez to gadatliwego strażnika. Człowiek ów, wiecznie nieogolony typ w średnim wieku, początkowo traktował więźnia z zawodową obojętnością; ponieważ jednak areszt świecił pustkami, a aresztant stopniowo dochodził do zdrowia, strażnik coraz częściej dawał się wciągać w rozmowę.
– Cholera by ich wzięła, skurwysynów – mówił. – Wczoraj dwa pociski spadły na ulicę tuż koło uniwersytetu. Dwoje dzieci zginęło, a ich matka została ciężko ranna.
Albo:
– Cały dach kamienicy przy Pasażu Mikulascha się zapadł. Cztery rodziny nie mają gdzie mieszkać, uważasz pan? A mróz tęgi. Gdzie oni się podzieją?
Krüger słuchał tych nowin chciwie, nie tylko dlatego, że nie chciał obojętnością zrażać do siebie strażnika. Stanowił jego jedyny kontakt ze światem.
Kiedy jednak Wilhelm starał się delikatnie naprowadzać klucznika na swoje sprawy, ten robił się ostrożny i nieufny. O kwestiach dotyczących więźnia mówić nie chciał.
– Kazali pilnować, to pilnuję. W jakim terminie stanie przed sądem, ja tam nie wiem, panie. Nie mówili i zresztą nawet jakbym wiedział, to i tak by się ode mnie nie dowiedział. Jak porucznik gadał, że przed sądem stanie, to stanie. Ale pewnie teraz ważniejsze sprawy mają.
Temu ostatniemu argumentowi trudno było odmówić słuszności. Krüger nie naciskał. Zainteresowanie ze strony władz było ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie życzyć.
Piętnaście dni temu, tuż po tym, gdy uśmiechnięty i pewny siebie Bełżecki poinformował go o postawionych mu zarzutach, Krüger zemdlał. Zadana ukraińskim bagnetem rana, zabliźniona podczas rekonwalescencji odbytej pod czułym okiem Jadwigi Brochwicz, otwarła się podczas upadku. Przemęczony lekarz, dzień i noc zajęty ratowaniem życia i zdrowia rannych napływających z frontu, znalazł czas tylko na dwie krótkie wizyty u aresztanta. Zatamował krwotok, ponownie założył szwy, po czym kazał poić, modlić się do Boga i czekać. Więzień przez kolejne dwa tygodnie gorączkował i tylko okazjonalnie odzyskiwał przytomność.
Ostatecznie osiemnastoletni, żelazny organizm zwyciężył.
Gdy Krüger obudził się na dobre, stwierdził, że jest zarośnięty, brudny i słaby jak dziecko. Szybko poczuł głód: na tej podstawie wywnioskował, że dochodzi do zdrowia. Gorączka spadła, był w stanie przejść celę w poprzek bez zawrotów głowy; odzyskał też, choć nie bez kłopotów, zdolność myślenia.
Usłyszał zgrzyt klucza w zamku.
Strażnik wszedł do środka, trzymając miskę z zupą. Po celi rozszedł się aromat kartoflanki. Krüger usłyszał, że burczy mu w brzuchu. Strażnik postawił miskę na stoliku.
– Dziękuję – mruknął więzień, biorąc w garść łyżkę. Zupa była gorąca, co stanowiło jej główną zaletę. Ale to na razie wystarczyło. Oprócz wilczego apetytu odczuwał dotkliwe zimno. Stojący w kącie żeliwny piec wyglądał na nieużywany od czasów cesarza Franciszka Józefa.
– Niech je na zdrowie.
– Bardzo dobre – powiedział Krüger. Nagle coś mu przyszło do głowy. Podniósł wzrok. – Który dzisiaj jest?
– Ósmy. Ósmy grudnia.
– Mój Boże. – Krüger nagle stracił apetyt. Licha stal łyżki stuknęła o blat. – Dwa tygodnie tu jestem?
– Tak jakoś. – Strażnik wzruszył ramionami. – Długo leżał i spał.
– I... – więzień zawahał się – ...nikt nie pytał o mnie?
– A kto miał pytać?
Krüger nie odpowiedział.
Rzeczywiście. Któż mógł pytać?
Cygan?
Krüger stracił go z oczu, gdy wybuchła strzelanina na tym cholernym polu. Nie miał pewności, co stało się dalej z jego towarzyszem. Prawdopodobieństwo, że trafiła go któraś z latających w powietrzu kul, było duże. Zresztą – nawet jeśli nie, poszukiwania Krügera byłyby całkowicie niezgodne z założonym i przyjętym planem. Cel wyprawy był jeden: odnalezienie Eweliny, a umowa nader prosta: gdy jeden padnie lub zaginie, drugi ma za wszelką cenę kontynuować poszukiwania.
Nie. Cygan nie pytałby o niego.
Mentor? To bardziej prawdopodobne, choć na niekorzyść tego przypuszczenia działał fakt, że Mentor nie ma pojęcia, co się wydarzyło. Odkąd obaj podopieczni opuścili progi jego mieszkania, nie miał od nich żadnych wiadomości. Nie spodziewał się ich zresztą przed upływem kilku tygodni. Trudno wyobrazić sobie powód, dla którego miałby wszczynać poszukiwania. Strzelanina na rogatkach miasta, nawet jeśli nie umknęła jego uwadze, nie mogła dawać powodów do podejrzeń; walki, niejednokrotnie ostre i zacięte, były w tych dniach na porządku dziennym.
Jadwiga?
O tak, Jadwiga z pewnością szuka go energicznie i wytrwale. Opuścił ją bez słowa pożegnania. Jadwiga, zauroczona swym gościem, mogła podejrzewać, że Krüger oddalił się, by tak rzec, w celach służbowych, wypełniając misję, o której tak często napomykał. Jadwiga twierdziła stanowczo, że gość wymaga dalszej, długotrwałej rehabilitacji, jego przedwczesne wyjście mogła więc potraktować nie tyle jako ucieczkę, ile lekkomyślną brawurę; według niej Krüger potrzebował dalszej pomocy i opieki. Tak, zdecydowanie, Jadwidze wystarczy determinacji, by go szukać.
Czy jednak tego chciał? Stanowczo nie.
Jego orientacja w delikatnej tektonice kobiecych uczuć była nader mglista, wystarczająca jednak, by ocenić, że dziewczyna była nim zauroczona, a on wykorzystał ją wyłącznie dla cielesnej uciechy. Jej ciało dawało pełną satysfakcję, sama osoba pozostawała więcej niż obojętna. Wiedziała o tym? Domyśliła się?
Najprawdopodobniej.
Strażnik postał jeszcze przez chwilę, ale doszedłszy do wniosku, że więzień stracił ochotę do dalszej konwersacji, poprawił pas i wyszedł.
Drzwi huknęły ponuro.
***
Krzyk i lodowaty strach zmobilizowały go do szaleńczego biegu.
Do tej pory tylko raz zostali zaczepieni; tydzień temu gromada chłopów chciała wiedzieć, dokąd zmierzają i po co. Na szczęście dali się przekonać, że Iwan stara się przedostać z chorą córką do szpitala w Kijowie. Poza tą sytuacją, dzięki doświadczeniu i przezorności Kolcowa, udało się im uniknąć niebezpieczeństwa i nie natknąć na którąś ze stron konfliktu, luźno chodzących maruderów czy w końcu zwykłych bandytów, których nigdy nie brak na terenach ogarniętych wojną i rozpadem struktur dotychczasowej władzy. Kolcow taki stan rzeczy poczytywał za cud.
Teraz biegł i miał stuprocentową pewność, że dobry los się odwrócił. Serce jak oszalałe pompowało krew, a on z rozpaczą myślał, jak będzie się czuł, gdy Ewelinie stanie się coś złego. Niedawny zamiar nie tylko odszedł precz, teraz wydawał się absurdalny, równie rozpaczliwy i bez sensu, co samobójczy. Jak mógł choć przez chwilę poważnie rozważać pozbycie się kobiety, którą kochał?
Nagant sam wskoczył w dłoń. Solidny ciężar broni nieco uspokajał i dodawał skrzydeł.
Krzyk rozległ się ponownie, tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
Kolcow wypadł z zagajnika i znalazł się na niewielkiej, pokrytej śniegiem polance, osłoniętej drzewami ze wszystkich stron. Ewelina leżała na plecach, a klęczący u jej boku drab zdzierał z niej płaszcz. Dwaj inni trzymali ją za ręce i nogi. Noc była ciemna, chmurna, Iwan widział prawie tyle, co nic. Dezerterzy, maruderzy, dekownicy – jeden czort.
Napastnicy byli pewni siebie, we trzech, ofiara sama i bezbronna – bardziej bezbronna, niż śmieli przypuszczać – co sprowadzało ich zamiary do poziomu hien, ufnych w przewagę liczebną nad pojedynczym, słabym przeciwnikiem.
Kolcow zatrzymał się i podniósł broń. Sylwetka najbliższego gwałciciela majaczyła niewyraźnie w ciemności. Pierwszy strzał rozdarł ciszę i stanowił dla agresorów szok. Pocisk chybił jednak. Drugi, wysłany sekundę po pierwszym, był celniejszy. Kula ugodziła napastnika w bok klatki piersiowej, odrzucając go od Eweliny. Kolcow uważał ten rezultat za tymczasowo wystarczający – mężczyzna przestał stanowić bezpośrednie zagrożenie. Przesunął lufę w lewo, niejasno zdając sobie sprawę, że potwornie ryzykuje. Gdyby pomylił się, o co w pośpiechu, w stresie i ciemności przecież nietrudno, gdyby strzał poszedł za nisko, on, Iwan Piotrowicz Kolcow, z obrońcy stałby się zabójcą. Poszedłby w ślady ojca, zabójcy matki tej dziewczyny.
Wymierzył nieco staranniej i dwukrotnie nacisnął spust. Uważał się za dobrego strzelca, jednak, zważywszy na okoliczności, dokonał wyczynu nie lada. Obie kule były celne, rozbijając głowę kolejnego napastnika niczym młotek spadający na dojrzały melon. Krew trysnęła czarną smugą i mężczyzna w całkowitej ciszy wywrócił się na plecy.
Trzeci opryszek zdołał w tym czasie wstać. Kolcow mógłby się założyć, że mężczyzna jest uzbrojony, pod ubraniem było dość miejsca dla całego arsenału, ale nawet nie próbował oporu. Wyciągnął przed siebie w obronnym geście dłonie, jakby chciał powstrzymać kule.
– Praszczaj! – krzyknął. – Nie strielaj!
Kolcow uznał jakąkolwiek odpowiedź za zbędną. Cel stał nieruchomo, był duży i oddalony najwyżej o cztery metry. Jego życie nie było warte nawet splunięcia. Iwan podniósł broń na wysokość oczu. Ręka nie drżała. Czuł zadziwiający spokój. Zostały mu trzy kule.
W tych warunkach aż nadto. Pociągnął za spust.
Strzał wydał mu się cichszy od poprzednich. Kula ugodziła trzeciego mężczyznę prosto w środek czoła. Ciało upadło w śnieg i znieruchomiało.
Opuścił broń.
Klęknął.
Gdy rozległy się pierwsze strzały i najbardziej agresywny z napastników runął na ziemię, Ewelina przeturlała się i zastygła, leżąc na boku, z podkurczonymi kolanami i rękoma zakrywającymi głowę, podobna do dziecka uciekającego przed kłopotami pod opiekę mamy, w naiwnej, pierwotnej wierze, iż pozostanie w bezruchu pozwoli nie zwracać na siebie uwagi napastników.
Kiedy wszystko ucichło, usłyszała poskrzypywanie śniegu. Ktoś ukląkł obok niej.
– Maleńka – powiedział Kolcow. Głos drżał w zapadłej nagle ciszy. – Co oni ci zrobili?
Ewelina leżała w bezruchu.
Iwan dotknął jej.
Poruszyła się. A potem otworzyła oczy.
Iwan zaczął płakać.
***
Bełżecki pamiętał Jadwigę Brochwicz jako urodziwego i wiecznie roześmianego podlotka. Teraz stała przed nim młoda kobieta, piękna i dumna, patrząca mu wprost w oczy i żądająca jednoznacznych odpowiedzi na swe pytania.
– Nie mogę. – Porucznik pokręcił głową. Było mu niemal wstyd. – Regulamin nie pozwala. Ja nawet nie powinienem mówić ci, gdzie on jest.
– Powinieneś. I dobrze zrobiłeś. Nie jestem postronną osobą. Walczę o Polskę, tak jak ty.
– Wiem, oczywiście, wiem. Ty i twój ojciec...
– Ojca w to nie mieszajmy. Działam na własną odpowiedzialność.
Bełżecki zdumiał się. Dziewięć osób na dziesięć w tej sytuacji powoływałoby się na wpływy ustosunkowanego rodziciela. Ona chciała załatwić sprawę po swojemu. Czując, że zalewa go fala ciepła, i starając się, by głos nie drżał mu z emocji, powiedział:
– Co właściwie chcesz uzyskać, Jadwigo?
Jadwiga postąpiła o krok do przodu. Stała naprawdę blisko. Gdyby się ośmielił, mógłby ją wziąć w ramiona.
Tymczasem to ona wykonała pierwszy gest. Położyła mu rękę na ramieniu. Czuł, że falę ciepła zastępuje ogień.
– On uciekał, tak? Uciekał z miasta. Mógł wydostać się koleją, ale z jakichś powodów wolał tego nie robić. Z jakich? To proste: nie chciał się rzucać w oczy. Miał coś do ukrycia. Nie masz ochoty odkryć co? Nie chciałbyś wiedzieć, kim on jest naprawdę i dla jakiej sprawy pracuje?
Bełżecki już otwierał usta, by zaprotestować, ale zamknął je na powrót. Jadwiga miała rację. Wyrok, jaki zostanie wydany na posiedzeniu sądu polowego, był łatwy do przewidzenia. Sąd skaże uciekiniera, a pluton go rozstrzela. Na tym sprawa się skończy. Nic bardziej oczywistego pod słońcem. Czy jednak nie warto by zajrzeć za zasłonę tajemnicy? Dowiedzieć się, czego szukał Krüger, co chciał osiągnąć, co było jego celem? Skłonić, by przed śmiercią złożył zeznanie?
Czy w ten sposób on i Jadwiga nie przysłużyliby się Polsce bardziej?
– Dobrze, załatwię ci widzenie – powiedział, starając się, by głos zabrzmiał normalnie.
– Sam na sam.
Bełżecki pokręcił głową.
– To zbyt niebezpieczne.
– Nie dla mnie. Dobrze go znam. Nie skrzywdzi mnie. Mogę go skłonić do szczerości pod warunkiem, że rozmowa odbędzie się bez świadków. On wobec mnie się otworzy. Nie zrobi tego wobec nikogo innego.
Ale się wkopałem. Na nią nie ma siły, pomyślał Bełżecki.
Kiwnął głową.
– Bądź w gotowości – mruknął.
Nadal czuł na ramieniu ciepło jej dłoni. Mając nadzieję, że nie wygląda jak czteroletni chłopiec, któremu obiecano lody, dodał:
– Odezwę się wkrótce.
***
Iwan wstał.
– Do roboty – powiedział Pomocnik. – Pozbyłeś się opryszków. Narobiłeś hałasu na całą okolicę. Zrób szybko, co powinieneś, i zmykaj. Oni na pewno mają kompanów. Tacy ludzie są zawsze częścią większej grupy. Zaraz będziesz ich miał na karku.
Kolcow odwrócił się. Pomocnik patrzył na niego przez ciemność.
– Jesteś durniem – powiedział Iwan. – Nie tylko jej nie zabiję, ale w Kijowie ubłagam, by przyjęła moje oświadczyny.
– Iwanie, Iwanie. – Pomocnik puścił zniewagę mimo uszu. Uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie łagodna perswazja. – Po pierwsze, jesteś już żonaty...
Ale Kolcow nie miał zamiaru słuchać żadnych perswazji.
– Jesteś durniem, powiadam – mruknął, po czym pomógł wstać dziewczynie. Delikatnymi ruchami otrzepał ze śniegu jej płaszcz. – Rozwiodę się z Anną. Padnę do nóg Ewelinie i będę ją błagał dotąd, aż zgodzi się zostać moją żoną.
Pomocnik nabrał oddechu, ale Kolcow machnął ręką.
– Koniec dyskusji – powiedział lodowatym tonem. – I tak zbyt długo słuchałem twoich rad.
I wtedy usłyszał krzyk, szum pijanych głosów, krzyżujące się w powietrzu przekleństwa.
A potem tupot wielu nóg.
***
Tej samej nocy zawlekli bezwładne ciało do stodoły, dwa kilometry za linią posterunków. To był prywatny azyl, który, choć dawno porzucony przez właścicieli i dziurawy jak rzeszoto, z ich punktu widzenia miał pewne zalety: dawał jakąś iluzję dachu nad głową i ochrony przed mrozem i śniegiem. W szczególnie mroźne noce rozpalali pośrodku niewielkie ognisko i na wpół dusząc się w dymie, suszyli ubrania, grzali ręce i warzyli strawę. Nikt o kryjówce nie wiedział; dowództwo nie interesowało się niczym, co nie należało do służby.
Rzucili zdobycz na klepisko i stali nad nią kręgiem, dysząc.
Więzień poruszył się, a potem jęknął.
– Ty, Mykoła, co z nim chcesz robić? – zapytał jeden z napastników, najniższy i najbardziej zarośnięty.
Żołnierz nazwany Mykołą, najstarszy z Ukraińców, trącił leżące na ziemi ciało czubkiem buta. Więzień jęknął ponownie i otworzył oczy.
– Obudziła się ptaszyna, zaraz śpiewać zacznie – powiedział Rusin i zaśmiał się chrapliwie. Trzej towarzysze zawtórowali mu ochoczo. Byli zdenerwowani strzelaniną, ale podniecała ich możliwość szybkiego zarobku. – Chcę, by nam opowiedziała wszystko, co wie.
Cygan zamrugał. Głowa pulsowała bólem, miał trudności ze skupieniem wzroku, czuł się odrętwiały i przegrany.
Bili, pomyślał. Musieli bić. Inaczej nie upodobniłbym się do trupa. Potem przypomniał sobie parę wcześniejszych wydarzeń: linię frontu, Krügera czołgającego się przez śnieg, strzelaninę...
Co to za ludzie? Ach tak, Ukraińcy. Obiecałem im coś. Co mianowicie? Pieniądze. Jasne. Pieniądze każdy chętnie weźmie, nawet jak nie jego i nawet jeśli nie zasłużył.
Poruszył się. Więzy głęboko wrzynały się w ciało, krępując zarówno ręce, jak i nogi. Ból pchnął ostrą igłą umieszczoną pośrodku czoła. Cygan syknął. Myśl o zuchwałej ucieczce należało przełożyć na bardziej sprzyjający moment.
– Czego chcecie? – zapytał. Sam się zdziwił, jak bardzo schrypnięty i niewyraźny bełkot opuścił jego gardło. W innych okolicznościach byłoby to nawet śmieszne.
Ale czterech otaczających go mężczyzn najwyraźniej bez problemu zrozumiało pytanie.
– Ach ty, Lachu, nie pamiętasz – zaśmiał się Mykoła – jak opowiadałeś o majątku w Skniłowie?
– W Skniłowie? – Cygan zmarszczył brwi. Coś takiego. Spodziewał się różnych rzeczy, ale nie tego, do diabła. Co to jest Skniłów?
– Nu, tak. Ty lepiej przypomnij sobie szybko, bo u nas czasu nie ma. Chcemy pieniędzy, wtedy może przeżyjesz.
Cygan nie zwracał uwagi ani na ironiczny ton Ukraińca, ani na zgodny rechot towarzyszy, ubawionych najwyraźniej naiwnością więźnia, który może choć przez chwilę wierzyć, że ktokolwiek poważnie rozważa puszczenie go wolno.
Przypomniał sobie.
Ci ludzie złapali go podczas próby opuszczenia miasta, gdy obaj z Krügerem wyruszyli na poszukiwania Eweliny. Wpadł w ich ręce, znaleźli pieniądze i broń, a on ich zapewnił, że ma więcej, ukrytych w Skniłowie. To była pierwsza nazwa, jaka mu przyszła do głowy. Małe miasteczko, kilka kilometrów na zachód od Lwowa. Bujda, ale na razie efektywna. Żył, a to nie było byle co. Myśl o Ewelinie spowodowała, że zapomniał o bólu i skoncentrował się jeszcze mocniej. To ona była najważniejszym celem, a nie jakaś rozgrywka z czterema durnymi i śmierdzącymi chłopami udającymi żołnierzy, którym najwyraźniej chciwość przesłoniła świat. Nie było ważniejszej rzeczy niż uwolnienie się z rąk tych ludzi i powrót do pierwotnego planu.
No cóż, sprawdźmy w takim razie, jak wygląda rzeczywisty rozkład sił.
– Wy mnie dowódcy oddacie? – zapytał.
– A co ty taki ciekawy? – odparował Mykoła. Jego ostry ton świadczył o celności pytania. Mykoła miał problem. Wiedział, że wkrótce będzie musiał zameldować się w oddziale. Cygan wyczuł to, niczym lecący kilometr nad ziemią orzeł wyczuwa biegnącą wśród trawy mysz.
– Nie, nie. – Będąc w więzach, trudno jest wzruszyć ramionami, ale więźniowi udała się ta sztuka. – Ja też bym wolał nie gadać z dowódcą. Po co mieszać władze w nasze sprawy, jak można dogadać się między sobą?
– Nu tak, dogadać się. Ty nam powiedz, gdzie pieniądze masz. My pójdziemy i jak tam będą pieniądze, my tu po ciebie wrócimy i puścimy wolno.
Tym razem Cygan się zaśmiał. Musiał włożyć sporo wysiłku w to, by śmiech zabrzmiał beztrosko.
– Ja ci coś powiem. Ja tam, w tym Skniłowie, naprawdę dużo pieniędzy mam. Jak wam zdradzę miejsce, wy pójdziecie, wygarniecie wszystko, a potem zapomnicie, że tu jestem. Nawet nie musicie mnie zabijać. Dzień na tym mrozie i będę trupem.
– Ty się nie targuj, ty mów.
– Chcę żyć.
– My chcemy twoje pieniądze.
– Pójdę z wami i pokażę. Puścicie mnie od razu na miejscu, jak wam wskażę kryjówkę.
– Ty uciec chcesz.
– Tam jest sto dwadzieścia tysięcy koron i sztabka złota szeroka na trzy palce.
Mykoła zamilkł i z nagłą uwagą zaczął przypatrywać się więźniowi, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Trzej pozostali Ukraińcy jak na komendę rozdziawili usta w bezgranicznym zdumieniu. Jeszcze dwie godziny temu o czymś takim nie śmieli marzyć nawet w snach. Taka fortuna pozwalała człowiekowi żyć po królewsku do końca swych dni.
Nieświadomie posunęli się o pół kroku do przodu. Mykoła podniósł władczo dłoń. Żołnierze zatrzymali się.
– Sto dwadzieścia tysięcy koron i złoto? – upewnił się Mykoła.
– Nie inaczej. – Cygan spojrzał na niego znacząco, jak człowiek, który uważa, że wszystko da się sprowadzić do normalnych negocjacji handlowych. – My, ludzie interesu, powinniśmy się zawsze umieć dogadać, prawda?
– I ty wszystko chcesz nam dać, tak?
– Jak mnie puścicie, dam wam wszystko.
– A ja myślę, że łżesz.
Jeden z żołnierzy, ten najbrudniejszy, położył rękę na ramieniu przywódcy.
– Mykoła, czemu ty mu nie wierzysz? Pójdziemy i sprawdzimy.
Mykoła strząsnął dłoń, a potem z całej siły kopnął leżące na ziemi ciało.
– Ty swołocz! – ryknął, kopiąc po raz kolejny. – Ty myślisz, że ja uwierzę, że taki brudny śmieć ma tyle pieniędzy? Ty myślisz, że jak ja chłop, to głupi?
Jeszcze przed chwilą Cygan, podobnie zresztą jak kompani Mykoły, myślał, że sprawy idą w dobrym kierunku. I podobnie jak oni był zaskoczony samym atakiem, a także jego gwałtownością.
Próbował osłonić głowę, ale nie zdążył. Trzecie kopnięcie trafiło go w skroń.
Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch godzin stracił przytomność.
***
Krüger przewrócił się na drugi bok. Prycza była twarda, cieniutki siennik, wytarty setkami pleców podczas tysięcy nocy, stanowił właściwie dziurawą mieszaninę sparciałego lnu i startej na proszek słomy. Rana ćmiła równym, tępym bólem; więzień szczękał zębami z zimna. Cela, opalana nocą tylko dzięki życzliwości strażnika, w dzień przypominała chłodnię. Więzień przywykał pomału do zamarzniętych strumyczków wody układających się na ścianach w fantazyjne mozaiki.
Starał się nie zwracać uwagi na ból i zimno.
Myślał o słowach Mentora, ostatnich słowach przed wyruszeniem w pościg za porywaczem Eweliny. Miały wyjaśnić mu tajemnicę pochodzenia. Czy wyjaśniły? Nie wiedział.
Kim był?
Żydem po matce i Niemcem po ojcu. Człowiekiem urodzonym na Litwie, na co dzień posługującym się językiem polskim. Po polsku myślał, ale czy czuł się Polakiem? To był tylko język, platforma komunikacji, nic więcej. Niemal równie dobrze mówił po niemiecku i rosyjsku, lata nauki i wrodzone zdolności pozwoliły opanować oba te języki w stopniu niemal doskonałym. Mentorowi bardzo na tym zależało, opłacał najlepszych guwernerów i wielką wagę przykładał do postępów w nauce. Nigdy nie wiesz, gdzie rzuci cię los, mawiał. I musisz być przygotowany. Musisz umieć zniknąć nawet w nieprzyjaznym, obcym terenie, wśród obcych ludzi. Jeżeli będziesz biegle mówił ich językiem, stanie się to łatwiejsze.
Racja. Tylko co z tego wynika?
Nic.
Jest człowiekiem bez rodziny, chory psychicznie morderca zadbał bowiem o to, by go osierocić. Jest również mieszkańcem Lwowa, polskiego miasta, do którego roszczą sobie prawa Ukraińcy, a do którego on nie ma żadnego stosunku emocjonalnego. Ot, miejsce zamieszkania i to wszystko. Powstająca z gruzów Rzeczpospolita również nic go nie obchodziła, choć Mentor często wieczorami o Polsce opowiadał i wyraźnie mu zależało, by Krüger podzielał jego miłość do tego nieistniejącego kraju. Owszem, czytał Trylogię i Pana Tadeusza i nawet mu się podobało. I co z tego?
Wrócił myślami do matki, pięknej, ciemnowłosej kobiety o wyrazistych oczach. Była tak niezwykle podobna do Eweliny, że pokochał ją od pierwszego wejrzenia, tak jak kochał swą niewidomą siostrę. Czuł, że to sentymentalizm, być może egzaltacja, bo jak można zakochać się w fotografii? Kobieta ze zdjęcia nie żyła od osiemnastu lat, ale to, zdaniem Krügera, niczego nie zmieniało. Kochał ją. I tym większy odczuwał żal, że jej z nim nie ma, że kula mordercy pozbawiła go szansy przytulania się do niej, słuchania jej głosu, kierowania się jej wskazówkami. Był przekonany, że zajmowałaby się nim najlepsza matka na świecie.
Postać ojca mniej go zajmowała. Domyślał się, że jak każdy człowiek sukcesu, i to osiągniętego w obcym kraju, musiał być stanowczym, upartym mężczyzną, konsekwentnie dążącym do celu. Czy byłby dobrym ojcem? Czy umiałby przekazać synowi to, co ważne, nauczyć go, jak pokonywać przeszkody, jak iść do przodu, działać skutecznie i z pożytkiem dla rodziny? Zapewne tak, choć Krüger pewności nie miał. O matce zdawał się wiedzieć wszystko, o ojcu tylko tyle, ile wywnioskował ze słów Mentora.
Owszem, oni byliby dla niego dobrzy. Czy jednak on byłby dobry dla nich? Czy, gdyby żyli, robiłby to, co robi? Nie, zapewne nie, nie trafiłby przecież w ręce Zdanowskiego, a potem Szumskiego. Nie uprawiałby więc złodziejskiego fachu, nie miałby przygotowania cyrkowego, nie zabijałby ludzi, przynajmniej nie w złych intencjach. Czy jego droga życiowa była zdeterminowana śmiercią rodziców? Tak. Czy zatem, gdyby nie stary, oszalały Kolcow, nie zostałby przestępcą? Ponownie tak.
Zbrodnia pchnęła go, potomka zamożnego bankiera, na przestępczą drogę. Uczyniła go bandytą bez drogi odwrotu. Czy żałował? Nie umiał odpowiedzieć. Z pewnością chciałby, by żyła matka. By mógł słuchać jej śmiechu i płaczu, wspierać ją w trudnych chwilach i cieszyć się jej szczęściem w radosnych momentach. Czy byłby dobrym bankierem? Wątpił. Czuł się dobrze w tym, co robił, choć nie miał złudzeń co do swej kondycji moralnej. Nie odczuwał wyrzutów sumienia, duchy ofiar nie śniły mu się po nocach.
„Opowiedziałem ci tę historię nie po to, by wzbudzić w tobie pragnienie zemsty i zadośćuczynienia, chociaż doskonale rozumiem te uczucia. Chciałem, byś wyruszając w podróż, wiedział o sobie tyle, ile ja o tobie wiem”, powiedział Mentor. Krüger podejrzewał, że były to szczere słowa. Rozumiał je. Doceniał.
Ale nie miał zamiaru wyrzec się zemsty.
Został ograbiony z dzieciństwa, majątku i matczynej miłości. Obiecał sobie, że jeśli jakimś cudem uniknie plutonu egzekucyjnego, jeśli uda mu się wyjść z więzienia i odzyskać wolność, uwolni Ewelinę, a potem przywróci sobie samemu poczucie sprawiedliwości.
Morderca skrył się za parawanem śmierci, ale żył jego syn, potomek i spadkobierca, uzurpator nienależnego majątku.
I on miał zapłacić za wszystko.
Zgrzytnął klucz i Krüger dostrzegł ze zdumieniem, że w celi jest całkiem jasno. Pogrążony w myślach, przeleżał niemal pół nocy, zapominając o upływie czasu, głodzie i zimnie.
Strażnik stanął w drzwiach. Miał w ręku miskę z dwoma pajdami chleba grubo posmarowanego smalcem. Jednak nie cerber i nie posiłek przykuły uwagę więźnia.
Zza pleców strażnika patrzyła na niego Jadwiga.
– Gościa ma – oznajmił strażnik, stawiając na stoliku naczynie. – Dziesięć minut może rozmawiać i tylko dlatego, że panienka bardzo prosiła.
Krüger zerwał się z pryczy, ignorując strzyknięcie bólu w zranionym boku. Przywołał na twarz promienny uśmiech.
– Jadwigo! – zawołał.
Dziewczyna miała chmurną, zaciętą minę, doskonale współgrającą z jej czarnym strojem pozbawionym wszelkich ozdób. Weszła w milczeniu do celi i stanęła pod ścianą, po czym spojrzała na strażnika.
– Dziesięć minut – powtórzył cerber, po czym wyszedł. Głośno szczęknęła zasuwa.
Krüger spoważniał. Wiedział, że żadne uśmiechy nic tu nie pomogą.
– Jadwigo... – powiedział, po czym zamilkł. Chciał się tłumaczyć, usprawiedliwić, przeprosić. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Umiał pierwszorzędnie kłamać, ale teraz czuł, że kłamstwo nie przejdzie mu przez gardło.
– Dlaczego? – zapytała dziewczyna.
– Dlaczego co?
– Dlaczego opuściłeś mój dom bez pożegnania, nawet bez zapowiedzi?
– Jadwigo, ja...
– Czy okazałam ci nie dość staranną troskę? Czy masz coś do zarzucenia gościnności mojej albo mojego ojca? Czy zbywało ci na jedzeniu? Powiedz.
– Nie, oczywiście, że nie.
– Więc słucham. Dlaczego?
– Dla twojego bezpieczeństwa.
– Ciekawe.
– Musiałem. Wiesz, że mam zadanie do wykonania.
– Nie. Wcale nie wiem. Szczerze mówiąc, myślę, że kłamiesz.
– Nie kłamię. Po prostu nie mogę powiedzieć wszystkiego.
Jadwiga wydęła pogardliwie wargi. Odkąd Krüger widział ją po raz ostatni, bardzo się zmieniła. Nie chodziło o zmiany fizyczne. Była jakaś poważniejsza, bardziej dojrzała. Miała w głosie stanowczość i upór, których Krüger do tej pory u niej nie dostrzegał.
– Powiem ci, co myślę – powiedziała. – Byłam głupia. Dopiero teraz to zrozumiałam. Nie było to proste, bo uświadomienie sobie swojej głupoty nigdy nie jest proste. Wydawało mi się, że świat jest czarno-biały, można stać albo po stronie dobra, albo jest się po prostu złym człowiekiem. Dla mnie każdy patriota walczący o Polskę, zwłaszcza walczący z bronią w ręku, jest kimś dobrym. Dlatego gdy zobaczyłam, jak walczysz z Ukraińcami, jak stajesz sam przeciw takiej masie żołnierzy, byłam pełna podziwu. Pielęgnowałam cię, bo uważałam, że tak trzeba, a ty dawałeś do zrozumienia, że jesteś nie tylko żołnierzem, ale również konspiratorem, kimś ważnym, kimś dla Polski niezbędnym. Doskonale wykorzystałeś moją naiwność. Owinąłeś mnie wokół palca i uwiodłeś. Tak, nie zaprzeczaj – dodała szybko, widząc uniesioną dłoń Krügera. – Uwiodłeś. A ja ci to ułatwiłam. Byłam głupia i zakochana. To nędzne wytłumaczenie, sama to widzę.
Krüger zdumiał się. Gdy tylko dziewczyna zaczęła mówić, domyślił się, jakie mniej więcej słowa zostaną wypowiedziane, ale szczerość ostatniej deklaracji zaskoczyła go. Jadwiga zmieniła się. Pytanie, czy ta zmiana jest dla niego szansą, czy zagrożeniem większym niż całkiem realna perspektywa stanięcia przed plutonem egzekucyjnym.
Odpowiedź przyszła bardzo szybko.
– Myślałam, że przyjdę tu i skłonię cię do szczerości, może nawet powiesz coś, co mnie przekona, że się mylę, ale widzę, że niepotrzebnie się trudziłam. Nie wiem, na co liczyłam. Jesteś dokładnie taki, jaki myślę, że jesteś. Powiem ci coś jeszcze: nie będę miała z tego satysfakcji, ale ze spokojem przyjmę wiadomość o twojej śmierci. Nie chcę wiedzieć, co naprawdę ukrywasz za maską fałszywego uśmiechu i kłamstwa. Wystarczy mi świadomość, że poniesiesz karę. Nie za to, co zrobiłeś mnie, ale za to, co zrobiłeś Polsce.
Krüger od pewnego czasu już właściwie nie słuchał. Myślał, co powinien zrobić.
Szybko doszedł do wniosku, że dyskusja nie ma żadnego sensu. Jadwiga nie przyszła tu rozwiewać wątpliwości ani dawać mu drugiej szansy. Chciała wygłosić procesową mowę końcową, dokonać ekspiacji, a potem patrzeć, jak kat wyrywa skazańcowi stołek spod nóg.
Usłyszał ciężkie kroki strażnika i pobrzękiwanie kluczy.
***
Sznur?
Zaciśnięta na szyi pętla i świat gasnący przed oczami? Wolno, przeraźliwie wolno, tak, że myśli zdążą jeszcze w panice rozbiec się na wszystkie strony i ostatnie chwile będą po prostu składały się ze strachu?
Skok z okna?
Sekundowy lot, podczas którego umysłem zawładną demony przeszłości, panika i rozpacz? Ból upadania trwający ułamek sekundy, ale ciągnący się przez wieczność?
Rzucenie się pod pociąg?
A gdy w ostatniej chwili instynkt cofnie rozkaz wydany mięśniom i nie do końca uda się zatrzymać nadany już ciału ruch? Gdy pędząca na spotkanie maszyna, błyszcząc reflektorami, zacznie wyć przeraźliwe w bezradnej próbie zatrzymania tysiąctonowego ciężaru, a na torze znajdą się tylko nogi? I gdy przyjdzie nie tylko nie pożegnać się ze światem, ale spędzić resztę życia przykutą do łóżka, skazaną na pomoc innych, z wiecznym piętnem samobójczyni?
Anna Kolcowa nosiła się z tą myślą już od pewnego czasu, nie umiała jednak podjąć decyzji. Nie potrafiła dokonać wyboru.
Dziś, gdy zapukał listonosz i na kopercie rozpoznała pismo męża, a potem ze skamieniałą twarzą przeczytała słowa napisane przez Iwana, zdecydowała się ostatecznie.
Przygotowania czyniła od rana. Najpierw napisała długi, czterostronicowy list do ojca. Starała się powściągnąć emocje i skupić na suchym wyjaśnieniu motywów swej decyzji. Stawiała kształtne, równe litery, pisała wolno, starannie, ale gdy skończyła, nie była wcale pewna, czy udało jej się przelać na papier to, co zamierzała. Zresztą – jak na czterech stronach zawrzeć bezsens zmarnowanego życia i motyw czynu, którego niebawem zamierzała dokonać?
Mimo to nie poprawiała niczego. Włożyła list do koperty, zakleiła ją, opisała imieniem i nazwiskiem ojca, po czym położyła pośrodku pustego stołu w salonie.
Przeszła do łazienki. Napełniła wannę, a potem rozebrała się powoli, starannie układając części garderoby na stojącym obok krześle. Gdy wchodziła do ciepłej, pachnącej lawendą wody, przelotnie rzuciła okiem na swą odbijającą się w lustrze sylwetkę. Miała dwadzieścia siedem lat i figurę osiemnastolatki, była kobietą atrakcyjną, inteligentną, obdarzoną sercem gotowym do wielkiego uczucia. No cóż... Widać nie było jej dane zaznać mężczyzny, miłości i szczęścia macierzyństwa.
Zanurzyła się po szyję. Brzytwa Iwana leżała tuż obok, na krawędzi wanny. Wypolerowana stal lśniła w blasku lampy.
„Chodź”, zdawała się mówić. „Zapewnię ci to, czego nie zaznałaś w dotychczasowym życiu”.
Anna wzięła narzędzie do ręki. Rękojeść była chłodna, w jakiś przedziwny sposób dodawała odwagi. Dotknęła ostrzem nadgarstka. Dziwne, ale nie poczuła niczego szczególnego. Leciutki dotyk zdawał się nie mieć najmniejszego znaczenia.
Nacisnęła mocniej. Skóra ugięła się. Ostrze weszło w głąb ciała na pół milimetra. Pierwsze krople krwi odbijały się od stali jak w lustrze. Nadal nie czuła nic.
Nacisnęła mocniej. Krew popłynęła wąskim strumyczkiem.
Poczuła lekkie pieczenie.
I ciepło.
– Nie – powiedziała.
***
Gdy strażnik wszedł do celi, zdumienie odebrało mu mowę.
Naprzeciw, niemal na wyciągnięcie ręki, ujrzał Jadwigę Brochwicz stojącą twarzą do drzwi. Miała czerwoną twarz, tym rodzajem czerwieni, która znamionuje ogromne wzburzenie, niemal bliskie apopleksji. Jej szyję oplatało prawe ramię więźnia. Krüger stał tuż za nią, przytulony klatką piersiową do jej pleców. Patrzył wprost na strażnika.
– Nic nie mów, nie krzycz, nie wykonuj żadnych nerwowych ruchów – powiedział. – Rozumiesz? Jedno słowo, a ta kobieta umrze.
Mężczyzna nie powiedział nic, natomiast poruszyła się Jadwiga. Chrząknęła ochryple i szarpnęła się. Krüger wzmocnił nacisk. Tak dobrze znane ciało znieruchomiało.
– Ty również nic nie mów. Nie broń się – szepnął prosto w gorące, czerwone ucho. – Zaraz będzie po wszystkim.
Strażnik wykonał ruch, jakby szykował się do skoku, więc Krüger nie tracił czasu.
– Jej niewiele brakuje – powiedział najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Ja może nie uniknę kary, ale ty będziesz musiał się mocno tłumaczyć, dlaczego dopuściłeś do śmierci tej panienki.
Klucznik nie wyglądał na człowieka, który nadąża za rozwojem wypadków. Poderwał prawą rękę do szyi i zaczął szarpać za kołnierzyk mundurowej koszuli, jakby w celi nagle zabrakło powietrza.
– Powiem ci, co zrobimy – kontynuował Krüger, odliczając sekundy. Miał świadomość, że dziewczynie nie zostało wiele czasu. Ale przecież nie mógł poluzować chwytu. – Odepniesz klucze i dasz mi do ręki. Wyjmiesz powoli pistolet z kabury i podasz mi go również. Pamiętaj, że ona za chwilę się udusi.
Strażnik medytował chwilę. Krüger miał wrażenie, że próbuje coś wymyślić, znaleźć jakieś wyjście, może usłyszeć na korytarzu kroki zwiastujące nadejście pomocy. Potem jego ramiona nieznacznie opadły. Nie wymyślił ani nie usłyszał niczego.
Zgodnie z poleceniem odpiął klucze od pasa i wyciągnął rękę. Krüger przejął je, po czym, chcąc zachować swobodę ruchu, wrzucił do kieszeni. Chwilę mocowali się wzrokiem. Strażnik powoli sięgnął do kabury i powtórzył gest. Czując w dłoni chłodną stal pistoletu, Krüger niemal na głos westchnął z ulgą. Browning. Dobra, ciężka broń.
Uczynił pierwszy krok.
Pora na drugi.
Na dwie sekundy zacisnął prawe ramię. Jadwiga szarpnęła się, po czym jej ciało zwiotczało. Nie spuszczając wzroku ze strażnika, najstaranniej, jak mógł, zamortyzował upadek dziewczyny.
Podniósł broń na wysokość oczu. Na korytarzu w dalszym ciągu panowała cisza. Krüger nie mógł uwierzyć, że wszystko idzie tak gładko.
– Kto jest w budynku? – zapytał.
– Sześciu więźniów – odparł strażnik.
– Więźniowie mnie nie interesują. Kto z warty?
– W stróżówce dwóch. Przy bramie następnych dwóch.
– To wszystko?
– Tak.
– Jeśli kłamiesz, wrócę po ciebie – powiedział Krüger, po czym wykonał błyskawiczny krok do przodu i rękojeścią pistoletu mocno uderzył strażnika w skroń. Kolejne ciało zaścieliło podłogę, ale tym razem Krüger nie zawracał sobie głowy łagodzeniem skutków upadku.
Ocenił, że zarówno Jadwiga, jak i strażnik będą nieprzytomni przez co najmniej dziesięć minut. Jeżeli w tym czasie nie zdoła wydostać się z budynku, wszczęcie przez któreś z nich alarmu nie będzie miało żadnego znaczenia.
Przeszukał kieszenie strażnika, ale poza zapasowym magazynkiem, który oczywiście zabrał, nie znalazł niczego interesującego. Wyjrzał ostrożnie na korytarz. Pusto.
Szybko zaczął się rozbierać.
Gdy kilka minut później wyszedł z celi, nie różnił się zbytnio od strażnika. Nawet starał się podobnie garbić. Mundur leżał na nim dobrze, buty były o numer za ciasne, ale nie zwracał na to uwagi. Zatrzasnął drzwi celi, przekręcił klucz i zasuwę, po czym wolnym krokiem pokonał korytarz.
Momentu, gdy go tu przywieziono, nie pamiętał zbyt dobrze, więc posiadał tylko mgliste pojęcie o topografii więzienia. Przyjmował, że strażnik okłamał go i aresztu pilnuje więcej ludzi niż tylko pięciu.
Nie miał dokładnego planu. Jeśli zostanie zmuszony do improwizacji, będzie improwizował.
***
Kolcow jednym szarpnięciem poderwał Ewelinę na nogi, starając się nie zwracać uwagi na jej przerażoną, zdezorientowaną minę. Czuł, że strach i adrenalina podnoszą mu włosy na głowie. Ich życie zależało od tego, jak szybko mogli biec.
– Uciekamy! – krzyknął. – Musisz zebrać wszystkie siły, jakie jeszcze masz.
Ruszyła przed siebie. Złapał ją za rękę i zaczęli przedzierać się przez zagajnik. Brnął przez śnieg, właściwie ciągnąc dziewczynę za sobą. Wypadli z lasku tuż koło sanek. Niemal wrzucił Ewelinę do środka, jednym ruchem zerwał kobyle z pyska worek z obrokiem i odrzucił go precz. Szarpnął za wędzidło, koń zareagował parsknięciem. Zmusił zwierzę do cofnięcia się.
Sanki wyjechały tyłem na drogę.
Kolcow wskoczył na kozioł i złapał lejce. Rzemień chlasnął po wychudzonych bokach. Klacz poderwała się do biegu.
Ryk ochrypłych głosów i tupot wielu nóg przybliżyły się znacznie. Banda, czując krew i dysząc pragnieniem zemsty, nie miała zamiaru rezygnować. Kierowana pierwotnym instynktem łowców ruszyła śladem sań.
Odjechali kilkanaście metrów, gdy huknął pierwszy strzał. Kolcow schylił głowę i spojrzał przez ramię. Piętnaście, może dwadzieścia postaci biegło traktem, kilka następnych wynurzało się z lasu.
Napastnicy mieli towarzyszy, którzy nie zamierzali rezygnować z zemsty. I nagrody.
Zagrzmiała pistoletowa i karabinowa palba. Kolcow usłyszał ponury świst kuli, a potem, jeszcze bliżej, kolejny. Uderzył konia lejcami w zad, zmuszając go do szybszego biegu. Droga, pokryta śniegiem i lodem, była nierówna i zabójczo śliska. Kobyła kilkakrotnie potknęła się, sankami szarpnęło, Ewelina krzyknęła, uderzając mocno barkiem w drewnianą burtę. Zakrawało na cud, że uciekali nadal, że jeszcze żyją, że koń nie upadł, grzebiąc jakąkolwiek nadzieję.
Kolcow wyszarpnął spod kożucha drugi rewolwer i odwrócił się.
– Na podłogę! – krzyknął. – Głowa jak najniżej!
Nie sprawdzając, czy dziewczyna wykonała polecenie, wyciągnął broń przed siebie. Nie mogło być mowy o celowaniu, sankami szarpało na wszystkie strony, podskoki i kołysanie uniemożliwiały nawet porządne unieruchomienie broni. Skierował lufę w stronę ciemnej, poruszającej się, błyskającej ognikami wystrzałów masy i nacisnął spust.
Siedem kul opuściło bębenek jedna po drugiej.
Przeleciały krótki dystans dzielący sanki od pogoni; trzy odnalazły cel. Ryk bólu i zaskoczenia targnął powietrzem z siłą nie mniejszą od huku wystrzałów. Trafieni runęli w śnieg; również reszta bandy padła na ziemię, starając się skryć przed ostrzałem. Nim napastnicy podnieśli się i kontynuowali pościg, sanki oddaliły się o kolejne trzydzieści metrów i zniknęły w ciemności.
***
Gmach komendy policji sprawiał ponure wrażenie. Gładkie kamienne mury i jakaś nieuchwytna atmosfera nieszczęścia, przemocy i zbrodni wydały się Annie Kolcowej dobrze pasować nie tylko do tego miejsca, ale również do jej nastroju. Nie wzruszało jej to. Gdy teraz, po kilku godzinach od wyjścia z wanny i opatrzeniu rany nadgarstka, pomyślała o motywach swego czynu, czuła tylko wstyd. Owszem, Iwan wyjechał bez słowa wyjaśnienia, owszem, czuła się samotna i opuszczona, a w jej życiu dominowały nuda i pustka. Już jakiś czas temu zaczęła dopuszczać do siebie myśl, że więcej nie ujrzy męża. Kiedyś ją to przerażało, ale teraz, po otrzymaniu listu, gdy wszystko stało się jasne? Czy nie można odczytać jego kroku jako szansy na nowe życie? Była młoda, silna i mądra. Miała kochających rodziców. Czy nie stanowiło to wystarczającego kapitału na przyszłość? Czy musi być zależna od męża? Czy wcześniej czuła się szczęśliwa?
I w końcu: czy wiara, którą wyznawała, nie piętnuje samobójców?
Anna Kolcowa weszła po schodach i pchnęła drzwi wejściowe. Stojący w niewielkim holu funkcjonariusz obrzucił ją ciekawym spojrzeniem.
– Szanowna pani do kogo? – zapytał.
Anna zawahała się. Pytanie w gruncie rzeczy zaskoczyło ją. Nie miała żadnego pomysłu, jak załatwić sprawę, z którą przyszła. Nie była nawet pewna, czy w ogóle powinna tu przychodzić.
– Ja... – zawahała się – w sprawie tych zaginionych dziewcząt...
Policjant spojrzał na nią z nieco większym zainteresowaniem.
– Pani jest świadkiem?
– Słucham...? Świadkiem? Nie, raczej nie.
– A więc? W jakiej sprawie?
Annę nagle ogarnęła złość. Nie po to odłożyła najważniejszą decyzję w dotychczasowym życiu, przez cały ranek mocowała się z myślami, a potem pół godziny brnęła przez wzmagającą się z każdym kwadransem zadymkę, by teraz zrezygnować przy pierwszej przeszkodzie.
– Chcę rozmawiać z policjantem, który zajmuje się sprawą tych zaginionych dziewcząt. Bo przecież policja ich szuka, prawda?
– Pani wie, gdzie one są?
– Proszę pana – Anna nawet nie zdawała sobie sprawy, że niemal krzyczy – czy pan się zajmuje tą sprawą? W holu wejściowym?
Policjant nieco się zmieszał.
– Nie – odparł. – Z tym to najlepiej do komisarza Waligóry.
– No to niech pan prowadzi – powiedziała Anna. Jej zdenerwowanie nie zmalało, ale starała się mówić spokojniej.
– Jak? Do komisarza? Tak bez zapowiedzi?
– Albo pan powie, który pokój. Sama trafię.
Policjant raz jeszcze przyjrzał się Annie. Wariatka? Czy rzeczywiście coś wie? Wzruszył ramionami. W razie gdyby okazało się to pierwsze, komisarz nieźle natrze mu uszu. Ale gdyby prawdziwa okazała się druga wersja, a on nie doprowadziłby ważnego świadka...
– Pani pójdzie za mną.
Ruszył przed siebie. Obcasy bucików Anny stukały ostro w dudniącej akustyce korytarza. W milczeniu wspięli się na piętro. Obszerny hol był nawet większy niż na parterze. Policjant podszedł do drzwi znajdujących się po prawej stronie.
Zapukał, po czym, nie czekając na odpowiedź, wszedł do pokoju. Po pół minucie był z powrotem.
– Komisarz czeka na panią. Lepiej, żeby to było coś ważnego.
Anna Kolcowa ostatniej uwagi nawet nie usłyszała. Nadal nie mogąc pozbyć się uczucia rozpaczliwego wahania, przestąpiła próg. Drzwi zatrzasnęły się za nią.
Siedzący za biurkiem mężczyzna był w średnim wieku i wzbudzał zaufanie. Podziel się ze mną tym, co wiesz, mówiły jego oczy, a wspólnie zastanowimy się, co z tym zrobić.
Jakby wbrew tej zachęcie jej dotychczasowa, i tak niewielka pewność siebie opuściła ją zupełnie.
Gospodarz gabinetu wstał. Mundur urzędnika niemieckiej służby państwowej leżał na nim bardzo dobrze, jedynym dysonansem był owinięty wokół szyi biały wełniany szal, zgoła niepasujący do uniformu, ale jakoś dodający gospodarzowi uroku.
Dobrze mu w tym szalu, ale po co szal, gdy w pokoju jest całkiem ciepło? – pomyślała Anna.
– Proszę, niech pani siada – powiedział nieco schrypniętym, ale całkiem miłym barytonem, wskazując stojące przed biurkiem krzesło.
– Ja...
– Napije się pani herbaty?
– Nie. Ja... dziękuję – wyszeptała, czując, że coraz mocniej bije jej serce.
Czegóż ona chce od tego mężczyzny? Czego chce od samej siebie?
– Nazywam się Anna Kolcowa.
– Komisarz Waligóra.
Usiadła.
Nie czuła się ani odrobinę pewniej. Zbyt przerażało ją to, co zamierzała opowiedzieć temu obcemu mężczyźnie, by dostrzec, jak wypowiedziane przez nią słowa zmieniły jego nastawienie z uprzejmego znudzenia na ostrożne, ale wyraźne oczekiwanie.
– Tak? – zapytał Waligóra po dłuższej chwili.
– Byłam... – zawahała się. – Jestem żoną Iwana Kolcowa.
– Świetnie pani mówi po polsku – powiedział komisarz.
– Jestem Polką – odparła szybko.
– Ach tak.
– Iwan był... – Znowu wahanie. Długie, rozpaczliwe, jakby odszukanie właściwych słów przekraczało możliwości Anny. – Jest Rosjaninem, ale do wielu lat mieszka w Warszawie. Mówi po polsku równie dobrze jak ja – dodała nieco bez związku.
Wiem, chciał powiedzieć Waligóra, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
– Dlaczego pani mówi: „był”? – zapytał.
– On wyjechał...
Znowu zamilkła. Waligóra westchnął, po czym spojrzał na piętrzący się na biurku stos papierów. Polska odzyskiwała byt państwowy, ale spraw od tego nie ubyło, przeciwnie, komisarz miał nieodparte wrażenie, że jest ich znacznie więcej niż choćby przed trzema miesiącami. A ludzi do roboty brakowało, w każdym razie takich, którzy wykazywaliby się czymkolwiek poza zapałem. Wszystko tonęło w organizacyjnym bałaganie i tymczasowości.
– Chciała mi pani coś powiedzieć o tych zaginionych dziewczętach.
– Tak. Iwan był... – znowu pauza. Jak to ująć w słowa? – Niedysponowany.
– Niedysponowany? – zapytał Waligóra i poczuł, że zaczyna ogarniać go irytacja. O czym, do diabła, ta kobieta o bladym jak u trupa obliczu chce z nim rozmawiać?
– Jako mężczyzna – powiedziała cicho, a Waligóra zauważył, że upiorna bladość ustępuje miejsca czerwieni, ogarniającej kobietę od nasady włosów aż do krańców płytkiego dekoltu.
Waligóra dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo zaambarasowana musi być jego rozmówczyni. Podjął spory wysiłek, by na twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień, by ona nie wyczytała z jego spojrzenia czegoś, co mogła wziąć za ironię lub złośliwość.
– Rozumiem – powiedział. – To dla pani na pewno trudne.
Nie sprawiała wrażenia, jakby go słyszała.
– On żądał ode mnie całkowitego posłuszeństwa. Dyrygował mną, urządzał mi życie...
– Niektórzy mężczyźni uważają, że tak właśnie należy postępować.
– Twierdził, że mnie kocha, domagał się ode mnie deklaracji miłości. Ale nie dawał nic w zamian. Tylko rozkazy, nakazy i regulamin. Jak w wojsku. Każde odstępstwo karał. Był zresztą kiedyś żołnierzem, artylerzystą.
– Był?
– Odszedł ze służby. Jeszcze przed wojną.
– Rozumiem. Czy to dlatego nie wycofał się z wojskiem w piętnastym?
– Armia go... porzuciła. Tak twierdził. Miał wypadek na poligonie. Długo dochodził do zdrowia, potem chciał wrócić, lecz władze się nie zgodziły. Iwan okulał. Nie odzyskał pełni sił, ale twierdził, że poradziłby sobie na dawnym stanowisku. Był bardzo rozgoryczony, gdy okazało się, że nic z tego nie będzie.
– Więc dlatego został?
– Możliwe. Ale nie o tym chcę rozmawiać.
– Chce pani coś powiedzieć o zaginionych dziewczętach.
– O jednej. Mojej służącej.
– To bardzo interesujące.
– Przed ślubem mój ojciec przysposobił nam jako służącą dziewczynę ze wsi, Marysię... Balcerek... tak chyba się nazywała. Maria Balcerek. Iwan zatrudnił ją, bo uznał, że potrzebujemy służącej. Miła dziewczyna, robotna. I parę dni po naszym ślubie, nawet tygodnia nie było, zniknęła.
– Zniknęła? Co pani ma myśli?
– Po prostu. Wyjechałam na kilka dni do rodziców, po tym, gdy okazało się, że w pierwszą noc po ślubie mój mąż...
Umilkła.
Opowieść, jakkolwiek chaotyczna i pozbawiona określonego kierunku, wydała się Waligórze interesująca.
– Pani Anno, ja doskonale rozumiem, jakie to dla pani trudne. Musi pani zwierzać się obcemu mężczyźnie...
Podniosła głowę. Bladość wróciła, choć może nie tak głęboka jak przedtem.
– Nie muszę. Chcę. Uznałam, że jestem to winna... – Urwała, nie precyzując, o kogo dokładnie chodzi. Ale Waligóra uznał, że może obejść się bez tej informacji.
– Jest pani bardzo odważną kobietą.
– Problem powtórzył się noc później i potem jeszcze raz. W tym czasie Iwan bardzo się zmienił. Zrobił się jeszcze bardziej surowy niż zazwyczaj.
– Dla pani?
– Słucham? Nie, nie tylko dla mnie. Mam wrażenie, że przede wszystkim dla siebie.
Waligóra próbował to sobie wyobrazić. Nie miał nigdy tego typu problemów. Jego wyobraźnia nie sięgała aż tak daleko, choć wiedział z praktyki, dokąd urażona duma może zaprowadzić mężczyznę.
– Niech pani mówi dalej.
– Gdy wróciłam, Marysi już nie było. Iwan oznajmił mi, że oddalił ją, ponieważ wypaliła dziurę w dywanie. Rzeczywiście, mieliśmy w salonie dywan, który Iwan bardzo lubił. Zniknął i dywan, i służąca.
– To jeszcze o niczym nie świadczy.
– Być może. Kilka dni później przypadkiem rozmawiałam z dozorcą naszej kamienicy. Nie słyszał nic o żadnym dywanie. Iwan ani nie prosił go o pomoc przy zreperowaniu, ani nie kazał mu go wyrzucić. A przecież ze znacznie mniejszymi sprawami zawsze zwracał się do dozorcy. Nawet często dawał mu pieniądze, był bardzo zadowolony z jego usług. Jeśli dywan uległby uszkodzeniu, dozorca powinien o tym wiedzieć.
– No dobrze. Zniknął dywan i służąca. Nadal nie widzę związku z zaginionymi dziewczętami.
– Po moim powrocie Iwan zrobił się bardzo surowy, ale sprawiał wrażenie... pogodzonego z losem. Nawet nie tylko: sprawiał wrażenie, jakby był spełniony. Może nawet, paradoksalnie, zadowolony. Jakby podczas mojej nieobecności coś się wydarzyło, co pozwoliło mu zmienić swoje życie. Nie podejmował żadnych prób zbliżenia się do mnie, ale przestało mu to przeszkadzać. Może jestem naiwna, ale czy mężczyźni tak łatwo godzą się z tym, że są niepełnowartościowi? Że nigdy nie będą mogli doczekać się potomka i przedłużyć rodu?
Waligóra przyjrzał się uważnej gościowi. W pierwszej chwili Anna Kolcowa wydała mu się osobą ograniczoną, przestraszoną; typową żoną silnego męża, nieprzyzwyczajoną do formułowania własnych poglądów, a już na pewno do wygłaszania ich publicznie. Teraz zaczął zmieniać zdanie: siedziała przed nim osoba silna i dumna. I bardzo odważna. Jej logice nie można było wiele zarzucić.
– Zapewne nie – powiedział po chwili.
– Właśnie. Ale to tylko taka ogólna obserwacja – odparła nieco pewniejszym tonem. – Ważniejsze jest co innego. Pan sobie zdaje sprawę, że od tej pory nie dzieliliśmy nie tylko łoża, ale nawet sypialni? Iwan przygotował sobie odrębny pokój i wyprowadził się do niego kilka dni po tym... fiasku.
– Rozumiem.
– Ale ja mam dość lekki sen. Słyszę, co się dzieje w mieszkaniu. Często się budzę w nocy.
– To uciążliwe.
– Owszem. Ale w tym wypadku okazało się użyteczne.
– W jaki sposób?
– Iwan zaczął znikać.
– Słucham?
– Teraz widzę to wyraźnie – powiedziała Anna Kolcowa. Waligóra nabrał przekonania, że kobieta zapewne nie słyszy jego wtrętów. Uznał, że po prostu pozwoli jej mówić. – Pewne rzeczy się powtarzały. Najpierw Iwan robił się... niespokojny. Tak, chyba „niespokojny” będzie najlepszym określeniem. Był napięty, nosiło go z kąta w kąt, zamyślał się, rozmawiając ze mną, czego zresztą nie czynił specjalnie często, potrafił przerwać w pół zdania i potem nie pamiętać, o czym mówił. Słyszałam, że w łazience czy w swojej sypialni mruczy do siebie. Nie rozumiałam co, zresztą nie mam zwyczaju podsłuchiwać. To trwało kilka dni. A potem znikał na całą noc.
– Znikał? – wyrwało się Waligórze.
– Tak jak mówiłam, lekko śpię. Budzi mnie nawet skrzypnięcie zawiasów czy sprężyn łóżka. Gdy nadchodziła ta noc, wieczorem Iwan zamykał pokój na klucz. A około jedenastej wychodził. Po cichu, przy zgaszonym świetle, jak złodziej. Wracał tuż przed świtem.
– To fascynujące – powiedział Waligóra. Już wiedział, o co pytać. – Jak często?
– Co: jak często?
– Ile razy zniknął?
– Podczas mojego małżeństwa, a trwa ono nieco ponad cztery lata, kilkanaście razy. Nie wiem dokładnie, ponieważ zakładam, że kilka pierwszych przypadków mogło mi umknąć. Wie pan, dopiero po jakimś czasie dopatrzyłam się pewnej regularności w jego poczynaniach.
– To szalenie interesujące. Jakieś konkretne daty?
– Nie, oczywiście, że nie. Nie notowałam tego.
– A w przybliżeniu?
Anna Kolcowa zastanowiła się.
– Ostatni raz miał miejsce całkiem niedawno.
Waligóra nadstawił uszu.
***
Mknęli jeszcze przez kilka minut, potem zaczęli zwalniać.
Ewelina słyszała świst wiatru, chrapliwe stękanie biegnącego kłusem konia i rzucane pod nosem przekleństwa towarzyszącego jej mężczyzny. Strzały rewolwerowe, oddane szybko jeden po drugim, jeszcze brzmiały jej w uszach. W lesie, pchnięta brutalnie w śnieg, zniewolona, owionięta smrodliwym oddechem napastników, czuła się bezwolna, choć walczyła odruchowo, jak zagonione w matnię zwierzę. Dzięki interwencji Kolcowa została uwolniona z rąk prześladowców – trzech, każdego słyszała wyraźnie. Co dalej? Co z nią, jej życiem, wolnością?
– Co teraz? – zapytała cicho. Nawet we własnych uszach brzmiała jak ktoś stojący na krawędzi grobu.
– Postaramy się wsiąść do pociągu.
– Ach tak. Pociąg. Ludzie.
Przez ciało Iwana przeszedł dreszcz. Musiał szybko wybić jej z głowy myśl, że pasażerowie mogą stanowić jakąś deskę ratunku.
– Słuchaj – rzekł z naciskiem. – To nie zmienia naszej sytuacji. Twojej i mojej. Wiesz, co masz mówić. Wiedz, że zawsze zdążę...
– Wiem – przerwała mu.
***
Krüger był zaskoczony ciszą. Budynek więzienia nigdy nie sprawiał wrażenia przybytku tętniącego życiem, niemniej aż taki bezruch zdumiał go i, szczerze mówiąc, nieco zdeprymował. Każdy krok, każde stuknięcie obcasa na betonowej posadzce wydawało mu się armatnim wystrzałem. Starał się zachować ciszę, zdawał sobie bowiem sprawę, że mundur stanowi nader prosty do odszyfrowania kamuflaż; strażnicy przecież dobrze się znali.
Niezauważony zdołał przejść przez cały korytarz. Pokonał jednym skokiem kilka schodków w dół i znalazł się przy wejściu na oddział. Według strażnika tu powinna znajdować się służbówka. Istotnie, po prawej Krüger dostrzegł na wpół otwarte drzwi. Podszedł do nich i zaczął nasłuchiwać. Dwa głosy; cichy, nieśmiały oraz znacznie głośniejszy, ochrypły, należący niewątpliwie do kogoś znacznie starszego. Krüger miał ochotę po prostu zatrzasnąć drzwi, podeprzeć je czymś i uciec. Czuł, że pomimo chłodu pot cieknie mu po plecach strumieniem. Nie wiedział jednak, czy strażnicy nie mieli w pokoju telefonu; zakładał, że mają go raczej na pewno. Wyciągnął pistolet, wprowadził nabój do lufy, kopnięciem otworzył drzwi na oścież i wpadł do pomieszczenia.
– Ręce do góry! – krzyknął.
Obaj strażnicy siedzieli przy stole i grali w karty. Mieli miny wskazujące, że prędzej spodziewali się dmącego w trąbę archanioła Gabriela niż więźnia w mundurze strażnika i z połyskującym metalicznie Browningiem w ręku. Strach i zaskoczenie nie pozwoliły im zareagować dostatecznie szybko. Żaden z nich nie posłuchał polecenia Krügera, ale nie zdobył się również na gest oporu. Obaj siedzieli po prostu z kartami w dłoniach i patrzyli na napastnika, mrugając bezradnie oczyma.
Krüger dostosował się do sytuacji. Miękkim skokiem (okupionym igiełką bólu w zranionym boku) dostał się w pobliże strażnika znajdującego się przed nim. Patrząc w oczy człowiekowi siedzącemu po drugiej stronie stołu, uderzył mocno kolbą w skroń pierwszego mężczyzny. Ten stęknął głucho i zachwiał się. Krüger poprawił cios, mocniej. Ciało z łomotem zwaliło się na ziemię i znieruchomiało.
Drugi strażnik w końcu wydobył się ze stuporu. Rzucił karty na blat, po czym szybkim ruchem sięgnął do kabury. Dzieliła go od Krügera szerokość stołu. Jego plan był w gruncie rzeczy głupi; mężczyzna nie miał najmniejszych szans wydobyć pistoletu, nim napastnik otworzy ogień. Dwa metry nie stanowiły dla kuli godnego uwagi dystansu, a przeciwnik trzymał przecież w ręku gotową do użycia broń.
Tyle tylko, że Krüger nie miał zamiaru naciskać na spust.