Krótki przystanek w drodze z Auschwitz - Göran Rosenberg - ebook + książka

Krótki przystanek w drodze z Auschwitz ebook

Göran Rosenberg

4,4

Opis

Ojciec przeżył łódzkie getto, Auschwitz i marsz śmierci. Był jednym z ocalonych z Zagłady. Czerwony Krzyż przetransportował go do małej szwedzkiej miejscowości. Dotarł tam latem 1945 roku. To miał być tylko przystanek przed dalszą podróżą w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Niestety, do końca życia leczył się z Auschwitz i na Auschwitz zmarł.

Goran Rosenberg wyruszył w drogę śladami zmarłego ojca. Jest kronikarzem opisującym wysiłek budowania nowego życia w cieniu przeżytej traumy. Życia w społeczeństwie, które odwróciło się plecami od ocalonych.

Krótki przystanek w drodze z Auschwitz to odkrywanie pamięci — pamięci ojca i dziecka, pamięci o czasie i miejscu.

Książka została wyróżniona Nagrodą Augusta 2012.

„Pisanie poezji po Auschwitz jest barbarzyństwem” – powiedział w 1945 roku Theodor Adorno. Paul Celan udowodnił, że po Zagładzie mogą powstać piękne i wstrząsające wiersze, ale nie można dalej żyć. Auschwitz zabija nawet wiele lat po wojnie – pokazali Jean Améry, Primo Levi, Bogdan Wojdowski i wielu innych. Był wśród nich Dawid Rosenberg, ojciec Görana. Ojciec opuścił go w 1960 roku „w trzydziesty siódmym roku życia, ścigany czasem Zagłady” – podaje lakonicznie Göran Rosenberg w swej poprzedniej, fascynującej i kontrowersyjnej książce o Izraelu. Teraz poświęca się temu tematowi całkowicie. „Krótki przystanek w drodze z Auschwitz” („ponieważ Auschwitz jest miejscem, gdzie wszystkie pociągi stają za wcześnie i ostatecznie”) to książka niezwykła. Pamiętnik z dzieciństwa, esej o pamięci Zagłady, tkwiącej w ocalałych, bo wszakże „ocalenie nie jest normalnie stanem constans, lecz stanem doraźnym” i o dorastaniu tak zwanego drugiego pokolenia w ciągłym cieniu Zagłady.

Michał Sobelman

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
10
1
2
0
1
Sortuj według:
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa forma opisu
00
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest zupełnie innym językiem napisana. Ciekawa, ale mi osobiście czytało się ją bardzo trudno. Niemniej jednak polecam.
00
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Goran Rosenberg wyruszył w drogę śladami zmarłego ojca. Jest kronikarzem opisującym wysiłek budowania nowego życia w cieniu przeżytej traumy. Życia w społeczeństwie, które odwróciło się plecami od ocalonych. Krótki przystanek w drodze z Auschwitz to odkrywanie pamięci — pamięci ojca i dziecka, pamięci o czasie i miejscu.
00

Popularność




Göran Ro­sen­berg

Krótki przy­sta­nek w dro­dze z Au­schwitz

Przełożył Ma­riusz Ka­li­now­ski

Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie własne­go użytku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­ności cy­wil­nej oraz kar­nej.

Tytuł ory­gi­nału szwedz­kie­go ETT KORT UP­PEHÅLL PÅ VÄGEN FRÅN AU­SCHWITZ

Pro­jekt okładki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIERÓWKAFo­to­gra­fie na okładce i wewnątrz tomu zo­stały udostępnio­ne przez Au­to­raFo­to­gra­fia © by UNI­TED STA­TES HO­LO­CAUST ME­MO­RIAL MU­SEUM, dzięki uprzej­mości FRE­DA FRA­TE­RAFo­to­gra­fia Au­to­ra © by CA­RO­LI­NE AN­DERS­SON / BON­NIERFÖRLA­GENPro­jekt ty­po­gra­ficz­ny RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Co­py­ri­ght © by GÖRAN RO­SEN­BERG, 2012

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2014

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by MA­RIUSZ KA­LI­NOW­SKI, 2014

Re­dak­cja ELŻBIE­TA SA­DOW­SKA

Ko­rek­ta HAN­NA AN­TOS / D2D.PL i MAŁGO­RZA­TA TA­BA­SZEW­SKA / D2D.PL

Re­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MAG­DA­LE­NA WOJ­TAS / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

Dzięku­je­my SWE­DISH ARTS CO­UN­CIL za do­fi­nan­so­wa­nie przekładu książki.

Pu­bli­shed with the sup­port of the FUND FOR CEN­TRAL & EAST EU­RO­PE­AN BOOK PRO­JECTS, Am­ster­dam

ISBN 978-83-7536-702-7

Miej­sce

Przez długi czas wy­obrażałem so­bie, że przy­był tu­taj przez Most, bo właśnie Most sta­no­wi bramę do Miej­sca, właści­wie na­wet klucz do nie­go, lecz oczy­wiście nie mógł wje­chać Mo­stem, po­nie­waż mu­siał przy­je­chać pociągiem z południa. Przez Most wjeżdża się tyl­ko pociągiem z północy. Tyl­ko wte­dy otwie­ra się prze­past­na głębia nad Kanałem i tyl­ko wte­dy prze­kra­cza się groźną gra­nicę roz­dzie­lającą dom i świat. Jest nią nie tyle może Kanał, co sam Most. Kanał to prze­cież mimo wszyst­ko tyl­ko woda, na­to­miast Most to jest na wskroś złowro­gi pasaż, zim­ny szkie­let z na­bi­tych ni­ta­mi sta­lo­wych be­lek, po­skręca­nych i ze­spa­wa­nych w trójkąty i nie­fo­rem­ne łuki, na po­do­bieństwo pary kości­stych ra­mion, wy­ra­stających z czte­rech wiel­kich ka­mien­nych cokołów po obu stro­nach zwo­dzo­ne­go przęsła nad to­rem wod­nym.

Ten, kto przy­jeżdża pociągiem, nic z tego, rzecz ja­sna, nie wi­dzi, może nie czu­je na­wet, jak cała kon­struk­cja wi­bru­je i trzęsie się pod ciężarem lo­ko­mo­ty­wy i wa­gonów, nie słyszy wi­zgu szyn i huku sta­lo­wych sztab od­bi­jających echem me­ta­licz­ny łoskot i zgrzyt kół, nie czu­je swądu spa­le­ni­zny z iskrzących kon­taktów i ka­bli. Ten, kto nad­jeżdża pociągiem, nie może za­tem nig­dy dzie­lić stra­chu z tym, kto prze­cho­dzi przez Most. Aby zwy­czaj­nie przejść przez Most, trze­ba naj­pierw prze­być nie­wiel­ki las od­dzie­lający Miej­sce od Kanału, następnie wdra­pać się po wąskich, krętych, drew­nia­nych schod­kach na wy­so­kość dwu­dzie­stu sześciu metrów, następnie wejść na mi­ni­malną kładkę dla pie­szych, która po jed­nej stro­nie podwójne­go toru pro­wa­dzi nad samą wodą i z której można przez szpa­ry między de­ska­mi spoglądać pro­sto w otchłań i na­zbyt łatwo, przez nie­wy­soką me­ta­lową poręcz, sko­czyć w dół. W Miej­scu wciąż krążą strasz­ne opo­wieści o ta­kich, którzy to zro­bi­li, i o tym, jak ich popękane i na­puch­nięte ciała po­tem wyławia­no, i jesz­cze o tym – co Bóg o tym sądzi. Ja za­wsze trzy­mam się kur­czo­wo wewnętrznej poręczy, tej od stro­ny torów, by zrówno­ważyć tam­ten czar­ny, hip­no­tycz­ny zew. Z wyjątkiem chwi­li, kie­dy to­rem obok z hu­kiem prze­ta­cza się pociąg i me­ta­licz­ny po­dmuch szar­pie za ubra­nie, a ro­ze­dr­ga­ne de­ski szar­pią sto­py i nie zo­sta­je nic in­ne­go, jak tyl­ko chwiej­nie ba­lan­so­wać między jed­nym piekłem a dru­gim. W mo­ich kosz­mar­nych snach bez prze­rwy spa­dam z Mo­stu. W mo­ich kosz­mar­nych snach do­cie­ram też na drugą stronę. Bo­wiem po dru­giej stro­nie Mo­stu, już na dole, kie­dy się zej­dzie po równie wąskich, krętych schod­kach, za równie mrocz­nym pa­sem lasu cze­ka śmierć albo przy­najm­niej te bez­i­mien­ne podwórzo­we ban­dy, prze­ciw­ko którym podwórza z mo­jej stro­ny Mo­stu toczą bez­u­stanną i bez­li­tosną wojnę. To, że się uszło z życiem z Mo­stu, nie zna­czy jesz­cze zwy­cięstwa nad śmier­cią. Na­pa­dy i po­bi­cia na wro­gim te­re­nie to nie­zu­pełnie uro­jo­ny kosz­mar. Most jest na­tu­ral­nym punk­tem gra­nicz­nym Miej­sca i rzad­ko kie­dy tra­fia się oka­zja, aby prze­kra­czać go na własną rękę.

Gdy się przy­jeżdża pociągiem z południa, nie mija się ta­kiej gra­ni­cy, tyl­ko ano­ni­mową pa­no­ramę pól i lasów, i to dla­te­go trud­niej za­uważyć, gdzie się za­czy­na Miej­sce. Trud­niej jest też zro­zu­mieć, dla­cze­go leży tam, gdzie leży, i cze­mu stację ko­le­jową, gdzie duże pociągi w dro­dze z wiel­kie­go świa­ta i z po­wro­tem robią so­bie krótki przy­sta­nek, wy­bu­do­wa­no właśnie tu­taj, a nie w mieście, którego nazwę nosi sta­cja. Most jest tu prze­cież naj­lep­szym wyjaśnie­niem, po­nie­waż sta­cja leży tu z po­wo­du Mo­stu, Miej­sce zaś po­wstało tu z po­wo­du sta­cji, i to pew­nie dla­te­go tak chętnie wy­obrażam so­bie, że on przy­by­wa tu przez Most, kie­dy 2 sierp­nia 1947, o siódmej wie­czo­rem, wy­sia­da z pociągu, aby w tym Miej­scu, poniżej tej właśnie sta­cji, spróbować zacząć od nowa swo­je życie.

Czy to przy­pa­dek, że wy­sia­da właśnie tu? Nie, to nie jest bar­dziej przy­pad­ko­we niż co­kol­wiek, co mu się przy­tra­fiło, nim tu do­tarł. Praw­do­po­dob­nie na­wet mniej, po­nie­waż szczy­tem przy­pad­ko­wości w jego życiu jest sam fakt, że żyje. Życie każdego z nas to oczy­wiście ślepy traf, ale aku­rat na jego dro­dze śmierć była bar­dziej me­to­dycz­na i prze­wi­dy­wal­na niż u większości z nas, a za­tem fakt, że przeżył, ma w so­bie więcej z przy­pad­ku. Poza tym prze­cież do­brze wie, cze­mu wy­sia­da właśnie tu, a nie gdzie in­dziej. Nazwę sta­cji ma wy­pi­saną dokład­nie na kart­ce, którą po­ka­zał kon­duk­to­ro­wi, a ten obie­cał go uprze­dzić, gdy będą dojeżdżać. A oprócz tego na pe­ro­nie, tak jak się umówili, cze­kają na nie­go A. i S., a na­wet trze­ci ktoś, o kim z początku sądzi, że to ko­le­ga z ławy szkol­nej, z łódzkie­go gim­na­zjum. To oczy­wiście nie jest on, bo prze­cież byłoby to w naj­wyższym stop­niu nie­praw­do­po­dob­ne, ale po­nie­waż na jego dro­dze zda­rzyło mu się tyle nie­praw­do­po­do­bieństw, to jesz­cze jed­no albo dwa przyjąłby ra­czej bez zdzi­wie­nia. Tak czy in­a­czej, wszy­scy trzej stoją tam na pe­ro­nie, cze­kając na nie­go; ści­skają go i po­ma­gają mu znieść po scho­dach wa­liz­ki; od­pro­wa­dzają go następnie na kwa­terę, gdzie ma miesz­kać, opo­wia­dając po dro­dze, w tym ciągle ja­snym sierp­nio­wym zmierz­cha­niu, co wiedzą o miej­scu, do którego do­pie­ro co wszy­scy przy­by­li i o którym żaden z nich nie wie zbyt wie­le; sami z ko­lei wy­py­tują nowo przy­byłego o lu­dzi i zda­rze­nia w miej­scu, gdzie wsiadł do pociągu, a gdzie wi­dzie­li się ostat­nio. Wszy­scy oni wciąż po­zo­stają w podróży, a każde miej­sce jest wciąż tyl­ko krótkim przy­stan­kiem w dro­dze dokąd in­dziej i ci, co chwi­lo­wo są tu­taj, próbują, jak tyl­ko po­tra­fią, wy­wie­dzieć się wszyst­kie­go o tych, którzy chwi­lo­wo są tam, bo ta ru­chli­wa i nie­spo­koj­na społecz­ność to w tym mo­men­cie je­dy­na wspólno­ta, jaką mają. Z cza­sem każdy z nich, je­den po dru­gim, będzie próbował uznać któreś z tych wszyst­kich miejsc za własne i z cza­sem miej­sca te, jed­no po dru­gim, będą ich roz­dzie­lać, zwy­kle już na za­wsze, i to miej­sce także sta­nie się z cza­sem jed­nym z nich. Tyl­ko je­den z tych mężczyzn spróbuje uznać je za własne – ten, który właśnie wy­siadł z pociągu.

No cóż, ja sam o tym jesz­cze nic nie wiem, bo jesz­cze nie znam tego człowie­ka, który właśnie wy­siadł z pociągu i który jesz­cze nie jest moim oj­cem, i jesz­cze nie wie, że to jego ostat­ni przy­sta­nek. Nie sądzę na­wet, że jest w sta­nie w ogóle wy­obra­zić so­bie jakiś ostat­ni przy­sta­nek, przy­pusz­czam bo­wiem, że jesz­cze nie umie pomyśleć o ja­kim­kol­wiek miej­scu jako własnym. Mimo to sądzę, że rozgląda się sta­le dokoła cie­ka­wie, spraw­dzając, czy to jed­nak nie mogłoby być ta­kie miej­sce, bo już za­czy­na od­czu­wać po­trzebę przy­najm­niej dłuższe­go przy­stan­ku. I że dla­te­go właśnie za­uważa i za­pa­miętuje świeżo wy­bu­do­wa­ne i za­pra­szające podłużne, dwu­piętro­we blo­ki wzdłuż nowo wy­ty­czo­nej, wyłożonej kostką i ob­sa­dzo­nej rzędami jarzębin uli­cy prze­ci­nającej nowo utwo­rzo­ne osie­dle tuż poniżej sta­cji, na której właśnie wy­siadł. Sądzę też, że dla­te­go na­tych­miast chce wie­dzieć, co to za mia­sto, do którego przy­był, i jacy lu­dzie tam miesz­kają, i ja­kie są wa­run­ki pra­cy w tej wiel­kiej fa­bry­ce, gdzie ma na­dzieję zna­leźć za­trud­nie­nie, i ja­kie są ewen­tu­al­ne możliwości zna­lezienia pra­cy dla dziew­czy­ny, nie­spełna dwu­dzie­sto­dwu­let­niej, bez wy­uczo­ne­go za­wo­du, nie bar­dzo jesz­cze osłucha­nej z tu­tej­szym języ­kiem, z którym ze­tknęła się później niż on. Przy­pusz­czam zresztą, że już wcześniej wy­wie­dział się o taką pracę i że ma tyl­ko zba­dać sprawę bliżej i przede wszyst­kim spraw­dzić, czy da się za­mie­nić kwa­terę z utrzy­ma­niem na ja­kieś miesz­ka­nie, za­nim po­pro­si ją, by wsiadła do pociągu w miej­scu, które do­pie­ro co opuścił, i przy­je­chała tu, do miej­sca, dokąd do­pie­ro przy­był.

Lecz co on myśli o przyszłości w ten sierp­nio­wy wieczór 1947, to prze­cież tyl­ko spe­ku­la­cje z mo­jej stro­ny, a ja chciałbym uniknąć spe­ku­la­cji, a przede wszyst­kim nie chcę wy­bie­gać naprzód w jego życiu. Przeżył do­pie­ro lat dwa­dzieścia czte­ry i za­ra­zem przeżył już tyle, że ma pra­wo układać so­bie da­lej życie nie­ob­ciążany prze­ze mnie za­wcza­su tym, co wy­da­rzy się przez jego resztę. Pokażę jego dni tak, jak nad­chodzą, tam zaś, gdzie nie­dokład­nie widzę  j e g o  dni, po­zwolę im przy­cho­dzić do mnie.

A za­tem tego dnia, którego wieczór jest jesz­cze wcze­sny i ja­sny, on ra­zem z trze­ma przy­ja­ciółmi, nie­zbyt bli­ski­mi, ale je­dy­ny­mi, ja­kich ma w miej­scu, gdzie przed chwilą wy­siadł z pociągu, tasz­czy dwie zdar­te i dosyć ciężkie wa­liz­ki; wszak ma tu jed­nak osiąść na jakiś nie­wia­do­my czas, a rze­czy niezbędne do życia, choćby do­pie­ro zaczętego, ważą spo­ro. Je­den gar­ni­tur oczy­wiście ma na so­bie, może ten ele­ganc­ki w ja­sno­szarą kratkę, do tego białą ko­szulę z od­po­wied­nio do­bra­nym kra­wa­tem, a na głowie ka­pe­lusz, choć wciąż jesz­cze jest lato. To było naj­gorętsze lato od stu lat i wieczór jest ciepły, i przy­jem­niej byłoby iść z gołą głową, lecz ka­pe­lusza i tak nie dałoby się za­pa­ko­wać do wa­liz­ki, a prze­cież było nie do pomyśle­nia wy­bie­rać się w podróż pociągiem w nie­zna­ne miej­sce, w no­wym kra­ju, bez ma­ry­nar­ki, w sa­mej ko­szuli. Czte­rej mężczyźni ru­szy­li pie­szo ze sta­cji, niosąc wa­liz­ki na zmianę, i A., który jest tu najdłużej, mówi, że muszą wsiąść do au­to­bu­su na następnym przy­stan­ku, bo jesz­cze zo­stał im do przejścia kawał dro­gi; w prze­ciw­nym ra­zie będzie już za późno, żeby gdzieś zjeść ko­lację, poza tym jest so­bot­ni wieczór i w mieście grają do­bry film, na który jesz­cze zdążą pójść, jeżeli się pośpieszą. Więc śpieszą się jak tyl­ko mogą i mężczy­zna, który do­pie­ro co wy­siadł z pociągu, zo­stawia je­dy­nie bagaż w wy­najętym po­ko­ju w nowo wykończo­nej wil­li i pośpiesz­nie przed­sta­wia się właści­ciel­ce, której mąż aku­rat zmarł, co zmu­siło ją do wy­najmowania tych po­kojów sa­mot­nym ro­bot­ni­kom z fa­bry­ki, choć miały być jej ele­ganc­ko urządzo­nym do­mem, która jed­nak mimo to wita go miło i uprzej­mie. Po­tem wy­chodzą szyb­ko, by uczcić fakt, że wszy­scy znaj­dują się aku­rat w jed­nym miej­scu i we wza­jem­nym to­wa­rzy­stwie. Film, na który udało im się zdążyć, roz­gry­wa się na stat­ku nie­wol­ników i gra­ny jest w ki­nie Ca­stor, przy idyl­licz­nym ba­se­nie por­to­wym w środ­ku mia­sta, gdzie w so­bot­nim bez­ru­chu spo­czy­wają ry­bac­kie łodzie z sa­ka­mi na wiel­kich obręczach, a miesz­kańcy zażywają wie­czor­nej prze­chadz­ki po na­brzeżu. Ka­pi­tan stat­ku chce skończyć z han­dlem nie­wol­nikami, po­nie­waż ma się żenić i zależy mu na re­pu­ta­cji, więc roz­ka­zu­je pierw­sze­mu ofi­ce­ro­wi zmie­nić ładu­nek i załogę, lecz kie­dy wkra­cza na pokład z młodą żoną, którą chce za­brać ze sobą w podróż poślubną, od­kry­wa, że ładu­nek i załoga są te same. To cie­ka­wa hi­sto­ria na pod­sta­wie sce­na­riu­sza Wil­lia­ma Faulk­ne­ra, z Mic­key­em Ro­oney­em i Wal­la­ce’em Be­erym w ro­lach głównych, i choć roz­gry­wa się w dzie­więtna­stym wie­ku, to wy­obrażam so­bie, że mogą się z nią odro­binę utożsa­miać, po­nie­waż wszy­scy oni właśnie doświad­czy­li, jak zwy­czaj­ne na pozór stat­ki albo, w ich przy­pad­ku, zwy­czaj­ne na pozór pociągi mogą oka­zać się czymś całkiem in­nym. A jaki to sta­tek czy pociąg aku­rat te­raz ich wie­zie albo przy­najm­niej w ja­kim miej­scu aku­rat te­raz wy­sie­dli, tego bo­dajże nikt z nich jesz­cze nie jest całkiem pe­wien. Może idą po­tem do kogoś na kwa­terę i roz­ma­wiają o fil­mie, do tego piją trochę ciepłej wódki, kie­li­szek lub dwa, palą, aż ich spo­wi­ja siwy dym, opo­wia­dają so­bie to i owo, grają w kar­ty i na chwilę za­po­mi­nają, że znaj­dują się w miej­scu, którego nie znają i które ich nie zna; są jesz­cze młodzi i jest so­bot­ni wieczór, i noc roz­sre­brza księżyc w pełni, a oni chcą wy­zy­skać jak naj­le­piej ten krótki postój, przy­sta­nek w ich długiej podróży, która z woli przy­pad­ku ze­tknęła ich prze­lot­nie właśnie tu.

O tych trzech mężczy­znach, którzy cze­kają na pe­ro­nie, nie wiem nic więcej poza tym, że tak jak większość in­nych w tej podróży wkrótce wy­ruszą da­lej. Wiem za to, że na­za­jutrz mężczy­zna, który będzie moim oj­cem, pi­sze list do ko­bie­ty, która będzie moją matką, a która od pół roku jest jego żoną, że mia­sto, do którego właśnie przy­był, to jest Södertälje i wy­da­je się większe od mia­sta, które do­pie­ro co opuścił, to jest od Alingsås. Od­no­to­wu­je, że po­dob­nie jak wszyst­kie mia­sta w tym no­wym kra­ju wy­da­je się rzad­ko za­bu­do­wa­ne i że z dziel­ni­cy do dziel­ni­cy to pie­szo kawał dro­gi, i że wokół małego, choć nie­zbyt gęsto za­bu­do­wa­nego cen­trum roz­ciągają się duże osie­dla no­wych domków i bloków czyn­szo­wych, gdzie pod do­stat­kiem światła, po­wie­trza i zie­le­ni. Wygląda na to, że wszędzie są wy­so­kie drze­wa, ba, całe lasy rosną nie­mal tuż za oknem, a przede wszyst­kim jest tam wiel­ka fa­bry­ka far­ma­ceu­tycz­na pro­du­kująca leki, gdzie po­trze­bują młodych ko­biet, które by zwin­nie pa­ko­wały te leki do pudełek i słoiczków, a im szyb­ciej się z tym uwi­jają, tym więcej mogą za­ro­bić. „Wczo­raj wie­czo­rem wróciłem do sie­bie nie później jak o je­de­na­stej – za­pew­nia – bo chciałem się rozpa­ko­wać i obej­rzeć pokój, ale mój nowy współlo­ka­tor już spał, więc trze­ba z tym było za­cze­kać”1. Współlo­ka­tor to „młody, spo­koj­ny śli­mak”, który z rana zdążył opo­wie­dzieć – po­nie­waż jest nie­dzie­la i wszy­scy mają wol­ne, a w do­mo­wej ja­dal­ni do­sta­li śnia­da­nie, ka­nap­ki z se­rem i kawę, bo w po­ko­jach nie wol­no im na­wet za­grzać wody na her­batę – że dzień ro­bo­czy w wiel­kiej fa­bry­ce ciężarówek za­czy­na się o siódmej, a kończy o czwar­tej, z półgo­dzinną przerwą na obiad o wpół do pierw­szej, i że do pra­cy można iść w zwykłym ubra­niu i prze­brać się już na miej­scu, bo po­tem można się porządnie umyć pod prysz­ni­cem. Mają też no­wo­cze­sne klo­ze­ty spłuki­wa­ne wodą, ale jak cię przy­ciśnie w cza­sie pra­cy, to trze­ba pytać o zgodę, i drzwi się w nich nie za­my­kają, nie mówiąc już o ry­glo­wa­niu, tak żeby nikt tam nie cho­dził, żeby od­począć czy się zdrzemnąć. Nic z tego jed­nak nie jest jego zda­niem szczególnie istot­ne. Pi­sze zwięźle i trochę jak­by z obo­wiązku, i zbyt pośpiesz­nym cha­rak­te­rem pi­sma, bo chce na­tych­miast nadać list. „Je­dy­ne, co jest ważne – pi­sze – to zna­leźć miesz­ka­nie albo przy­najm­niej jakiś kąt dla nas oboj­ga, gdzie można za­grzać trochę wody, urządzić so­bie dom, tak żebyś mogła wsiąść do pociągu i tu przy­je­chać”.

Widać też, że się o nią nie­po­koi – może aż za bar­dzo. „Bądź ostrożna na ro­we­rze i przy kąpa­niu się”, pi­sze, jak­by była małym dziec­kiem. Przez pra­wie rok, aż do tej chwi­li, byli ze sobą nie­prze­rwa­nie ra­zem, a przed­tem, pra­wie przez dwa lata – w nie­prze­rwa­nej rozłące, jeżeli można tak po­wie­dzieć. Bo „żyli w rozłące” to może niewłaściwe słowa, gdy miej­scem, gdzie ich rozłączo­no, jest ram­pa se­lek­cyj­na w Au­schwitz-Bir­ke­nau. I to, że „jed­no nie­po­koi się o dru­gie”, to może także niewłaściwe słowa, bo prze­cież wszyst­ko, cze­go człowiek się w życiu oba­wia i co go może na­pa­wać nie­po­ko­jem, już się tym dwoj­gu przy­da­rzyło – nie mówiąc już o wszyst­kim tym, co było nie do pomyśle­nia, ale i tak się wy­da­rzyło – wszyst­ko z wyjątkiem tego ostat­nie­go, co w dal­szym ciągu może się wy­da­rzyć, ale po pro­stu nie ma pra­wa się wy­da­rzyć, i wo­bec cze­go słowo „nie­pokój” już nie wy­da­je się właściwe. Po­nie­waż ilość nie­pokoju wy­star­czająca, aby za­truć świat, skon­cen­tro­wała się do jed­nej czar­nej kro­pli żrącego lęku, który nie­prze­rwa­nie uno­si się nad chwi­lo­wo najsłab­szym punk­tem tego związku, wciąż tak nie­praw­do­po­dob­ne­go, że jesz­cze nie do uwie­rze­nia – dwoj­ga młodych, którzy ostat­nio roz­sta­li się na ram­pie se­lek­cyj­nej w Au­schwitz-Bir­ke­nau. Nie, którzy ostat­nio roz­sta­li się na pe­ro­nie w Alingsås.

Już nie tak łatwo odróżnić jed­no pożegna­nie od dru­gie­go. Nie, jej nie wol­no zabić się na ro­we­rze albo uto­pić się w je­zio­rze czy po­tknąć na scho­dach albo paść ofiarą ja­kie­go­kol­wiek, praw­do­po­dob­ne­go czy też nie, zrządze­nia losu, które by mogło prze­ciąć tę ostat­nią wątłą nić będącą szansą na ja­kieś nowe życie, wbrew wszyst­kie­mu. „O mnie masz się ab­so­lut­nie nie trosz­czyć – do­rzu­ca chwac­ko. – Ju­tro przed obia­dem pójdę do fa­bry­ki w spra­wie pra­cy. M. mówił, że z mo­imi me­ri­ter [kwa­li­fi­ka­cja­mi] na pew­no mnie przyjmą. Dzi­siaj pomówię z tą ko­bie­ciną, której mąż zmarł, czy się wkrótce nie zwol­ni jakiś pokój, i strasz­nie mar­twię się o cie­bie, jak mówiłem, nie wy­cho­dzisz mi ani na chwilę z myśli, i właści­wie może by było le­piej, gdy­byś tu ra­zem ze mną przy­je­chała, to byśmy nie mu­sie­li się o sie­bie bać, a wszyst­ko by i tak jakoś się ułożyło. I na pew­no wszyst­ko się wkrótce ułoży i niedługo będziesz tu u mnie”.

Jako ad­res nadaw­cy po­da­je R 639 B, Södertälje. Co to za ad­res? Bez uli­cy, bez na­zwi­ska, tyl­ko jakiś kod. Ad­res do jesz­cze jed­ne­go ba­ra­ku, w ko­lej­nym obo­zie? Czy na taki ad­res może dojść od­po­wiedź? Jak długo taki ad­res będzie miał pra­wo ich roz­dzie­lać?

Dwa dni później za­czy­na pra­co­wać w tej wiel­kiej fa­bry­ce ciężarówek. Jego ro­bo­ta to spa­wa­nie rur pa­li­wo­wych w pod­wo­ziach. Za­trud­ni­li go bez pro­blemów. Su­mien­ny i pra­co­wi­ty, można prze­czy­tać w wy­stu­ka­nym na ma­szy­nie świa­dec­twie dy­rek­to­ra działu kadr z tkal­ni bawełny w Alingsås, co przy­pusz­czal­nie już wy­star­cza dy­rek­to­ro­wi per­so­nal­ne­mu w Sca­nia-Va­bis, ale na wszel­ki wy­pa­dek in­for­mu­je się go także, że mężczy­zna siedzący przed nim ma oprócz tego doświad­cze­nie w pro­duk­cji sa­mo­chodów ciężaro­wych. „Pra­co­wał przy to­cze­niu wałów do ciężarówek w fir­mie Büssin­gwer­ke w Braun­schwe­ig/Ve­chel­de od września 1944 do mar­ca 1945”, za­pi­su­je skrzętnie dy­rek­tor w ru­bry­ce „doświad­cze­nie i kwa­li­fi­ka­cje” w nowo otwar­tej tecz­ce per­so­nal­nej. Nie żeby to miało, jak mówię, ja­kieś większe zna­cze­nie. Eu­ro­pa po­trze­bu­je w tym mo­men­cie więcej ciężarówek niż Sca­nia-Va­bis może wy­pro­du­ko­wać, a Sca­nia-Va­bis po­trze­bu­je więcej ro­bot­ników niż w tym mo­men­cie może zna­leźć. Wie­le eu­ro­pej­skich fa­bryk sa­mo­chodów ciężaro­wych wciąż jesz­cze leży w gru­zach i nie jest w sta­nie do­star­czyć tych wszyst­kich ciężarówek, które są niezbędne, aby je pod­nieść z ruin, nie mówiąc już o wszyst­kim in­nym w Eu­ro­pie, co nie­odzow­nie wy­ma­ga ciężarówek, aby po­wstać z ruin. Ta oko­licz­ność daje w tym mo­men­cie fa­bry­ce Sca­nia-Va­bis w Södertälje dużą prze­wagę nad, daj­my na to, firmą Büssin­gwer­ke w Brunsz­wi­ku, która w ciągu ostat­nich dwóch lat nie była w sta­nie wy­to­czyć żad­nych wałów kor­bo­wych.

Dwa ty­go­dnie później pod ad­re­sem pocz­to­wym R 639 B w Södertälje otwie­ra się nowa możliwość i ów nie­pokój, którego in­a­czej nie da się zażegnać, zo­sta­je uśmie­rzo­ny tym spo­so­bem, że ko­bie­ta, która ma być moją matką, uda­je się pociągiem do mężczy­zny, który ma być moim oj­cem, aby za­miesz­kać ra­zem z nim w wy­najętym po­ko­ju bez kuch­ni. Tam we wcze­sne, szyb­ko mrocz­niejące je­sien­ne po­ran­ki za­grze­wają so­bie wodę na her­batę po kry­jo­mu, na odwróco­nym do góry żelaz­ku, za­nim on uda się do swo­jej fa­bry­ki ciężarówek, ona zaś do fa­bry­ki me­dy­ka­mentów, a po ja­kimś cza­sie do pew­nej ro­dzin­nej fa­bry­ki kon­fek­cji, gdzie wszy­wa pod­szew­ki do płasz­czy, na akord i w takt mu­zy­ki. „Dziewczęta nie lubią mu­zy­ki mar­szo­wej, poza tym wszyst­ko, od mu­zy­ki poważnej do po­pu­lar­nych szla­gierów”, mówi dy­rek­tor fa­bry­ki lo­kal­nej ga­ze­cie. Ona jest młoda i zręczna i ma już rocz­ne doświad­cze­nie w pra­cy szwacz­ki na­by­te w Szwedz­kich Zjed­no­czo­nych Fa­bry­kach Lnu SA w Alingsås, i w do­bry dzień, przy ośmiu go­dzi­nach pra­cy, po­tra­fi dojść do sie­dem­dzie­sięciu pięciu öre za go­dzinę, co ra­zem z nie­dużą, cho­ciaż większą pensją z fa­bry­ki ciężarówek po­zwa­la im wkrótce jakoś stanąć na nogi. Już 1 paździer­ni­ka 1947 mogą wy­nająć so­bie z dru­giej ręki ka­wa­lerkę z małą ku­chenką i z praw­dzi­wym ad­re­sem, Vil­la­ga­tan 22. Rok później pod tym ad­re­sem, w domu, z którego nie mam żad­nych wspo­mnień, ten młody człowiek zo­sta­nie moim oj­cem, a ta dziew­czy­na moją matką. Na­to­miast do domu, z którego mam wie­le wspo­mnień, prze­no­si­my się jakiś ko­lej­ny rok albo dwa lata później; co in­ne­go mówią do­ku­men­ty, a co in­ne­go po­sta­rzała pamięć, ale to bez zna­cze­nia, to tam się za­czy­na, w domu poniżej sta­cji ko­le­jo­wej, gdzie młody człowiek, który będzie moim oj­cem, wy­sia­da z pociągu w pew­ne sierp­nio­we popołudnie 1947, w tym domu, który widać z góry z okna wa­go­nu po le­wej ręce, gdy się nad­jeżdża pociągiem z północy, przez Most.

To właśnie jest Miej­sce. To tu mój świat na­bie­ra swo­ich pierw­szych barw, blasków, za­pachów, dźwięków, gestów, imion, słów. Nie je­stem pe­wien, jak wcze­sne do­zna­nia człowiek jest w sta­nie za­pa­miętać, niektórzy twierdzą, że sięgają do przeżyć dwu­lat­ka, moje pierw­sze wspo­mnie­nie to śnieg i mróz, więc przy­pusz­czal­nie jest trochę później­sze, uro­dziłem się bo­wiem w paździer­ni­ku, na­to­miast je­stem nie­mal pe­wien, że jesz­cze za­nim za­czy­nam pamiętać ten świat, który spo­ty­kam po raz pierw­szy, on już od­cisnął we mnie swo­je ślady całkiem poza pamięcią, więc na­wet to, cze­go nie będę pamiętał, nie będzie także za­po­mnia­ne. To jest Miej­sce, którego piętno za­wsze będę nosić w so­bie, choćbym był święcie prze­ko­na­ny, że to ja sam sie­bie ufor­mo­wałem.

To jest różnica między mną a nimi. Oni spo­tka­li świat po raz pierw­szy w zupełnie in­nym miej­scu i noszą w so­bie świat zupełnie inny, i tyle dla nich już się zaczęło i skończyło, i ciągle jesz­cze nie jest pew­ne, czy coś tu­taj może się zacząć od nowa, po­nie­waż tylu rze­czy, których nie mogą albo nie chcą już pamiętać, nie mogą także za­po­mnieć. Im te bar­wy i bla­ski, i za­pa­chy, i dźwięki, i głosy tego miej­sca często będą przy­po­mi­nały o czymś in­nym, cza­sem nie­ja­snym dla nich sa­mych. Aby mimo to cho­ciaż z grub­sza udało im się przy­swoić to miej­sce, muszą je po­znać tak dokład­nie i po­zwo­lić mu od­cisnąć w so­bie ślady tak głębo­kie, że kie­dyś właśnie o tym miej­scu pomyślą so­bie, słysząc nocą, jak się prze­ta­cza pociąg to­wa­ro­wy, lub czując za­pach smażone­go śle­dzia na klat­ce scho­do­wej czy spa­ce­rując pod wy­so­ki­mi so­sna­mi, czy spo­ty­kając smo­li­sty po­wiew od Bałtyku, czy widząc czer­wień jarzębin je­sie­nią, czy patrząc na swo­je dzie­ci.

Tym, co ich wcześnie przy­wiązuje do Miej­sca, jest Dziec­ko, którym przy­pad­kiem je­stem ja. Nie chciałbym wy­ol­brzy­miać własnej roli w tym kon­tekście i możliwe, że się mylę, jed­nak dziec­ko, przy­najm­niej od stro­ny prak­tycz­nej, utrud­nia dalszą podróż. Bo je­chać da­lej z na­dzieją w ser­cu, wa­lizką w ręku i ka­pe­lu­szem na ba­kier to jed­no. Lecz je­chać da­lej z no­wo­rod­kiem – to już zupełnie inna spra­wa. Przez wzgląd na Dziec­ko krótki przy­sta­nek musi wydłużyć się na czas nie­określony, a wiel­kie pla­ny związane z dalszą drogą trze­ba roz­mie­nić na drob­ne pla­ny związane z miej­scem, gdzie aku­rat się znaj­dują, co Miej­sce za­raz po­twier­dza za po­mocą cudu.

Nie­dobór miesz­kań – bo­stads­brist – to jed­no z pierw­szych słów, ja­ki­mi wita ich język Miej­sca. Nie­dobór i Nie­do­sta­tek. W lo­kal­nej ga­ze­cie, która na­zy­wa się „Stoc­kholms Läns & Södertälje Tid­ning”2, na co dzień na­zy­wa­nej „Länstid­nin­gen”, re­por­taż o ro­dzi­nie miesz­kającej w na­mio­cie przy kąpie­li­sku. O ro­bot­ni­czych ba­ra­kach Sca­nii-Va­bis. „Ka­ta­stro­fal­ny nie­dobór miesz­kań w ostrym świe­tle”, woła czołówka z 19 lip­ca 1948.

Nie żeby po­trze­bo­wa­li czy­tać lo­kal­ny dzien­nik, aby wie­dzieć. Każdy w Miej­scu może powie­dzieć im, że własne miesz­ka­nie to cud.

A mimo to ten cud się zda­rza. Pra­wie nowo wy­bu­do­wa­ne miesz­ka­nie, mały po­ko­ik z kuch­nią, łazienką z to­a­letą i bieżącą ciepłą wodą, w piw­ni­cy sąsied­nie­go domu pral­nia opa­la­na drew­nem i zsyp na śmie­ci na klat­ce scho­do­wej, otwór na li­sty i ta­blicz­ka z na­zwi­skiem na drzwiach. W po­ko­iku wer­sal­ka, okrągły sto­lik z re­gu­lo­waną wy­so­kością i przedłużanym, bej­co­wa­nym na orzech bla­tem, do tego czte­ry ta­pi­ce­ro­wa­ne krzesła od kom­ple­tu. We wnęce łóżko dzie­cięce. W kącie, na przy­kry­tym ko­ron­kową ser­wetą sto­liku ga­ze­to­wym, ra­dio­od­bior­nik mar­ki Phi­lips. Gdzieś także bie­liźniar­ka z szu­fla­da­mi na pościel, ręczni­ki i dzie­cięce ciusz­ki. W kuch­ni ława do spa­nia z ja­sne­go drew­na, lodówka i zle­wo­zmy­wak, i za­su­wa­na szaf­ka ścien­na, po­ma­lo­wa­na na sza­ro, z drzwicz­ka­mi z płyty pilśnio­wej, ser­wis stołowy w nie­bie­ski deseń, na sześć osób. Na ścia­nie nad ra­dio­od­bior­nikiem ob­raz olej­ny: żółte i czer­wo­ne kwia­ty w nie­bie­skim wa­zo­nie. W piw­ni­cy dwa używa­ne ro­we­ry, z cze­go je­den z fo­te­li­kiem dla dziec­ka, za­wie­szo­ne na ha­kach w su­fi­cie. Szu­kam także spa­ce­ro­we­go wózka, ale nie wiem za bar­dzo, gdzie go mam umieścić. Wiem tyl­ko, że gdzieś mu­siało być na nie­go miej­sce, tak samo jak później mu­siało być miej­sce na drew­nianą ko­lejkę i półkę na książki dla dzie­ci wypożyczo­ne z miej­skiej bi­blio­te­ki, i pudło z przegródka­mi z pod­sta­wo­wym ze­sta­wem klocków Mec­ca­no, i tyl­ko parę, za to dro­gich, od­la­nych z me­ta­lu mi­nia­tu­ro­wych sa­mo­chodów, a wśród nich, tu je­stem pe­wien, czar­ne vo­lvo PV444. W miesz­kan­ku jed­no­po­ko­jo­wym wyraźnie widać, ile miej­sca zaj­mu­je choćby jed­no dziec­ko.

W tym miesz­kan­ku Dziec­ko zaj­mu­je więcej miej­sca, niż widać. Wokół Dziec­ka rosnący ko­kon z am­bi­cji i planów. Tek­tu­ro­we pudełko z wy­stru­ga­ny­mi ręcznie kloc­ka­mi z drew­na, na których na­ma­lo­wa­ne są li­te­ry, to nie tyl­ko Za­baw­ka, ale także Pro­jekt, a te wciąż nowe kom­bi­na­cje li­ter, które Dziec­ko wraz z młodym człowie­kiem, będącym te­raz jego oj­cem, w długie nie­dziel­ne popołudnia układa so­bie w po­ko­ju na podłodze, to nie są tyl­ko słowa w no­wym języku, lecz także ce­giełki no­we­go świa­ta. Dziec­ko uczy­ni to Miej­sce swo­im miej­scem i umożliwi im w ten sposób nowy świat – oto i Pro­jekt, który szyb­ko wypełnia miesz­kan­ko swym nie­wi­dzial­nym in­wen­ta­rzem ma­rzeń i ocze­ki­wań. Prze­cież tym dwoj­gu nowo przy­byłym nie trze­ba da­chu nad głową, tyl­ko twar­de­go grun­tu pod no­ga­mi, a tam, gdzie Dziec­ko zapuści ko­rze­nie, może i oni z cza­sem znajdą punkt opar­cia.

Tym Dziec­kiem je­stem więc ja. A Miej­sce, które mam uczy­nić ich miej­scem, czy­niąc je moim własnym, ma swo­je geo­gra­ficz­ne cen­trum w otyn­ko­wa­nym na ja­snożółto dwu­piętro­wym blo­ku z dwie­ma klat­ka­mi scho­do­wy­mi i osiem­na­sto­ma miesz­ka­nia­mi poniżej pe­ro­nu pierw­sze­go sta­cji ko­le­jo­wej, gdzie duże składy pasażer­skie w dro­dze na południe za­wsze stają na krótko, także eks­pre­sy, także noc­ne składy, także do Ko­pen­ha­gi i Ham­bur­ga. Przez okna kuch­ni i po­ko­ju małego M-1 na pierw­szym piętrze blo­ku tuż pod la­sem widać, jak lu­dzie po­ru­szają się w wa­go­nach. I jak ru­szają ra­zem z wa­go­na­mi. Z każdym pociągiem nowy świat za re­flek­sa­mi wa­go­no­wej szy­by, nie­mo nieświa­dom swo­je­go krótkie­go przy­stan­ku w tym świe­cie, który ma być moim.

Po­dob­no na­wet za­gra­nicz­ne ko­ro­no­wa­ne głowy robiły tu­taj krótki postój, wi­ta­ne przez tłum lu­dzi na pe­ro­nie ma­chający chorągiew­ka­mi; królew­skie wa­go­ny prze­ta­cza­no wte­dy na bocz­ny tor, gdzie ser­wo­wa­no królew­skie śnia­da­nie, a następnie włącza­no je do królew­skiego szwedz­kie­go pociągu na ostat­ni pa­rad­ny od­ci­nek podróży, wjazd na Dwo­rzec Cen­tral­ny w Sztok­hol­mie i do­jazd pod królew­ski za­mek, jed­nak ta­kie­go świa­ta nig­dy nie wi­działem przez na­sze ku­chen­ne okno. Przy­pusz­czal­nie było to jesz­cze przed wojną, za­nim zbu­do­wa­no nasz dom i za­nim się uro­dziłem, i je­dy­ne, co wte­dy było widać z wa­go­nu, gdy­by przy­pad­kiem ktoś ze­chciał spoj­rzeć w naszą stronę, to kawał piasz­czy­ste­go wrzo­so­wi­ska i rzad­ki so­sno­wy las.

Całkiem pew­ne jest w każdym ra­zie, że ame­ry­kański ge­ne­rał wojsk pan­cer­nych, Pat­ton, parę mie­sięcy po zakończe­niu woj­ny miał krótki postój na pe­ro­nie pierw­szym, za­nim wsiadł do pociągu 21.53 do Malmö. Wcześniej tego dnia wi­zy­to­wał Sörmlandz­ki Pułk Pan­cer­ny w Strängnäs, gdzie stu­dio­wał dwu­dzie­sto­dwu­to­no­wy szwedz­ki czołg, mo­del 42, oraz opan­ce­rzo­ny trans­por­ter szwedz­kiej kon­struk­cji, SKP, zbu­do­wa­ny przez Sca­nię-Va­bis; ge­ne­rał stwier­dził przy tym, że szwedz­ki wóz jest lep­szy od swo­ich ame­ry­kańskich od­po­wied­ników. Cho­ciaż to mogła być tyl­ko kur­tu­azja. Poza tym nie był chy­ba całkiem w zgo­dzie z ame­ry­kańskim dowództwem woj­sko­wym, które właśnie ode­brało mu ko­mendę nad trze­cią armią. Było to wie­czo­rem 3 grud­nia 1945 i spo­ry tłum zgro­ma­dził się na sta­cji, aby uczcić „po­pu­lar­ne­go ge­ne­rała”. Gdy pociąg z Pat­to­nem szarpnął, by ru­szyć na południe, roz­legły się głośne wi­wa­ty. To także działo się przed moim uro­dze­niem, ale w tym cza­sie nasz dom już stał tam, gdzie stoi, w pierw­szym rzędzie wi­dow­ni, do­pie­ro co wykończo­ny i od­da­ny lo­ka­to­rom, i może paru z tych no­wych miesz­kańców otwo­rzyło w ten późny gru­dnio­wy wieczór swo­je okna od stro­ny pe­ro­nu, aby choć z dala spróbować zo­ba­czyć człowie­ka, który za­le­d­wie rok wcześniej równie ge­nial­nie jak bez­względnie zmiażdżył nie­miec­ki opór na północy Fran­cji. Geo­r­ge S. Pat­ton – brzmiało jego pełne na­zwi­sko. Ja pamiętam go tyl­ko jako Geo­r­ge’a C. Scot­ta w Ostat­nich dniach Pat­to­na i pew­nie dla­te­go wi­wa­to­wałbym trochę oszczędniej, ale ci, którzy na pe­ro­nie, za oknem na­szej przyszłej kuch­ni, bez naj­mniej­szych oporów wzno­si­li okrzy­ki na cześć praw­dzi­we­go Pat­to­na i wi­dzie­li na własne oczy, jak wsia­da do pociągu do Malmö, i może czu­li jesz­cze podskórny wo­jen­ny nie­pokój, pew­nie już nig­dy nie za­po­mnie­li, co wi­dzie­li, po­nie­waż przyszło im należeć do ostat­nich, którzy wi­dzie­li ge­ne­rała Geo­r­ge’a S. Pat­to­na żywe­go. Po­nad dwa ty­go­dnie później, 21 grud­nia 1945, zmarł on w następstwie ka­ta­stro­fy sa­mo­cho­do­wej pod Man­n­he­im, w po­ko­na­nych i oku­po­wa­nych Niem­czech.

Moje zaś pierw­sze własne wspo­mnie­nie sta­cji za ku­chen­nym oknem to pociągi, które nig­dy nie stają i nig­dy się nie kończą, tyl­ko wiecz­nie stu­koczą po no­cach w swo­ich cia­sno scze­pio­nych ka­ra­wa­nach kry­tych wa­gonów to­wa­ro­wych i lor, jęczących i zgrzy­tających jak zbyt obłado­wa­ni kaj­da­nia­rze w ja­kiejś eks­pe­dy­cji kar­nej. Pamiętam je głównie dla­te­go, że to one jako pierw­sze budzą mnie, gdy w oknach trzęsą się szy­by, a złącza szyn tłuką o koła i trza­skające błyska­wi­ce z podwójnych lo­ko­mo­tyw wdzie­rają się przez zasłony, i stęchły za­pach che­mi­ka­liów i zgni­li­zny sta­cza się ku nam z pe­ronów, i wpa­da do na­szych łóżek i snów.

Na wąskim pa­sie zie­mi od­dzie­lającym blo­ki od stro­me­go zbo­cza, które wzno­si się aż do siat­ki przy pe­ro­nach, ar­chi­tek­ci Miej­sca po­zo­sta­wi­li trochę so­sen, a pod drze­wa­mi po­zwo­li­li rosnąć tra­wie i białej ko­ni­czy­nie. To moje pierw­sze miej­sce za­baw. Szu­kam w tra­wie czte­ro­list­nych ko­ni­czy­nek i bawię się wśród drzew w cho­wa­ne­go, i pusz­czam łódki z kory w kałużach na ścieżce pod na­sy­pem ko­le­jo­wym. Czte­ro­list­na ko­ni­czyn­ka jest wcze­snym zna­kiem for­tu­ny, a podwójna czte­ro­list­na ko­ni­czyn­ka – moim wcze­snym mi­ste­rium. Z cza­sem za­bawy stają się co­raz zu­chwal­sze, co­raz bar­dziej ab­sor­bujące, popołudnia wydłużają się co­raz bar­dziej i co­raz trud­niej od razu rzu­cić wszyst­ko, gdy okno w na­szej kuch­ni się otwo­rzy i ktoś zawoła, że czas już do domu. Ten głos z okna w kuch­ni woła mnie po pol­sku. Woła mnie tam­ta młoda ko­bie­ta, która te­raz jest moją matką, i woła w pierw­szym języku, którego się na­uczyłem, i pierw­szym, który za­pomnę. Zimą naj­większy spłache­tek tra­wy między so­sna­mi po­le­wa się porządnie wodą i star­si chłopcy schodzą na dół ze swo­imi ki­ja­mi ho­ke­jo­wy­mi, i za­bawy robią się bru­tal­niej­sze, i wcześniej za­pa­da zmrok, w wołaniach z okna słychać te­raz bar­dziej nie­spo­koj­ny ton. I wkrótce inny język.

Ni­cze­go nie chcą po­zo­sta­wić przy­pad­ko­wi. Nic nie może od­dzie­lać Dziec­ka od Miej­sca. Żadne obce słowa. Żadne obce imio­na. Nic, co by mogło po­zba­wić Dziec­ko punk­tu opar­cia dla nich wszyst­kich. Więc gdy spo­strze­gają, że pierw­sze słowa Dziec­ka są w ob­cym języku, zmu­szają się, by zwra­cać się do nie­go w języku, który jesz­cze jest obcy im sa­mym, i za­dbać o to, aby w ręce Dziec­ka wcześnie tra­fiły książki w tym no­wym języku, i wcześnie uczyć je układać na podłodze słowa w tym no­wym języku ze sporządzo­nych własnoręcznie drew­nia­nych klocków z li­te­ra­mi.

Imię dziec­ka, za radą no­wych przy­ja­ciół, już wcześniej za­bez­pie­czy­li. Naj­zwy­klej­sze w no­wym języku imię chłopca. Imię jest ważne, po­wie­dzie­li przy­ja­ciele. Obce imię zwra­ca uwagę i sta­nie się obciążeniem. Dla­te­go pla­no­wa­ne imię Ger­szon, na cześć dziad­ka Dziec­ka, musi ustąpić Göra­no­wi, imie­niu, które jest jak wymyślone spe­cjal­nie po to, by odróżnić ob­cych od miej­sco­wych. Pro­bie­rzem jest szczególna in­to­na­cja długie­go ö. Mo­gli mu także dać na imię Ja­kob, po dru­gim dziad­ku, Ja­ku­bie; byłoby łatwiej­sze w wy­mo­wie i właści­wie wca­le by się nie wyróżniało, bo jest przyjęte także tu­taj, ale wy­da­je mi się, że w kwe­stii imie­nia chcą za­bez­pie­czyć się stu­pro­cen­to­wo. Dają mu też na imię Ja­kob, ale dru­gim imie­niem nie woła się ni­ko­go przez ku­chen­ne okno.

Co do Języka nie po­my­li­li się w ra­chu­bach. Może i co do Imie­nia, ale tu trud­niej już o pew­ność. Na­to­miast pew­ne jest, że Dziec­ko wra­sta w Miej­sce naj­pierw przez Język. Właśnie w tym miej­scu Dziec­ko wi­dzi wszyst­ko po raz pierw­szy, i to na­prawdę  w s z y s t k o,  bez tego zmęczo­ne­go rozróżnia­nia, które przy­cho­dzi z wiedzą o tym, jak wszyst­ko na świe­cie po­win­no się na­zy­wać, i z doświad­cze­niem, jak po­win­no wyglądać.

Pierw­szym pta­kiem jest wróbel w krza­ku ber­be­ry­su pod skle­pem na­białowym. Pierw­sza wie­wiórka wdra­pu­je się po pierw­szej ko­rze na pierwszą sosnę pod ku­chen­nym oknem. Pierw­szy skraj lasu ciągnie się wzdłuż pierw­szej dro­gi do szkoły. Pierw­sza leśna ścieżka usłana jest pierw­szym na­grza­nym świer­ko­wym igli­wiem i oto­czo­na pierw­szymi ja­go­da­mi. Pierw­sza woń ki­szo­ne­go śle­dzia do­bie­ga z par­te­ru, od Hed­manów. Pierw­sza uli­ca to Her­tig Carls väg, a wzdłuż niej pierw­szy ulicz­ny chod­nik (baw się wyłącznie na chod­niku!) i pierw­sza ścieżka ro­we­ro­wa (tyl­ko uważaj na ro­we­ry!), i pierw­sze jarzębiny. Jest także wy­bru­ko­wa­na pierwszą kostką gra­ni­tową, o którą obi­jają się i dud­nią pierw­sze opo­ny sa­mo­cho­do­we. Pierw­sze auto należy do ojca An­der­sa, sąsia­da zza ścia­ny, i cza­sa­mi trze­ba je uru­cha­miać korbą, a ja nie sięgam na­wet do szy­by, kie­dy ba­wi­my się na przed­nim sie­dze­niu, kręcąc kie­row­nicą. Pierw­si śmie­cia­rze w mo­jej pierw­szej śmie­ciar­ce za­ha­czają pierw­sze po­jem­ni­ki na śmie­ci na pod­nośniku z tyłu wozu i na­ci­skają gu­zik, tak że po­jem­nik je­dzie wy­so­ko, jest przy­ci­ska­ny do okrągłej dziu­ry i prze­wra­ca­ny do góry no­ga­mi, śmie­ci zwa­lają się do brzu­cha śmie­ciarki, reszt­ki wytrząsa się pa­ro­ma szarp­nięcia­mi za uchwyt, a po­tem kubeł zjeżdża zno­wu na dół, jest od­ha­cza­ny i na moc­nych ple­cach od­no­szo­ny z po­wro­tem do ta­jem­ne­go po­miesz­cze­nia za za­mkniętymi na klucz drzwia­mi w zim­nej, be­to­no­wej piw­ni­cy w no­wym blo­ku, gdzie miesz­ka­my. Moja pierw­sza śmie­ciarka jest mar­ki Nor­ba i zo­stała za­ku­pio­na w trzech kosz­tow­nych eg­zem­pla­rzach przez Zakład Oczysz­cza­nia Mia­sta Södertälje jako krok ku czyst­szej i spraw­niej­szej pro­ce­du­rze wy­wo­zu śmie­ci, po­nie­waż jest wy­po­sażona w „osłonę do bez­pyłowe­go załadun­ku, urządze­nie do me­cha­nicz­ne­go opróżnia­nia po­jem­ników, zgnia­tarkę wewnątrz kon­te­ne­ra i me­cha­nizm wy­sy­pujący”. Mój pierw­szy zsyp na śmie­ci to przy­pusz­czal­nie krok wstecz, po­nie­waż szyb spro­wa­dzający śmie­ci do ko­mo­ry zsy­po­wej na dole zo­stał źle skon­stru­owa­ny i na końcu skręca, przez co śmie­ci cza­sa­mi tam grzęzną i zsyp się za­ty­ka. I to po­mi­mo że w in­struk­cji wy­działu bu­dow­la­ne­go z 5 li­sto­pa­da 1940, do­tyczącej zsypów na śmie­ci, na­pi­sa­no wyraźnie, że „szyb po­wi­nien być na całej długości pio­no­wy i pro­sty, a w dol­nej części całym swym prze­kro­jem wy­cho­dzić na po­jem­nik na śmie­ci w taki sposób, aby pio­no­wa li­nia wewnętrznej ścia­ny szy­bu zna­lazła się w obrębie po­jem­nika w od­ległości co naj­mniej 5 cm od jego krawędzi”. Można tam też prze­czy­tać, że „ko­mo­ra zsy­po­wa ma być wy­po­sażona w oświe­tle­nie elek­trycz­ne, tak aby cała była do­brze oświe­tlo­na”. Mój pierw­szy zsyp nie jest do­brze oświe­tlo­ny. Z ciem­ne­go i zim­ne­go po­miesz­cze­nia do­bie­ga słodko-kwaśny odór ku­chen­nych od­padków i su­ro­wy po­wiew mo­kre­go be­to­nu.

Moją pierwszą śmie­ciarką mogę prze­je­chać się z moim pierw­szym śmie­cia­rzem wcze­snym ran­kiem, gdy ci dwo­je nowo przy­by­li, którzy zo­sta­li moim oj­cem i moją matką, jesz­cze śpią na wer­sal­ce w po­ko­ju i ro­le­ta jest ciągle spusz­czo­na, a uli­ca za oknem leży ci­cha, nie licząc har­mi­de­ru wróbli w krza­ku ber­be­ry­su i prze­ciągłego zgrzy­tu pierw­szych po­ran­nych pociągów odjeżdżających na południe. Moje pierw­sze po­ran­ki są za­wsze wcze­sne i ja­sne, i w je­den z ta­kich po­ranków wy­kra­dam się przez drzwi na klatkę i scho­da­mi w dół, i na za­la­ny słońcem chod­nik, po­nie­waż nie mam cier­pli­wości, by wy­le­gi­wać się na moim posłaniu w kuch­ni, a nie chcę bu­dzić tych dwoj­ga, którzy śpią, dopóki nie za­dzwo­ni bu­dzik, a na uli­cy nie roz­legną się wołania i odgłosy na­ra­stającej ro­we­ro­wej ka­ra­wa­ny, która zgrzy­tając łańcu­cha­mi i po­skrzy­pując sio­dełkami, to­czy się jarzębi­nową aleją ze swo­im co­dzien­nym ładun­kiem: kar­to­no­wy­mi po­jem­ni­ka­mi z pro­wian­tem i półśpiącymi cy­kli­sta­mi.

Wcześnie więc obej­muję miej­sce w po­sia­da­nie, ci dwo­je tego nie za­uważają, cza­sa­mi wręcz dosłownie śpią. Mam za­bro­nio­ne za­da­wać się z ob­cy­mi oraz przyj­mo­wać co­kol­wiek od ob­cych, ale śmie­cia­rze nie są prze­cież obcy. Przy­na­leżą do miej­sca tak samo jak do­ke­rzy i ma­ry­na­rze w sta­rym por­cie, gdzie łowię moją pierwszą płotkę, i ubra­ni na biało pie­ka­rze, i sprze­daw­cy w pie­kar­ni po dru­giej stro­nie uli­cy, gdzie ku­puję moją pierwszą chru­piącą bułkę i gdzie spod przy­kry­wy w la­dzie li­trową miarką z długą rączką na­le­wają mi moje pierw­sze mle­ko. Spe­cjal­nością pie­kar­ni jest słod­kie pie­czy­wo na­zy­wa­ne chałką SS, od pie­kar­ni SS, która swą nazwę bie­rze od lo­ka­li­za­cji, to zna­czy Södertälje Södra, ale my tej bułki nie ku­pu­je­my. Za­raz na lewo od wejścia do skle­pu leżą moje pierw­sze bu­tel­ki oranżady w ciem­no­zie­lo­nych drew­nia­nych skrzyn­kach, ułożonych jed­na na dru­giej pod ścianą. Ta ab­so­lut­nie pierw­sza na­zy­wa się Po­mril i ma smak jabłkowy.

Mogę prze­je­chać w szo­fer­ce śmie­ciar­ki od tego krańca jarzębi­no­wej alei, gdzie stoi nasz dom, na sa­mym końcu, już pod la­sem, i gdzie za­czy­na się dro­ga przez las do Mor­skie­go Kąpie­li­ska, do dru­gie­go krańca alei, gdzie kończą się blo­ki, a uli­ca skręca ostro w lewo i zni­ka pod ko­le­jo­wym wia­duk­tem. Las i dro­ga do Mor­skie­go Kąpie­li­ska należą do na­sze­go te­ry­to­rium, ale dro­ga za wia­duk­tem już nie. Za wia­duk­tem leży ta wiel­ka fa­bry­ka, która połyka ro­we­ro­we ka­ra­wa­ny, a wy­plu­wa sa­mo­cho­dy ciężaro­we i która za swy­mi bra­ma­mi kry­je świat, do którego nie mogę się zbliżyć za po­mocą nazw. Mój tata jest mon­te­rem rur, ale co mon­ter rur ma wspólne­go z tatą, tego nie wiem. Równie do­brze mógłby być od­lew­ni­kiem, fre­ze­rem, row­ka­rzem, urzędni­kiem, bla­cha­rzem, ope­ra­to­rem ma­szyn na kar­ty per­fo­ro­wa­ne, wyważaczem, dy­rek­to­rem, ko­wa­lem, bry­ga­dzistą, szli­fie­rzem, po­mocnikiem to­ka­rza albo inżynie­rem. Tych słów ze świa­ta za bra­ma­mi fa­bry­ki nie da się zo­ba­czyć ani powąchać, więc nie na­zy­wają one ni­cze­go w moim świe­cie. To wcześnie od­dzie­la ten świat, który ma stać się moim, od tego, który tata musi usiłować uczy­nić własnym, po­nie­waż co­dzien­nie o siódmej rano zni­ka ze swo­im ro­we­rem za czymś, co się na­zy­wa bramą pod­wo­ziową, i nie widzę go, dopóki mama nie zawoła z okna w kuch­ni, że czas na ko­lację.

Gra­ni­ce mo­je­go świa­ta są ostre i re­stryk­tyw­ne, i dwaj śmie­cia­rze, którzy sa­dzają mnie w szo­fer­ce w miej­scu, skąd mam naj­lep­szy wi­dok, do­brze wiedzą, którędy one prze­bie­gają; tory ru­chli­wej ma­gi­stra­li ko­le­jo­wej, wia­dukt nad ulicą, most ko­le­jo­wy nad kanałem, sam kanał, stro­me na­brzeża w por­cie, szpi­cza­ste ogro­dze­nia wokół fa­bryk i składów węgla wzdłuż brzegów za­to­ki Hal­lfjärden.

Stal i woda. Ogro­dze­nia i ślepe ulicz­ki. Ba­rie­ry i głębie.

Je­dy­na dro­ga, która nie kończy się czymś twar­dym i trud­nym do sfor­so­wa­nia, to dro­ga ciągnąca się da­lej tam, gdzie kończy się gra­ni­to­wa kost­ka, a za­czy­na las, i wokół której wiosną kwitną pier­wiosn­ki i kon­wa­lie, i którą la­tem zapełnią ro­we­ry, a z cza­sem także sa­mo­cho­dy, i która pod­czas długich nie­dziel­nych spa­cerów z tatą wy­da­je się nie mieć końca. To dro­ga do Mor­skie­go Kąpie­li­ska, kończąca się piasz­czystą plażą. Kąpie­li­sko to naj­bar­dziej otwar­ta i naj­bar­dziej gościn­na z gra­nic mo­je­go świa­ta, lecz to tak czy in­a­czej gra­nica i dro­ga nie pro­wa­dzi da­lej, i mój świat na tym się kończy.

To w znacz­nej części świeżo wy­bu­do­wa­ne osie­dle, gdzie śmie­ciar­ka przy­sta­je przy każdym domu i sta­ran­nie wytrząsa reszt­ki z każdego kubła na śmie­ci, te­ren tak nie­wiel­ki, że dziec­ko wcześnie samo może po­znać go jak własną kie­szeń, jest w grun­cie rze­czy bez­li­tośnie ogra­ni­czoną en­klawą, złożoną głównie ze sta­cji ko­le­jo­wej z należącymi do niej do­ma­mi służbo­wy­mi z czer­wo­nej cegły, z szes­na­stu nowo zbu­do­wa­nych, otyn­ko­wa­nych na żółto lub na sza­ro dwu­piętro­wych bloków po obu stro­nach wy­bru­ko­wa­nej kostką alei, z paru bocz­nych uli­czek z piętro­wy­mi wil­la­mi, ryn­ku, dwóch placów za­baw, żłobka, urzędu pocz­to­we­go, dwóch sklepów spożyw­czych – Klings ze spływającą wodą chłod­niczą na wi­try­nie i Kon­sum z pierwszą skle­pową za­mrażarką – tra­fi­ki, małej pa­sman­te­rii, pie­kar­ni i cu­kie­ren­ki. Na pla­cy­ku przy sta­cji kiosk z ga­ze­ta­mi i bud­ka te­le­fo­nicz­na, gdzie spod wyj­mo­wa­nej podłogi z drew­nia­nych li­ste­wek pobłyskują upusz­czo­ne drob­ne mo­ne­ty. To szczel­nie oto­czo­na idyl­la, do której można do­stać się tyl­ko ciem­ny­mi pasażami pod to­rem ko­le­jo­wym lub ba­lan­sując nad prze­paścią na ko­le­jo­wym moście, lub przełażąc przez za­ka­za­ne to­ro­wi­ska, lub skacząc po zdra­dli­wych krach, lub robiąc dziu­ry w ozna­czo­nych tru­pią czaszką fa­brycz­nych ogro­dze­niach.

A z dru­giej stro­ny jest to miej­sce, które łatwo można zba­dać i wziąć w po­sia­da­nie. Nie tyl­ko dla­te­go, że jest ta­kie małe i tak okro­jo­ne, lecz także dla­te­go, że jest ta­kie nowe. Prak­tycz­nie nie­mal bez hi­sto­rii. Jesz­cze nie­daw­no nie było tu lu­dzi, tyl­ko so­sno­wy las i pia­ski. Jesz­cze nie­daw­no nie prze­bie­gała tędy ko­lej i nikt nie myślał o tym, by ją tu po­pro­wa­dzić. Jesz­cze nie­daw­no pla­no­wa­no tu coś całkiem in­ne­go, coś wspa­nial­sze­go i za­kro­jo­ne­go na większą skalę. Jesz­cze nie­daw­no na tym bez­pla­no­wym odlu­dziu miało wy­rosnąć za­pla­no­wa­ne szczegółowo ide­al­ne mia­sto. „Leśne oko­li­ce Näset na południe od mia­sta” mia­no za­mie­nić w raj ro­bot­ni­czych domków własnościo­wych; jed­no­ro­dzin­ne dom­ki sku­pio­ne w grup­ki z własnym podwórkiem, espla­na­da wśród parków i wzgórz, ry­nek z halą tar­gową, łaźnie, kościół na małym wznie­sie­niu, przy fa­bry­kach park spor­tu i re­kre­acji, nad­mor­skie kąpie­li­sko.

Do­pie­ro dużo później w życiu do­wia­duję się, że miej­sce, w którym uczę się na­zy­wać świat, to wy­ko­le­jo­ne ma­rze­nie pla­nistów.

Ar­chi­tekt, który śnił ten sen, na­zy­wał się Per Olof Hal­l­man i czer­pał in­spi­rację z ru­chu społecz­ne­go pragnącego zastąpić re­gu­lar­ny i obcy przy­ro­dzie ideał mia­sta epo­ki in­du­stria­li­zmu czymś bar­dziej or­ga­nicz­nym i zgod­nym z na­turą. Plan miał być do­pa­so­wy­wa­ny do te­re­nu, nie te­ren do pla­nu. Uli­ce miały omi­jać wzgórza i wspi­nać się po wznie­sie­niach, a nie prze­bi­jać się przez nie. Za­sta­ne uwa­run­ko­wa­nia miały być wy­ko­rzy­sty­wa­ne, a nie usu­wa­ne. „Ar­chi­tekt miej­ski, który nie zna te­re­nu, może pa­ro­ma pociągnięcia­mi ołówka nie­mal zruj­no­wać struk­turę osie­dla”, pisał Hal­l­man w 1901 roku. Dwa lata później przed­sta­wił swój pro­jekt za­bu­do­wy i za­go­spo­da­ro­wa­nia „południo­wej części pod­miej­skich par­ce­li mia­sta Södertälje”.

Am­bi­cje Hal­l­ma­na, i całego ru­chu, były nie­ba­ga­tel­ne. Chcia­no usunąć ołówkiem urba­ni­sty ciem­ne stro­ny in­du­stria­li­za­cji: brud, zatłocze­nie, de­wa­stację śro­do­wi­ska i społecz­ne nie­spra­wie­dli­wości; a z dru­giej stro­ny wy­ko­rzy­stać ukry­te szan­se in­du­stria­li­za­cji – ołówkiem urba­ni­sty stwo­rzyć bar­dziej wol­ne i równe, żyjące bliżej na­tu­ry społeczeństwo. Jed­nym z pio­nierów ru­chu był Au­striak, Ca­mil­lo Sit­te, który chciał od­two­rzyć ludz­ki kli­mat właściwy śre­dnio­wiecz­nym mia­stom z ich krętymi zaułkami i nie­re­gu­lar­ny­mi pla­ca­mi. Inną ważną po­sta­cią był An­glik, Ebe­ne­zer Ho­ward, który pragnął stwo­rzyć nowe połącze­nie między wsią i mia­stem, rol­nic­twem i prze­mysłem, sa­dem i podwórzem. Wiel­kie, prze­lud­nio­ne mia­sta miały być zde­cen­tra­li­zo­wa­ne, na­to­miast wiej­skie oko­li­ce – za­bu­do­wa­ne roz­ległymi i zie­lo­ny­mi mia­stami ogro­da­mi. Przy odro­bi­nie prze­wi­dującej urba­ni­styki można by po­ko­jo­wo zbu­rzyć ko­sza­ry ka­pi­ta­li­zmu i po­ko­jo­wo skon­stru­ować nowe, lep­sze społeczeństwo. Po­ko­jo­wa ścieżka do rze­czy­wi­stej re­for­my – za­ty­tułował Ebe­ne­zer Ho­ward swoją książkę, którą Per Olof Hal­l­man pra­wie na pew­no prze­czy­tał, za­nim przyłożył kreślar­ski ołówek do roz­ciągniętych na południu pod­miej­skich lasów i pu­sta­ci. Tu­taj nie było ko­szar, które by trze­ba zbu­rzyć, ulic, które by trze­ba wy­ty­czać na nowo, wspo­mnień, które trze­ba wy­ko­pać, tra­dy­cji, które trze­ba złamać.

Tu­taj nie było także jesz­cze pla­nu wy­so­kich torów ko­le­jo­wych, które miały prze­dzie­lić to miej­sce na pół, ani głębo­kiej bruz­dy kanału, która ode­tnie je na północy, nie było oczy­wiście także pla­nu mo­stu ko­le­jo­we­go ani wia­duk­tu, ani fa­brycz­nych ogro­dzeń, ani naf­to­wych ter­mi­na­li, które za chwilę zmie­nią w ma­ku­la­turę urba­ni­stycz­ny sen Pera Olo­fa Hal­l­ma­na.

O wie­le później zro­zu­miałem, że to jest w jakiś sposób spe­cjal­ność tego miej­sca. Że tu nic nig­dy nie wy­cho­dzi tak jak w pla­nach. Jak za­bu­do­wa tych pod­miej­skich par­ce­li. Czy prze­bieg li­nii ko­le­jo­wej. Czy kanału. Czy Mor­skie Kąpie­li­sko. Czy lud­ność tego mia­sta. Czy to mia­sto.

Jak­by przy­pa­dek zapałał szczególną miłością właśnie do tego miej­sca. I że ten przy­pa­dek przy­ciągnął do sie­bie jak ma­gnes naj­bar­dziej przy­pad­ko­wy z ludz­kich losów. I że może właśnie dla­te­go to było naj­mniej przy­pad­ko­we w opo­wieści o człowie­ku, który wy­siadł tu z pociągu, aby od nowa roz­począć swo­je życie. To w grun­cie rze­czy ide­al­nie wy­bra­ne miej­sce, aby tak właśnie zro­bić, zda­rzało mi się myśleć już o wie­le później; żad­nych moc­nych więzi z przeszłością, żad­nych usta­lo­nych planów na przyszłość, żad­ne­go go­to­we­go sce­na­riu­sza, by w nie­go wejść – czy zo­stać z nie­go wytrąco­nym.

Ach, ale to o wie­le później! Jakże zdra­dli­wie się na­rzu­ca! Ta ściągająca wszyst­ko do banału, po­mniej­szająca, mędrko­wa­ta, porządkująca świat post fac­tum per­spek­ty­wa. Jak łatwo jed­nym pociągnięciem pióra albo dwo­ma wpi­sać lu­dzi w opo­wieść, która dla nich wciąż musi być nie­na­pi­sa­na, obciążyć ich wiedzą, której jesz­cze nie mogą po­sia­dać, za­mknąć im ho­ry­zon­ty, które dla nich muszą po­zo­stać sze­ro­ko otwar­te.

Będę więc szcze­ry co do tej mądrości post fac­tum, jest bo­wiem wszech­obec­na i nie­uchron­na, i zdra­dli­wa. Kie­dy od­bie­gam od opo­wieści o mnie sa­mym jako ge­ne­ra­le Pat­to­nie w czołgu prze­bra­nym za śmie­ciarkę w trak­cie in­spek­cji mo­je­go właśnie zdo­by­te­go te­ry­to­rium (by zro­bić dy­gresję o Perze Olo­fie Hal­l­ma­nie i jego zakończo­nym fia­skiem pro­jek­cie urba­ni­za­cyj­nym dla pod­miej­skich par­ce­li na południu), mam pięć lat i za kil­ka mie­sięcy zo­stanę przyłapa­ny na tym, jak skaczę po krach na ka­na­le. Przy­wie­dzie mnie do złego Tom­my Hed­man, który jest star­szy o dwa lata, miesz­ka po pra­wej stro­nie na par­te­rze i po­cho­dzi z Fa­lun, i ma ro­dziców, którzy raz do roku jedzą ki­szo­ne­go śle­dzia, mimo że moi ro­dzice przy­pusz­czają, że to jakaś gnijąca tor­ba ze śmie­cia­mi, która utknęła na dole, w skon­stru­owa­nym niewłaści­wie wy­lo­cie zsy­pu na śmie­ci. Do Hed­manów nie wol­no mi wcho­dzić i nie wol­no mi bawić się z Tom­mym.

A więc, mówiąc szcze­rze, z tych zda­rzeń pamiętam w naj­lep­szym ra­zie tyl­ko ja­kieś ułomki. Ten wcze­sny ra­nek ze śmie­cia­rza­mi to ułomki śpiącego miesz­ka­nia, na­grza­ne­go słońcem tro­tu­aru, słodko-kwaśnych śmie­ci, szczęku po­jem­ników, po­pla­mio­nych ole­jem dre­lichów i lepiącego się do gołych nóg pla­sti­ko­we­go sie­dze­nia. Nie je­stem na­wet pe­wien, czy te ułomki są praw­dzi­we, ani tym bar­dziej, czy ułożyłem je właści­wie. Nie je­stem także pe­wien, że pamiętam te ułomki, jeśli przez pamięta­nie ro­zu­mie się ak­tyw­ne przy­po­mnie­nie cze­goś. Bo jak przy­po­mnieć so­bie coś, cze­mu jesz­cze nie nadało się imie­nia, a za­tem coś, dla cze­go jesz­cze nie ma się żad­ne­go słowa?

Za­tem re­flek­sy ra­czej niż ułomki: mętne od­bi­cia zmysłowych doświad­czeń, cie­le­snych do­znań bez słów i porządku. Ska­ka­nie po lo­do­wych krach: tar­cie zlo­do­wa­ciałych spodni o po­si­niałą z zim­na skórę, światło kre­do­wo­białych twa­rzy w czar­nym otwo­rze drzwi, ścisk twar­dych dłoni, ostre dźwięki głosów, do­znanie la­nia. La­nie jest w moim świe­cie słowem-do­znaniem kry lo­do­wej.

Do­pie­ro o wie­le później znajdą się słowa na roz­pacz i strach, a jesz­cze później na kosz­ma­ry, które ta­pe­to­wały to miesz­kan­ko z okna­mi na tory ko­le­jo­we, a jesz­cze później na to, co mężczy­zna będący moim oj­cem i ko­bie­ta będąca moją matką mo­gli myśleć i czuć, gdy ich ze­bra­ne kosz­ma­ry na­gle stoją przed nimi, na ich pro­gu, w mrocz­nej zi­mo­wej sie­ni, ocie­kając czarną jak noc wodą, chrzęszcząc pod ich sto­pa­mi kru­chym lo­dem, parząc ich skórę śmier­tel­nym chłodem.

Do­pie­ro o wie­le później do­zna­nia mogą stać się opo­wia­da­nia­mi. Do­pie­ro o wie­le później nie­me stre­fy bezsłowia mogą wypełnić się roz­pro­szo­ny­mi ułomka­mi języka. Do­pie­ro o wie­le później zjeżdżam za Tom­mym po śli­zgaw­ce ze stro­me­go zbo­cza na brzeg kanału koło mo­stu ko­le­jo­we­go i z rozpędu wy­pa­dam na trzeszczący lód, i widzę, jak otwie­rają się nam pod no­ga­mi ciem­ne szcze­li­ny wody, czuję, jak sto­py ześli­zgują się i buty na­bie­rają wody, a zim­ne, ze­sztyw­niałe spodnie trą o ciało w trud­nej dro­dze do domu, do do­znań stra­chu i la­nia.

Do­pie­ro o wie­le później mogę stać się dziec­kiem, które opo­wia­da. Do­pie­ro o wie­le później mogę kopać, szu­kając ułomków w tam­tych nie­mych stre­fach, od­sie­wać je przez złoża cza­su i składać w jakąś opo­wieść. To nie dziec­ko pamięta, tyl­ko ja o wie­le później próbuję pamiętać dzie­cięce do­zna­nia.

„Pamięć nie jest narzędziem ba­da­nia przeszłości – pi­sze Wal­ter Ben­ja­min w ese­ju o swo­im ber­lińskim dzie­ciństwie. – Pamięć jest tyl­ko żywiołem mi­nio­ne­go, jak zie­mia jest żywiołem, w którym spo­czy­wają po­grze­ba­ne mia­sta. Ten, kto szu­ka swo­jej po­grze­ba­nej przeszłości, musi postępować jak ko­pacz – bez wa­ha­nia, raz po raz po­wra­cać do tych sa­mych miejsc, roztrząsać je i prze­rzu­cać, tak jak prze­rzu­ca się zie­mię. Bo tyl­ko naj­skru­pu­lat­niej­sze przeszu­kanie tych złóż po­zwo­li od­kryć tkwiące w nich praw­dzi­we skar­by: ob­ra­zy, które wy­rwa­ne ze wszyst­kich swych daw­nych kon­tekstów błyszczą jak klej­no­ty w trzeźwych sa­lo­nach na­sze­go późnego zro­zu­mie­nia – jak ułomki ruin lub tor­sy w ga­le­rii ko­lek­cjo­ne­ra”.

Ob­raz błyszczącej żółtej blasz­ki, ostrej i nie­re­gu­lar­nej jak cien­ko roz­wałko­wa­ne cia­sto na pier­nicz­ki, wiel­kości drob­nej, pięcioöro­wej mo­ne­ty. Pa­rzy w rękę.

Później­sze zro­zu­mie­nie. Bie­gnie­my z krzy­kiem po podkładach toru ko­le­jo­we­go, który ciągnie się wzdłuż mo­jej pierw­szej dro­gi do szkoły i pro­wa­dzi do fa­bry­ki, gdzie pro­du­ku­je się se­pa­ra­to­ry do mle­ka. Pro­wa­dzi także do fa­bry­ki, gdzie pro­du­ku­je się ele­men­ty bu­dow­la­ne z lek­kie­go be­to­nu, i do czar­nych hałd węgla i kok­su pod wy­so­ki­mi żura­wia­mi w por­cie, i do gi­gan­tycz­ne­go si­lo­su zbożowe­go, którego prze­zna­cze­nie jesz­cze nie jest dla nas ja­sne. Bie­gnie­my jed­nak po to­rze do fa­bry­ki se­pa­ra­torów, po­nie­waż szkoła leży przy fa­bry­ce i co­dzien­nie idzie­my ko­lumną do słyn­nej fa­brycz­nej stołówki („ma­rze­nie każdej pani domu: ma­szy­ny, ma­szy­ny i jesz­cze raz ma­szy­ny wszel­kie­go ro­dza­ju”), aby spożyć bezpłatny szkol­ny obiad, który właśnie zaczął nam wszyst­kim przysługi­wać, ale na który już zaczęliśmy trochę wy­brzy­dzać.

Nie, to mu­siało być w dro­dze ze szkoły do domu. W dro­dze do szkoły, rano, kie­dy za­wsze je­steśmy spóźnie­ni i mu­si­my gonić, żeby zdążyć, nikt nie wpadłby na ten po­mysł. Czy­li jest popołudnie i bie­gnie­my, skacząc po podkładach, od stro­ny fa­bry­ki, i to od tyłu, z fa­bry­ki, nad­jeżdża pociąg. Nie, nie pociąg właści­wie, tyl­ko mała lo­ko­mo­ty­wa ma­new­ro­wa, która robi dużo hałasu, bo to spa­li­nowóz. Wszyst­ko w porządku, bo słyszy­my ją i wi­dzi­my, jak nad­jeżdża, a nad­jeżdża dosyć po­wo­li. Choć jed­nak jest trochę ry­zy­ka, bo ktoś wymyślił, że urządzi­my za­wo­dy, kto ostat­ni ze­sko­czy z toru. Tym ra­zem to nie Tom­my, jest za duży, żeby cho­dzić do mo­jej kla­sy. Za­tem kto? Ob­raz nie chce się wy­kla­ro­wać.

Lo­ko­mo­ty­wa zbliża się, nikt nie ze­ska­ku­je, wpa­dam na pe­wien po­mysł.

Czy to ja kładę na szy­nie mo­netę? Dwa öre. Czy to fak­tycz­nie mój po­mysł?

Cho­wa­my się w zaśmie­co­nym i zarośniętym ziel­skiem ro­wie, pa­trzy­my, jak lo­ko­mo­ty­wa rośnie aż do nie­ba. Zie­mia drży. Szy­ny wyją. Mo­ne­ta wi­bru­je.

Na miej­scu mo­ne­ty wy­obrażam so­bie sie­bie.

Błyszcząca żółta blasz­ka, większa niż pięć öre, leży roz­wałko­wa­na na szy­nie. Pa­rzy w rękę.

Ob­raz An­der­sa i mnie na chod­ni­ku przed na­szym do­mem.

Wypróbo­wuję pew­ne słowo, które u kogoś posłyszałem, może u Tom­my’ego. Jak jesz­cze raz po­wiesz to słowo, to nie wej­dziesz na ucztę Pana Boga w nie­bie, mówi An­ders.

Py­tam go, kto to Pan Bóg. I gdzie leży Nie­bo. I kto jest za­pro­szo­ny na tę ucztę.

Później­sze zro­zu­mie­nie. Tak oto do mo­je­go świa­ta dołączają Bóg i Nie­bo. Skończyłem czte­ry lata i umiem czy­tać słowa, które tata układa na podłodze z klocków z li­te­ra­mi, ale Boga i Nie­ba nig­dy nie ułożył. Piekła też nie. Te słowa An­ders po­znał wcześniej ode mnie i to od nie­go uczę się ich po raz pierw­szy, i właśnie tam, na chod­ni­ku przed klatką scho­dową na­sze­go blo­ku przy jarzębi­no­wej alei, Bóg, Nie­bo i Piekło na za­wsze wiążą się z do­zna­niem ja­kiejś cu­dzej uczty.

Właśnie do ta­kich do­znań próbuję się do­ko­pać, kie­dy o wie­le później chcę opo­wie­dzieć, jak po­wsta­je mój świat; do­znań ob­razów, dźwięków i za­pachów z mo­mentów, kie­dy po raz pierw­szy na­daję świa­tu imio­na. I w naj­lep­szym ra­zie – do­znania małego, ciem­nowłose­go chłopca, który nie wie­dzieć cze­mu nosi moje imię i który w jakiś sposób jest mną, i który na nie­wiel­kim spłachet­ku zie­mi między mo­stem ko­le­jo­wym a Mor­skim Kąpie­li­skiem, por­tem i wałem ko­le­jo­wym właśnie czy­ni świat swo­im własnym.

Cza­sa­mi wstydzę się trochę za nie­go. Nie dla­te­go, że mat­ka ubie­ra go w swe­ter zro­bio­ny w domu na dru­tach i w pum­py, a kie­dyś na­wet, chy­ba przy ja­kiejś odświętnej oka­zji, także w bru­natną, na­kra­pianą wełnianą cy­klistówkę, co może spra­wia, że ten mały chłopiec aku­rat wte­dy się wsty­dzi, po­nie­waż w jego świe­cie nikt nie ubie­ra się w ten sposób. Być może on się wsty­dzi, lecz nie ja. Nie ten, kim je­stem o wie­le później. To, cze­go trochę wstydzę się o wie­le później, to jego za­cho­wa­nie. Tego, że tak często dzwo­ni do drzwi Ric­kar­da i Bos­se­go w sąsied­nim blo­ku i w mil­cze­niu za­grze­bu­je się w sto­sach ich ko­miksów, na­wet kie­dy ko­legów nie ma w domu. Mogę za­cze­kać, mówi chłopiec ich mat­ce i prze­pa­da w naj­now­szej przy­go­dzie ka­pi­ta­na Mi­kie­go z se­rii „Dzi­ki Zachód”, po dwa­dzieścia pięć öre, wy­chodzącej co ty­dzień w for­ma­cie książecz­ki cze­ko­wej; na końcu ban­dy­ci za­wsze mają już ka­pi­ta­na na musz­ce, co każe chłopcu czy­tać nu­mer za nu­merem, stos za sto­sem.

Wstydzę się tego, że czy­ta tak dużo ko­miksów, sko­ro wiem, jak wie­le sta­rań dokłada jego tata, żeby wca­le nie czy­tał ko­miksów, tyl­ko spe­cjal­nie do­bra­ne lek­tu­ry, które on przy­no­si mu co dwa ty­go­dnie z miej­skiej bi­blio­te­ki w brązo­wej skórza­nej tecz­ce.

Te książki oczy­wiście też czy­tu­je, cza­sa­mi z la­tarką pod kołdrą, gdy lam­pa do czy­ta­nia jest już zga­szo­na na noc. Albo la­tem, kie­dy na dwo­rze wciąż jest ja­sno, z książką przy po­sze­rzo­nej szcze­li­nie światła na krawędzi ro­le­ty. Któregoś razu, po późnym wie­czo­rze z Sher­loc­kiem Hol­me­sem i za­gadką na­kra­pia­nej prze­pa­ski, boi się zasnąć ple­ca­mi do ścia­ny w oba­wie, że wypełznie z niej mor­der­czy ja­do­wi­ty wąż. Po późnym wie­czo­rze z Al­la­nem Poe i przy­pad­kiem pana Wal­de­ma­ra w ogóle boi się zasnąć, żeby się nie roz­puścić w po­twor­nej zgni­liźnie.

Jed­nak ko­mik­sy mają być chłopcu oszczędzo­ne. Po­dob­nie jak i wie­le in­nych rze­czy, które zda­niem tych dwoj­ga nowo przy­byłych mogłyby znisz­czyć świat, który chłopiec aku­rat czy­ni swo­im, a który dla nich jest je­dyną szansą i na­dzieją.

Zresztą nie oni jed­ni się nie­po­koją. Od mamy Pera-Olo­fa z blo­ku nu­mer 43 chłopiec, który jest w pe­wien sposób mną, do­sta­je książkę pod tytułem „młodzież na złej dro­dze” czy „wiel­ko­miej­skie za­grożenia”, czy może „bez­bożne in­fer­no” albo coś w tym sty­lu, i ma ją za­nieść do domu, ma­mie albo ta­cie. Mam wte­dy ja­kieś sie­dem, osiem lat i młodszą sio­strzyczkę, i już prze­nieśliśmy się na drugą stronę uli­cy z ka­wa­ler­ki w blo­ku nu­mer 42 do dwóch po­kojów w blo­ku nu­mer 45, a ja jak jed­no­oso­bo­wa chma­ra sza­rańczy pochłaniam wszyst­ko na mej dro­dze, co tyl­ko da się prze­czy­tać, choćby to były szyl­dy skle­po­we na Stor­ga­tan czy opa­ko­wa­nie płatków owsia­nych na ku­chen­nym sto­le. Okładką książka przy­po­mi­na po­wieść bru­kową, czar­na dłoń chwy­ta obnażone dam­skie ramię na płomie­ni­stym tle, czy coś w tym sty­lu, i łatwo może być za taką wzięta. Ale to nie dla­te­go tata za­bie­ra mi książkę, a na­wet chce, żebym na­tych­miast odniósł ją i po­dziękował za pożycze­nie, cze­go nie mogę zro­bić, po­nie­waż jest po­da­ro­wa­na, a nie pożyczo­na. Ma to coś wspólne­go z ro­dzi­ca­mi Pera-Olo­fa i z czymś, co tata na­zy­wa pro­pa­gandą. Książka z tą uwo­dzi­cielską okładką jest pro­pa­gandą re­li­gii ro­dziców Pera-Olo­fa, która nie jest re­li­gią mo­ich ro­dziców. Ro­dzi­ce Pera-Olo­fa są zie­lo­noświątkow­ca­mi czy człon­ka­mi Szwedz­kie­go Związku Mi­syj­ne­go lub cze­goś ta­kie­go. Do tra­dy­cji zie­lo­noświątkowców i członków Związku Mi­syj­ne­go należy, zda­je się, zwy­czaj, że także dzie­ci piją kawę. Per-Olof w każdym ra­zie za­wsze pije kawę z ro­dzi­ca­mi. W re­li­gii mo­ich ro­dziców pa­nu­je, zda­je się, zwy­czaj, że dzie­ciom nie wol­no pod żad­nym po­zo­rem pić kawy. Mnie w każdym ra­zie nie wol­no na­wet jej spróbować, gdy piją. Moją pierwszą kawę piję u cio­ci Ilo­ny w tra­fi­ce na Strängnäsvägen, kie­dy mam dzie­sięć lat, a ona ufa mi na tyle, że mogę przyj­mo­wać zapłaty i li­czyć drob­ne, i wbi­jać te kwo­ty na kasę, choć nie na kasę to­to­lot­ka, z którą trze­ba szczególnie uważać. Kawa go­tu­je się przez cały dzień i ma gorz­ki smak, i wca­le mnie nie ciągnie, żeby zo­stać zie­lo­noświątkow­cem.

Ale to praw­da, że nie­po­koją się także ro­dzi­ce Pera-Olo­fa. Mar­twią się o to, co będzie ze świa­tem, gdy młodzież jest na złej dro­dze i ro­dzi­na jest w sta­nie rozkładu, i szerzą się po­ran­ki fil­mo­we i ko­mik­sy, i prze­kleństwa, i mu­zy­ka roc­ko­wa, i roz­pu­sta, i po­wszech­na bez­bożność. I o to, co się sta­nie z ciem­nowłosym ko­legą Pera-Olo­fa z sąsied­nie­go blo­ku, jeżeli nikt nie wskaże mu dro­gi i praw­dy.

A z dru­giej stro­ny może być i tak, że nikt małemu chłopcu nie wci­ska tej książecz­ki z zachęcającą okładką, tyl­ko on sam grzecz­nie pyta, czy mógłby ją pożyczyć, a wte­dy mama Pera-Olo­fa łaska­wie daje mu ją jako pre­zent i mówi, że tata i mama też może ze­chcą ją so­bie prze­czy­tać, i że to wszyst­ko wca­le nie ozna­cza, iż ro­dzi­ce Pera-Olo­fa się mar­twią, tyl­ko że są miłymi ludźmi.

O wie­le później mam jako punkt wyjścia tyl­ko ten ułomek. Tata od­bie­ra mi, za­ska­kująco szorst­ko, pewną książkę (nie ko­miks, broń Boże), i ma to związek z za­pa­chem kawy w kuch­ni mamy Pera-Olo­fa. Oraz z do­zna­niem nie­po­ko­ju.

O wie­le później wypełniam mar­twe pola między do­zna­niem a pamięcią.

Dokładam późne zna­le­zi­ska z lo­kal­nej ga­ze­ty.

Aby uczcić pierw­szy dzień Wiel­ka­no­cy 1952, w ki­nie Roxy wyświe­tla­ny jest film o wiel­ko­miej­skich sie­dli­skach roz­pu­sty, z przed­mową pa­sto­ra K.-E. Kej­ne­go3.

Na ze­bra­niu go­spo­dyń do­mo­wych re­dak­tor Stu­re Ols­son prze­strze­ga przed poważnymi pro­ble­ma­mi, ja­kie grożą dzie­ciom chodzącym do kina. „Ido­la­mi nie­przy­sto­so­wa­nych stają się ciem­ne typy, im­pul­sy do przestępczych działań biorą się z ta­nich filmów kry­mi­nal­nych. Łobu­zer­skie często za­cho­wa­nie dzie­ci, które pod­czas po­ran­nych se­ansów z reguły są na wi­dow­ni same, też może być fa­tal­ne w skut­kach dla roz­wo­ju młodych”.

„Nig­dy więcej Fli­pa i Fla­pa”, de­kla­ru­je jakaś „mama kry­tycz­na wo­bec ki­no­wych po­ranków”.

Chłopiec uwiel­bia cho­dzić na po­ran­ki. Równie zachłan­nie jak połyka książki, pochłania też fil­my. Nie da się za­prze­czyć, że na po­ran­kach pa­nu­je dzi­ka wrza­wa. Może i łobu­zer­ka. Gdy film się za­czy­na, wszy­scy składają bi­le­ty na pół, żeby w nie dmu­chać. Aby wy­do­być pożądany dźwięk, trze­ba mieć trochę wpra­wy. Złożony bi­let trzy­ma się między kciu­ka­mi, dłonie stu­lo­ne w mi­seczkę, i dmu­cha się ostrożnie, tak by pa­pier zaczął wi­bro­wać. W naj­lep­szym ra­zie brzmi to prze­raźli­wie. Chłopiec jest do­bry w dmu­chaniu w bi­le­ty. Na po­ran­kach uczy się wie­lu rze­czy, na przykład trzy­mać stronę In­dian prze­ciw­ko białym. Uczy się tego na in­diańskim fil­mie Białe pióro, który ogląda trzy razy. Kie­dy dzie­ci bawią się w In­dian i białych, co często robią w le­sie, który za­czy­na się tam, gdzie się kończy jarzębi­no­wa ale­ja, chłopiec o ciem­nych włosach jest za­wsze In­dianinem.

No tak, może jest powód do nie­po­ko­ju.

Bo czyż nie widzę tego ciem­nowłose­go mal­ca w gro­ma­dzie łobuzów, co urządzają kocią mu­zykę, rzępoląc na czym się da pod oknem ro­dzi­ny S. z par­te­ru blo­ku nu­mer 38? Co tam, na miłość boską, robi on, który nie­ba­wem będzie nosił pudło ze skrzyp­ca­mi i prze­zwi­sko rzępoła?

I czy nie włóczy się z bandą star­szych chłopaków, którzy pew­ne­go wio­sen­ne­go dnia, wcze­snym ran­kiem, wołają kärring [jędza] za panną Ber­ger­man, kie­dy przy fa­bry­ce Bal­tic mija ich na ro­we­rze w dro­dze do szkoły? Nie widzę, kto go do tego pro­wo­ku­je, i nie ro­zu­miem, jak on może dać się spro­wo­ko­wać, bo prze­cież wiem, że uwiel­bia pannę Ber­ger­man i dałby się za nią po­sie­kać, i że na za­wsze za­pa­mięta, jak na wie­trze od stro­ny por­tu, aż ciężkim od fa­brycz­nych woni, łopo­cze jej su­kien­ka w kwia­ty i jak jej rude włosy pieszczą jej jasną, pie­go­watą twarz, kie­dy zdzi­wio­na od­wra­ca się i pa­trzy na nich, i że już za­wsze będzie tam stała przed nim, w tam­tej skrzy­piącej kla­sie w żółtej drew­nia­nej wil­li, i tłuma­czyła z nie­ziem­skim uśmie­chem, że słowo kärring wzięło się od słowa kär [ko­cha­ny], które ozna­cza lubić.

I jak wstyd pali w żołądku.

To, cze­go wstydzę się o wie­le później, nie, nie wstydzę, bo to za moc­ne, chłopiec jest w końcu tyl­ko dziec­kiem, lecz co spra­wia, że czuję się zażeno­wa­ny, to jego ciągłe sta­ra­nia, żeby się do­pa­so­wać, nie wyróżniać się, za­cho­wy­wać się jak inni, cho­ciaż nie jest jak inni. To, jak łatwo Miej­sce przy­ciąga go do sie­bie i wciąga, przywłasz­cza go so­bie. To, jak ule­gle on po­zwa­la Miej­scu od­gra­dzać ro­dziców od sie­bie. Jak bez­tro­sko zo­sta­wia ich świat poza sobą, a swój układa poza nimi.

Jak źle się wywiązuje ze swo­jej części Pro­jek­tu.

Nie, chłopiec nie jest Pat­to­nem, który w ich imie­niu anek­tu­je Miej­sce. Jest de­zer­te­rem, który na­zbyt łatwo po­zwa­la wziąć się w po­sia­da­nie Miej­scu i na­zbyt często zwra­ca je prze­ciw­ko nim. Zbyt często uda­je, że nie słyszy, gdy mówią do nie­go w języku, który jest jesz­cze ich języ­kiem, i zbyt często uda­je kogoś in­ne­go, kie­dy ka­leczą język, który jest już jego języ­kiem. Wier­ci im dziurę w brzu­chu, aż po­zwa­lają mu cho­dzić na lek­cje re­li­gii, mimo że nie musi. I może mieć cho­inkę na święta jak wszy­scy, cho­ciaż wie, że nie jest jak wszy­scy.

Jest inny, i wie o tym, i nie chce być inny.

Mogę go do pew­ne­go stop­nia zro­zu­mieć. I do pew­ne­go stop­nia właśnie o to cho­dzi w Pro­jek­cie: by Dziec­ko uczy­niło Miej­sce swo­im miej­scem, aby im także umożliwić jakiś nowy świat.

W Pro­jek­cie nie cho­dzi o to, aby Miej­sce od­wra­cało od nich Dziec­ko. I co o wie­le później trud­no mi wyjaśnić, to dla­cze­go tak łatwo na to Miej­scu po­zwa­lał.

Lato 1956. Chłopiec właśnie zakończył swój pierw­szy rok szkol­ny i po­wi­nien był prze­cież pojąć to czy owo. Ale gdy mar­na reszt­ka jego pra­wie wytępio­nej ro­dzi­ny przy­jeżdża z dru­giej stro­ny kuli ziem­skiej, aby od­wie­dzić raj przy jarzębi­no­wej alei, i nad­zwy­czaj miękko wta­pia się w małe M-2 na par­te­rze blo­ku nu­mer 45, on szyb­ko pod­no­si zwo­dzo­ny most i kry­je się za ba­ry­kadą z ko­miksów i wymówek.

Ciot­ka Blu­ma ma buj­ne kształty i donośny głos, i śnia­da­nia przyrządza tak jak w Izra­elu, z sałatką z drob­no po­kro­jo­nych wa­rzyw. Ku­zy­ni, jego rówieśnicy Izak i Ja­kob, ru­dowłosi i roz­bry­ka­ni, za­raz próbują go wyciągać na różne eska­pa­dy.

To mogłoby być faj­ne lato. Kąpie­li­sko. Las. Plac za­baw. Port. Nie­dziel­ne prze­jażdżki no­wiut­kim au­tem z miej­scem na dwójkę po­zgi­na­nych dzie­ci w cia­snej prze­strze­ni między tyl­nym sie­dze­niem a sil­ni­kiem.

I fak­tycz­nie wszyst­ko tam jest. Od lasu po­czy­nając. Jego ku­zy­ni nie mogą się na­cie­szyć la­sem. Jesz­cze nig­dy ta­kie­go nie wi­dzie­li. Ścieżki usłane igli­wiem, szałasy, ciepłe pnie so­sen na po­la­nie. Tego lata zbie­rają w le­sie dużo jagód. Jego ku­zy­ni prze­pa­dają za ja­go­da­mi. Któregoś dnia Izak, a może Ja­kob, pro­po­nu­je, by po­za­mie­nia­li miej­sca­mi pla­sti­ko­we szu­flad­ki na dole ku­chen­nej szaf­ki, i parę go­dzin później ich świeżo ze­bra­ne ja­go­dy są pie­czołowi­cie po­sy­pa­ne solą.

Więc niby robią różne rze­czy ra­zem.

A jed­nak nie. Jest tak, jak­by chłopiec nie chciał dopuścić ich do sie­bie. Jak­by się bał, że coś mu od­biorą, na­ruszą jego po­zycję w Miej­scu, zro­bią go ob­cym, zro­bią go tak in­nym, jak w głębi du­szy prze­czu­wa, że jest.

To praw­da, że ku­zy­ni mówią języ­kiem, którego on nie ro­zu­mie, i robią rze­czy, z którymi nie chce być ko­ja­rzo­ny, na przykład pożyczają so­bie na podwórzu stojące lu­zem ro­we­ry i zo­sta­wiają je po­tem gdzie po­pad­nie. Prawdą jest także, że jarzębi­no­wa ale­ja sta­no­wi mały i za­mknięty świat, do którego nie wpusz­cza się ni­ko­go ot tak so­bie, ani z Viksängen po dru­giej stro­nie mo­stu ko­le­jo­we­go, ani z Tel Awi­wu po dru­giej stro­nie kuli ziem­skiej.

Ale prawdą jest także, że oni próbują przy­sto­so­wać się, jak tyl­ko po­tra­fią, i że nad po­dziw prędko uczą się języka, i że pod ko­niec lata po­ru­szają się po Miej­scu swo­bod­nie, jak u sie­bie w domu, i do sa­me­go końca są otwar­ci i życz­li­wi wo­bec nie­gościn­ne­go ku­zy­na, który cho­wa się wśród ko­miksów u Ber­ti­la na pierw­szym piętrze blo­ku nu­mer 47 i uda­je, że nie słyszy, kie­dy wołają na podwórzu pod oknem jego imię. Berrr­ra, wołają ze swo­im gardłowym „r” i zaśmie­wają się, bo wiedzą, że tak zdrab­nia się imię Ber­ti­la i że on u nie­go się ukry­wa.

Zo­stają tak długo, aż jarzębiny czer­wie­nieją, za­czy­na się szkoła i już nic nie może się wcisnąć między chłopca a jego świat.

Świat chłopca i ni­czyj więcej. Ro­dziców też nie.

Naj­mniej świat ro­dziców.

Zda­rza się parę razy, że jego świat odtrąca go z po­wro­tem ku ich świa­tu i ich cie­nie na mo­ment wdzie­rają się w nie­go, po­zo­sta­wiając do­zna­nie mro­ku i chłodu.

Któregoś zi­mo­we­go dnia kil­ko­ro dzie­ci rzu­ca pigułami w ich ku­chen­ne okno, wołając „Żydzi”. Miesz­ka­nie leży na par­te­rze, w 45-ce, i okno wy­cho­dzi na podwórko. Chłopiec słyszy, jak śnieg wali głucho o szybę, i wi­dzi, jak mama robi się biała na twa­rzy. Całkiem bie­le­je i cich­nie. Nic nie mówi. Ani do dzie­ci na podwórku, ani do chłopca w kuch­ni. Nie mówi też nic ta­cie, kie­dy ten wra­ca z fa­bry­ki. Przy­najm­niej kie­dy chłopiec słyszy.

Gdy wiosną top­nieją śnie­gi, po­ja­wiają się kul­ki. W Miej­scu gra w kul­ki to ozna­ka wio­sny. Jed­no­barw­ne ka­mien­ne kul­ki kosz­tują po jed­no öre za sztukę, można je kupić w tra­fi­ce, obciążają i wy­py­chają kie­sze­nie. Niektórzy prze­cho­wują swo­je kul­ki w spe­cjal­nie uszy­tych, dyn­dających u pasa wo­recz­kach. Są także kul­ki ze lśniącej sta­li i z ko­lo­ro­we­go szkła. Le­piej się nimi rzu­ca niż kul­ka­mi ka­mien­ny­mi, bo są cięższe i większe, lecz także droższe i dla­te­go nie­wie­lu nimi ry­zy­ku­je w grze. Niektórzy ciągle tracą swo­je kul­ki i muszą za­do­wo­lić się ki­bi­co­wa­niem albo próbują wyżebrać pie­niądze na nowe. Staw­ka w grze w kul­ki jest wy­so­ka, zwłasz­cza w tej jej od­mia­nie, która po­le­ga na ce­lo­wa­niu w pi­ra­midkę, czy­li pirkę. Pir­ka składa się z trzech ku­lek, które wci­ska się w zie­mię, i kul­ki, którą kładzie się na wierz­chu. Kto tra­fi w pirkę, może usta­wić ją zno­wu i wy­gry­wa wszyst­kie te kul­ki, które w nią nie tra­fią.

Ist­nie­je parę spo­sobów oszu­ki­wa­nia w pirkę. Naj­bar­dziej podstępny po­le­ga na tym, że te trzy kul­ki u pod­sta­wy pi­ra­mid­ki wci­ska się trochę za moc­no i trochę za głęboko, tak że po­wierzch­nia do ce­lo­wa­nia zmniej­sza się i pir­ka jest sta­bil­niej­sza, dla­te­go trud­niej wybić górną kulkę.

O ta­kiej pir­ce, do­wia­du­je się chłopiec, mówi się „żydow­ska”.

Do­wia­du­je się też, że ist­nieją kul­ko­we żydy.

Żyd kul­ko­wy to ktoś, kto usta­wia żydowską pirkę albo zbie­ra więcej ku­lek, niż wy­grał, albo ściu­bi kulkę do kul­ki, za­miast nimi grać, albo tyl­ko przy­pad­kiem wej­dzie w drogę ja­kie­muś roz­cza­ro­wa­ne­mu czy sfru­stro­wa­ne­mu gra­czo­wi. Kul­ko­wy żyd to po­wszech­ne w se­zo­nie kul­ko­wym wy­zwi­sko. Najczęściej: „ty cho­ler­ny żydzie kul­ko­wy”.

Chłopiec nieczęsto bywa na­zy­wa­ny kul­ko­wym żydem, po­nie­waż jest mar­nym gra­czem i ciągle tra­ci swo­je kul­ki, i rzad­ko kogoś iry­tu­je lub komuś za­graża, ale za każdym ra­zem ser­ce w nim za­mie­ra, gdy słyszy słowo Żyd w tej albo in­nej kom­bi­na­cji. Wie, że mama i tata są Żyda­mi, i on sam, i jego sio­strzycz­ka, i ro­dzi­na Kle­inów po dru­giej stro­nie mo­stu ko­le­jo­we­go, i cio­cia Ilon­ka na dru­gim końcu jarzębi­no­wej alei. I cho­ciaż nie wie, co to zna­czy, to ro­zu­mie, że ma to związek z ich cie­nia­mi.