Kroniki włoskie - Stendhal - ebook

Kroniki włoskie ebook

Stendhal

0,0

Opis

Kroniki włoskie” to zbiór opowiadań autorstwa Stendhala, słynnego francuskiego pisarza epoki romantyzmu oraz prekursora realizmu w literaturze.


W zbiorze tym znajdują się takie wspaniałe opowiadania jak: Rodzina Cenci, Vanina Vanini, Ksieni z Castro, Księżna Palliano, Wiktoria Accoramboni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-120-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

OD TŁUMACZA

Omawiając parokrotnie twórczość Stendhala, zaznaczyłem osobliwy jego stosunek do Włoch: ten drugi patrjotyzm, który w końcu wziął niemal górę nad francuskim i kazał mu ukochać wszystko, włoską ziemię, miasta, architekturę, muzykę, malarstwo, a nadewszystko włoską kobietę. Wrażenia, jakie dało młodemu chłopcu wejście do Medjolanu z armją Bonapartego, pierwsza miłość, pierwszy pojedynek, pierwsza bitwa, wszystko to wycisnęło się w jego sercu głęboko i przywiązało go na zawsze do tego kraju. Do Włoch tęskni Stendhal gdziekolwiek go losy zaniosą; w Paryżu czy w Smoleńsku lub pod Moskwą.

 W Paryżu zwłaszcza czuł się zawsze źle; jego obolała miłość własna jest w tem olbrzymiem skupieniu ludzi wciąż czujna, wciąż napięta; tu, w tym kraju gdzie ludzie mniej troszczą się o opinję drugich, ale pozwalają płynąć życiu wyławiając zeń godziny szczęścia, Stendhal doświadcza wypoczynku nerwów. Dla autora książki O Miłości, Włochy, ta ojczyzna miłości, zawsze pozostaną drogie, jedyne. Co nie przeszkadza mu — kiedy losy skazały go na stałe przebywanie we włoskiej mieścinie — tęsknić za Paryżem. Takie jest już serce ludzkie!  Drugą fanatyczną miłością, jaką ten zimny na pozór człowiek nosił w sercu, był Napoleon. Ale czyż Napoleon nie był też cząstką Włoch? Był nią z rasy, zwłaszcza dla Stendhala, który w wielkim Korsykaninie widział wcielenie kondotjerów czy tyranów włoskiego Średniowiecza. I z tych trzech umiłowań, Włoch, Napoleona i renesansu, wyrosła religja Stendhala: kult energji, kult namiętności, ślepej w dążeniu do celu, mądrej i jasnowidzącej w obmyślaniu środków, namiętności nie cofającej się przed żadną konsekwencją — oto piękno!  Zwłaszcza gdy to piękno oblecze postać pięknej kobiety, Stendhal gotów jest paść przed niem na twarz z uwielbieniem. Szuka go w historji — nie tej oficjalnej, utkanej wedle niego z kłamstw i komunałów — ale w historji prawdziwej, historji obyczajów, ujawniających się pod piórem naiwnych kronikarzy. Odtwarza je z wyobraźni w swoich utworach. Bohaterki jego powieści, to rodzone siostrzyce bohaterek tych Kronik Włoskich: księżna Sanseverina a Vanina Vanini; Matylda de la Mole a Helena Campireali — któż odróżni co tu historją a co wyobraźnią? Wygnany z Włoch — można użyć tego wyrażenia — do Francji, usycha Stendhal w niesympatycznym dlań Paryżu aż do rewolucji lipcowej, która, jak wiadomo, była pośrednio powrotem na widownię starych bonapartystów. Stendhal znów staje się oficjalną osobistością: zostaje konsulem francuskim w Civita-Vecchia. Nudząc się dosyć w tem miasteczku — ach, minęła dlań dobra miłość, która nie zostawiała czasu na nudy — szperał w starych rękopisach i w nich, jak zresztą sam opisuje (o ile nie mistyfikuje nas trochę, bo i z tem trzeba się liczyć u Stendhala), znalazł te kroniki. Jakże się musiał niemi delektować! Ileż skarbów dla siebie znalazł w tych pożółkłych kartach, nad któremi mógłby postawić jako motto słowa które gdzieś napisał: „Miłość jest rozkosznym kwiatem, ale trzeba mieć odwagę uszczknąć go nad brzegiem okropnych przepaści“.  Ileż znalazłby tu dokumentów do dzieła z którem się nosił, ale którego nie napisał nigdy: Historja energji we Włoszech!  Ale ten kult energji, bezwzględny aż do niemoralności, nie był u Stendhala doktryną literacką: tkwił głęboko w epoce, w warunkach które go wychowały. Już sama doba porewolucyjna wydała poniekąd zanik poczuć moralnych; a jakąż szkołą zdziczenia musiała być Wielka Armja Napoleona!

Porównajmy teorje Stendhala, który zresztą w praktyce dość był od nich odległy, będąc sam całe życie raczej sentymentalnym kochankiem, z bohaterami Balzaka, rozbitkami napoleonizmu, Filipem Bridau, Maksencjuszem Gilet.  Ale ten rys obyczajowy obchodzi tu Stendhala tylko mimochodem. Pięć kronik włoskich ma za ban>ohaterki pięć kobiet; medaljony ich rzeźbi rylcem świadomego artysty.  Rola Stendhala jako pisarza jest tu dość osobliwa. Stara się, aby go jaknajmniej było znać. W pełni Romantyzmu, mając w ręku te tematy jak gdyby stworzone na to aby pobudzić romantyczną wyobraźnię, sili się zostać oschłym kronikarzem. Całe stronice tłumaczy wręcz (stylem, jak zawsze, dość niedbałym) z włoskiego oryginału: ledwie tu i owdzie jakieś dotknięcie, linja, potrzebne dla wydobycia energji rysów; czasem przed rozpoczęciem opowiadania pozwoli sobie na małą rozprawkę, zawsze pełną oryginalnych myśli. Oddalił się nieco od tej bezosobistej oschłości stylu w najdłuższej z kronik, w Ksieni z Castro; i oto staje się nam jasne, dlaczego Stendhal miał rację tak się bronić wiejącemu ze wszystkich stron wiatrowi Romantyzmu: w tym bowiem utworze nie zdołał istotnie uniknąć romantycznego ukoloryzowania tematu.  Cztery kroniki włoskie sięgają doby Renesansu; piątą, Vanina Vanini, zaczerpnął pisarz z współczesności. Stanowi ona łącznik pomiędzy Włochami dawnemi, a temi które Stendhal znał osobiście; zarazem stanowi łącznik pomiędzy Stendhalem-kronikarzem a Stendhalem-poetą, który stworzył jedną z najenergiczniejszej narysowanych swoich postaci, ową księżnę Sansverina w Pustelni parmeńskiej. Tak więc, Kroniki włoskie stanowią nieodzowny prawie przyczynek do zrozumienia Stendhala jako powieściopisarza i jako wyznawcy owej filozofji, którą on sam ochrzcił mianem beylizmu. A ducha tych Kronik, bezosobistych napozór, oszczędnych w wyrazie aż do przesady, odnajdziemy w utworach niejednego z jego następców, począwszy od autora Carmen i Kolomby, Prospera Mérimée, też wytrwałego poszukiwacza energji.  Nie powiem, aby dzieje księżnej Palliano lub Wiktorji Accoramboni przejmowały zachwytem dla owego Renesansu, o którem przyjęte jest mówić z nabożnem uwielbieniem. Stendhal twierdzi, że te obyczaje były niezbędne, aby epoka mogła wydać Rafaela i Benwenuta Cellini: jeżeli tak, powiedzmy sobie z pociechą, że mieliśmy Wyspiańskiego tańszym kosztem... Warszawa, w listopadzie 1923.

RODZINA CENCI

Don Juan Moliera jest rozpustnikiem, niewątpliwie; ale przedewszystkiem jest człowiekiem z dobrego towarzystwa. Zanim się odda niezwyciężonemu pędowi, który go prze do ładnych kobiet, dba o to, aby się dostroić do pewnego idealnego wzoru; chce być przedmiotem bezgranicznego podziwu, na dworze młodego króla, pełnego dowcipu i wdzięku.

 Don Juan Mozarta bliższy jest już natury i mniej francuski: mniej myśli o sądzie drugich. Mamy tylko dwa portrety don Juana włoskiego, w postaci w jakiej musiał się objawić w owym pięknym kraju, w szesnastym wieku, w zaraniu odradzającej się cywilizacji.  Z tych dwóch portretów, jeden jest taki, że bezwarunkowo nie mogę go pokazać: epoka nasza jest zbyt świątobliwa: trzeba pamiętać wielkie słowo, które nieraz słyszałem z ust lorda Byrona: This age of cant. Owa obłuda, tak nudna i niezdolna oszukać nikogo, ma tę olbrzymią zaletę, iż daje głupcom temat do rozmowy: gorszą się że ktoś ośmielił się powiedzieć to a to, że się odważył śmiać z tego a tego, etc. Wadą jej jest, iż nieskończenie uszczupla sferę historji.  Jeśli czytelnik raczy mi pozwolić, przedstawię mu, z całą uniżonością, zapisek historyczny tyczący drugiego z owych Juanów: tego, o którym można mówić w r. 1837; nazywa się Franciszek Cenci.  Iżby don Juan był możliwy, trzeba aby istniała na świecie obłuda. Don Juan w starożytności byłby zjawiskiem bez treści; religja była radosnem świętem, zachęcała ludzi do rozkoszy, jakże miałaby piętnować istoty, które rozkosz czynią swym jedynym celem? Jedynie rząd mówił o powściągliwości; zabraniał tego, co mogło szkodzić ojczyźnie — to znaczy dobrze zrozumianemu interesowi ogółu — a nie tego, co może szkodzić danej jednostce.  Wszelki człowiek, który miał pociąg do kobiet i dużo pieniędzy, mógł być tedy don Juanem w Atenach. Nikt nie miał mu nic do zarzucenia; nikt nie głosił, że życie jest padołem płaczu i że zasługą jest cierpieć.  Nie sądzę, aby don Juan ateński mógł dojść do zbrodni równie szybko jak don Juanowie nowoczesnych monarchij. Znaczna część przyjemności naszego don Juana polega na urąganiu opinji; w początkach zaś, za młodu, wyobrażał sobie, że urąga jedynie obłudzie. Gwałcić prawa w monarchji typu Ludwika XV, wygarnąć z fuzji do pobijacza dachów i strącić go na dół, czyż to nie było dowodem, że ktoś się obraca w towarzystwie monarchy, że jest człowiekiem najlepszego tonu i że drwi sobie z sędziego, mieszczanina rodem? Drwić sobie z sędziego, czyi to nie jest pierwsza próba początkującego don Juana? U nas, kobiety nie są już w modzie, oto czemu don Juanowie zdarzają się rzadko; ale kiedy istnieli, zaczynali zawsze od szukania przyjemności bardzo naturalnych, szczycąc się zarazem, że się przeciwstawiają temu, co w ich mniemaniu, było bez podstaw w religji współczesnych. Dopiero później, kiedy don Juan zaczyna się psuć, znajduje on przedziwną rozkosz w tem, aby urągać nawet mniemaniom które sam uważa za słuszne i sprawiedliwe.  To przejście musiało być bardzo trudne u starożytnych; dopiero za cesarzów rzymskich, po Tyberjuszu i Kaprei, spotyka się rozpustników miłujących zepsucie dla zepsucia, to znaczy dla przyjemności urągania słusznym poglądom współczesnych.  Tak więc, religji chrześcijańskiej przypisuję możliwość satanicznej roli don Juana. Bezwątpienia, to ta religja ogłosiła światu, że lichy niewolnik czy gladjator mają duszę co do wartości i godności najzupełniej równą duszy samego Cezara; jakoż należy się jej dank za to uszlachetnienie uczuć: nie wątpię zresztą, że, prędzej czy później, uczucia te byłyby się zbudziły w sercu ludów. Eneida jest już o wiele tkliwsza niż Iljada.  Nauka Chrystusa była niemal tożsamą z nauką współczesnych mu filozofów arabskich; jedyna nowa rzecz, która weszła w świat wraz z zasadami głoszonemi przez św. Pawła, to ciało kapłańskie zupełnie oddzielone od reszty obywateli, a nawet mające sprzeczne z nimi interesy.  Ciało to wzięło za jedyne zadanie hodować i umacniać uczucia religijne; znalazło uroki i przyzwyczajenia zdolne oddziałać na dusze wszystkich klas, od nieokrzesanego pastucha aż do zużytego starego dworaka; umiało związać swoje wspomnienia z czarem wrażeń dziecięctwa; nie przepuściło najmniejszej zarazy ani najdrobniejszej klęski, aby z nich nie skorzystać dla pomnożenia lęku i uczucia religijnego, lub bodaj dla wzniesienia pięknego kościoła, jak np. Salute w Wenecji.  Istnienie tego ciała wydało cudowną rzecz: św. Leon, papież dający bez siły fizycznej opór dzikiemu Atylli i jego barbarzyńskim hordom, które napełniły strachem Chiny, Persję i Galję.  Tak więc, religja — podobnie jak owa „absolutna władza złagodzona piosenką“, zwana monarchją francuską — wydała osobliwe rzeczy, których świat nigdyby może nie ujrzał, gdyby był pozbawiony tych dwóch instytucji.  Wśród tych rzeczy dobrych albo złych, ale zawsze osobliwych i ciekawych, któreby mocno zdziwiły Arystotelesa, Polibjusza, Augusta i inne tęgie głowy w starożytności, mieszczę bez wahania nawskroś nowoczesny charakter don Juana. Jestto, mojem zdaniem, owoc ascetycznych urządzeń papieży władających po Lutrze; Leon X bowiem i jego dwór (1506) hołdowali mniejwięcej zasadom religji Ateńczyków. Don Juana Moliera wystawiono w początkach panowania Ludwika XIV, 15 lutego r. 1665; monarcha ów nie ugrzązł był jeszcze w dewocji, a mimo to cenzura duchowna kazała usunąć scenę żebraka w lesie. Aby wzmocnić swoje stanowisko, cenzura ta siliła się wytłumaczyć młodemu królowi — który był rzadkim nieukiem — ze słowo jansenista jest to synonim republikanina.  Oryginał stworzył Hiszpan, Tirso de Molina; włoska trupa grała przeróbkę tegoż w Paryżu około r. 1664, z szalonem powodzeniem. Jestto zapewne najczęściej grywana ze wszystkich komedyj w świecie. Bo też jest tam djabeł i miłość, lęk przed piekłem i namiętne pożądanie kobiety, to znaczy wszystko co jest najstraszniejszego i najsłodszego w oczach ludzi, o ile wzniosą się bodaj trochę ponad stan dzikich.  Nie dziw, że obraz don Juana wszedł do literatury za pośrednictwem hiszpańskiego poety. Miłość zajmuje wiele miejsca w życiu tego ludu; w owym kraju jest to namiętność, która przemożną ręką ugina pod sobą wszystkie inne, nawet — czyżby kto uwierzył? — próżność. Toż samo w Niemczech i we Włoszech. Biorąc ściśle, jedynie Francja najzupełniej jest wolna od tej namiętności, która tamtym każe popełniać tyle szaleństw: np. zaślubić ubogą dziewczynę, pod pozorem że jest ładna i że się ją kocha. Brzydkim pannom nie zbywa we Francji na wielbicielach: my jesteśmy ludzie rozsądni. Gdzieindziej trzeba im oblec sukienkę zakonną; dlatego to klasztory są nieodzowne w Hiszpanji. Panny nie mają posagów w tym kraju; prawo to zapewniło tryumf miłości. Czyż we Francji miłość nie schroniła się na piąte pięterko, to znaczy między dziewczęta, które wybierają sobie miłego bez pośrednictwa rejenta i rodziny?  Niema co mówić tutaj o don Juanie lorda Byrona; jestto poprostu nowy Faublas, ot, ładny chłopiec, na którego walą się wielkie nieprawdopodobne łaski losu.  We Włoszech zatem, i to jedynie w szesnastym wieku, musiał się zjawić po raz pierwszy ten osobliwy charakter.  We Włoszech, w siedemnastym wieku, mówiła pewna księżniczka, jedząc z rozkoszą lody w upalny wieczór: Co za szkoda, że to nie jest grzech.  To uczucie stanowi, wedle mnie, podstawę charakteru don Juana: jak widzimy, religja chrześcijańska jest dlań nieodzowna.  Pewien neapolitański autor woła: „Czyż to jest nic urągać niebu, wierząc iż, w tejże chwili, niebo może cię obrócić w popiół? Stąd, powiadają, olbrzymią rozkoszą jest mieć kochanką zakonnicę i to zakonnicę głęboko pobożną, doskonale świadomą tego że czyni źle, i błagającą Boga o przebaczenie z tą samą żarliwością z jaką grzeszy“.  Wyobraźmy sobie bardzo zepsutego chrześcijanina, urodzonego w Rzymie, w dobie gdy surowy Pius V przywrócił do czci lub wymyślił na nowo mnóstwo drobiazgowych praktyk, zgoła obcych owej prostej moralności, która mieni cnotą jedynie to, co jest użyteczne ludziom. Nieubłagana inkwizycja — nieubłagana tak, że jedynie krótko przetrwała we Włoszech i musiała się chronić w Hiszpanji — świeżo porósłszy w siły, napawała lękiem wszystkich. Przez kilka lat ścigano bardzo ciężkiemi karami zaniedbanie lub publiczną wzgardę owych drobnych praktyk, wyniesionych do rzędu najświętszych obowiązków religji; otóż, zepsuty Rzymianin o którym mówimy, wzruszył ramionami, widząc jak ogół drży przed straszliwem prawem inkwizycji:  „Ba, powiedział sobie, jestem najbogatszym człowiekiem w Rzymie, owej stolicy świata; chcę być i największym zuchem; będę sobie publicznie drwił ze wszystkiego co ci ludzie szanują, a co tak mało ma wspólnego z rzeczami godnemi szacunku“.  Albowiem don Juan, aby być sobą, musi być człowiekiem odważnym, oraz posiadać ów bystry i jasny umysł, pozwalający swobodnie czytać w pobudkach ludzi.  Franciszek Cenci musiał sobie powiedzieć: „Jakim wymownym czynem, ja Rzymianin, urodzony w Rzymie w r. 1527, właśnie podczas owych sześciu miesięcy, przez które luterańskie żołdaki konetabla Bourbon dopuszczały się najokropniejszych profanacji rzeczy świętych, jakim odważnym czynem zdołam zadziwić wszystkich i zabawić się przednio urągając opinji? Jak wprawić w zdumienie głupców, wśród których żyję? Jak znaleźć tę niewysłowioną rozkosz, aby się czuć innym od tego pospólstwa?“  W głowie Rzymianina, i to Rzymianina ze średniowiecza, nie mogło się pomieścić aby miał poprzestać na słowach. Niema kraju, w którym buńczuczne słowa byłyby w większej pogardzie niż we Włoszech.  Człowiek, który mógł sobie to powiedzieć, zwał się Franciszek Cenci: padł zabity w oczach swojej córki i swojej żony, 15 września 1598 r. Nic miłego nie zostało nam po tym don Juanie; charakteru jego nie złagodziła i nie pomniejszyła myśl o tem, aby być przedewszystkiem, jak don Juan Moliera, człowiekiem dobrego towarzystwa. Jeśli myślał o innych, to jedynie poto aby zaznaczyć swą wyższość nad nimi, posłużyć się nimi dla swoich celów, lub nienawidzić ich. Don Juan nie zna rozkoszy czerpanej w sympatji, w słodkiej zadumie, w złudzeniach tkliwego serca. Trzeba mu przedewszystkiem rozkoszy, któreby były tryumfem, któreby mogły być widoczne drugim i którymby nic można zaprzeczyć; trzeba mu owej listy, jaką bezczelny Leporello podsuwa przed oczy smętnej Elwirze.  Rzymski don Juan ustrzegł się tej ciężkiej niezręczności aby dawać klucz do swego charakteru, aby się zwierzać przed lokajem, jak don Juan Moliera; nie miał w życiu powiernika i nie wyrzekł innych słów prócz tych, które były potrzebne dla jego zamiarów. Nikt nie zeszedł go w chwili owej szczerej tkliwości i uroczej pogody, które każą nam tyle wybaczyć don Juanowi Mozarta; krótko mówiąc, portret, który wam ukażę, jest okropny.  Gdyby chodziło o mój wybór, nie byłbym opisywał tego charakteru; poprzestałbym na przestudjowaniu go, ile że bardziej jest okropny niż ciekawy; ale wyznaję, że prosili mnie o to towarzysze podróży, którym nie mogłem niczego odmówić. W r. 1823 miałem szczęście oglądać Włochy w towarzystwie uroczych osób, których nie zapomnę nigdy; oczarował mnie, wraz z niemi, portret Beatrix Cenci, który można oglądać w Rzymie, w pałacu Barberini.  Galerja tego pałacu sprowadza się obecnie do siedmiu czy ośmiu obrazów; ale cztery z nich to arcydzieła: przedewszystkiem portret słynnej Fornariny, kochanki Rafaela, pendzla samego Rafaela. Portret ten, co do którego nie może być wątpliwości, istnieją bowiem jego współczesne kopie, jest zupełnie różny od wizerunku, który w galerji florenckiej podają za portret kochanki Rafaela i który pod tem mianem utrwalił swym rylcem Morghen. Florencki portret nie jest nawet Rafaela. Przez cześć dla wielkiego imienia, czytelnik przebaczy mi może tę dygresję?  Drugi cenny portret w galerji Barberini jest pendzla Gwida; to portret Beatrix Cenci, który widzi się na tylu lichych rycinach. Wielki malarz osłonił szyję Beatryczy kawałkiem draperji; włożył jej na głowę turban; lękał się snadź posunąć prawdę aż do okropności, gdyby wiernie odtworzył strój, jaki sobie kazała sporządzić na dzień egzekucji, oraz stargane włosy biednej szesnastoletniej dziewczyny wydanej na łup rozpaczy. Głowa jest słodka i piękna, łagodne spojrzenie i oczy bardzo duże mają zdziwiony wyraz osoby, którą zaskoczono w chwili gdy płacze gorącemi łzami. Włosy są jasne i piękne. Niema w tej głowie nic z owej dumy rzymskiej, ani z tej świadomości własnej siły, jakie często czytamy w nieustraszonem spojrzeniu jakiejś córy Tybru, di una figlia del Tevere, jak one same o sobie mówią z dumą. Nieszczęściem, półcienie tego portretu zrudziały w czasie owych długich dwustu trzydziestu ośmiu lat, dzielących nas od katastrofy, którą chcemy opowiedzieć.  Trzeci portret w galerji Barberini, to Lukrecja Petroni, macocha Beatryczy, stracona wraz z nią. Typ matrony rzymskiej w pełni piękności i dumy. Wydatne rysy, olśniewająca płeć, brwi czarne i silnie zaznaczone, spojrzenie rozkazujące a przepojone rozkoszą. Wspaniały kontrast z łagodną, prostą, prawie niemiecką fizjognomją pasierbicy.  Czwarty portret, błyszczący prawdą i blaskiem kolorów, to jedno z arcydzieł Tycjana; owa niewolnica grecka, która była kochanką słynnego doży Barbarigo.  Prawie każdy cudzoziemiec przybyły do Rzymu każe się prowadzić zaraz do galerji Barberini; ciągną ich — kobiety zwłaszcza — portrety Beatrix Cenci i jej macochy. Podzieliłem tę powszechną ciekawość; następnie, jak wszyscy, starałem się uzyskać dostęp do aktów słynnego procesu. Jeśli zdołacie to osiągnąć, będziecie, sądzę, zdumieni, czytając te akta (gdzie wszystko jest po łacinie, z wyjątkiem odpowiedzi oskarżonych), że nie znajdziecie wcale faktów. To stąd, że w Rzymie, w r. 1599, fakty te nie były nikomu obce. Pozwolono mi skopjować współczesną opowieść; sądziłem, że mogę dać jej przekład nie obrażając niczyjej obyczajności; przynajmniej przekład ten można było głośno odczytać przy damach w r. 1823. Rozumie się, że tłumacz przestaje być wierny tam, gdzie nie może nim być: zgroza zdławiłaby zainteresowanie.  Smutna rola don Juana (tego który nie stara się dociągnąć do idealnego wzoru i który pamięta o opinji świata jedynie poto aby ją znieważać) przedstawiona jest tutaj w całej okropności. Wyuzdanie jego zbrodni zmusiło dwie nieszczęśliwe kobiety do tego, że go kazały zabić w swoich oczach; z tych dwóch kobiet jedna była jego żoną, druga córką, — i czytelnik nie będzie śmiał rozstrzygnąć, czy były winne. Współcześni uważali, że nie zasługują na śmierć.  Jestem przekonany, że tradycja Galeota Manfrcdi (który zginął z ręki swojej żony — temat ujęty przez wielkiego poetę Montiego) i tyle innych domowych tragedji piętnastego wieku, mniej znanych i ledwie wspomnianych w poszczególnych kronikach włoskich miast, kończyły się sceną podobną do sceny w zamku Petrella. Oto przekład współczesnego opowiadania; spisano je w rzymskiej włoszczyźnie dnia 14 września 1599 r.

PRAWDZIWA HISTORJA

śmierci Jakóba i Beatryczy Cenci oraz Lukrecji Petroni Cenci, ich macochy, straconych za zbrodnię ojcobójstwa, ostatniej soboty dnia 11 września r. 1599, za panowania Jego świątobliwości papieża Klemensa VII Aldobrandini.  Ohydne życie, jakie wiódł Franciszek Cenci, urodzony w Rzymie, jeden z najmożniejszych naszych obywateli, doprowadził go w końcu do zguby. Spowodował on przedwczesną śmierć swoich synów, krzepkich i dzielnych młodzieńców, oraz córki Beatryczy, która, mimo że ją zawiedziono na stracenie ledwie przed czterema dniami, w szesnastym roku życia, uchodziła za jedną z najpiękniejszych istot w państwie papieskiem i w całej Italji. Krąży pogłoska, Ze imć Gwido Reni, jeden z wychowanków wspaniałej szkoły bolońskiej, postarał się zrobić portret biednej Beatryczy, w ubiegły piątek, w wilję jej stracenia. Jeśli ów wielki malarz wywiązał się z tego zadania tak jak to uczynił w innych obrazach wykonanych w naszej stolicy, potomność będzie mogła sobie wytworzyć jakieś pojęcie o piękności tej cudnej dziewczyny. Iżby mogła zachować również wspomnienie jej bezprzykładnych niedoli oraz zdumiewającej siły z jaką ta dusza, naprawdę rzymska, umiała stawić im czoło, postanowiłem spisać to, czegom się dowiedział o czynie, który ją zawiódł na śmierć, oraz to com widział w dniu jej chlubnej tragedji.  Osoby, które mi udzieliły informacyj, mogły, z racji swego stanowiska, znać najtajniejsze okoliczności, nieznane w Rzymie nawet dziś, mimo że od sześciu tygodni nikt nie mówi o niczem innem jak tylko o procesie Cencich. Będę pisał dość swobodnie, w przeświadczeniu iż mogę złożyć swój komentarz w czcigodnem archiwum, skąd z pewnością nie wydobędą go aż po mojej śmierci. Jedyną mą zgryzotą jest, iż muszę — ale tak każe prawda — mówić przeciw niewinności tej biednej Beatrix Cenci, uwielbianej i szanowanej przez wszystkich którzy ją znali, tyle ile jej ohydny ojciec był znienawidzony i przeklinany.  Człowiek ten, który, nie można zaprzeczyć, otrzymał od nieba zdumiewający rozum i oryginalność, był synem monsignora Cenci, który za Piusa V (Ghisleri) wzniósł się na stanowisko podskarbiego (ministra finansów). Ten święty papież, całkowicie, jak wiadomo, pochłonięty słuszną nienawiścią do herezji oraz odbudowywaniem swej wspaniałej Inkwizycji, żywił jedynie wzgardę dla świeckiego zarządu swego państwa, tak iż monsignor Cenci, pełniący urząd podskarbiego przez kilka lat przed r. 1572, zdołał zostawić temu okropnemu człowiekowi, który był jego synem a ojcem Beatryczy, czysty dochód stu sześćdziesięciu tysięcy piastrów (około dwóch miljonów pięćset tysięcy franków w r. 1837).

Franciszek Cenci, prócz tego wielkiego majątku, miał sławę odwagi i roztropności taką, jakiej, za jego młodości, nie zdołał osiągnąć nikt inny w Rzymie; a sława ta dawała mu tem więcej wpływu na dworze papieskim i wśród całego ludu, ile że zbrodnie, o które zaczynano go obwiniać, były z rodzaju, który świat łatwo przebacza. Wielu Rzymian przypominało sobie jeszcze z żalem swobodę myślenia i działania jakiej kosztowano za Leona X, którego nam wydarto w r. 1549. Już za tego papieża zaczęto mówić o młodym Franciszku Cenci z przyczyny jego szczególnych miłostek, uwieńczonych pomyślnym skutkiem dzięki jeszcze szczególniejszym środkom.  Za Pawła III, w epoce gdy jeszcze można było mówić z niejakiem bezpieczeństwem, wielu mówiło, że Franciszek Cenci jest zwłaszcza chciwy niezwykłych wydarzeń, któreby mogły mu dać peripezie di nuova idea, nowe i niepokojące wrażenia; ci opierali się na tem, iż w jego księgach rachunkowych znaleziono takie np. punkty:  „Za przygody i peripezie w Toskanelli trzy tysiące pięćset piastrów (około sześćdziesięciu tysięcy franków z r. 1837), e non fu caro, i to nie było za drogo“.  Nie jest może wiadomo w innych miastach włoskich, że nasze losy i nasz sposób życia w Rzymie zmieniają się wedle charakteru panującego papieża. Tak więc, przez trzynaście lat, pod dobrym papieżem Grzegorzem XIII (Buoncompagni) wszystko było w Rzymie wolno; kto chciał, kazał zasztyletować swego wroga i, byle się zachowywał przyzwoicie, nie był ścigany. Po tym nadmiarze pobłażania nastał nadmiar srogości przez pięć lat, które panował wielki Sykstus V. Powiadano o nim jak o cesarzu Auguście, iż albo nie powinien był przyjść nigdy, albo powinien był zostać na zawsze. Wówczas Rzym oglądał stracenie nieszczęśników za morderstwa lub otrucia zapomniane od dziesiątka lat, z których mieli nieszczęście wyspowiadać się przed kardynałem Montalto, później Sykstusem V.  O Franciszku Cenci zaczęło być głośno głównie za Grzegorza XIII; pojął żonę bardzo bogatą i pod każdym względem odpowiadającą tak możnemu panu; umarła, dawszy mu siedmioro dzieci. Wkrótce po jej śmierci zaślubił powtórnie Lukrecję Petroni, osobę rzadkiej urody, słynną zwłaszcza olśniewającą białością cery, ale nieco zbyt pełną, jak to jest powszechną wadą Rzymianek. Z Lukrecją nie miał dzieci.  Najmniejszą przywarą, o jaką można było winić Franciszka Cenci, była skłonność do haniebnych miłości; największą ta, że nie wierzył w Boga. W życiu nie ujrzał go nikt wchodzącego do kościoła.  Wtrącony trzy razy do więzienia za swoje haniebne miłostki, ocalił się dając dwieście tysięcy piastrów osobom będącym w łasce u papieżów pod którymi kolejno żył. (Dwieście tysięcy piastrów równa się mniej więcej pięciu miljonom z r. 1837).  Widziałem Franciszka Cenci jedynie wówczas gdy mu już włosy siwiały, pod papieżem Buoncompagni, kiedy śmiałkom wszystko było dozwolone. Był to człowiek mający jakieś pięć stóp i cztery cale wzrostu, zręcznej postawy mimo iż zbyt chudy; uchodził za wielkiego osiłka, może sam rozpuszczał te pogłoski; oczy miał duże i wyraziste, ale z powieką zanadto obwisłą; nos wydatny i duży, wargi cienkie, uśmiech pełen wdzięku. Uśmiech ten stawał się straszny, kiedy Cenci wlepiał spojrzenie w któregoś ze swoich wrogów; skoro był bodaj trochę wzruszony i podrażniony, drżał na całem ciele tak, że niepodobna mu było tego opanować. Widziałem go za młodu, pod papieżem Buoncompagni, jak puszczał się konno z Rzymu do Neapolu, zapewne dla jakiejś miłostki; jechał przez lasy San Germano i Fajola nie troszcząc się o bandytów, i odbywał podobno tę drogę w dwadzieścia godzin. Podróżował zawsze sam, nie uprzedzając nikogo; kiedy jeden koń był zdrożony, kupował albo kradł innego. Skoro robiono jakieś ceremonje, on nie robił sobie ceremonji z tem aby pchnąć kogo sztyletem. Ale, poprawdzie, za mej młodości, to znaczy kiedy on miał czterdzieści ośm albo pięćdziesiąt lat, nikt nie był na tyle śmiały aby mu się przeciwić. Wielką jego przyjemnością było zwłaszcza urągać nieprzyjaciołom.  Znano go dobrze na wszystkich gościńcach w stanach Jego świątobliwości; płacił hojnie, ale też był zdolny, w parę miesięcy po doznanem uchybieniu, wysłać zbirów i zgładzić tego kto go obraził.  Jedynym cnotliwym czynem, jakiego dokonał przez całe długie życie, było to, że zbudował, w dziedzińcu swego rozległego pałacu w pobliżu Tybru, kościół poświęcony św. Tomaszowi; a i to jeszcze pobudką tego pięknego czynu była osobliwa chęć, aby mieć pod okiem groby wszystkich swoich dzieci, do których żywił bezmierną i wynaturzoną nienawiść, zgoła od ich najwcześniejszej młodości, kiedy nie mogły go jeszcze niczem obrazić.  Tam chce je mieć wszystkie, mawiał często z gorzkim uśmiechem do robotników, których zatrudniał przy budowie kościoła. Trzech starszych, Jakóba, Krzysztofa i Rocha, posłał na naukę do uniwersytetu w Salamance w Hiszpanji. Skoro się raz znaleźli w tych odległych stronach, znajdował złośliwą przyjemność w tem, aby im nie posyłać wcale pieniędzy, tak iż nieszczęśliwi młodzieńcy, napisawszy do ojca mnóstwo listów bez odpowiedzi, zmuszeni byli nędznie wracać do ojczyzny, pożyczając lub żebrząc przez całą drogę.  W Rzymie zastali ojca sroższym jeszcze, surowszym i drapieżniejszym niż kiedykolwiek; mimo swych ogromnych bogactw, nie chciał ich ani odziać ani dawać im pieniędzy na najprostsze życie. Nieszczęśliwi musieli odwołać się do papieża, który zniewolił Franciszka Cenci aby im wyznaczył małą pensyjkę. Z tą szczupłą pomocą opuścili dom.  Niebawem, z okazji swoich bezecnych miłostek, Franciszek dostał się do więzienia trzeci i ostatni raz; na co trzej bracia wyprosili posłuchanie u Ojca św., obecnie władającego nam papieża, i prosili go wspólnie, aby uśmiercił Franciszka Cenci ich ojca, który, powiadali, okryje hańbą ich dom. Klemens VIII miał wielką ochotę to uczynić, ale poniechał swej pierwotnej myśli, aby nie dać zadowolenia wyrodnym dzieciom i wygnał je haniebnie z przed swego oblicza.  Ojciec, jak wspomnieliśmy wyżej, wydostał się z więzienia dając znaczną sumę komuś, kto mógł mu być pomocny. Można pojąć, że osobliwy krok trzech najstarszych synów musiał pomnożyć jeszcze nienawiść jego do dzieci. Przeklinał je bezustanku, duże i małe, i codziennie bił kijem dwie biedne córki, które mieszkały z nim w pałacu.  Najstarsza, mimo iż pilnie strzeżona, poty dokładała starań, aż zdołała przedłożyć papieżowi suplikę, zaklinając Jego Świątobliwość, aby ją wydał za mąż lub pomieścił w klasztorze. Klemens VIII ulitował się jej niedoli i wydał ją za Karola Gabrielli, z najszlachetniejszego domu w Gubbio; Jego świątobliwość zmusił ojca do wypłacenia znacznego posagu.  Na ten niespodziany cios Franciszek Cenci wpadł w straszny gniew. W obawie aby Beatrix, podrósłszy trochę, nie zdobyła się na podobny pomysł, zamknął ją w jednym z apartamentów olbrzymiego pałacu. Tam, nikomu nie wolno było oglądać Beatryczy, liczącej wówczas ledwie czternaście lat, a już będącej w pełni swej cudnej piękności. Posiadała zwłaszcza wesołość, niewinność i humor jakiego nigdy u nikogo nie spotkałem. Franciszek Cenci sam nosił jej pożywienie. Można przypuszczać, że wówczas-to potwór zakochał się w niej, lub udawał zakochanego, aby dręczyć swą nieszczęsną córkę. Często wspominał jej o przewrotnej sztuczce, jaką mu wypłatała jej starsza siostra i, doprowadzając się do furji dźwiękiem własnych słów, okładał w końcu razami biedną Beatryczę.  Wśród tego, Roch Cenci, jego syn, zginął z ręki jakiegoś rzeźnika, a następnego roku zabił Krzysztofa Cenci Paweł Corso z Massy. Przy tej sposobności ojciec okazał całą swą bezbożność, na pogrzebie bowiem obu synów nie chciał dać ani bajoka na świece. Dowiadując się o losie syna swego Krzysztofa, wykrzyknął, że dopiero wówczas będzie rad, kiedy wszystkie jego dzieci znajdą się w ziemi, i że, skoro ostatnie umrze, on, na znak radości, podpali swój pałac. Rzym zdumiewał się takiemi słowy, ale wszystko zdało się możliwe ze strony człowieka, który swą chlubę pokładał w tem aby urągać całemu światu, nawet samemu papieżowi.  (Tutaj staje się zupełnem niepodobieństwem podążyć za rzymskim kronikarzem w bardzo ciemnem opowiadaniu osobliwych rzeczy, jakiemi Franciszek Cenci starał się zadziwić współczesnych. Żona jego i jego nieszczęśliwa córka stały się, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, ofiarami tych ohydnych kaprysów).  Wszystko to nie wystarczało mu, groźbami i siłą próbował zgwałcić córkę Beatryczę, która była już duża i ładna; nie wstydził się kłaść w jej łóżku, zupełnie nagi. Przechadzał się z nią po salonach, będąc zupełnie obnażony; poczem wiódł ją do łóżka żony, iżby przy blasku lampy biedna Lukrecja mogła widzieć, co on robi z Beatryczą.  Wmawiał w biedną dziewczynę okropną herezję, którą ledwie śmiem przytoczyć, mianowicie że, jeśli ojciec ma sprawę z własną córką, dzieci które stąd się urodzą są niezawodnie święte, i że wszyscy najwięksi święci czczeni przez Kościół urodzili się w ten sposób, to znaczy że ich macierzysty dziadek był ich ojcem.  Kiedy Beatryx opierała się jego ohydnym chuciom, bił ją tak dotkliwie, iż biedna dziewczyna, nie mogąc znieść tego okropnego życia, zapragnęła pójść w ślady starszej siostry. Przesłała naszemu świątobliwemu papieżowi szczegółową suplikę; ale należy przypuścić że Franciszek Cenci ubezpieczył się w tej mierze, nie zdaje się bowiem aby ta suplika doszła kiedy rąk Jego Świątobliwości; przynajmniej niepodobna jej było odnaleźć w sekretarjacie Memoriali, kiedy, po uwięzieniu Beatryczy, obrońca jej bardzo potrzebował tego dokumentu; byłby on poniekąd dowodem wybryków, jakich widownią był zamek w Petrella. Czyż nie byłoby dla wszystkich jasne że Beatrix Cenci znalazła się w położeniu godziwej obrony? Memorjał ten przemawiał również w imieniu Lukrecji, macochy Beatryczy.  Franciszek Cenci dowiedział się o tem staraniu; można się domyślać z jaką wściekłością podwoił prześladowanie obu nieszczęśliwych kobiet.  Życie ich stało się nie do zniesienia; wówczas-to, widząc jasno, ze niczego nie mogą się spodziewać po sprawiedliwości panującego, którego dworaków Franciszek zjednał sobie podarkami, postanowiły chwycić się ostatecznego środka, który je zgubił, ale który miał tę korzyść, iż zakończył ich cierpienia na tym świecie.  Trzeba wiedzieć, że sławny monsignor Guerra często bywał w pałacu Cencich; był to człowiek wysokiego wzrostu i wogóle piękny mężczyzna; otrzymał od losu ten osobny dar, że ze wszystkiego do czego zechciał się przyłożyć, wywiązywał się ze szczególnym wdziękiem. Przypuszczano, że kochał Beatryczę i że miał zamiar zrzucić mantelleta i ożenić się z nią; ale, mimo że starał się z wielką bacznością kryć swoje uczucia, ściągnął na siebie nienawiść Franciszka Cenci, który wyrzucał mu bliską zażyłość ze wszystkiemi jego dziećmi. Ilekroć monsignor Guerra się dowiedział, że signora Cenci niema w pałacu, udawał się do apartamentu pań i spędzał tam po kilka godzin, gawędząc z niemi i słuchając ich skarg na niewiarygodne obchodzenie, jakiego obie były pastwą. Zdaje się, że pierwsza Beatrix odważyła się wspomnieć monsignorowi Guerra o planie, jaki powzięły. Z czasem monsignor zgodził się przyłożyć do tego rękę; naglony niejednokrotnie przez Beatryczę, umyślił wreszcie powiadomić o tym osobliwym zamiarze Jakóba Cenci, bez którego zgody nic nie można było rozpocząć, ile że był najstarszym bratem i głową domu po Franciszku.  Jakób przystał do spisku nadzwyczaj łatwo; ojciec obchodził się z nim okropnie, nie dawał mu żadnego zasiłku, co było dla Jakóba tem dotkliwsze, iż miał żonę i sześcioro dzieci. Za miejsce do narady się i omówienia szczegółów śmierci Franciszka wybrano mieszkanie monsignora Guerra. Sprawę roztrząśnięto najstaranniej, we wszystkich szczegółach przyjmując zdanie Lukrecji i Beatryczy. Kiedy wreszcie rzecz była postanowiona, wybrano dwóch wasalów Franciszka Cenci, którzy żywili doń śmiertelną nienawiść. Jeden nazywał się Marzio; był to dzielny człowiek, bardzo przywiązany do dzieci Franciszka; aby uczynić coś, coby im było miłe, zgodził się wziąć udział w ojcobójstwe. Drugiego, Olimpja, książę Colonna mianował był kasztelanem fortecy Petrella, w królestwie Neapolu; ale, mocą swego wpływu u księcia, Franciszek Cenci wypędził go stamtąd.  Umówiono wszystko z tymi dwoma. Ponieważ Franciszek Cenci oznajmił, iż, aby uniknąć rzymskich wyziewów, spędzi najbliższe lato w tej właśnie warowni w Petrella, umyślono zgromadzić tam tuzin neapolitańskich zbirów. Olimpjo podjął się ich dostarczyć. Postanowiono, że ich ukryje w lasach niedaleko Petrella, że ich uprzedzi o chwili, w której Franciszek Cenci puści się w drogę: porwą go z gościńca i każą oznajmić rodzinie, iż gotowi są go uwolnić w zamian za znaczny okup. Dzieci wrócą wówczas do Rzymu, aby zgromadzić sumę żądaną przez rozbójników; muszą udać, że nie mogły zebrać jej dość szybko, a zbóje, w myśl swej groźby, nie otrzymawszy pieniędzy, uśmiercą Franciszka. W ten sposób nikomu nie przyjdzie na myśl podejrzewać istotnych sprawców.  Ale, skoro nadeszło lato i Franciszek Cenci wyjechał z Rzymu do Petrella, szpieg, który miał uprzedzić o wyjeździe, ostrzegł zbyt późno zbirów zaczajonych w lesie, tak iż nie zdążyli wypaść na gościniec. Cenci przybył do Petrella bez szkody, zbóje zaś, zmęczeni oczekiwaniem wątpliwego łupu, udali się gdzieindziej kraść na własny rachunek.  Tymczasem Cenci, starzec roztropny i podejrzliwy, nie wychylał się nigdy z fortecy. Że zaś zły humor jego wzrastał z dolegliwościami wieku, które mu były nie do zniesienia, podwoił jeszcze okrucieństwo, z jakiem dręczył dwie biedne kobiety. Twierdził, że one cieszą się z jego niemocy.  Beatrix, doprowadzona