Krótki kurs szpiegowania - Piotr Niemczyk, Jan Kapela - ebook

Krótki kurs szpiegowania ebook

Piotr Niemczyk, Jan Kapela

3,9

Opis

Mistrzowie powieści szpiegowskiej pod lupą

Niektórzy pisarze czerpią garściami z własnych doświadczeń w pracy w służbach; inni prowadzą dogłębny research, docierając do byłych oficerów i szpiegów. Czy wszystko, co opisują, jest prawdą? Czy literatura szpiegowska może być źródłem informacji na temat pracy wywiadu?

Piotr Niemczyk i Jaś Kapela opisują nowoczesne metody inwigilacji, sposoby werbowania agentów, szyfrowania informacji, fałszowania dokumentów i prowadzenia tajnych przeszukań oraz to, jak nowoczesne technologie wpłynęły na pracę agencji wywiadowczych.

Krótki kurs szpiegowania to pasjonująca rozmowa o nowoczesnym wywiadzie i klasyce literatury szpiegowskiej i krytyczna ocena mistrzów gatunku – od Fredericka Forsytha, przez Toma Clancy’ego do Vincenta V. Severskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (27 ocen)
9
10
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamiast wstępu

Mają oni streszczać akcję powieści i analizować metody stosowane w akcji.

James Grady, Bogusław Wołoszański, John Grisham, Julian Siemionow, Frederick Forsyth, Daniel Defoe, Zbigniew K.S. Nowak, Ian Fleming, Graham Greene, William Boyd, Robert Littell i Tom Clancy – znani i mniej znani autorzy parający się nie tylko pisaniem powieści kryminalnych, lecz także czasami działalnością wywiadowczą, często stanowią inspirację dla służb specjalnych, podobnie jak służby inspirują tych i innych autorów.

James Grady w jednej z najbardziej znanych powieści szpiegowskich świata, noszącej tytuł Sześć dni Kondora, opisuje tajną komórkę CIA zajmującą się analizowaniem prasy i książek po to, żeby sprawdzić, czy nie ma w nich przecieków z pracy tajnych służb. Czyni to w ten oto sposób:

Zadaniem Towarzystwa i Wydziału 17 jest śledzenie w literaturze problematyki szpiegostwa i związanej z nim działalności. Jednym słowem, Wydział czyta powieści kryminalne i książki dotyczące wywiadu. Pomysły i sytuacje zawarte w tysiącach takich tomów poddawane są szczegółowej analizie. (…) Pracownicy Wydziału śledzą pilnie wszystkie nowe wydawnictwa i dzielą się pracą według własnego uznania. Każdy z nich zajmuje się jakąś jedną dziedziną, zwykle książkami tego samego autora. Mają oni streszczać akcję powieści i analizować metody stosowane w akcji. (…) Dodatkowym zadaniem pracowników Wydziału jest spisywanie oryginalnych pomysłów i sztuczek stosowanych w powieściach przez szpiegów. Taką listę przesyła się instruktorom Departamentu Planowania, którzy zawsze poszukują nowych chwytów.

Metoda pracy opisywana przez Grady’ego nie jest wyjątkowa. Inni autorzy miewają podobne pomysły. Również Bogusław Wołoszański uważa, że w powieściach i filmach szpiegowskich można znaleźć wiele przydatnych porad dotyczących prowadzenia działalności wywiadowczej:

Był tak przejęty, że obejrzał wszystkie szpiegowskie filmy w okolicznych kinach, przeczytał kilkanaście powieści o szpiegach, a nawet kupił podręcznik dla prywatnych detektywów i starannie przestudiował rozdział wyjaśniający technikę inwigilacji. Wierzył, że wszystko to pomoże mu poznać metody wykrywania agentów kontrwywiadu. Oczywiście po przeczytaniu spalił wszystkie książki w piecu centralnego ogrzewania i dokładnie wymieszał popiół.

Pewien prawnik wciągnięty w intrygę wywiadowczą, opisywany przez Johna Grishama, również uznaje, że czytanie książek pomoże mu działać w nowej rzeczywistości:

W księgarni niedaleko kampusu Kyle zaczął kupować stare powieści szpiegowskie w miękkiej oprawie, po dolarze za sztukę. Gdy już jakąś przeczytał, wrzucał ją do pojemnika na śmieci przy budynku uczelni i kupował następną. (…)

Kyle tłumaczył sobie, że musi się nauczyć myśleć i działać tak jak jego przeciwnicy, aby przetrwać najbliższych siedem lat.

W prozie najsłynniejszego radzieckiego autora powieści szpiegowskich Juliana Siemionowa, także można znaleźć wzmiankę o tym, że fikcja literacka czy filmowa stanowi czasem inspirację do działalności wywiadowczej, i to nie dla uwikłanych w intrygi pojedynczych osób, tylko dla jednego z szefów największej wówczas służby.

Jedną z ulubionych książek Dullesa była powieść Defoe Robinson Crusoe. Równie często powracał on do Dziennika roku zarazy. Te książki napisał jeden z najwspanialszych pracowników wywiadu. Daniel Defoe był nie tylko samodzielnym organizatorem dużej siatki wywiadowczej; został on także pierwszym szefem angielskiego wywiadu, o czym świat dowiedział się wiele lat po jego śmierci.

Brytyjski mistrz thrillerów Frederick Forsyth opisujący strukturę służb swojego kraju także inspiruje się utworami kolegów po fachu, a przy tym posługuje się podwójnym zapożyczeniem. Nawiązuje do rzeczywistych oznaczeń stosowanych w służbach, ale przepuszcza je przez kalejdoskop wymyślony przez Iana Fleminga:

MI6 nie miała dyrektora generalnego, choć MI5 go posiadała. Szef agencji był w świecie wywiadu i Whitehall określany mianem C, niezależnie od nazwiska człowieka zajmującego to stanowisko. Co dziwniejsze, C nie oznaczało szefa. Pierwszym szefem MI6 był Mansfield Cumming, a litera C była inicjałem jego nazwiska. Ian Fleming, jak zawsze ironiczny, wybrał drugi z inicjałów, M, na oznaczenie dowódcy MI6 w swoich powieściach o Jamesie Bondzie.

Jednak najbardziej nietypowy przypadek powoływania się na pochodzące z literatury źródła wiedzy można znaleźć w książce Zbigniewa K.S. Nowaka. Porusza on całkiem realny w istniejących organizacjach problem konfabulacji, czyli czegoś, o co w pierwszej kolejności podejrzewamy zazwyczaj pisarzy. Ten były oficer SB podaje metody działania – w szczególności sposoby pisania raportów w służbach PRL – i powołuje się przy tym na jednego z klasyków gatunku:

Graham Greene opisał podobną sytuację. Brytyjski agent na Kubie nie miał informacji na zbyciu, no to kreślił części odkurzacza i słał do Londynu jako instalacje militarne Ruskich. W MI 6 piali z zachwytu i bulili ciężkie pieniądze, aż w końcu się kapnęli. I szast-prast ukadrowili gościa. Normalka.

Na książki Greene’a zupełnie inaczej patrzy William Boyd. On akurat uznaje, że u tego autora łatwo znaleźć dużo bardziej wiarygodne opisy, które mogą być przydatne w wywiadowczej pracy nawet takiego asa jak James Bond:

Bond włączył lampkę nad siedzeniem i wyjął książkę – Sedno sprawy Grahama Greene’a. Był w Afryce Zachodniej tylko raz, wiele lat temu – żeby zestrzelić pewien helikopter, jak się okazało – ale nie zabawił tam długo; była to raczej przelotna wizyta. Greene służył podczas wojny w Sierra Leone, w dodatku jako szpieg, więc Bond miał nadzieję, że jego zachodnioafrykańska powieść pomoże mu dogłębniej zrozumieć to miejsce.

Robert Littell i Tom Clancy, pisarze należący do chyba najlepszych anglojęzycznych autorów powieści, proponują, by pomysłów na pracę służb specjalnych czy policji poszukiwać w scenariuszach filmowych:

– Wasze techniki prowadzenia przesłuchań są wzięte prosto ze starych filmów amerykańskich. (…)

– Nie przeczę (…). W każdym razie z doświadczenia wiem, że w ostatecznym rozrachunku te techniki są skuteczne.

Albo:

Obróciła się i spojrzała w lustro. Ciekawa była, czy Rosjanie sami wymyślili ten numer, czy wzięli pomysł z amerykańskich filmów kryminalnych.

Takie przykłady można znaleźć nie tylko w książkach czy filmach. Jeden z moich przyjaciół obejmował wysokie stanowisko w polskim kontrwywiadzie. Otrzymał wtedy od oficera zaprzyjaźnionej zagranicznej służby specjalnej książkę Johna le Carré z komentarzem: „Przeczytaj ją. Zrozumiesz dzięki temu, o co chodzi w tej pracy”.

Czy takie myślenie ma sens i czy wykorzystywanie literatury szpiegowskiej jako źródła informacji w ogóle jest możliwe? Celem tej książki jest sprawdzenie, czy analiza powieści, fikcji literackiej – ale nie wspomnień i literatury faktu – pozwala na zebranie wiedzy dotyczącej charakteru pracy wywiadowczej i stosowanych w niej metod.

Zaraz się przekonamy.

Podczas przygotowań do tej publikacji starałem się polegać przede wszystkim na literaturze szpiegowskiej. Tyle że bardzo trudno jest wyłuskać spośród powieści sensacyjnych te, które są książkami szpiegowskimi. Łatwo jest wyróżnić kategorie: kryminał, powieść sensacyjną, thriller polityczny, fabułę szpiegowską, ale trudno określić granice między nimi. Moje prywatne rozróżnienie można by opisać tak: powieść szpiegowska to taka książka, w której rozważania nad tym, jaki sposób działania wybrać, zdarzają się znacznie częściej niż skoki spadochronowe czy pościgi samochodowe (bo to już kwalifikuje się raczej do sensacji), a od politycznych fikcji odróżnia ją natężenie spekulacji o szansach poszczególnych kandydatów na prezydenta i o możliwości wybuchu kolejnej wojny.

Z drugiej jednak strony, jeżeli w powieści obfitującej w strzelaniny znalazł się jakiś fragment pokazujący w miarę rzetelnie kuchnię pracy wywiadowczej, to też brałem ją pod uwagę. Stąd bibliografii tej książki nie da się uznać za wyłączną, pełną i kompletną listę pozycji literatury szpiegowskiej.

Czy wszystko to, co piszą autorzy powieści szpiegowskich, to prawda? Oczywiście nie i absolutnie nie. Abstrahując od czysto komercyjnych konieczności przyspieszenia akcji, niektóre z książek zostały napisane wręcz na zamówienie służb i można się obawiać, że wprowadzają w błąd co do stosowanych metod. Takie powieści z założenia mają służyć dezinformacji, nie tylko co do techniki działań, ale też co do ich skali. Podczas czytania poszczególnych utworów zdawałem sobie sprawę, że niektóre opisane w nich metody są prawdziwe, a niektóre absurdalne, a nawet jeżeli próbowano je testować, to z negatywnym wynikiem. Mimo to pozostawiam je w treści Krótkiego kursu szpiegowania. Nie chodzi przecież o to, żeby wszystkie metody były faktycznie sprawdzone, tylko o sposób myślenia. Gadżety się zmieniają, jednak logika wywiadu pozostaje niezmienna.

Najlepiej widać to wtedy, gdy porówna się pozycje wydane w różnych okresach. Szczególnie rzucają się w oczy różnice pomiędzy tytułami wydanymi przed drugą wojną światową, w trakcie zimnej wojny i po latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, po rozpadzie Związku Radzieckiego (który jest najpopularniejszym bohaterem zbiorowym powieści szpiegowskich). Zmieniają się środki łączności i transportu, skracają okresy podróży, rośnie rola wywiadu elektronicznego, ale klucz do sukcesu wszystkich przedsięwzięć wywiadowczych pozostaje ten sam. Pomysł, który narodził się w głowie profesjonalisty.

Może się to wydawać dziwne, ale pierwszym stworzonym i opisanym przez literaturę popularną profesjonalnym szpiegiem działającym według współczesnych metod był Sherlock Holmes. Był on nie tylko detektywem, ale również – w przynajmniej kilku sprawach – „konsultantem” rządu królewskiego.

Arthur Conan Doyle przy okazji i poniekąd na marginesie swoich opowiadań nakreśla obraz zmian, które na przełomie XIX i XX wieku zachodziły w modelu szpiegowania. W jego opowiadaniu Druga plama agenci obcych wywiadów pracują praktycznie jawnie. Sherlock Holmes nie ma żadnych kłopotów z wytypowaniem osób, do których może trafić list skradziony wysokiemu urzędnikowi ministerstwa spraw zagranicznych. Zastanawia się wtedy głośno:

Do kogo złodziej mógł zanieść list? Do jednego z kilku międzynarodowych szpiegów i tajnych agentów, których nazwiska – tak się składa – znam. Trzech z nich można uznać za asów wywiadu. Zacznę od sprawdzenia, czy wszyscy są na miejscu. Jeśli nie zastanę któregoś z nich – zwłaszcza jeśli zniknął po wczorajszym wieczorze – może to stanowić wskazówkę, gdzie trafił dokument. (…) Jeśli list znalazł się na rynku, kupię go, choćby miało to doprowadzić do podwyżki podatku dochodowego w Wielkiej Brytanii. Niewykluczone, że sprawca przetrzymuje list, by sprawdzić, jakie oferty otrzyma od jednej ze stron, nim zacznie się targować z drugą. Jedynie trzech ludzi jest zdolnych do tak śmiałych poczynań: Oberstein, La Rothiere i Eduardo Lucas. Porozmawiam z każdym z nich.

Okazuje się, że jeden z opisanych tu tajnych agentów: „Miał w biurze [okradzionego] szpiega, który powiedział mu o tym liście” i zmusił szantażem żonę urzędnika, aby ukradła dla niego dokument: „Powiedział, że zwróci mi moją własność, jeśli dostarczę mu pewien dokument z teczki męża; precyzyjnie mi go opisał”.

Jeden z najstarszych chyba opisów agenta „prowadzonego” przez profesjonalistę, w tym przypadku Sherlocka Holmesa, znajdziemy w opowiadaniu Dom pod Trzema Daszkami:

Ten dziwny apatyczny człowiek spędzał cały swój wolny czas, siedząc w oknie klubu przy St. James’s Street i obserwując towarzystwo. Mężczyzna ten zbierał i przekazywał dalej wszystkie londyńskie ploteczki. Mówiono, że co miesiąc inkasuje czterocyfrową sumkę za dostarczanie brukowcom pikantnych informacji, które zaspokajają ciekawość czytelników. Gdy tylko w mętnych głębinach Londynu podwodne wiry zaczynały się uaktywniać, natychmiast skrupulatnie to odnotowywał i wyciągał z dna na powierzchnię ukrytą tajemnicę. Holmes dyskretnie informował Langdale’a o pewnych sprawach, w zamian za co ten drugi odwdzięczał się, pomagając czasem detektywowi.

Mimo że opisane wyżej formy działania wydają się archaiczne, a może nawet absurdalne, łatwo zauważyć, że Sherlock Holmes działa w sposób nowatorski i profesjonalny. Prowadzi agentów, działa pod przykrywką, przejmuje korespondencję. Zresztą w twórczości sir Conan Doyle’a takie metody stosuje nie tylko Holmes. Autor bestsellerów o legendarnym detektywie w tle opowiadań Dolina strachu i Czerwony krąg nakreśla działania jednej z pierwszych na świecie prywatnych agencji wywiadowczych – organizacji Pinkertona.

Co więcej, jako pierwszy zwraca uwagę na potrzebę koordynacji i analizę informacji wywiadowczej. W opowiadaniu Plany łodzi Bruce-Partington opisuje jednoosobową komórkę działającą w biurze premiera, której szefem i jedynym pracownikiem jest… brat Sherlocka Holmesa – Mycroft.

Proza sir Arthura do tego stopnia zainspirowała Toma Clancy’ego, że specjalne ekipy obserwacji FBI są w jego książce nazywane „partyzantami z Baker Street”.

Choć Conan Doyle jest niewątpliwie jednym z najsławniejszych autorów powieści kryminalnych, z pewnością nie on pierwszy pisał o zadaniach wywiadu. Zwraca na to uwagę Julian Siemionow w książce o Stirlitzu:

Specjalnie zaznaczył miejsce [w Biblii], gdzie mowa jest o tym, że Jozue posłał dwóch ludzi do Jerycha z poleceniem, aby potajemnie wypatrzyli tam wszystko. „…Weszli w dom niewiasty wszetecznej imieniem Rahab”. Było to, jak się wydawało Dullesowi, o czym wspominał on przyjaciołom, pierwsze świadectwo tego, co zawodowi wywiadowcy nazywają dziś „adresem ukrycia”. Rahab ukryła szpiegów u siebie w domu, a potem wyprowadziła ich z miasta, a Izraelici, zagarnąwszy Jerycho, wybili mieczem wszystkich, pozostawiając przy życiu tylko Rahab i jej rodzinę. Właśnie wtedy powstała tradycja nagradzania tych, którzy pomagają wywiadowi.

Interesujące jest to, że w miarę upływu czasu i wprowadzania nowych środków technicznych niektóre metody opisywane przez autorów wywiadowczej literatury się zmieniają. Czasami nawet na stronach tej samej książki są sobie przeciwstawiane. Bywa, że umieszczenie przesyłki w martwej skrzynce jest obwarowane bardzo restrykcyjnymi procedurami, które mają zapobiec ustaleniu położenia skrytki przez kontrwywiad czy przypadkowego obserwatora, a nawet uniemożliwiają spotkanie się nadawcy i odbiorcy pakunku. Parę stron później, u tego samego autora, identyczna operacja odbywa się w sposób całkowicie improwizowany, z wyraźnym lekceważeniem zasad bezpieczeństwa. I wykonawcą obu zadań jest ta sama osoba. Zdarza się to na przykład w książkach Wiktora Suworowa, a wynika chyba z tego, że autor nie zdecydował się pokazać wszystkich metod albo wszystkich niuansów. No i zapewne z tego, że jedną z najważniejszych zasad w pracy wywiadu jest… brak zasad.

Albo inaczej: najważniejszą zasadą jest skuteczność.

W tajnym świecie, podobnie jak i gdzie indziej, obowiązuje prosta reguła. Jeśli podejmie się ryzyko, które się opłaci, jest się mądrym facetem, zasługującym na najwyższe stanowiska. Jeśli gra się nie uda, idzie się na zieloną trawkę.

Taką sama ideologię wyznaje najwyraźniej Frederick Forsyth, a brutalnie wyjaśnia ją także Suworow w Akwarium:

Zapamiętaj: Akwarium zawsze jest po stronie tych, co odnoszą sukcesy. Jeżeli złamiesz reguły i wpadniesz, staniesz przed trybunałem GRU. Jeśli będziesz postępować zgodnie z regułami i wpadniesz, oskarżą cię o dogmatyczne stosowanie regulaminu. Jeżeli odniesiesz sukces, wszyscy cię poprą i wszystko ci wybaczą, łącznie z naruszaniem elementarnych reguł.

Podobnie twierdzi A.J. Quinnell, który dodaje: „W robocie wywiadowczej nie ma ścisłych norm postępowania. Istotnym elementem są ludzie i do nich trzeba dopasowywać metody działania”.

Jeszcze ciekawiej, chociaż zawile, wyjaśnia ten fenomen Vincent Severski w Niewiernych:

Żadna operacja wywiadowcza – wbrew temu, co myślą ludzie na ulicy i co podaje prasa i telewizja – nie ma drugiego czy piątego dna, nie ma w ogóle żadnego dna. I każda operacja, nawet jak jest porażką, w rzeczywistości jest sukcesem. Trzeba tylko umieć odpowiednio na to spojrzeć, a potem rozsądnie wytłumaczyć wszystkim mniej rozgarniętym politykom i dziennikarzom.

W innym miejscu Severski dodaje: „Jako oficer wywiadu był w stanie wytłumaczyć każdemu wszystko”.

Być może niektórych uważnych czytelników zastanowi, dlaczego do analizy wybrałem tylko te fragmenty powieści, które dotyczą konkretnych zdarzeń, przedmiotów czy osób. Dlaczego nie oddaję tego, co w niektórych książkach najciekawsze: klimatu tajnych operacji, logiki budowania misternych intryg, wciągania bohaterów w pajęcze siatki. Dlaczego nie piszę o budowaniu psychologicznej przewagi nad przeciwnikiem albo o skomplikowanych sposobach uzależniania agenta, w czym celuje mistrz szpiegowskiej narracji John le Carré. Mógłbym to zrobić (i może zrobię), jest to jednak dużo trudniejsze i wymaga zupełnie innego podejścia do źródeł. Nie mieści się też w formule „krótkiego kursu szpiegowania”. To już byłoby szpiegostwo dla zaawansowanych.

I na zakończenie: gdybyś się, czytelniku, zanadto zaangażował w tę lekturę, to pamiętaj, że wszystkie opisane w niej zdarzenia, instrukcje, szkolenia i działania to fikcja literacka. Podobnie jak imiona i nazwiska sporej grupy autorów.

Piotr Niemczyk

Rozdział I

Werbowanie agentów

(…) nie ma potrzeby werbować dyrektora ani naczelnego inżyniera, o wiele prościej zwerbować ich sekretarki, które wiedzą nie mniej niż ich zwierzchnicy. (…) Trzeba znaleźć kreślarza, programistę, archiwistę tajnej dokumentacji, obsługę fotokopiarki itp.1

Typowanie kandydata do werbunku

Jaś Kapela: Każdy może być agentem?

Piotr Niemczyk: Właściwie każdy. Czasem nawet taki człowiek, który całe życie siedzi w kiosku albo jest pracownikiem szaletu miejskiego, może się okazać świetnym uzupełnieniem siatki szpiegowskiej. Choćby dlatego, że można przez niego przekazać korespondencję, może być ogniwem pocztowym albo obserwatorem jakiegoś miejsca. Przydają się także czyściciele butów albo niewidomi grajkowie, którzy bardzo często wcale nie są niewidomi, a jedynie noszą ciemne okulary, co stawia ich poza podejrzeniami. Ci ludzie z różnych dziwnych punktów obserwują obiekty, które nas interesują. Na przykład niejawny lokal służby specjalnej albo wejście do banku, w którym figurant obserwowany przez wywiad czy pion antyterrorystyczny składał depozyt. Albo wejście do hotelu, o którym wiemy, że spotykają się w nim interesujące nas osoby.

Trzeba też pamiętać, że w wywiadzie potrzebni są kurierzy łatwo docierający w miejsca, w których pracownik ambasady z przesyłką objętą immunitetem zwróciłby zbyt dużą uwagę. Teoretycznie to powinny być przypadkowe osoby. Często nawet nieprzeszkolone. Czasem ze względu na brak statusu dyplomatycznego nazywa się je nielegalnymi kurierami. To najczęściej ludzie, którzy z racji zawodu często podróżują. Wyjaśnia to Frederick Forsyth:

Karol Woźniak kiepsko spał ostatniej nocy. Poprzedniego wieczoru przeżył największy szok w życiu. Zwykle pracownicy Polskich Linii Lotniczych LOT, w których pracował jako starszy steward, przechodzili przez odprawę celną i paszportową niemal bez sprawdzania. Tym razem go przeszukali. Gruntownie. Kiedy brytyjski funkcjonariusz zaczął grzebać w jego kosmetyczce, o mało nie zwymiotował. Gdy facet wyciągnął elektryczną maszynkę, którą dali mu na lotnisku w Warszawie agenci SB, myślał, że zemdleje.

Chyba jednak lepszym agentem może być ktoś na wysokim stanowisku, mający dostęp do jakiejś istotnej wiedzy. Gdy myślę o agentach, to wyobrażam sobie, że najlepiej zwerbować kogoś w jakimś ministerstwie.

To jest powszechny mit, tylko częściowo prawdziwy. Próbują go rozwiać na przykład Griffin z Butterworthem, którzy przypominają też, że niektórzy agenci bardzo zasłużeni dla swoich mocodawców mogli w ogóle nie zdawać sobie sprawy z tego, co robią, bo „nie trzeba mieć kreta, żeby pozyskiwać takie informacje. Często łatwiej jest dowiedzieć się czegoś od niezadowolonych pracowników, którym nawet nie przejdzie przez myśl, że właśnie zdradzają swój kraj, niż od świetnie opłacanych agentów”3.

Akurat z tego tekstu można wyciągnąć wniosek, że najlepiej jest werbować frustratów.

Oczywiście najlepszym kandydatem na agenta wydaje się osoba, która wytwarza interesujące nas informacje albo jest ich docelowym odbiorcą, czyli autorem tajnych raportów albo kimś, kto ma te raporty dostać i jeszcze może je dla nas ciekawie skomentować. Umiejętność opracowania informacji jest bardzo ważna dla agenta. Wiele dokumentów można zdobyć na drodze wywiadu elektronicznego, natomiast takie zdjęcia czy papiery mogą nam nic nie powiedzieć, jeśli nie będziemy potrafili ich zinterpretować. Umiejętność wyjaśnienia kontekstu jest nieoceniona. Jednak z drugiej strony miejmy świadomość, że osoby, które są odbiorcami takich informacji…

… dużo trudniej zwerbować.

No właśnie. Osoby, które mają dostęp do tajnych informacji, bo przecież takie wywiady biorą na cel, są często przeszkolone, świadome i zmotywowane. Często osłania je parasol ochronny państwa, są objęte jakąś formą kontrwywiadowczej ochrony. Kontakt z nimi jest utrudniony. W związku z tym częściej werbunek wygląda tak, jak napisał Forsyth:

Nie fatygował się i nie próbował nawracać ministrów rządu w Bonn. Na cel wziął te zaniedbane, spłoszone, niewidzialne myszki w gabinetach władzy, bez których żadne biuro nie może się obejść – zaufane osobiste sekretarki ministrów.

Uważnie badał ich bezbarwne, staropanieńskie i przeważnie samotne życie, a następnie podstawiał im młodych przystojnych kochanków4.

Czasami dużo szybciej, bezpieczniej i przyjemniej jest werbować ludzi, którzy obsługują interesujące nas osoby. Werbuje się sekretarki czy sprzątaczki, które wyciągają projekty tajnych dokumentów napisanych odręcznie i wrzuconych do kosza, albo różnego rodzaju pracowników łączności. W jednej z największych afer szpiegowskich w historii XX w., czyli sprawie Dreyfusa, główny bohater został postawiony w stan oskarżenia, ponieważ znaleziono notatki z tajnych dokumentów napisane charakterem pisma podobnym do tego, którym on się posługiwał. Nie on je, co prawda, napisał, ale charakter pisma był podobny. Wiemy, że źródłem informacji była sprzątaczka, agentka obcego wywiadu. Podobny przypadek bardzo sugestywnie przedstawia John le Carré: „(…) codziennie o szóstej rano przyczajałem się odważnie w śmierdzącej piwnicy niedaleko ambasady egipskiej, czekając na przekupioną sprzątaczkę, która za pięć funtów przynosiła mi zawartość kosza na śmieci ambasadora z poprzedniego dnia”5.

Przekonanie, że agentami muszą być jakieś istotne osoby, decydenci z najwyższych półek zarządzania państwem, nie jest do końca prawdziwe. W historii zdarzało się wprawdzie, że cennymi agentami okazywali się doradcy bardzo ważnych osób, na przykład premiera Niemiec czy prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jednak codzienność wywiadowcza polega na tym, żeby szukać osób, które łatwo zmotywować stosunkowo niewielkimi sumami pieniędzy albo ofertą pomocy w karierze, która nie jest karierą polityczną, albo – w strukturze zarządzania – biurem bądź placówką o charakterze technicznym.

Czyli ludzie zostają agentami głównie dla pieniędzy albo kariery?

To dość skomplikowane. No bo dlaczego ludzie zostają agentami? Amerykanie, którzy lubią wszystko szufladkować i klasyfikować, stworzyli na to akronim MICE: money, ideology, coercion/compromise, ego, czyli pieniądze, ideologia, przymus (szantaż) lub kompromis oraz ego, najczęściej przerośnięte, u osób przekonanych o własnej wydumanej wartości.

Rzeczywiście często na pierwszym miejscu są pieniądze, choć ta kwestia nie decyduje o werbunku – początkujący agenci po prostu ich nie dostają. Zresztą ktoś, kto chce zdradzić własną instytucję czy państwo, rzadko w pierwszej chwili myśli o pieniądzach. Ważniejsze są kompromaty albo przekonanie, że został niesprawiedliwie potraktowany. Ktoś czuje, że powinien awansować, a nie awansował. Jak słusznie zauważają autorzy Poza prawem, pomocne bywają też różne inne frustracje. Bardzo szybko jednak pieniądze zaczynają wchodzić w grę. Nie tylko dlatego, że w przeciwnym razie agent zaniecha współpracy, bo tu można zastosować różne inne metody, ale przede wszystkim dlatego, żeby podtrzymać jego zainteresowanie współpracą. Agent, który pracuje z przymusu, który cały czas czuje się zagrożony, jest złym agentem. Będzie się próbował wykręcać od różnych zadań albo będzie się starał te zadania wykonywać po łebkach. Nigdy się porządnie nie zaangażuje.

Wątek ten wprowadza Wiktor Suworow w czasie rozmowy werbunkowej wywiadowcy GRU z oficerem z amerykańskiej bazy wojskowej.

– Nasze spotkanie zostało sfilmowane i będziesz mnie teraz szantażować?

– Nasze spotkanie zostało sfilmowane, ale nie mam zamiaru cię szantażować. Być może to się kłóci z kanonem powieści szpiegowskiej, ale szantaż nigdy nie przynosił pożądanych wyników i dlatego nie stosujemy szantażu. Przynajmniej moja instytucja6.

Natomiast jeżeli werbowany będzie wiedział, że za wartościowy materiał dostanie ekstra premię, to oczywiście współpraca potoczy się zupełnie inaczej. Zacznie być uzależniony od dodatkowych dochodów. Dlatego pieniądze są takie ważne.

Najczęściej jednak bywa tak, jak wyjaśnia Tom Clancy w Kardynale z Kremla. W grę wchodzą różne czynniki, a o jednym z nich mówi się najrzadziej. Chodzi o skłonność do hazardu, do podejmowania ryzyka.

Każdy szpieg sądzi, że wykradł najwartościowsze materiały. Dzięki temu gra staje się jeszcze bardziej interesująca i niezależnie od wszystkich motywów ideologicznych (oraz innych) szpiedzy uważają swoją działalność za najwspanialszą grę, stale bowiem muszą przechytrzać najpotężniejsze siły swoich krajów. Swietłanie naprawdę podobało się takie balansowanie na krawędzi między życiem a śmiercią, chociaż nie wiedziała dlaczego7.

Gdybyśmy z kolei popatrzyli na największe werbunki wywiadu radzieckiego – takie, które pozwoliły na rozpoznanie projektu Manhattan, czyli projektu budowy amerykańskiej bomby atomowej, albo na dogłębne spenetrowanie służb brytyjskich, zobaczylibyśmy, że wywiad ewidentnie werbował ludzi z pomocą ideologii.

Potencjalni agenci wierzyli w komunizm?

Rzeczywiście wierzyli w marksizm. To byli ludzie o lewicowych przekonaniach. Weźmy małżeństwo Rosenbergów. Oboje zostali skazani na karę śmierci, zresztą wykonaną. Oboje mieli też lewicowe przekonania, ale podczas procesu twierdzili, że współpracowali z radzieckim wywiadem, ponieważ uważali, że niedopuszczalne jest, aby tylko jedna strona potencjalnego konfliktu dysponowała bronią dającą tak znaczącą przewagę. W ich ideologii mieściło się przekonanie, że słuszne jest wyrównanie sił. Chyba nie zdawali sobie sprawy, z czym wiązał się stalinizm.

Pewnie łatwiej było być komunistą w Ameryce…

…niż ideowym komunistą w ZSRR. Prawdziwy komunista w Związku Radzieckim prędzej czy później lądował w obozie. Im bardziej ktoś był ideowy, tym prędzej kończył w łagrze. Karierowicze odnajdywali się w stalinizmie znacznie lepiej niż ideowcy. Zarówno Rosenbergowie, jak i piątka z Cambridge – oni wszyscy funkcjonowali w środowisku bardzo lewicującej młodzieży, studentów. To wcale nie było dziwne z ich ówczesnego punktu widzenia. Teraz, gdy znamy historię krajów komunistycznych, może to być nawet szokujące. Natomiast trzeba pamiętać, że wtedy dosyć silne ruchy neofaszystowskie działały w Wielkiej Brytanii. Komuniści dla wielu młodych inteligentów okazywali się najbardziej oczywistą przeciwwagą dla faszystów. Pamiętajmy, że następca tronu brytyjskiego Edward VIII był sympatykiem nazistów, więc z perspektywy ówczesnych Brytyjczyków wyglądało to trochę inaczej niż dzisiaj.

Czyli głównie pieniądze i ideologia czynią ludzi agentami. Co jeszcze?

Coertion, czyli szantaż, przymus, najczęściej na podstawie kompromatów, czyli wiedzy służb o popełnionym przestępstwie. Mówiliśmy już o tym, że to nie jest mocny argument. Samym szantażem trudno kogoś długo kontrolować i motywować. Ale jako pretekst do rozmowy coś takiego bardzo się przydaje. Na przykład ktoś po pijanemu jechał samochodem i uderzył przechodnia na pasach. Ktoś to zarejestrował i nie zostało wszczęte postępowanie, ale na tej podstawie można szantażować człowieka i zrobić z niego agenta.

Trzeba to robić bardzo ostrożnie, bo zbytnia nachalność może spowodować odwrotny skutek – kandydat, zamiast podjąć współpracę, pójdzie na policję i przyzna się do wszystkiego. Fajnie to zaaranżował Umberto Eco, w którego książce werbowany jest pospolity oszust: „Ufamy zatem w pańską lojalność i gotowość do współpracy, o czym świadczy także to, że okazaliśmy panu dużą pobłażliwość, ponieważ już dawno mogliśmy oskarżyć pana i notariusza Rebaudengo o nie całkiem chwalebne przedsięwzięcia”8.

Oczywiście bardzo dużo się mówi o tzw. kompromatach w sprawach damsko-męskich…

Najbardziej typowy przykład: wysyła się fotki zbliżenia intymnego… Ale czy to rzeczywiście jest jeszcze dla kogoś kompromitujące? Mnie by to raczej specjalnie nie obeszło, gdyby ktoś miał mnie szantażować, że – powiedzmy – zdradzam dziewczynę…

No właśnie, ale weź pod uwagę, że należysz do specyficznego środowiska. Gdybyś był członkiem grupy przestępczej i okazałoby się, że masz romans z dziewczyną szefa, tobyś tego tak łatwo nie powiedział. Albo gdybyś był mężem arabskiej dziewczyny, córki szejka, od którego zależy cała twoja kariera i twój dobrobyt. Nawet jeśli ożeniłbyś się z nią dla pieniędzy, to wiedziałbyś, że jak się wyda, to koniec z fajnym życiem. Gdyby to była córka rosyjskiego oligarchy, to też byś inaczej śpiewał.

Ale rzeczywiście jest taka anegdota, którą wszystkie służby powtarzają, choć myślę, że jest kompletnie nieprawdziwa. W tej historii ktoś z wywiadu przychodzi do potencjalnego agenta i pokazuje mu pikantne zdjęcia z jakąś prostytutką, żeby go zaszantażować. Tymczasem kandydat na agenta mówi: „Ale super, to tak, proszę 15 odbitek tego, 20 tego, a tego tylko 14, albo nie, nie dawajcie mi odbitek, wyślijcie, ja wam podam adresy, to do żony, to do teścia, to do szwagra, a to do przełożonych”. No i oczywiście wszyscy szpiedzy tę historyjkę opowiadają, choć raz bohaterem żartu jest człowiek z otoczenia rosyjskich oligarchów, a raz z otoczenia terrorystów czy arabskich szejków… Ta anegdota pojawia się też w książce Juliana Siemionowa:

Kiedyś jego ludzie próbowali zwerbować południowoamerykańskiego dyplomatę; pokazali mu kilka fotografii – dyplomata został sfotografowany w łóżku z pewną blond cizią, którą podsunęli mu ludzie Müllera. Powiedzieli mu: Prześlemy te zdjęcia pańskiej żonie albo pan nam pomoże. Dyplomata długo oglądał fotografie, a następnie zapytał: A czy mógłbym powtórzyć z tą panią? Obydwoje z żoną ubóstwiamy pornografię9.

Świadczyłoby to o dużej nieudolności służb, bo rozumiem, że najpierw trzeba sprawdzić takiego kandydata oraz odkryć, co dla niego jest kompromitujące.

Oczywiście, ale dokończyłbym wątek dotyczący tego, czym się różni coertion od compromise, a zaraz potem przejdziemy do sprawdzenia kandydata. Jest taki żart: „Czym się różni przymus od kompromisu? Przymus polega na tym, że przychodzimy do faceta i mówimy mu: jak nie zgodzisz się na współpracę, to te zdjęcia wyślemy żonie. A kompromis polega na tym, że przychodzimy do niego i mówimy: jak się zgodzisz współpracować, to tych zdjęć nie wyślemy żonie”. To jest oczywiście żart, ale styl rozmowy robi dużą różnicę. Pierwszy rodzaj coertion przypisywany jest Amerykanom, drugi Brytyjczykom, o których wiadomo, że ich wywiad jest dużo bardziej finezyjny. Parę książek na ten temat powstało. Przede wszystkim John le Carré często pokazuje różnice stylu między wywiadem brytyjskim i amerykańskim. Kiedy pisze o pracownikach CIA, których najczęściej nazywa kuzynami, to oni są dużo mniej eleganccy, dużo bardziej nachalni, brutalni. Są technokratami, podczas gdy Brytyjczycy są inteligentni, finezyjni, uprzejmi, wrażliwi.

W takich delikatnych sprawach bycie miłym powinno chyba dużo lepiej działać…

Toteż John le Carré w swoich książkach stara się udowodnić, że wywiad brytyjski jest dużo lepszy niż amerykański.

To teraz jeszcze o ego.

Kluczowa wydaje się frustracja. To dzięki niej bardzo często werbuje się ludzi. Przychodzi ktoś do takiego frustrata i mówi: „Tak, my wiemy, że powinieneś już dawno awansować, ale ci karierowicze cię wypierają. Ten twój kolega awansował wcale nie dlatego, że jest od ciebie lepszy – on się wkupił w łaski szefa”. Wchodzenie na ego jest bardzo skuteczną metodą. Frank Snepp w opowiadaniu Nie ma gdzie się ukryć pisze o wartości przyglądania się samochodom na parkingu przed firmą, która nas interesuje. Ktoś, kto ma najgorszy samochód na parkingu, jest być może pomijany przy awansach, czyli może być frustratem. To jest przykład typowania i sprawdzania.

Sprawdzanie kandydata

Jak wygląda procedura werbunku?

Najpierw trzeba wybrać obiekt i zastanowić się, czy my w tym obiekcie jesteśmy w stanie znaleźć jakąś osobę. Obiektem może być, powiedzmy, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Sprawiedliwości, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych czy Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego danego państwa, w którym dla jakiegoś celu wywiad chce mieć swoich ludzi. I trzeba się zastanowić, kogo my tu możemy zwerbować. Sekretarki, frustratów, przełożonych, a może ich kochanki? W Dniu Szakala Fredericka Forsytha francuski rząd powołuje specjalną grupę do ścigania Szakala, któremu zlecono zabójstwo De Gaulle’a. I kogo werbują ludzie, którzy wspierają Szakala? Kochankę jednego z członków tej specjalnej grupy. To nie musi być osoba, która bezpośrednio pracuje w danej instytucji. Może to być ktoś, kto jakimiś swoimi sposobami potrafi zdobyć wiedzę na temat funkcjonowania obiektu – jeśli mówić językiem wywiadowczym. A kochanka może wyciągać informacje w trakcie romantycznych kolacji.

Nie wolno jednak zapomnieć, że werbunkiem rządzą określone reguły. Trzeba wiedzieć, kogo i po co się werbuje. Ocenić, czy próba werbunku nie skończy się kompromitacją, bo kandydat okaże się lojalnym pracownikiem i obywatelem. Konieczne jest ustalenie, jakie argumenty pomogą przekonać kandydata. Czyli trzeba nauczyć się go lub ją bardzo dobrze rozumieć. Później należy wybrać czas i miejsce rozmowy werbunkowej, chociaż samą rozmowę można rozłożyć na raty. Potem trzeba sprawdzić, czy z planowanym miejscem i terminem nie łączy się jakieś ryzyko (czy akurat stadionu, przy którym chcemy się spotkać, nie ma odwiedzić prezydent i czy cały teren nie jest obstawiony przez służby bezpieczeństwa). Ale najważniejsze i najtrudniejsze jest tak staranne opracowanie profilu kandydata, żeby właściwie nie miał przed nami żadnych tajemnic. Robert Littell w wielkim skrócie wyjaśnia, z kim, w jakim obiekcie, kiedy i z jakimi argumentami przeprowadzić rozmowę werbunkową:

Dziesięć dni temu jeden z naszych oficerów, który od pięciu miesięcy próbował zwerbować pewną kobietę, odkrył, że jest ona gorliwą czytelniczką horoskopów zamieszczanych w lokalnej gazecie. Wiecie, co zrobił? Postarał się, żeby w dniu, w którym miała ostatecznie podjąć decyzję o współpracy, ukazał się horoskop dla Koziorożców, przepowiadający, że w najbliższym czasie otrzymają od kogoś niezwykle korzystną propozycję, która odmieni ich życie i rozwiąże wszelkie problemy finansowe – nie wolno odmówić. Kobieta połknęła haczyk: podpisała, gdzie trzeba, i teraz przekazuje nam informacje z pewnej newralgicznej dla nas i niezwykle drażliwej ambasady w jednym z krajów komunistycznych10.

Oczywiście werbunek na horoskop nie wydaje się sensowny w przypadku oficera armii albo doświadczonego dyplomaty.

Czy wszystko się mówi kochance? Nie sądzę.

Trzeba znaleźć taką kochankę, której się mówi. Albo znaleźć takiego faceta, który powie. Może trzeba mu podstawić kochankę. Agentką może być bardzo ładna dziewczyna, która ma łatwość uwodzenia starszych brzuchatych panów, ale prawdę mówiąc, uwodzącym agentem może też być facet. W powieści Karen Cleveland Muszę to wiedzieć to facet jest agentem uwodzicielem. Cleveland jest rzeczywiście oficerem amerykańskiego wywiadu. Była analityczką w CIA. Napisała książkę, której bohaterką jest zdolna analityczka CIA, która – jak się okazuje – została uwiedziona, a następnie została żoną faceta, który jest rosyjskim kretem. Czyli nie tylko piękne kobiety, ale też przystojni, finezyjni mężczyźni nadają się do tego, żeby być kochankami kogoś, kto jest ulokowany w interesującym nas obiekcie. Zresztą z książki wynika, że on wyciągnął od niej kupę interesujących Rosjan informacji. Innymi słowy, uroda działa w obie strony. Seksistowski odłam literatury szpiegowskiej maleje.

Agentami są też żony?

Żony i kochanki albo mężowie i kochankowie. W różnych książkach bardzo często jest tak, że ci agenci krety tworzą normalne domy, normalne związki partnerskie. Tyle tylko, że zbiegiem okoliczności absolutnie nieprzypadkowym ich wybrankami czy wybrańcami są osoby interesujące obce służby i ich pracodawców. To jest taki rodzaj budowania przywiązania, z którego się bardzo trudno wyplątać. James Grady zaaranżował romans, który mógłby sporo namieszać w szpiegowskim świecie, ponieważ dotyczył żony jednego z najważniejszych funkcjonariuszy CIA:

Elaine Atwood miała pięćdziesiąt lat, a więc była o pięć lat młodsza od swego męża, ale o dwadzieścia cztery lata starsza od swojego kochanka. Młodzieniec, na punkcie którego zupełnie oszalała, a który, jak twierdziła, przywrócił jej młodość, znany jej był pod nazwiskiem Adrian Queens i podawał się za Anglika, doktoranta uniwersytetu w Waszyngtonie. Atwood orientował się jednak lepiej od niej, kim on jest. Wiedział, że jego prawdziwe nazwisko brzmi Aleksy Iwanowicz Podgowicz i że jest on aspirantem KGB, mającym nadzieję, że przy okazji wyciągnie od małżonki wybitnego amerykańskiego urzędnika wywiadu informacje, które pomogą mu w otrzymaniu awansu11.

Akurat w tym przypadku agentowi niewiele udało się uzyskać, bo – jak widać – zdradzany mąż doskonale wiedział, kim jest absztyfikant jego żony.

Wróćmy do książki Karen Cleveland, w której małżonek bohaterki, analityczki CIA, jest kretem. Podrywa dziewczynę, która właśnie zaczyna karierę w CIA, właśnie się dowiedziała, że została przyjęta.

To wiadomo, kto się zatrudnia w CIA?

Jeżeli masz kreta w środku, to tak. Na przykład w książce Severskiego jest rosyjski kret, który pracuje w szwedzkim urzędzie imigracyjnym. To idealna sytuacja, bo człowiek zatrudniony do pomocy migrantom czy uchodźcom widzi, kto z nich może być pożyteczny dla radzieckiego wywiadu. Wyłuskuje ludzi, którzy mają takie kwalifikacje, że mogą być tłumaczami albo różnymi pomocnikami w szwedzkich służbach, a także ma okazję werbować te osoby. Zdarzają się takie sytuacje. Bardzo często hoduje się takich agentów, którzy sami z siebie nie mają bezpośredniego dostępu do przydatnych informacji o polityce, gospodarce czy bezpieczeństwie państwa ani nie dysponują ciekawym punktem obserwacyjnym, ale za to mogą typować osoby, które będą miały do nich dostęp. To są bardzo cenni agenci i opłaca się ich werbować.

Świetny pomysł na werbunki w różnych rolach: szantażystów, kochanków, znudzonych i poszukujących wrażeń, rozwinął autor przygód Maxa Ottona von Stirlitza. Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się banalny, bo dotyczy projektu założenia domu publicznego. Jednak sposób jego uruchamiania niewątpliwie świadczy o dużej kreatywności:

Szef policji kryminalnej Nebe wytypował ze swojej kartoteki do tego salonu najbardziej eleganckie prostytutki Berlina, Monachium i Hamburga. Potem na polecenie Heydricha wyszukał ładne młode żony dyplomatów i wyższych oficerów, kobiety, które były zmęczone samotnością (mężowie ich spędzali dni i noce na naradach, podróżowali po Niemczech, wyjeżdżali za granicę). Żony nudziły się, żony pragnęły rozrywki. Znajdowały tę rozrywkę w „Salonie Kitti”, gdzie zbierali się dyplomaci z Azji, Ameryki i Europy.

Eksperci wydziału technicznego służby bezpieczeństwa Rzeszy sprokurowali w tym salonie podwójne ściany i umieścili w nich aparaturę podsłuchową i aparaturę do wykonywania zdjęć. (…)

Werbunek szedł dwoma torami: skompromitowani dyplomaci zaczęli pracować w wydziale u Schellenberga, a skompromitowane żony wojskowych, różnych osobistości i działaczy Trzeciej Rzeszy kierowano do resortu szefa gestapo, Müllera12.

Bywa, że w konsekwencji takich podchodów werbowanemu agentowi trzeba zaplanować karierę, a nawet całe późniejsze życie.

Najlepiej od dziecka (śmiech).

Nie wiem, czy najlepiej. Dziecko może zmieniać poglądy. Myślę, że od takiego etapu, na którym wiadomo, że ta osoba rokuje, to znaczy widać, że interesują ją sprawy, które są w obszarze pracy wywiadu, i rokuje, że będzie awansować, będzie miała coraz większy dostęp do informacji, coraz większy wpływ na sytuację. W taką osobę warto inwestować.

No dobrze, ale jak sprawdzamy, czy ktoś się nadaje na agenta?

Gdy mniej więcej wiemy, kto nas może interesować, kto może być tym sfrustrowanym albo bardzo potrzebującym pieniędzy, albo mającym łatwość do zakochiwania się, to trzeba złapać z tą osobą kontakt, czyli solidnie ją opracować. Dobrze pokazuje to cytat z książki Vladimira Volkoffa Werbunek:

Popow był zawodowcem. Nie zdradziłby w łóżku tajemnic, które dałyby nam nad nim władzę. Niewiele mniej naiwne zdało mi się liczenie na to, że uda się go skłonić do współpracy, kompromitując go z pomocą naszej agentki. Tego rodzaju plan był w stylu duetu Rat–Poirier i wydawał im się przebiegły tylko dlatego, że pozbawiony był skrupułów (warunek konieczny, acz niewystarczający, skuteczności). Popow cieszył się zaufaniem przełożonych. Poinformowałby ich o swoich spotkaniach, a kompromitujące zdjęcia mógłby nawet sam zrobić, gdyby go to bawiło. Krótko mówiąc, wyśliznąłby nam się z rąk niczym piskorz. Niewykluczone jednak, że ta jego obsesja kryła w sobie jakąś tajemnicę, której wyświetlenie mogłoby przynieść pewne korzyści13.

Służby zawsze typują osoby, które mają dostęp do pewnych informacji. W tym wypadku jest to rezydent wywiadu, ale tak samo zbierane byłyby informacje na temat sprzątaczki czy kogoś, kto pracuje jako stróż na parkingu – jeśli tylko taka osoba wydałaby się odpowiednia, służby próbowałyby dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Do jakiej szkoły chodziła, z kim się kolegowała, czy uprawiała sport, czy interesowała się sztuką, czy chodziła na koncerty do opery, czy zbiera znaczki, łowi ryby. To wszystko może się przydać.

Że zbiera znaczki?

Jeżeli ktoś pracuje w miejscu, które nas interesuje, a jednocześnie jest absolutnym maniakiem filatelistyki, to w ogóle wymarzony materiał na agenta. Co prawda chodzi tylko z pracy i do pracy, ale po drodze zderza się przypadkiem z kimś, komu wypada nagle spod pachy klaser ze znaczkami, których nasz kandydat od dwudziestu lat szuka w internecie. Natychmiast nawiązujemy kontakt.

Jeszcze lepiej jest trafić na człowieka w poważnych kłopotach. Na przykład związanych z przeszłością kryminalną. Można go także wkręcić w jakiś bandycki proceder, a później zaoferować pomocną dłoń: pomoc w uciecze, ukryciu się. Jak proponuje Borys Akunin:

– Człowiek, który przyda mi się na Bałkanach, jest poszukiwanym przestępcą.

– Przestępstwa ciężkie? Polityczne?

– Niezwiązane z polityką, ale bardzo ciężkie. Między innymi zabójstwa, w tym prawdopodobnie funkcjonariuszy państwowych, ucieczka z więzienia i Bóg jeden wie co jeszcze. Pewnie wystarczy na dziesięć wyroków zesłania na bezterminową katorgę.

– W takim razie to poza moją jurysdykcją. – Saint-Estèphe zamyślił się, zmrużył oczy. – Mogę mu wydać legitymację agenturalną na fikcyjne nazwisko, jednakże po powrocie na terytorium Rosji pański bandyta zostanie aresztowany. Niech lepiej zostanie za granicą14.

Rozmowa z kryminalistą albo kimś, kogo się wrobiło, jest oczywiście bardzo trudna i nie zawsze musi być miła… Dlatego dużo poręczniejsza jest oferta łatwego zarobku. Początkowo pomyślana jako zlecenie czegoś całkiem niewinnego. Propozycja może wyglądać na przykład tak, jak ją przedstawia John le Carré:

Prowadzę agencję, międzynarodowy serwis prasowy. Dobrze płacę. Za interesujące materiały nawet bardzo dobrze.

– Kto je publikuje?

– Płacę tak dobrze, że ktoś z twoim doświadczeniem w sprawach… międzynarodowych, ktoś z twoją przeszłością zawodową, ktoś, kto dostarczyłby nam materiał przekonujący i faktograficzny, mógłby w stosunkowo krótkim czasie uwolnić się od wszelkich kłopotów finansowych.

– Kto te materiały publikuje, Kiever? – W głosie Leamasa zabrzmiała groźna nutka i przez chwilę, przez króciutką chwilę na gładkiej twarzy Kievera gościł wyraz lęku.

– Międzynarodowi klienci. Większość rozprowadza mój paryski korespondent. Często nie wiem nawet, kto je kupuje. (…) Płacą od ręki i nie mają nic przeciwko przelewom na konta w zagranicznych bankach, gdzie nikt nie zawraca sobie głowy czymś takim jak podatki15.

Dlaczego właściwie werbowanie agentów jest takie ważne?

Agenci są bardzo potrzebni, bo mogą nam pomóc coś zrozumieć. Popatrzmy na to, dlaczego wiele zdarzeń na Bliskim Wschodzie, w Azji czy Afryce skończyło się porażką. Pracownicy wywiadów mieli możliwość zdobywania informacji przesyłanych elektronicznie, podsłuchiwania różnych rozmów, przechwytywania i robienia zdjęć satelitarnych lokacji wojsk. Natomiast niekoniecznie rozumieli kontekst. W przypadku inwazji Iraku na Kuwejt na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku wszyscy wiedzieli, że jest zgrupowanie czołgów na granicy, ale myśleli, że wiąże się to z wojną iracko-irańską. Nikt nie pomyślał o tym, że te czołgi są przygotowane, żeby wjechać do Kuwejtu. Właściwie wywiad był zaskoczony. W otoczeniu Saddama Husajna nie było cennego agenta, który by potrafił powiedzieć, że iracki dyktator planuje atak na Kuwejt. Nikt się tego nie spodziewał. To było niewyobrażalne.

Z drugiej stroni agenci nie zawsze muszą mówić prawdę.

Nieuczciwi agenci przyczynili się do iluś niepotrzebnych bombardowań Iraku w czasie drugiej Pustynnej Burzy, tej, która doprowadziła do usunięcia Saddama. Agenci potrzebowali kasy, w związku z czym twierdzili, że obiekty cywilne, na przykład podziemne chłodnie, to bazy wojskowe. Amerykanie bombardowali je kompletnie bez sensu, niszczyli zapasy niezbędne dla celów humanitarnych. Sam werbunek to za mało. Tych ludzi trzeba potem kontrolować, sprawdzać, motywować. Jeżeli nie podtrzymujemy relacji z agentem, to on będzie słaby, zapomni, urwie kontakt. Nie będzie przydatny. Takich ludzi trzeba stale motywować, najczęściej pieniędzmi. Każdy wywiad ma opracowany cały system wynagradzania. W powieściach agentów nagradza się różnie, najczęściej przelewami na jakieś lewe konta w bankach szwajcarskich, numeryczne albo na hasło czy pseudonim. Wiemy, że świat od tego odchodzi, bo to sprzyja praniu brudnych pieniędzy, więc realnych agentów wynagradza się dziś brylantami, cennymi przedmiotami czy obligacjami na okaziciela. Co ciekawe, brylanty do rozliczeń z agentem wprowadził A.J. Quinnell: „Dwa brylanty dostaniesz od razu, a dwa przed opuszczeniem przeze mnie Bagdadu, czyli za niespełna tydzień. Jeśli twoja informacja okaże się prawdziwa i dokładna, otrzymasz dodatkowo dwa takie same brylanty jako premię”16.

Różne kombinacje się robi, ale trzeba też starannie kontrolować informatorów. Agent może zacząć konfabulować albo przejść na drugą stronę, bo go ktoś przewerbował. Trzeba stworzyć procedury weryfikacji informacji. Agenci mają spotkania kontrolne. Gdy są już zadeklarowanymi informatorami, to na przykład sadza się ich na wariografie i sprawdza, czy nie kłamią.

A taki wariograf w ogóle działa?

To bardzo dyskusyjne, czy działa. Ludzie, którzy nie są doświadczonymi joginami, w zasadzie nie są w stanie ukryć pewnych odruchów, począwszy od oczywistych, że człowiek ma przyspieszony oddech, czy się poci, a skończywszy na właściwościach elektrolitowych skóry…

A na przykład psychopaci?

No tak, ale po psychopacie też różne rzeczy widać. Na przykład są ludzie, którzy potrafią oszukać wariograf, ale zachowują się w taki sposób, jakby byli po silnych środkach farmakologicznych. Więc co z tego, że facet oszuka wariograf, który nie pokaże żadnych anomalii w reakcjach fizjologicznych, jeśli się zachowuje tak, jakby był lekko nieprzytomny? Nawet mówi powoli, bo tak bardzo stara się panować nad sobą. Jak słusznie zauważa Alex Berenson, czasami ważne jest nie tyle to, co pokaże wariograf, ile fakt, czy współpracownik w ogóle zgodzi się na taki test:

Potrzeba badania na wykrywaczu kłamstw wynikała z chęci biurokratycznych dupków do posiadania alibi oraz z ich prawdziwej wiary w potęgę wariografu. Ludzie z CIA rozkoszowali się myślą, że czarne linie wykresów prezentowały prawdę, najrzadszy z klejnotów. Jeżeli nie wyrazi zgody na badanie, nigdy więcej nie obdarzą go zaufaniem17.

Jednocześnie ten poligraf czy wariograf jest tyle wart, ile osoba, która go obsługuje i umie zweryfikować wyniki. Ludzie różnie reagują na stres. Zawsze zadaje się pytania kontrolne: „Jaka jest pogoda? Jaka dziś data? Jak masz na imię? Jaki masz samochód?”. To niezwykła sytuacja, sam fakt, że siedzisz przy wariografie, jest dla ciebie niepokojący, więc obsługa próbuje stworzyć tło i punkt odniesienia. Ale doświadczony agent może ukryć pewne reakcje.

Czyli jogini są lepszymi agentami niż psychopaci?

Nie wiem. Przede wszystkim generalnie poruszamy się w normalnych społecznościach, rządowych instytucjach. Tam nie ma wielu joginów. Sprawdza się oczywiście, czy dany człowiek nie jest przeszkolony, bo oficerów szkoli się w oszukiwaniu wariografów. Tylko że oszukać tak dobrze, żeby się nie zorientował ani poligraf, ani poligrafer, jest naprawdę bardzo trudno.

Wywiadowcy sprawdzają też agenta historycznie: czy na przykład nie zmienia się sposób pisania przez niego raportów, czy nagle w sposób istotny, niezrozumiały dla prowadzącego, nie zmienił się jego dostęp do informacji. Powiedzmy, że człowiek miał przez całe życie dostęp do informacji o produkcji śrubek, a nagle się okazało, że ma też dostęp do produkcji łożysk. Pytamy, czy zmienił stanowisko, a on mówi, że nie zmienił. No to skąd ma te informacje o łożyskach? Ktoś mu je przyniósł? Nie sądzę, by miał w tym jakiś interes.

Wywiadowcy sprawdzają też cały czas, czy agent informuje, czy zaczyna dezinformować. Czy się nie zmęczył, czy nie potrzebuje pieniędzy i żeby je dostać, nie zaczyna wymyślać sensacyjnych informacji. Słynny przykład to Nasz człowiek w Hawanie Grahama Greene’a. W tym tekście agent brytyjskiego wywiadu tak uzależnia się od pieniędzy, które dostaje, że wysyła do się centrali brytyjskiego wywiadu schematy odkurzacza i opisuje to jako wojskowe instalacje. I na początku nikt w tej centrali się nie orientuje, że to nie jest specyfika broni, tylko odkurzacza. Bardzo dobrze pokazuje to cytat z Cmentarza w Pradze Umberto Eco, gdzie słowami samego agenta autor przedstawia taki tok rozumowania:

Lepiej nie znać żadnego sekretu i dawać do zrozumienia, że sekrety się zna. To tak, jakby żyło się z dochodów z kapitału lub patentu. Leżysz brzuchem do góry, ludzie przechwalają się bezpodstawnie, że powierzyłeś im wstrząsające tajemnice, a ty zgarniasz pieniądze bez żadnego wysiłku18.

Ten agent to taki klasyczny konfabulant. To się oczywiście szybko wydaje, ale dlatego właśnie trzeba wszystko sprawdzać. Nie jest tak, że się człowieka werbuje i to już koniec.

Przygotowanie werbunku

Jak się przygotować do zwerbowania agenta?

Wszystko jest płynne, dobierane w taki sposób, żeby operacja była przede wszystkim niezawodna. Może trochę trwać, ale ma się udać. Przygotowanie werbunku jest o tyle żmudne, że musimy wybrać w sposób optymalny miejsce, w którym on się odbędzie. Najlepsze jest takie, które pasuje do zainteresowań werbowanego. Niezależnie od tego, czy to będzie opera, park czy stadion podczas meczu piłki nożnej, trzeba mieć świadomość, że tego nie może zobaczyć kontrwywiad. Obiekt werbunku może być obserwowany, bo ma dostęp do tajnych informacji albo pełni jakąś wrażliwą funkcję, więc kontrwywiad może się nim interesować rutynowo. Ale może też być tak, że człowiek, który ma zwerbować agenta, jest rozpoznanym werbownikiem. Służby specjalne nie mają zbyt wielu werbowników. W czasach Związku Radzieckiego służby kontrwywiadowcze wymieniały się zdjęciami oficerów rosyjskiego wywiadu, szczególnie tymi, o których wiedzieli, że są od najtrudniejszych operacji. Gdy taki człowiek zostanie rozpoznany na lotnisku, dworcu czy promie, choćby przy przekraczaniu granicy, oczywiste jest, że obejmie go obserwacja.

Opowiada o tym A.J. Quinnell: „Do standardowych praktyk agencji wywiadowczych należy przeglądanie list pasażerów w portach lotniczych położonych w regionach zapalnych. Listy te trafiają do komputerów tak oprogramowanych, że pewne nazwiska są natychmiast sygnalizowane”19.

Ten wątek rozwija Forsyth:

Jeśli Rosjanin nazwiskiem Iwanow towarzyszy radzieckiej delegacji handlowej w Kanadzie, zdjęcie jego twarzy zostaje niemal natychmiast przekazane przez Królewską Kanadyjską Policję Konną bratnim służbom w Waszyngtonie, Londynie i sojuszniczych krajach NATO. Może się okazać, że ten sam osobnik, występujący pod nazwiskiem Kozłow, został sfotografowany pięć lat wcześniej jako dziennikarz na obchodach święta niepodległości w jakimś afrykańskim kraju. Jeśli istniały wątpliwości co do prawdziwej profesji pana Iwanowa, sycącego oczy urokami Ottawy, identyfikacja fotograficzna je rozwiewała. Facet zostawał uznany za etatowego agenta KGB.

Wymiana zdjęć między sprzymierzonymi agencjami wywiadu, do których zalicza się błyskotliwy izraelski Mossad, ma charakter ciągły i wszechstronny. Niewielu obywateli krajów Bloku Wschodniego, którzy odwiedzają Zachód, a nawet kraje Trzeciego Świata, nie spogląda z kart fotograficznego albumu w przynajmniej dwudziestu różnych stolicach demokratycznych państw. Nikt też nie wjedzie na teren Związku Radzieckiego bez znalezienia się w centralnej kartotece wesolutkich fotek20.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki