34,90 zł
Marcin Ciszewski, autor bestsellerowego cyklu Wojna.pl (WWW) przedstawia Wilhelma Krügera.
Stworzono go, by zadziwiał Świat, lecz on ten Świat postanowił podbić.
Inteligentny, bezwzględny, drapieżny. Złodziej. Doskonale przystosowany do czasów,
w których przyszło mu żyć.
Wszystko zaczęło się w ponury październikowy ranek 1918 roku...
W roku, w którym narodziła się Polska i jeden z jej największych bezimiennych obrońców.
Krüger.
Krüger odrzucił karabin precz, przeturlał się w bok, by zejść napastnikom z linii ognia, klęknął, jednocześnie sięgając pod płaszcz. Płynnym ruchem wyciągnął Mausera, odbezpieczył go kciukiem, po czym w ciągu dwóch sekund wystrzelił cztery pociski.Dwa pierwsze, przeszywszy na wylot najbliższego z żołnierzy, pozbawiły go życia, nim jeszcze bezwładne ciało dotknęło ziemi. Niemal identyczny los spotkał drugiego Ukraińca: jedna z kul przeszła gładko przez lewą komorę serca, w ciągu sekundy zatrzymując jego pracę. Ciało żołnierza upadło niemal u stóp Krügera, który właśnie przesuwał lufę w prawo, ku ostatniemu z napastników...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 366
Krüger I Szakal
© 2016 Marcin Ciszewski
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-64523-66-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
– Krüger jest…
Zawahałem się. Ognisko emanowało łagodnym ciepłem. Noc była rozgwieżdżona i cicha.
Starzec czekał.
– Nie. Przepraszam, ale w ten sposób chyba nie potrafię – powiedziałem niepewnie.
– W takim razie wybierz sposób, który ci odpowiada.
– Nie mogę opowiedzieć o nim bez sięgnięcia wstecz, do przeszłości.
– To zrozumiałe.
– By w pełni pojąć, kim jest, muszę wyjaśnić, kim był. Sięgnąć do głęboko zakopanych fragmentów jego życiorysu, których części nawet ja – choć sądzę, że naprawdę dobrze go znam – tylko się domyślam.
– Mamy sporo czasu. A to dla mnie ważne – odparł Starzec i oparł się wygodnie o drzewo, pod którym siedział.
Poprawiłem się i ja. Nadal nie mogłem przyzwyczaić się do jego obecności. Miałem tylko nadzieję, że zdołam zrozumieć jej cel. Na razie nie mogłem nawet jasno myśleć. Zbyt szybko biegły ostatnie wydarzenia.
– Startował z wysokiego c – zacząłem. – Z domu opływającego w dostatki i szacunek rodu, potem spadł nisko, tak nisko, że niemal niżej się nie da; w końcu stał się tym, kim jest dzisiaj. By pojąć, jak do tego doszło, muszę opowiedzieć wydarzenia, które popchnęły go do długiego, usianego niebezpieczeństwami marszu. O tym właśnie będzie ta opowieść: o drodze. Wszystko zaczęło się w październikowy, ponury ranek tysiąc dziewięćset osiemnastego roku…
Starzec poruszył się. Płomień ogniska oświetlał jego podłużną, jakby wykutą z kamienia twarz o prostym nosie i niebieskich przenikliwych oczach.
– Zastanawiasz się, dlaczego wtedy? Że przecież to nie jest początek historii? – zapytałem.
Skinął głową.
– Oczywiście. Pełna zgoda. Krüger urodził się osiemnaście lat wcześniej i przez te blisko dwie dekady jego życie obfitowało w taką ilość dramatycznych wydarzeń, że można by nimi obdzielić kilka życiorysów po brzegi wypełnionych emocjami. Więc dlaczego wtedy? Już odpowiadam. Ponieważ w tamten mglisty poranek na ulicach zawieszonej pomiędzy wojną a pokojem niegdysiejszej stolicy Rzeczpospolitej po raz pierwszy skrzyżowały się drogi dwóch śmiertelnych wrogów. Tamtego właśnie dnia rozpoczęli oni wzajemne mordercze, wyniszczające polowanie, trwające z przerwami przez ponad dwadzieścia lat. O pierwszym z tych ludzi wspomniałem: to właśnie Krüger, zwany jeszcze wtedy po prostu Wilek, co stanowiło skrzyżowanie zdrobnienia imienia Wilhelm i pseudonimu Wilk i było dla niego, odkąd pamiętał, czymś w rodzaju nom de guerre.
Drugi z bohaterów tego niezwykłego spektaklu nazywał się Iwan Piotrowicz Kolcow.
Tak oto zaczyna się ta historia…
Niemiecki garnizon Warszawy na razie miał się dobrze, ale już wiedział.
Jeszcze oficerowie tęsknym okiem wyglądali za Ordnung i wzdychali do Disziplin, jeszcze wrodzone, silne w dalszym ciągu poczucie obowiązku spajało szeregi liczącej niemal trzydzieści tysięcy żołnierzy załogi miasta; broni i amunicji starczyłoby do rozegrania dużej bitwy, a wszechwładny generał-gubernator Hans Hartwig von Beseler podejmował na Zamku wysokich notabli okupacyjnej administracji oraz przedstawicieli coraz śmielej podnoszących głowę Polaków, próbując umknąć przed toczącym się nieubłaganie walcem historii.
Jeszcze.
Garnizon jednak już wiedział.
Że ciepły wiatr ze Wschodu przywiał nie tylko traktat brzeski, który pozwolił zająć Ukrainę bez walki i słać do wygłodzonej Heimat całe eszelony z żywnością oraz zapewnił święty spokój po tej stronie kontynentu, a także pozwolił wojskom Ober-Ostu bez narażania się na niebezpieczeństwa wyglądać końca wojny, ale przyniósł również Ideę, wielką, podniecającą Ideę, obiecującą zaprowadzenie wszechświatowej sprawiedliwości i wolności od wszelkiej tyranii. Garnizon chętnie więc nadstawiał ucha, wychwytywał z Idei atrakcyjne, powabne nuty, tak wielką niosące nadzieję i będące w tak jaskrawej sprzeczności z dotychczasowym porządkiem świata.
Z drugiej strony Europy zaś napływały hiobowe wieści. Niemcy, przez całą prawie wojnę zwycięskie, teraz przegrywały, okrywając się hańbą. Kraj był wyczerpany; duch wielkiego niemieckiego posłannictwa gasł, by w końcu rozpaść się na drobne kawałki. Cel walki, od początku niezbyt dla prostego żołnierza jasny, zniknął zupełnie. Garnizon był rozgoryczony i sfrustrowany, na jego oczach bowiem walił się dotychczasowy ład. Spontanicznie powstawały więc komitety rad żołnierskich i przejmowały władzę. Były nową siłą, z którą należało się liczyć. Rady wiedziały, że szary garnizonowy tłum nie może karmić się wyłącznie Ideą: żołnierze i większość oficerów nade wszystko pragnęli wrócić do domu.
Niejako w odpowiedzi obudzili się mieszkańcy stolicy. Ulice gęściej niż wcześniej zaludniły się grupkami patriotycznej młodzieży, łakomym wzrokiem patrzącej na butnych do tej pory okupantów. Tworzono komitety i stowarzyszenia; spontanicznie organizowano broń i sporządzano plany na najbliższe dni. Ludzie uświadamiali sobie, że Niemcy coraz mniej myślą o okupacji i utrzymywaniu porządku, a coraz bardziej zaczynają się krzątać wokół własnych spraw.
Niewola szybkim krokiem zmierzała ku końcowi. Nadchodził czas zmian.
Pasażerowie czarnego luksusowego adlera zaparkowanego przy krawężniku ulicy Fredry od strony parku Saskiego nie zaprzątali sobie głowy buntowniczymi nastrojami warszawiaków ani kłopotami niemieckiego garnizonu. Ich uwagi w najmniejszym stopniu nie zajmowały rewolucyjne idee, spiski, knowania ani patriotyczne uniesienia. Za sobą mieli kilkutygodniowy okres intensywnych przygotowań i planowania wyznaczonej na dzisiejszy poranek akcji, przed sobą zaś wymagające precyzji, odwagi i szybkości jej wykonanie. Ich cel znajdował się sto metrów dalej, od dawna wrósł w krajobraz stolicy i nosił nazwę Banku Zachodniego.
Było ich czterech: kierowca, starszy pan i dwóch młodzików. Wszyscy z uwagą obserwowali ruch uliczny oraz sam budynek. Właśnie wybiła dziewiąta; o tej porze w okolicy można było doliczyć się tylko pojedynczych przechodniów. Siąpiąca od dwóch godzin zimna, przenikająca do szpiku kości mżawka stała się nieoczekiwanym, ale nader efektywnym sojusznikiem: nikt, kto naprawdę nie musiał, nie wychylał nosa z domu.
Szpakowaty, dostojny pan, zwany przez swych współpracowników Mentorem, popatrzył na kieszonkowy zegarek.
– Teraz – mruknął, gdy wskazówka sekundnika doszła do godziny dwunastej i pokryła się dokładnie ze wskazówką minutową.
Kierowca i Mentor zostali w środku, młodzieńcy wysiedli. Obaj nosili czarne trzyczęściowe garnitury i długie, również czarne płaszcze. Ubiór dopełniały meloniki na głowach. W dłoniach trzymali duże skórzane teczki. Wypielęgnowane wąsy i brody starannie skrywały rysy twarzy. Jedynym niepasującym do ich emploi elementem były długie jasne kosmyki włosów, wysuwające się spod meloników. Mimo tego dysonansu wyglądali na szacownych, młodych ludzi interesu.
W istocie: w pewien sposób byli nimi.
Wilek Krüger, niższy, o jasnej cerze i czarnych jak węgiel oczach, uśmiechnął się nieznacznie, energicznym ruchem rozłożył parasol, gestem zachęcił swego towarzysza, by skorzystał z wytworzonej w ten sposób osłony, po czym obaj lekkim krokiem ruszyli w stronę wejścia do banku. Jeżeli w okolicy, mimo wczesnej pory i fatalnej pogody, znalazłby się jakiś przechodzień obdarzony zmysłem obserwacji, zauważyłby, że poruszają się w sposób zdradzający ludzi energicznych, nawykłych do wysiłku fizycznego, a ich wzrok uważnie omiata okolicę.
Gdy oddalili się nieco, automobil ruszył, wyprzedził ich, po czym skręcił w lewo, zatrzymując się przed bramą stanowiącą drugie, tak zwane wjazdowe wejście do banku. Zdobione stalowymi elementami wrota były zamknięte. Kierowca zatrąbił. Szpakowaty pan siedzący z tyłu, wsparty na czarnej lasce zakończonej główką ze szczerego złota, obojętnym wzrokiem przebiegł przestrzeń dookoła. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Stróż, w dzień pełniący funkcję odźwiernego, otworzył judasz i wyjrzał na zewnątrz.
– Panowie do kogo? – zapytał ochrypłym głosem.
– Pan Stanisław Ruszczyc ma umówioną wizytę u pana Rotwanda – odparł kierowca przez uchylone okno, po czym wzdrygnął się. Wiatr wepchnął do wnętrza auta przenikliwy chłód i eskadrę lodowatych kropel deszczu.
– U pana prezesa Rotwanda? – upewnił się odźwierny.
– Tak – potwierdził niecierpliwie kierowca.
Zgrzytnęła zasuwa i brama z hurgotem zaczęła otwierać podwoje. Mentor pomyślał, że to banalnie łatwe: odźwierny nie kwapił się do sprawdzania czegokolwiek, nawet nie zadał sobie pytania, czy spotkanie faktycznie będzie miało miejsce. Za przekonujący dowód wystarczyła mu po prostu wzmianka dotycząca wszechmocnego prezesa banku.
Automobil powoli wjechał w bramę, by po kilku metrach zatrzymać się dokładnie naprzeciw obramowanego kamiennym portalem wejścia. Starszy pan nachylił się w stronę kierowcy.
– Wjedź na dziedziniec i zawróć. Nie wyłączaj silnika.
– Długo to potrwa? – zapytał kierowca. Nazywał się Barański. Pocił się.
Mentor pomyślał, że zatrudnienie tego człowieka było błędem. Wszystko przez to, że stały współpracownik, rzetelny i godny zaufania Stanisław Boguszewski, leżał w łóżku, złożony świnką. Tak, chorobą przechodzoną przez małe dzieci bez specjalnych komplikacji, niejako rutynowo, a która stukilogramowego, twardego jak skała mężczyznę zwaliła z nóg i spowodowała, że czuł się coraz bliższy przejścia na tamten świat. Do dzisiejszej akcji kierowca był jednak niezbędny, Mentor zwrócił się więc do jednego ze swych warszawskich przyjaciół, by polecił mu kogoś godnego zaufania, fachowego i dyskretnego. Ów znajomy zarekomendował mu Barańskiego, chwaląc go jako solidnego współpracownika, znającego doskonale Warszawę i potrafiącego obsługiwać najróżniejsze rodzaje automobili. Szybko jednak okazało się, że nowo pozyskany współpracownik Warszawę może i znał, ale kierowcą był co najwyżej zadowalającym, a jego nerwy były w strzępach, o czym uprzejmy znajomy nie raczył już poinformować Mentora.
– Niezbyt. Nie denerwuj się – odparł Mentor najłagodniejszym tonem ze swego bogatego repertuaru.
– Odźwierny wygląda na wścibskiego – warknął Barański.
– Po prostu nie rozmawiaj z nim – perswadował Mentor. – Nie gaś silnika i bądź gotów. Jak wyjdziemy, będzie nam się spieszyło.
– On zamknął za nami bramę.
– Nie martw się o to.
Mentor klepnął kierowcę w ramię i wysiadł. Był w samym garniturze, bez płaszcza. Teczka, którą trzymał w ręku, wykonana została ze świńskiej skóry i odznaczała się najwyższą jakością. Laska ze złotą główką została w samochodzie.
– Trafię – rzucił pod adresem odźwiernego, który zamknąwszy bramę, okazywał gotowość do wskazywania dalszej drogi, po czym pchnął drzwi.
Mentor znalazł się w niewielkim, bogato zdobionym holu. Wszedł po kilku wyłożonych marmurem schodach. Bez słowa skręcił w lewo, po czym stanął w progu reprezentacyjnej, lśniącej przepychem sali operacyjnej banku. Kątem oka zauważył obu swoich młodych współpracowników, którzy właśnie wkroczyli do niej od strony głównego wejścia. Najmniejszym gestem nie dał po sobie poznać, że z tymi dwoma cokolwiek go łączy. Zaczął wspinać się na wyższą kondygnację. Schody miały pałacowe wymiary i musiały kosztować fortunę.
Mentor wszedł na pierwsze piętro. Obszerny hol ciągnął się niemal przez cały budynek. Prowadziły z niego drzwi do gabinetów zarządu banku oraz pomieszczeń reprezentacyjnych. Mniej więcej w dwóch trzecich korytarza, bliżej lewej ściany, stało biurko, dorównujące splendorem reszcie wystroju wnętrza. Siedziała za nim kobieta o starannej fryzurze, ubrana w skromną, prostą suknię. Mentor energicznym krokiem podszedł do biurka. Echo odbijało dźwięk stukających o parkiet obcasów.
– Dzień dobry – powiedział i uśmiechnął się ciepło.
Kobieta uniosła głowę i uśmiechnęła się również. Lubiła taki typ mężczyzn. Po pięćdziesiątce, świetnie ubranych, starannie ostrzyżonych, o nienagannych manierach, uprzejmych i miłych. Gdyby nie czarna długa broda i zakręcone do góry wąsy, zdaniem niewiasty zupełnie niepasujące ani do twarzy, ani do reszty sylwetki, przybysz stanowiłby bliski jej sercu ideał męskiej urody.
– Dzień dobry. Czym mogę służyć? – zapytała miękko.
– Moje nazwisko Ruszczyc. Stanisław Ruszczyc. Jestem umówiony na godzinę dziewiątą z panem prezesem Andrzejem Rotwandem. Spóźniłem się o dwie minuty, za co najmocniej przepraszam.
Kobieta zerknęła do leżącego przed nią notatnika. Po chwili uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Tak, oczywiście. Pamiętam pański telefon. W sprawie porady przy zakupie akcji. Pan prezes oczekuje pańskiej wizyty.
Kobieta wstała i podeszła do znajdujących się w głębi korytarza drzwi. Zapukała, po czym, nie czekając na odpowiedź, nacisnęła klamkę, gestem pokazując gościowi, by podążał za nią.
Mentor wszedł do gabinetu. W pierwszej chwili, choć widział w życiu niejedno i zdawał sobie sprawę, że bogactwo nader często bywa rzeczą złudną, a przede wszystkim przemijającą, poczuł się przytłoczony. Pokój był ogromny, miał powierzchnię co najmniej osiemdziesięciu metrów kwadratowych. Łuki żebrowego sklepienia wyrastały z pokrytych malowidłami ścian, by wspierać bogato ozdobiony neorokokowymi sztukateriami sufit. Bliżej wysokiego okna stało biurko, o dziwo skromne i stosunkowo niedużych rozmiarów. Poderwał się zza niego mężczyzna około czterdziestki, mocno zbudowany, o pełnych gracji ruchach. Miał twarz człowieka doświadczonego i obdarzonego dużą inteligencją. Podszedł do Mentora energicznym krokiem.
– Dzień dobry – powiedział miłym dla ucha barytonem. – Jestem Andrzej Rotwand.
Mentor uścisnął wyciągniętą dłoń. Zastanawiał się, w jaki sposób prezes zareaguje na gwałtowną zmianę scenariusza spotkania, która za chwilę nastąpi. Wyglądał na człowieka, który niełatwo poddaje się woli innych.
– Stanisław Ruszczyc – odparł. Usłyszał, że kobieta wycofała się i zamknęła za sobą drzwi. Miał nadzieję, że ponownie zajęła stanowisko przy biurku. To by mu bardzo odpowiadało.
– Kawy? – zapytał gospodarz gabinetu.
– Dziękuję. Zbyt wcześnie na kawę – odparł Mentor.
Nim prezes Banku Zachodniego, powszechnie szanowany w Warszawie finansista, zdołał zastanowić się nad tymi słowami, zdążył już o nich zapomnieć. Zobaczył bowiem dwie rzeczy: niezwykły w tych okolicznościach przedmiot trzymany w prawej dłoni gościa oraz całkowitą zmianę jego wyrazu twarzy. Miał nieodparte wrażenie, że ta druga łączy się bezpośrednio z pierwszą, i żywił resztki nadziei, że obie są złym snem.
– Ma pan całkowitą trafność – oznajmił Mentor. Mówił spokojnie, ale w jego głosie w miejscu uprzejmości pojawiła się dobrze skorelowana z trzymanym w ręku przedmiotem stalowa nuta. – Trzymam w ręku rewolwer Nagant. Siedmiostrzałowy. Nigdy mnie jeszcze nie zawiódł i ufam, że tak będzie również i tym razem. Obecność tej broni w mym ręku oznacza, że właśnie zaczął się napad na pański bank. Uprzejmie proszę, by pan udał się ze mną. Bez krzyku, bez oglądania się na pracowników, bez dawania znaków strażnikom. Wtedy obejdzie się bez przemocy i za kwadrans lub dwa rozstaniemy się, wszyscy w dobrym zdrowiu.
***
Nieco wcześniej Krüger spojrzał na swego towarzysza. Cygan starał się nie zwracać uwagi na coraz bardziej dokuczliwą mżawkę. Obaj stali przed głównym wejściem do banku. Jak na komendę rozejrzeli się dyskretnie. W oddali ktoś szedł szybkim krokiem w przeciwnym kierunku, w stronę Teatru Wielkiego. Przechodzień nie sprawiał wrażenia człowieka interesującego się czymkolwiek innym niż ucieczką przed deszczem i zimnym wiatrem.
Krüger zamknął parasol i przełożył go do prawej ręki. Cygan nacisnął klamkę drewnianych, bogato zdobionych drzwi. Weszli. Mokre podeszwy z cmokaniem odrywały się od gładkiego jak lustro marmuru schodów. Na widok gości szatniarz ukłonił się nisko.
– Witam szanownych panów. Zechcą panowie zostawić płaszcze? – zapytał profesjonalnie uniżonym tonem, okraszonym profesjonalnie życzliwym uśmiechem.
– Nie ma potrzeby.
– Oczywiście. Panowie do któregoś z kantorów?
– Między innymi – odparł Krüger przyjaźnie. Nie miał zamiaru dać się wyprzedzić w okazywaniu uprzejmości jakiemuś szatniarzowi.
Jego towarzysz nie czekał na zakończenie rozmowy. Przeciął przedsionek z urzędującym w nim uprzejmym szatniarzem i stanął u progu sali operacyjnej. Pomieszczenie zajmowało niemal cały parter budynku i miało półtora piętra wysokości. Kasetonowy, bogato zdobiony sufit wspierał się na trzech rzędach kamiennych kolumn. Jako że okna wpuszczały niewiele światła, pomieszczenie elektrycznym blaskiem rozjaśniały cztery gigantyczne kryształowe żyrandole.
Cygan omiótł salę spojrzeniem. Przy jednym z kantorów tkwił mężczyzna w meloniku, obsługiwany przez najwyraźniej nie do końca jeszcze rozbudzonego kasjera. Przy następnym kantorze panowały pustki. Przy kolejnych dwóch – także. Dopiero przy ostatnim niemłode małżeństwo zatapiało wzrok w kilku kartkach papieru, najwyraźniej zajęte studiowaniem liczb figurujących na wyciągu bankowym.
Bardziej korzystnej sytuacji nie można się było spodziewać.
Krüger, który najwyraźniej zakończył już konwersację z szatniarzem, minął stojącego w progu sali towarzysza, przeciął salę w poprzek i doszedł do pomieszczenia zajmowanego przez wartownię. Nacisnął klamkę. Drzwi nie stawiły oporu. Gdy Krüger zniknął w środku, Cygan cofnął się, bez słowa minął obserwującego go z rosnącym zdumieniem szatniarza, zszedł po schodach, po czym wyciągnął z kieszeni masywny drewniany klin. Schylił się. Wepchnął klin pomiędzy dolną ramę drzwi wejściowych a podłogę, a potem wbił go głębiej dwoma mocnymi uderzeniami obcasa. Długimi susami pokonał schody i nim szkarłatny na twarzy szatniarz zdążył otworzyć usta, przystawił mu do twarzy wyjęty z drugiej kieszeni rewolwer.
– Cofnij się – powiedział cicho. – Nie gadaj i nie naciskaj żadnych tajemnych przycisków.
Szkarłat odszedł w niebyt: niejako dla odmiany szatniarz zbladł jak ściana. Cygan pomyślał, że przejście w ciągu kilku sekund od czerwieni do upiornej bieli stanowiło nie lada zagadkę natury. Cóż, ludzki organizm był czymś, co nieustannie go zadziwiało.
– Co, co, co…? – bełkotał tamten.
– Nic. Cisza.
Szatniarz zamilkł, uznając najwyraźniej, że najbardziej rozsądnym wyjściem z sytuacji będzie zastosowanie się do polecenia. Cygan jednym susem przeskoczył kontuar oddzielający przedsionek od szatni, wykonał krótki zamach i uderzył szatniarza kolbą rewolweru w skroń. Opięte w ciasny uniform, potężne ciało runęło na ziemię. Cygan ocenił, że mężczyzna będzie nieprzytomny przez co najmniej dwadzieścia minut. Dokładnie tyle, ile potrzebował.
Krüger był w tym czasie równie zajęty co jego starszy o rok kolega. Gdy naciskał klamkę drzwi wartowni, rozpiął płaszcz. Pod dłonią poczuł znajomy, uspokajający chłód. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy wszedł do jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeden ze strażników jadł śniadanie. Drugi czesał się, odwrócony tyłem od wejścia.
– Zawołajcie trzeciego – powiedział Krüger, jednocześnie zamykając za sobą drzwi i po omacku przekręcając klucz w zamku. W ciągu najbliższych dwóch minut nie życzył sobie żadnych dodatkowych gości.
Ten z grzebieniem zareagował jako pierwszy. Odwrócił się szybko, ale na tym skończyła się jego aktywność. Mężczyzna jedzący śniadanie podniósł wzrok znad talerza, po czym, podobnie jak kolega, zastygł w całkowitym, zdumionym i przerażonym bezruchu, ukazując kęs trzymanej w ustach kanapki z kiełbasą.
Zaskoczeniu i przestrachowi strażników Krüger niespecjalnie się dziwił. On też byłby przestraszony, patrząc prosto w dziewięciomilimetrowy otwór lufy pistoletu maszynowego Bergmann. Czuł pod pachą twardą, dobrze wymodelowaną kolbę. Ciężar broni uspokajał go. Trzydzieści dwa naboje skryte w ślimakowatym, sterczącym z boku magazynku zapewniały mu całkowitą kontrolę nad sytuacją.
– Zawołajcie trzeciego kolegę – powtórzył. Wykonał przy tym nieznaczny ruch lufą. Nie miał zbyt wiele czasu. Plan był wyliczony co do sekundy.
– Józek! – krzyknął ten z grzebieniem. Miał małe czarne oczy i odzyskał rezon jako pierwszy. Wykonał polecenie, ale Krüger zbyt dobrze znał takich ludzi jak on: mężczyzna nie miał zamiaru poddać się bez walki.
– No? – rozległo się gdzieś z góry, od strony wąskich żelaznych schodów biegnących na antresolę.
– Złaź.
– Po co? Dopiero wlazłem.
– Złaź, mówię. Kawa jest.
– Franek, co ty…
Krüger już wiedział. Skoczył do przodu niczym pantera, uniósł broń, kolba Bergmanna zatoczyła krótki łuk i uderzyła w bok szczęki strażnika nazwanego przez kompana Frankiem. Mężczyzna poleciał w tył z bolesnym kwiknięciem, po czym uderzył głową w ścianę. Na całe szczęście aktywność drugiego strażnika ograniczyła się do rozpaczliwych prób przełknięcia kęsa kanapki, najwyraźniej zaklinowanego w nagle wyschniętym gardle.
Krüger obrócił się, mając w polu widzenia zarówno siedzącego za stołem strażnika, jak i schody.
– Rzuć pistolet na dół. A potem schodź. Powoli! – krzyknął w stronę otworu prowadzącego na antresolę.
Cisza. Trzeci strażnik próbował zrozumieć i ocenić sytuację. Być może zastanawiał się również nad swoimi szansami. Krüger nie miał czasu na długie negocjacje.
– Jeżeli za dziesięć sekund nie zobaczę na dole pistoletu, a za następne dziesięć ciebie, strzelam do Franka i tego drugiego – powiedział nieco głośniej. By dodać swym słowom należnej powagi, głośno trzasnął zamkiem pistoletu maszynowego.
Nawet nie musiał liczyć wyznaczonego strażnikowi czasu. Luger niemal od razu zleciał z trzaskiem po stalowych stopniach. Krüger schylił się po broń i wsadził ją do kieszeni. Chwilę później ujrzał schodzącego powoli na dół strażnika.
Związanie wszystkich trzech mężczyzn zajęło mu dwie minuty, sześćdziesiąt sekund ponad przewidziany harmonogram. Nie chowając broni, wyszedł i zamknął za sobą drzwi na klucz. Cygan stał pośrodku sali operacyjnej z rewolwerem w ręce; zaczął sam, co było zrozumiałe. W pomieszczeniu panowała głęboka cisza, na tyle przejmująca, by dać dojść do głosu przenikającemu przez grube mury szumowi wielkiego miasta. Zarówno kasjerzy siedzący w kantorach, jak i trójka klientów trzymali ręce w górze, za wszelką cenę starając się nie denerwować człowieka z bronią.
– Spóźniłeś się – powiedział Cygan. Czarna broda, wąsy i melonik nadawały mu poważny, wręcz uroczysty wygląd, który psuły groteskowe blond loki wysuwające się spod nakrycia głowy. Był to celowy zabieg; niepasujący do reszty szczegół miał odciągnąć uwagę sterroryzowanych ludzi od bardziej istotnych detali.
Krüger nie odpowiedział. Stanął pośrodku sali i uniósł ku górze pistolet maszynowy, by wszyscy mogli go zobaczyć. Cygan szybkim krokiem ruszył w głąb budynku.
Ku skarbcowi.
***
– Spóźniłeś się – powiedział łagodnie Mentor, gdy zobaczył schodzącego po schodach Cygana. Chłopak miał obojętną minę. Jego opanowanie było godne podziwu.
– Przepraszam.
Mentor skinął głową, po czym odwrócił się w stronę stojącego bez ruchu prezesa banku.
– Jesteśmy w komplecie. Możemy zaczynać.
– Cóż takiego chce pan zaczynać? – zapytał Rotwand i skrzyżował ręce na piersi.
Najwyraźniej ochłonął już z pierwszego szoku. Przyglądał się uważnie człowiekowi, który go tu przywiódł. Starał się go rozgryźć, znaleźć słaby punkt, wyszukać okazję do kontrataku. Mentor nie miał zamiaru dawać mu ku temu najmniejszej nawet okazji.
– Szanowny panie, jak wspomniałem, ma pan do czynienia z napadem na bank. Proszę otworzyć skarbiec – powiedział.
– Nie ma mowy. Zresztą nawet nie mogę. Nie mam klucza.
– Och, panie prezesie. – Mentor uśmiechnął się wyrozumiale, jak człowiek, który co prawda nie ma nic przeciwko próbom stawiania oporu, ale w gruncie rzeczy uważa je za zwykłą, utrudniającą życie stratę czasu. – Obaj doskonale wiemy, że ma pan klucz do skarbca. Usilnie nalegam na spełnienie mojej prośby. Na razie nikomu nie stała się najmniejsza krzywda i naszym zadaniem jest dbanie, by ten stan rzeczy utrzymał się do samego końca. Czyż nie?
Prezes zastanowił się, spojrzał przelotnie na milczącego, stojącego bez ruchu Cygana i coś w postawie młodego człowieka musiało go przekonać do spełnienia polecenia, bo bez słowa sięgnął do kieszeni i wyjął z niej długi klucz o skomplikowanej budowie.
– W środku jest strażnik – rzucił.
– Oczywiście. – Mentor skinął głową. – Miejmy nadzieję, że nie będzie robił głupstw. Gdy drzwi staną otworem, musi pan jasno przedstawić mu sytuację. Na tyle jasno, by uznał, że jedynym rozsądnym wyjściem jest zaniechanie jakiegokolwiek oporu.
Rotwand wziął te słowa za dobrą monetę. Wsadził klucz do zamka i przekręcił go z nieprzyjemnym, przeciągłym zgrzytem. Szarpnął za zamocowane pośrodku stalowych drzwi koło. Coś trzasnęło głośno i ciężkie wrota stanęły otworem. Prezes banku nabierał właśnie powietrza w płuca, gdy Cygan skoczył jak na sprężynie. Strażnik w środku zareagował zbyt późno: najpierw zobaczył stojącego za drzwiami prezesa, a dopiero później napastnika. Mocny cios w podbródek odrzucił go o metr. Utrzymał się na nogach i chciał sięgnąć do kabury, ale zrezygnował. Każdy rezygnuje, gdy widzi przed nosem lufę Naganta.
– Wyjmij broń i podaj mi ją – powiedział Cygan.
Pół minuty później strażnik stał twarzą do ściany z rękoma splecionymi na karku.
Mentor rozejrzał się. Gdy trzy tygodnie temu zakładał w tym banku rachunek i umieszczał w skrytce niewielki depozyt, do skarbca, co oczywiste, nie dopuszczono go, sala obsługi mieściła się bowiem piętro wyżej, na parterze. Nie na darmo jednak, przygotowując się do skoku, ślęczał długie godziny nad planami budynku. Jego wyobraźnia, podparta solidną wiedzą na temat architektury i konstrukcji rozmaitych budowli, pozwoliła mu dość dokładnie ujrzeć wnętrze, zanim jeszcze się w nim znalazł. Mimo wszystko rozmach i pomysłowość, z jakimi zbudowano pomieszczenie, zaskoczyły go. Stumetrowy, wysoki na przeszło cztery metry i pozbawiony okien skarbiec sprawiał wrażenie fortecy nie do zdobycia. Trzy ściany z czterech były po sufit zastawione kasetami depozytowymi. Większość pozostawała zamknięta, co bardzo Mentora cieszyło. Cel znalazł się w zasięgu ręki.
– Strażnik ma klucz do kaset, prawda? – zapytał Mentor.
– Tak jest. Ale jak pan widzi, każda ma dwa zamki. Drugi klucz ma klient. Nie otworzy pan ani jednej kasety.
– Och, przeciwnie. Sądzę, że w pańskiej kieszeni tkwi jeszcze jeden klucz, uniwersalny.
– Nie.
– Jednak tak.
– Może mnie pan przeszukać.
Mentor odsunął się o krok. Uśmiech zniknął z jego warg.
– Szkoda czasu – powiedział, po czym odwrócił się i strzelił szybko, prawie bez celowania.
Trafił dokładnie tam, gdzie planował: w tylną część stawu kolanowego strażnika. Mężczyzna krzyknął głośno i upadł na ziemię, trzymając się za zranioną nogę. Krew przepływała między palcami obfitym strumieniem.
Mentor odwrócił się w stronę pobladłego Rotwanda.
– Poproszę klucz – powiedział, całkowicie ignorując jęki strażnika.
Prezes sennym ruchem sięgnął pod marynarkę i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni żądany przez Mentora przedmiot. Mentor rzucił go Cyganowi.
– Zabierz strażnikowi jego klucz i do roboty.
Żaden z nich nie domyślił się, że huk strzału wydostał się przez otwarte drzwi i dotarł na parter, a jego słabe echo usłyszał ktoś, kto umiał bezbłędnie zidentyfikować dźwięk wydawany przez rewolwer Nagant.
***
Nieco wcześniej po drugiej stronie ulicy Anna Kolcowa roztarła na mokrym od deszczu policzku łzę. Nie mogła się powstrzymać od płaczu, choć próbowała naprawdę z całych sił. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęła, to pokazanie smutku czy zwątpienia i sprawienie satysfakcji mężowi. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu jej płacz nieodmiennie wprawiał go w dobry humor.
Tak było i dziś. Iwan Piotrowicz Kolcow szedł obok niej równym krokiem. Miał pogodną, jasną twarz. Deszcz zdawał się mu kompletnie nie przeszkadzać.
– Anno, tyle razy tłumaczyłem ci, że istotą dobrego małżeństwa jest porozumienie, prawda? – powiedział łagodnym tonem, niczym do dziecka. – Że różnice tylko zaburzają ustalony porządek. Znamy się wiele lat, powinnaś doskonale wiedzieć, iż porozumienie, porządek i organizację cenię nade wszystko. Zatem naprawdę nie rozumiem twego zachowania.
– Przecież niczego nie zrobiłam – odparła Anna Kolcowa słabym, łamiącym się głosem. Walczyła ze sobą, ale przynosiło to skutek odwrotny do zamierzonego: miała ochotę szlochać, ile tchu w płucach.
– Przeciwnie. Przecież nasza relacja składa się nie tylko z uczuć, ale i zasad. To one rządzą naszym życiem. Bez nich nikt nie byłby w stanie osiągnąć niczego, przynajmniej niczego wartościowego. Zrozum: podważając zasady, niszczysz wszystko, co razem zbudowaliśmy.
Wobec ogarniającej ją rozpaczy Anna nie mogła znaleźć jakiegokolwiek argumentu przeciwstawiającego się tej logice.
Kolcow ujął dłoń żony.
– Anno – powiedział łagodnie, tonem, który zawsze działał na nią kojąco. – Musisz mi zaufać. Chcę twojego szczęścia, naprawdę. Z całego serca pragnę, byś mnie kochała i była szczęśliwa. Ale nie powinnaś przy tym zmuszać mnie, bym akceptował rozmaite głupstewka, które przychodzą ci do głowy.
– Głupstewka? – zapytała Anna Kolcowa. Jej drobną twarz o regularnych rysach okalały ciemne falujące włosy. Wyglądała na młodziutką dziewczynę, choć niedawno obchodziła dwudzieste siódme urodziny. – Odwiedziny moich rodziców nazywasz głupstewkami?
Kolcow chciał zareplikować, ale w tym momencie oboje doszli do drzwi Banku Zachodniego. Kolcow położył rękę na klamce.
– Dokończymy tę rozmowę później, dobrze? – powiedział. – Obiecuję, że wysłucham wszystkich twoich argumentów, jeśli ty obiecasz mi, że wysłuchasz moich.
Anna pomyślała, że wypowiedziane przed chwilą słowa nie mają żadnego znaczenia. Jej mąż nawet nie dopuszczał możliwości, by cokolwiek poszło nie po jego myśli. Wiedziała jednak, że ten etap rozmowy musi uznać za zakończony.
Kolcow kiwnął głową, uznając umowę za przypieczętowaną, po czym nacisnął klamkę. Ku jego zaskoczeniu drzwi stawiły opór. Spróbował jeszcze raz. Nic. Wejście do banku było zamknięte na głucho.
– Dziwne. Drzwi są zamknięte, choć wewnątrz palą się światła – powiedział, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszonki kamizelki zegarek z dewizką. Było dwanaście po dziewiątej. – Przecież zawsze otwierają punktualnie.
W tym momencie z wnętrza budynku rozległ się dziwny, stłumiony stuk. Iwan Piotrowicz Kolcow odwrócił głowę i zaczął uważnie przyglądać się bogato inkrustowanym, zamkniętym na głucho drzwiom, jakby mogły mu one odpowiedzieć na pytanie, co dzieje się w środku.
– Słyszałaś? – zapytał.
– Coś trzasnęło – odparła Anna.
– Nie, kochanie. To był strzał. I jeśli miałbym zgadywać, powiedziałbym, że to był strzał z Naganta. Tego dźwięku nie sposób pomylić z żadnym innym.
– Kto mógł strzelać z rewolweru w banku?
– No właśnie. Też jestem ciekaw.
Kolcow przytknął twarz do szyby drzwi. Widział tylko schody i kontuar szatni. W środku panował rozświetlony blaskiem żyrandoli martwy bezruch.
– Dziwne. Szatniarz zawsze jest na posterunku – mruknął.
– Może przyjdziemy kiedy indziej.
Kolcow pokręcił głową. Zbyt wiele rzeczy mu się nie podobało, by miał teraz odejść.
– Kochanie, idź jak najszybciej w stronę Teatru Wielkiego. Tam z pewnością spotkasz patrol policji. Opowiedz funkcjonariuszom o strzale i zamkniętych drzwiach. Powiedz im, żeby tu natychmiast przybiegli.
– Ale…
– Idź, proszę. Jak najprędzej.
Anna Kolcowa nie dyskutowała więcej. Odwróciła się i niemal pobiegła. Kolcow nawet za nią nie spojrzał. Jeszcze raz zlustrował widoczne przez szybę schody i fragment szatni. Nie zauważył niczego szczególnego.
Odszedł kilka kroków i przyjrzał się fasadzie. Trzypiętrowy budynek wyglądał całkiem zwyczajnie. Na wysokim parterze oraz w kilku oknach pierwszego piętra paliły się światła. Kolcow przeszedł chodnikiem kilkanaście metrów i zapukał do bramy. Po chwili judasz uchylił się i ukazała się w nim twarz odźwiernego.
– Słucham?
– Dlaczego główne drzwi do banku są zamknięte?
– Zamknięte? – Odźwierny przybliżył twarz do otworu i zaczął się uważniej przyglądać Kolcowowi. – Niemożliwe.
– Zamknięte – powtórzył Kolcow. Nie miał zwyczaju tłumaczyć się odźwiernym. Uważał, że świat uporządkowany jest według pewnej, ściśle określonej hierarchii. Wedle tego porządku człowiek o jego pozycji nie miał potrzeby ani konieczności dyskutowania z bliźnimi stojącymi niżej. – Proszę otworzyć. Chcę wejść do banku.
– Szanowny pan poczeka – odparł odźwierny, nie zdradzając chęci wykonania polecenia. – Sprawdzę.
Po czym z rozmachem zamknął judasz.
Kolcow zaklął.
***
– Niezmiernie się cieszę, że obyło się bez dalszych kłopotów – powiedział Mentor.
Prezes banku uśmiechnął się blado. Stał pod ścianą tuż obok leżącego na podłodze jęczącego strażnika i patrzył z bezsilną wściekłością, jak młody pomocnik szpakowatego mężczyzny wkłada do teczki kosztowności wyjęte ze skrytek. Identyczna teczka, wypchana po brzegi, stała pod drzwiami, jakby nie mogła się doczekać, by opuścić to niefortunne pomieszczenie.
– Zapłaci pan za to – wycedził Rotwand. – Mam znajomości w policji. Nie zdoła pan umknąć.
Mentor roześmiał się wesoło. Rozumiał frustrację prezesa. Nie dziwił się jej. Gdyby był na jego miejscu, zapewne reagowałby podobnie. Możliwe, że kląłby na czym świat stoi.
– Życzę sukcesów, i mówię to bez złośliwości. Pierwsza runda należała do mnie, drugiej gospodarzem będzie pan i pańscy umundurowani przyjaciele – odparł.
– To nie jest żadna gra, proszę pana – warknął Rotwand. – Gra zakłada uczciwe zasady. A pan i pańska banda jesteście tylko zwykłymi kryminalistami.
Mentor nie zareagował. Nie miał zwyczaju odpowiadać na obelgi, kiedy nie przynosiło to żadnego zysku. Cygan zatrzasnął teczkę, po czym wyprostował się.
– Gotowe – mruknął.
– Doskonale – odparł Mentor, po czym ponownie odezwał się do prezesa: – Musimy już iść. Bardzo panu dziękuję za poświęcony czas.
Rotwand prychnął. Uznał słowa swego adwersarza za ostentacyjną ironię i nie zamierzał wdawać się w niemądre polemiki. Nie miał pojęcia, że źle ocenił sytuację: Mentor mówił szczerze.
Cygan wziął obie teczki w ręce, stęknął cicho pod ich ciężarem, po czym opuścił pomieszczenie skarbca. Mentor wyciągnął z kieszeni klucz.
– Z oczywistych przyczyn nie mówię do widzenia, panie prezesie – rzekł, po czym wyszedł.
Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz, który następnie schował do kieszeni. Po kilku krokach dogonił Cygana. Obaj weszli po schodach i znaleźli się na parterze.
Krüger stał nadal pośrodku sali operacyjnej, sytuacja zmieniła się jednak o tyle, że w pomieszczeniu przybył jeden człowiek. Odźwierny leżał na marmurowych płytach podłogi i krwawił obficie z rozciętego czoła. Mentor obrzucił go szybkim spojrzeniem. Pracownik banku najwyraźniej musiał wsadzić nos w nie swoje sprawy. No cóż, jego problem: siniak będzie widoczny co najmniej przez dwa tygodnie, a bóle głowy ustąpią tylko trochę wcześniej. Bywa i tak.
– Gotowe? – zapytał Krüger.
– Tak. Pożegnaj się i uciekamy – odparł Mentor.
– Pamiętacie, co powiedziałem? – krzyknął Krüger, adresując pytanie do personelu i klientów. – Pięć minut bez ruchu. Potem możecie wzywać pomocy.
Żadna z zebranych w sali osób nie tylko nie odpowiedziała, ale nawet nie drgnęła.
Krüger ruszył tyłem. Minął drzwi sali operacyjnej i zamknął je od zewnątrz na zasuwę, po czym odwrócił się i pobiegł śladem towarzyszy. Kilkoma skokami pokonał schody. Mentor wrzucał właśnie teczki do samochodu, a Cygan zabierał się do otwierania bramy. Krüger opuścił pistolet maszynowy na pasek, ale nie tracił czasu na chowanie go pod płaszczem. Podbiegł do wrót, po czym przy akompaniamencie zardzewiałego zgrzytania odciągnął solidne stalowe zasuwy. Równocześnie szarpnęli za rękojeści. Potężne, trzymetrowej wysokości odrzwia uchyliły się z hurgotem. Cygan wyjrzał na ulicę i w ciągu ułamka sekundy zrozumiał, że akcja nie zakończy się zgodnie z planem.
– Stać! – usłyszał.
Pierwszy policjant był nie dalej jak o dziesięć kroków i celował do niego z rewolweru. Pozostali dwaj biegli nieco z tyłu, ale również mieli w rękach broń.
Stojący w bramie Krüger nie usłyszał dokładnie treści okrzyku, ale wrodzony instynkt drapieżnika podpowiedział mu, że pojawiło się niebezpieczeństwo i jest bardzo blisko. Opadł na czworaki i wyjrzał ostrożnie na ulicę, metr poniżej linii wzroku ewentualnego napastnika. Zobaczył pierwszego policjanta oraz jego dwóch biegnących pod ścianą budynku kolegów, dostrzegł, że Cygan, choć spokojny jak zawsze, pobladł mocno, pewny, że w żadnym wypadku nie zdąży sięgnąć ani po rewolwer, ani po broń, którą posługiwał się po stokroć wprawniej niż rewolwerem – nóż o piętnastocentymetrowym ostrzu, tkwiący w skórzanej kaburze przy pasku.
Krügerowi przemknęła przez głowę myśl, że jeśli spóźni się z interwencją o sekundę lub dwie, trapiący go od wielu lat dylemat zostanie rozwiązany. Mentor z pewnością nie będzie miał do niego pretensji: trzej uzbrojeni, gotowi do akcji przeciwnicy mieli przewagę liczebną, większą siłę ognia i działali z zaskoczenia.
Wszystko rozegra się w ciągu kilku sekund i nikt ich potem nie odtworzy w prawdziwym kształcie. Cygan z pewnością nie podda się bez walki. Sięgnie po nóż i choć jest artystą, nie zdąży. Policjant natomiast naciśnie spust i, o ile nie poniosą go emocje, trafi. Krüger nie martwił się o siebie. Miał dość czasu, by cofnąć się nieco, sięgnąć po Bergmanna i sprawiedliwą serią obdzielić wszystkich trzech policjantów. Poniewczasie. Wiedział, że nie spudłuje: w przeciwieństwie do Cygana strzelał co najmniej na poziomie, na jakim Cygan posługiwał się nożem. Pod tym względem idealnie się uzupełniali, pasowali do siebie jak pięść do rękawicy bokserskiej, zamek do karabinu, piłka do rakiety tenisowej.
Pod innymi…
Krüger bawił się nad brzegiem rzeki, ubrany wyłącznie w krótkie lniane portki, które co chwila podciągał niecierpliwym ruchem. Miał podrapane kolana i posiniaczone ręce, ale cieszył się – nareszcie niedziela, dzień wolny od morderczego, wielogodzinnego treningu, któremu był poddawany w ciągu pozostałych dni tygodnia. Jego wymagający nauczyciel, stary Zdanowski, nie miał własnych dzieci, a swoich uczniów zwykł traktować ostro. Oszczędnie chwalił sukcesy, nigdy nie puszczał płazem porażek, a nieposłuszeństwo czy niesubordynację karał bardzo surowo. Krüger bał się go jak ognia i podziwiał jednocześnie. Gdy tydzień miał się ku końcowi, z niecierpliwością czekał wolnego dnia. Po morderczym wysiłku czuł każde ścięgno i każdy mięsień, całe ciało bolało go, wołając o odpoczynek. Niedziela była inna: nie musiał zrywać się skoro świt, a potem mógł robić, co dusza zapragnie.
Krüger spał jednak niewiele dłużej niż normalnie: nie przepadał za wylegiwaniem się w łóżku. Większość czasu spędzał nad rzeką. Tam mógł pomyśleć o różnych sprawach i przygotować się do trudów nadchodzącego tygodnia albo, co lubił jeszcze bardziej, porozmawiać z Eweliną z dala od wścibskich oczu Cygana.
Teraz pochłonięty był obserwacją małego drewnianego stateczku, który robił przez ostatnie dwa tygodnie. Wystarał się o długi na kilka metrów mocny sznurek, przywiązał do niego mały kadłub, po czym puścił go na wodę. Stateczek miał tendencję do przechylania się w prawo, ale poza tym płynął bardzo dobrze napędzany leniwym prądem zakola rzeki. Krüger tak bardzo zajął się sprawowaniem kontroli nad swym dziełem, którym zamierzał pochwalić się przyjaciółce, że nie usłyszał dobiegających zza pleców lekkich, jakby niepewnych kroków.
Śliczna jak obrazek równolatka Krügera, o zadartym nosku, porcelanowej skórze i włosach opadających wzburzonymi kaskadami niemal do pasa, szła ostrożnie wydeptaną ścieżką w stronę rzeki. Dróżka dochodziła do wody, po czym zakręcała gwałtownie, by za chwilę łagodnie opaść na niewielką piaszczystą plażę, na której Ewelina zwykła była podczas niedzielnych popołudni dotrzymywać Krügerowi towarzystwa.
Nie wyczuła niebezpieczeństwa – jej instynkt, który później rozwinęła w nadzwyczajny sposób, wtedy nie był jeszcze zbyt silny – i potknęła się o grubą, leżącą w poprzek ścieżki gałąź. Machnęła w powietrzu rękoma, ale nie udało jej się utrzymać równowagi. Krzyknęła, kilkakrotnie przekoziołkowała, raniąc się boleśnie o uderzające po odsłoniętych rękach krzaki, po czym z głośnym pluskiem wpadła do wody.
Bug zakręcał w tym miejscu, tworząc rodzaj szerokiej zatoki. Główny nurt biegł dalej: przy brzegu woda płynęła wolno, niemal leniwie, z wystarczającą jednak prędkością, by wyżłobić koryto do głębokości półtora metra, co dla nieumiejącej pływać niespełna siedmioletniej dziewczynki stanowiło niemal śmiertelne niebezpieczeństwo.
Krüger usłyszał rozpaczliwy krzyk, a zaraz potem głośny plusk wpadającego do wody ciała. Odwrócił się gwałtownie, puszczając sznurek przymocowany do statku. Piętnaście metrów dalej, nieco w górę rzeki, zobaczył kotłujący się kłąb machających w powietrzu rąk i ciemnych włosów, który nim Krüger zdołał choćby mrugnąć, zniknął pod powierzchnią wody.
Ewelina!
Krüger pojął wszystko w ułamku sekundy. Bez wahania odbił się z obu nóg i wskoczył do rzeki. Szybkimi ruchami rąk wydobył się na powierzchnię i zaczął płynąć pod prąd, ku miejscu, gdzie zniknęła dziewczynka. Bijąc z wściekłością wodę długimi, szczupłymi ramionami, czuł narastającą panikę. Miał wrażenie, że posuwa się o wiele za wolno, w jego zmrożonym przez strach mózgu czas rozciągnął się do monstrualnych rozmiarów.
Zobaczył ją chwilę później, na prawo, oddaloną o kilka metrów. Wypłynęła na powierzchnię i walczyła. Machała rękoma, ale znowu napiła się wody. Krüger rzucił się w jej stronę. Kilkoma silnymi ruchami nadał swemu wysportowanemu ciału maksymalną prędkość i po chwili dotarł do tonącej. Nie miał pomysłu, jak jej pomóc – był tylko niespełna siedmioletnim chłopcem. Usiłował złapać ją wpół, ale w tym samym momencie poczuł silny cios w twarz. Ewelina nie była już w stanie odróżnić zagrożenia od pomocy. Krüger zachłysnął się również, mając rozpaczliwą świadomość, że nie może sobie pozwolić nawet na sekundę słabości. Ewelina go potrzebowała, to był dla niego najsilniejszy imperatyw, ale jak mógł jej pomóc, gdy walczyła nie tylko z żywiołem, ale również z nim, traktując wrogo wszystko, co znajdowało się wokół?
Mimo całej siły i zręczności Krügera poszliby na dno oboje, gdyby do akcji nie wkroczył ktoś jeszcze.
Krüger usłyszał plusk, a zaraz potem chlupot wody przecinanej przez pływaka. Zobaczył przed sobą siwą głowę Zdanowskiego. Silne męskie ramiona szybkim ruchem złapały Ewelinę w pasie. Dziewczynka nie broniła się już. Zdanowski przewrócił się na plecy, objął mocno szczupłe ciało i szybko podpłynął do brzegu. Wyszedł na plażę, po czym położył Ewelinę na piasku. Nim Krüger dopłynął do brzegu, dziewczynka zdążyła już otworzyć oczy, klęknąć i zacząć gwałtownie kaszleć, wypluwając z siebie wodę.
Krüger opadł na kolana tuż obok.
– Już dobrze – powiedział. Pogładził ją po ramieniu. – Już dobrze.
Dziewczynka potrząsnęła głową. Krople wody na jej twarzy lśniły w blasku słońca.
– Potknęłam się – odparła. – Jestem taka niezdarna.
– Nie jesteś – zareplikował. A potem coś przyszło mu do głowy. – Potknęłaś się?
– Tak. Coś leżało w poprzek ścieżki. Jeszcze wczoraj tego nie było.
Chłopiec podniósł wzrok. Gdzieś na górze poruszyły się krzaki. Krüger mógłby przysiąc, że mignęła w nich gibka sylwetka Cygana. Wstał i chciał rzucić się w pogoń, ale Zdanowski złapał go za rękę.
– Zostaw – powiedział. – Sam się tym zajmę.
– Ja go zabiję – powiedział Krüger. Był w gruncie rzeczy małym dzieckiem, ale to nie miało znaczenia. Ogarnął go kamienny spokój i pewność siebie. Poczuł ucisk w piersiach. I dziwny, naprawdę dziwny chłód.
– Nikogo nie zabijesz.
– Zabiję. Wbiję mu nóż w serce.
– Nie. – Zdanowski wstał. Ewelina nadal klęczała na piasku. Kolory powoli wracały jej na policzki.
– Zostaw, Wilek – powiedziała słabym głosem. – Po prostu się potknęłam.
– On to zrobił – upierał się Krüger. – Położył gałąź w poprzek ścieżki, żebyś wpadła do wody. Specjalnie. I to nie pierwszy raz. Zabiję go.
– Naprawdę dobrze się czujesz? – zapytał Zdanowski Ewelinę.
Dziewczynka kiwnęła głową. Chciała się podnieść, ale położył jej rękę na ramieniu.
– Posiedź jeszcze chwilę – poprosił. – A my z Wilkiem pójdziemy na krótki spacer.
Krüger spojrzał na Zdanowskiego w zdumieniu. Odkąd pamiętał, jego nauczyciel i opiekun nigdy nie zapraszał go na żadne przechadzki.
Przeszli przez plażę, po czym ruszyli ścieżką w stronę widocznych w oddali zabudowań miasteczka. Po kilku krokach Zdanowski schylił się i podniósł z ziemi długą, ciężką gałąź. Rzeczywiście leżała w poprzek ścieżki. Nie mogła się na niej znaleźć w sposób naturalny: najbliższe drzewa znajdowały się co najmniej sto metrów dalej.
Zdanowski zamachnął się i wrzucił gałąź w krzaki.
– To tylko głupi żart – powiedział w powietrze.
Krüger pokręcił głową. W piersiach czuł coraz większy ucisk. I dziwnie znajomy, lodowaty chłód.
– Nie – odparł. – On to ciągle robi. Nienawidzi jej. Uważa, że jest niezdarą i tylko nam przeszkadza. Zabiję go.
– Ty nic nie zrobisz – powiedział Zdanowski łagodnie. – Ja z nim porozmawiam. To dobry chłopak. Zrozumie.
Krüger uparcie pokręcił głową. Miał zaciśnięte usta, a w oczach coś, czego Zdanowski nie widział nigdy wcześniej. Stanął i zmusił Krügera do zatrzymania się. Spojrzał prosto w czarne, zimne oczy chłopca.
– Posłuchaj – powiedział spokojnie. – Zostawisz tę sprawę…
– Nie…
– Posłuchaj i nie mów nic – powtórzył z naciskiem Zdanowski. – Zostawisz Cygana w spokoju. Nie tylko dlatego, że jesteście zespołem i szkolę was jako zespół. I nie tylko dlatego, że tak ci każę. Daję ci jeść i dach nad głową, a moja żona troszczy się o was. To mógłby być wystarczający powód, byś bez dalszego gadania spełnił moje polecenie. I nie dlatego również, że jeśli będziesz próbował zemścić się na Cyganie, będę cię musiał oddać w ręce władz. Chcę, byście byli najlepszymi akrobatami na świecie. Obaj. Jako zespół osiągniecie wiele i zwrócicie mi koszty, jakie w was pakuję. Jednak nie chodzi tylko o pieniądze.
Krüger ochłonął nieco. Słowa nauczyciela zastanowiły go. Zdanowski był obecny w jego życiu, odkąd pamiętał, i nigdy się nie zachowywał w ten sposób. Stosował metody proste i surowe: krótkie, treściwe polecenia i bezwzględna egzekucja ich wykonania. Dotkliwe kary i bardzo oszczędne pochwały. I mordercze ćwiczenia, dzień w dzień. „Macie talent i grzechem byłoby go zmarnować” – mawiał, wyciskając z nich siódme poty.
– Więc dlaczego? – zapytał Krüger.
– Czy rozumiesz, że nie jest winą Eweliny, że urodziła się niewidoma?
Zmiana tematu była tak niespodziewana, że Krüger zdumiał się, po raz kolejny tego dnia.
– Oczywiście – bąknął. Cóż tu było do rozumienia? Ona była inna i już. Ale to tym bardziej znaczyło, że należało ją traktować inaczej niż wszystkich. Lepiej.
– Ona nie wygląda na ślepą, to ludzi myli – ciągnął Zdanowski. – Wygląda jak śliczna, normalna dziewczynka, tyle że bardziej zamyślona niż inne. Ale nauczy się wszystkiego, co potrzebne w życiu.
– Wiem – powiedział Krüger, po czym dodał: – Dlaczego pan o to pyta?
– Ludzie tego nie rozumieją, a ty rozumiesz, choć nie masz jeszcze siedmiu lat. – Zdanowski zniżył głos. – Nie zastanowiło cię nigdy, dlaczego tak jest?
– Bardzo ją lubię. Rozmawiam z nią. Ona też lubi ze mną rozmawiać.
– No właśnie. Ona lubi ciebie, a ty lubisz ją. Myślę, że czujesz się za nią odpowiedzialny. A ona traktuje cię jak opiekuna. I całkiem słusznie.
– Nie rozumiem.
Zdanowski nabrał powietrza w płuca.
– Ponieważ Ewelina jest twoją siostrą, Wilku. A ty jesteś jej bratem.
– Bratem? Eweliny? Ja? – Krüger poczuł się tak zdezorientowany, że nie był w stanie zapytać o nic więcej.
– Tak. Jesteście rodzeństwem. Rozumiesz teraz, dlaczego nie mogę dopuścić, byś zrobił krzywdę Cyganowi? Taki czyn niesie ze sobą konsekwencje, które kosztowałyby cię zbyt dużo. Przed wami całe życie, a Ewelina ma tylko ciebie. Nie może cię stracić.