Królowie Życia - Jarosław Knap - ebook + książka

Królowie Życia ebook

Jarosław Knap

5,0

Opis

Książka jest próbą ukazania prapoczątku, genezy krakowskiej mafii.

Prawdziwe są opisywane zdarzenia, te kryminalne, jak i większość obyczajowych. Prawdziwe ofiary gangsterów. Życiorysy przestępców to kompilacja losów najgroźniejszych krakowskich bandziorów.

Zbieżność imion, nazwisk i pseudonimów jest przypadkowa. Choć właściwie nie same imiona są tu ważne. W „Królach życia" najważniejszy jest przypadek. Wielu „bohaterów" mogło pójść inną drogą. Wielu miało szanse na normalne życie, na kariery z dala od pistoletów, kastetów, noży i kijów bejsbolowych. A jednak stali się żyjącymi w luksusie okrutnikami. Jak do tego doszło? I czy to znaczy, że mordując, wyzbyli się człowieczeństwa?

 

"Odprowadził wzrokiem niknące na widnokręgu światła Wenecji. Poranek na pokładzie ekskluzywnego jachtu był jedną z przyjemności, której Chudzielec nie spodziewał się zaznać w życiu. Świeża bryza tłumiła skutecz­nie skwar słońca. Uwijający się kelnerzy co chwilę donosili nowe potrawy i napoje. Jeden z nich chyba szczególnie upodobał sobie Chudzielca. Co chwilę coś mu przynosił, próbował nawiązać konwersację w świergoczą­cej mowie, z której Chudzielec nie rozumiał ani słowa.

- Buon appetito.

- Błon, błon, browca byś mi zimnego dał.

- Non capisco.

-B-R-O-W-C-A - Chudzielec wolno przeliterował słowo. Był prze­konany, że znają je ludzie na całym świecie, a już na pewno kelnerzy."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Warszawa 2017

Copyright © by Fabuła Fraza

Copyright © by Jarosław Knap

Projekt graficzny i skład: Dymitr Miłowanow

Zdjęcia: Archiwum Polska Press

Korekta: Alicja Kobel

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN: 978-83-65411-18-1

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

02-495 Warszawa

ul. Apartamentowa 6/B3

www.fabulafraza.pl

[email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

W czasach PRL życie Nowej Huty toczyło się wokół kombinatu i w kombinacie

Prolog

Złote czasy polskich gangów i kierujących nimi mafiosów przypadają na lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. To wtedy powstały najgroźniejsze organizacje mafijne. Policja, jeszcze słaba na początku transformacji, nie miała odpowiednich środków, a tym bardziej doświadczenia w zwalczaniu gangów, budowanych na wzór tych, które znamy z „Ojca chrzestnego”. Jednym z najgroźniejszych i najbardziej okrutnych gangów był gang krakowski.

Wszystko zaczęło się dekadę wcześniej w Nowej Hucie, dzielnicy odległej od centrum miasta. Nowa Huta na początku lat osiemdziesiątych przypominała blokowiska znane pod każdą szerokością geograficzną. W powstaniu i trwaniu mafii pomogły niezwykle silne więzi rodzinne, a także osiedlowe przyjaźnie.

Książka jest próbą ukazania prapoczątku, genezy krakowskiej mafii. Prawdziwe są opisywane przeze mnie zdarzenia, te kryminalne, jak i większość obyczajowych. Prawdziwe ofiary gangsterów. Życiorysy przestępców to kompilacja losów najgroźniejszych krakowskich bandziorów. Zbieżność imion, nazwisk i pseudonimów jest przypadkowa. Choć właściwie nie same imiona są tu ważne. W „Królach życia” najważniejszy jest przypadek. Wielu z moich „bohaterów” mogło pójść inną drogą. Wielu miało szanse na normalne życie, na kariery z dala od pistoletów, kastetów, noży i kijów bejsbolowych. A jednak stali się żyjącymi w luksusie okrutnikami. Jak do tego doszło? I czy to znaczy, że mordując, wyzbyli się człowieczeństwa?

Niemal w każdej nowohuckiej rodzinie był ktoś, kto pracował w Hucie im. Lenina

Nowa Huta rok 1982

– O mój Jezu, przebacz nam nasze grzechy,

zachowaj nas od ognia piekielnego,

zaprowadź wszystkie dusze do nieba...

Ksiądz proboszcz zawsze, kiedy wypowiadał ten fragment modlitwy fatimskiej, miał wzrok zawieszony w próżni. Tak jakby szukał gdzieś w przestrzeni myśli, emocji i odpowiedzi na odwieczne pytania. Tym razem skupił się na bujnej czuprynie jednego z ministrantów. Andrzej był wysokim, szczupłym nastolatkiem. Uczył się w drugiej klasie technikum, a wolne chwile spędzał w parafii kościoła w Bieńczycach. Msze fatimskie odprawiane każdego trzynastego dnia miesiąca były jego ulubionymi nabożeństwami. Może dlatego, że były bardzo uroczyste. Zawsze gromadziły tłumy wiernych. Tego dnia w kościele czuć było gaz, bo schroniło się w nim wielu uczestników starć z milicją. Zamieszki objęły prawie całą dzielnicę: od Huty Lenina, przez plac Centralny, aż po Bieńczyce, gdzie stał okazały kościół Arka Pana. Andrzej zaraz po mszy chciał wracać do domu, ale jego wzrok przyciągnął tłum ludzi na placu przed kościołem. Kiedy na sygnale podjechała karetka pogotowia, zdążył tylko zobaczyć, jak zabierają do środka zakrwawionego młodego człowieka. Na płycie chodnika, w świetle latarni, odbijała się rozdeptana kałuża krwi. Od przechodniów dowiedział się tylko tyle, że milicjant zastrzelił chłopaka. Przestraszył się. Chyłkiem pobiegł do domu. Zamknął się w łazience. Wyszedł dopiero wtedy, kiedy wszyscy poszli spać. Leżąc w łóżku, trzymał różaniec. W nocy długo modlił się w intencji zamordowanego.

Dom rodzinny

Budzik był dla Andrzeja najbardziej znienawidzonym przedmiotem. Codziennie, od poniedziałku do piątku, rodzice nastawiali go na szóstą rano. Andrzej musiał wstawać wcześnie, żeby zdążyć na śniadanie. Matka wychodziła do pracy dokładnie o 6.30, tramwaj odjeżdżał pięć minut później, w pracy była o 6.55. Andrzej, chcąc nie chcąc, musiał już od szkoły podstawowej dostosować się do rytmu życia rodziny. Ojciec pracował na trzy zmiany. Gdy nie pracował, to spał. Rzadko się widywali. Pobudka o szóstej rano dawała szansę na ciepłe kakao i kanapki.

Pokój chłopca składał się właściwie z jednego mebla, wynalazku lat osiemdziesiątych o nazwie półkotapczan. Łączył on w sobie kilka funkcji: klasyczną szafkę z półkami, łóżko chowające się do środka i dwa stoły, które można było rozłożyć po ustawieniu łóżka w pionie. Na powierzchni kilku metrów i tak nic więcej się nie mieściło. Jedynym dodatkiem były dwa krzesła. Prawie całą ścianę naprzeciw łóżka zajmowała słomkowa mata, na niej wisiał święty obrazek, pamiątka pierwszej komunii. Obok, przyczepione na szpilkach, prężyły się dumnie puste paczki po zachodnich papierosach: marlboro w sztywnej tekturce, lordy, winstony, pall malle. Na środku, wpięta szpilką z dużym, czerwonym łebkiem, paczka dunhilli. Andrzej nie palił, ale tak jak wszyscy koledzy z technikum zbierał ładne, zachodnie opakowania po papierosach. Na makatce dumnie wisiało jeszcze zdjęcie polskiej reprezentacji w piłce nożnej, jednym z marzeń nastolatka była bowiem kariera piłkarza. Takiego, który wygra mistrzostwa świata. Po szkole pilnie trenował na osiedlowym boisku. Jak na szesnastolatka był wyjątkowo poukładany i grzeczny. W tygodniu szkoła, sport, spotkania z rówieśnikami. W niedzielę i święta służenie do mszy w pobliskim kościele.

Szósta rano, przeklęta szósta rano. Andrzej prawie nie spał tej nocy. W głowie cały czas miał obrazki z ulicy, plamę krwi na chodniku, twarze ciekawskich przechodniów. Wykorzystał wolną chwilę, by dostać się do oblężonej, jak co rano, łazienki. Technika szybkiego wskakiwania pod prysznic była jedną ze specjalności Andrzeja. Wykorzystywał chwilę, kiedy matka stawiała czajnik na herbatę, a reszta rodziny, zwabiona zapachami dochodzącymi z kuchni, jakby na chwilę zamierała w oczekiwaniu na śniadanie. Wsuwał się wtedy do łazienki. Zaczynał dzień od przeglądania się w lustrze. Jako nastolatek z upragnieniem czekał, aż na jego twarzy pojawi się prawdziwy zarost, atrybut dorosłości i męskości. Codziennie golił się maszynką elektryczną ojca. Kolega powiedział mu kiedyś, że zarost będzie dużo lepszy, jeśli często będzie go golił.

Co roku, w sierpniu, prawie na miesiąc wyjeżdżał na jakiś obóz. To była dla niego pierwsza szkoła przetrwania. Nocne wachty uczyły, jak nie bać się ciemności. Sprawy sporne załatwiano tam po męsku, czyli wychodząc do lasu „na solo”. Na obozach nauczył się bić, oceniać swoje szanse, kopać i drapać. Szkoła życia przydawała się na podwórku, gdzie panowało tylko jedno prawo – silniejszego. Nie pamiętał, by kiedykolwiek którykolwiek z jego znajomych skarżył się rodzicom lub nauczycielce. Takich ludzi osiedlowe bandy wyrostków nie tolerowały. Wszystko zawsze załatwiali między sobą, a skarżypyta na osiedlu był jeszcze gorszy od kujona. Nikt z nim nie rozmawiał, był czarną owcą, zatrutym powietrzem, wyrzutkiem poza nawiasem miejscowej społeczności.

Andrzej miał kilka teorii na życie, zazwyczaj zasłyszanych na podwórku, gdzie spędzał większość wolnego czasu popołudniami. Jedną z najważniejszych była pochwała konsekwencji. Był przekonany, że uparte dążenie do celu pozwala na pokonywanie większości przeszkód. Od ojca nauczył się majsterkować, wiercić, wkręcać, dokręcać i naprawiać różne przedmioty. Męskość kojarzyła mu się z zaradnością. Wiedział, że warto obserwować innych. W czasie zabawy, gry na boisku zawsze starał się rejestrować to, co robią koledzy i przeciwnicy, analizował, wyciągał wnioski, a potem wykonywał to samo, tylko lepiej.

Mieli z chłopakami ulubioną ławkę przed blokiem. Przed ławką placyk do gry w noże. Zabawa prosta, a zarazem ekscytująca. Rysowali okrąg, a potem rzucali nożem w ziemię. Każde wbicie uprawniało do odkrojenia kawałka okręgu. Właściwie grali tak codziennie. Dzięki obserwacji, jak robią to inni, i własnym ćwiczeniom Andrzej doszedł w rzucaniu nożem do perfekcji.

Lata nie lubił. Było nudne. Z reguły cały miesiąc spędzał u dziadków na wsi, czekając tylko na powrót do miasta. Wieś nie kojarzyła mu się zbyt dobrze. Oglądał zmęczonych ludzi pracujących ponad siły, żeby wyżywić rodzinę. Nienawidził zapachu wiejskich ludzi, krów, kur i wiecznego utyskiwania. Jedną z rzeczy, które sobie obiecał, było to, że nigdy nie będzie tak żył. Jego pasją były za to obozy harcerskie, na które wyjeżdżał regularnie co roku. Już jako zuch w szkole podstawowej zaangażował się w harcerstwo, choć głównie dlatego, że wszyscy kumple też byli harcerzami.

Ona

Wokoło tylko zapach trawy. Nie wiem, dlaczego. Nie wiem, gdzie jestem. Powoli, bardzo powoli, otwierają się moje oczy. Chyba wstaje świt, ale jest jakiś dziwny, jakby utkany z zielonej tkaniny. Ona leży koło mnie, czuję jej powolny oddech. Usta, dotyk, smak... Jesteśmy tam, gdzie nikogo nie ma. Na policzku ma bardzo ładny pieprzyk. Kropla smaku radości na alabastrowej skórze. Cała pachnie swoim nagim ciałem, rozkoszą, namiętnością i łagodnością. Wszystko wkoło jest inne niż moje życie. Ona jest inna, zapachy, zmysły, ja, dźwięki. Staram się zrozumieć to, co widzę, to, co czuję. Miau. Przytula się do mnie jak mały kotek, czuję ją całym ciałem, jest mi ciepło, jest dobrze, jest tak, jak nigdy nie było. Wstaje świt. Chłonę całe jej ciało, staram się zrozumieć, gdzie jestem. Niewiele pamiętam. Jakieś ognisko, harcerskie piosenki, potem poszliśmy na spacer. Odtwarzam każdy detal. Jej pierwsze spojrzenie. Rozmowy. Ognisko. Spacer w lesie. Dotyk. Ciepło. Zmagania ciał. Bez słów, wyznań i obietnic. Jak ona ma na imię? Julia, tak, Julia. Jakie ładne imię.

– Hej, jednak jesteś, rycerzu – powoli otworzyła oczy, popatrzyła na mnie tak samo jak wczoraj, tak samo jak to, co kotłowało się w moich myślach. O jakim rycerzu ona mówi? Nikt do mnie tak nigdy nie powiedział.

– Hej – odpowiedziałem zdawkowo, no niby co można odpowiedzieć na „hej”. Suma niezrozumiałych komunikatów dopełniała niecodzienności sytuacji i może choć trochę tłumaczyła to milczenie i konsternację.

– Idź już, proszę – powiedziała cicho, jakby chciała powiedzieć „zostań”.

Tak zaczęła się znajomość Andrzeja z Julią. Na obozie harcerskim zostali parą. Na śmierć i życie, a przynajmniej tak im się wtedy wydawało. Kiedy się ma szesnaście lat, wszystko wydaje się bardzo serio. Każde słowo i obietnica stają się sakramentem. Przysięgą, która wiąże na całe życie. Tak właśnie stało się z nimi.

Julia mieszkała obok, na osiedlu, ale w odróżnieniu od większości swoich rówieśniczek nie wychodziła na podwórko, nie bawiła się z dzieciakami. Chodziła do liceum, a jej rodzice mieli ambicje, by córka wyrwała się kiedyś z nowohuckiej biedy. Dwa razy w tygodniu chodziła do pobliskiego domu kultury na lekcję gry na fortepianie, wieczorami pilnie się uczyła. Jej ojciec, zamożny oficer Wojska Polskiego, dokładał starań, by Julia otrzymała dobre wykształcenie. Pokój Julii był taki sam jak Andrzeja, gdyż wszystkie mieszkania na osiedlach w Nowej Hucie wyglądały tak samo. Standardowy rozkład piętra wyglądał następująco: pokój z kuchnią w środku, po bokach mieszkania trzy- i czteropokojowe. Takie same mieszkania, tak samo urządzone. Wszystko takie samo, rozkład pokoi, meble, kuchenki, dywany. No może z tą różnicą, że Julia nie zbierała paczek po papierosach. Nie miała makatki, na ścianie jej pokoju wisiała reprodukcja „Szału” Podkowińskiego, a pod nią półki z książkami, całe roczniki „Literatury na Świecie”, wybór wierszy Wojaczka i „Dżuma” Camusa.

– Julka, chodź na obiad – głos dochodzący z dużego pokoju przywrócił marzącą o romantycznej miłości Julię do rzeczywistości.

W pokoju, w którym naczelne miejsce zajmował kredens z poustawianymi kryształami, siedziała już cała rodzina. Ojciec Julii, surowy, małomówny żołnierz, matka, urzędniczka magistratu, i młodszy brat, pulchny, zastraszony Marek.

– Okropnie wychudłaś na tych wakacjach. Nic nie mówisz, jak było. Podobało ci się, dziecko? – matka należała do gatunku „mama nadgorliwa”. Starała się całą swoją miłość przelać na córkę. Chciała wiedzieć wszystko o jej życiu i sterować ruchem, jak milicjant na skrzyżowaniu.

– Fajnie było, fajnie, mamo. Ale nic specjalnego. Jestem trochę zmęczona po podróży. Nie mam ochoty jeść. Pójdę do siebie – Julia uciekła do pokoju i zaczęła płakać. Z jednej strony płakała ze szczęścia, z drugiej odczuwała niepokój. Umysł nastolatki ogarniętej nagłą miłością był jednym wielkim chaosem.

Przyjaźń

Warzywniak na górce był miejscem pielgrzymek miejscowej młodzieży. Oprócz świeżych warzyw i owoców serwował to, co najważniejsze dla spragnionych dorosłości chłopców – piwo w skrzynkach, bez pytania o dowód osobisty. Złocisty napój o wdzięcznej nazwie Barbakan nie miał nic wspólnego ze szlachetnością grodu Kraka. Pływające męty zapewne odstraszyłyby każdego miłośnika złocistego trunku, ale nie kilkunastolatków, którzy tanie procenty uważali za raj na ziemi. W ten uroczy poranek zamiast do szkoły wybrali się na wagary. Ze skrzynką piwa wyruszyli do pobliskiego lasku, którego atrakcją był poaustriacki fort obronny. Zaginiony gdzieś w mrokach historii, wystawiał tylko resztki swoich betonowych kikutów pośród gęstej roślinności. Drzewa, krzewy, radosna słoneczna polana bez ludzi – czy można wymarzyć sobie lepsze miejsce na wagary? Chłopcy rozłożyli się na trawie i zaczęli snuć marzenia o przyszłości.

– Ja to chciałbym mieć fajną chatę, taką, wiecie, z ogrodem, garażem, dużym garażem na poloneza, z kanałem do naprawy i warsztatem. No i fajną kobitkę, wiecie, taką tego – zarechotał jeden z nich, przezywany ze względu na sylwetkę Wielorybem.

– Ja też, ale ja chcę jeszcze basen, taki wielki basen, jak na filmach – rozmarzył się Andrzej.

– A ja to chcę po prostu fajnie żyć, browca pić i się niczym nie przejmować, kasy mieć jak lodu i tyle – Chudzielec otworzył kolejne piwo. – Powiem wam jeszcze, że najważniejsza jest przyjaźń. Trzymajmy się razem i będzie nam dobrze. To co, przyjaźń po grób? – Chudzielec podniósł do góry butelkę Barbakanu.

– Po grób – odpowiedzieli razem i na znak przyjaźni stuknęli się butelkami.

Chudzielec zaczął opowiadać o swojej rodzinie. Jakoś tak po czwartym piwie wzięło go na zwierzenia. Rodzina pochodziła ze wsi pod Rzeszowem. Dziadkowie mieli niewielkie pole, żyli w biedzie. Ojciec Chudzielca chciał się wyrwać i gdy tylko skończył podstawówkę, zaczął się uczyć murarki. Wiadomo, murarz fach dobry, wszędzie znajdzie pracę. Najmował się na wszystkie budowy, pomagał sąsiadom, a kiedy po wojnie dowiedział się o budowie Nowej Huty, spakował tobołek, pożegnał rodziców i pognał do miasta. Przyjęli go tu godnie, choć skromnie. Zamieszkał w robotniczym hotelu, w jednym pokoju z trzema innymi murarzami. Praca ciężka, bo co chwilę podnoszono normy, ścigano się na rekordy, a czyn ludowego budowania ojczyzny stał się orężem partyjnej propagandy. Mimo wszystko przyzwyczajony do ciężkiej pracy chłopak czuł się dobrze. Nie musiał dbać o nic. W pracy dostawał jedzenie, miał gdzie mieszkać i w końcu zaczął odkładać pieniądze. Po kilkunastu latach oczekiwania na przydział mieszkania dostał swój własny, mały pokój z kuchnią. Ożenił się, założył rodzinę. Tak, w bezpiecznych warunkach, w niewielkim mieszkanku, na świat przyszedł Chudzielec. Dzieciak małomówny, zamknięty w sobie, taki, o którym trudno powiedzieć coś złego, ale dobrego też niewiele. Bawił się jak każdy dzieciak na podwórku, grał w piłkę, szalał na zjeżdżalni, poobcierany, głodny i zmęczony wieczorami wracał do domu.

Pierwsze mieszkanie dostali w samym centrum Nowej Huty. Przedwojenni planiści, chcąc zachować jak najlepsze wzorce, stworzyli wokół centralnego placu dzielnicy symetryczne osiedla. Może nieciekawie, lecz jednak przejrzyście nazwane Centrum A, B, C, D. Wysokie, ponadtrzymetrowe kondygnacje z dużymi korytarzami przypominały przedwojenne kamienice. Nie zapominano o wewnętrznych ogrodach i placach zabaw, takich z prawdziwego zdarzenia, o jakich na współczesnych osiedlach można tylko pomarzyć. Dodatkową atrakcją były podziemne lochy. Tak naprawdę systemy połączonych piwnic, które miały służyć ochronie przed ewentualną eksplozją atomową. Dla chłopaków i dziewczyn z podwórka idealne miejsce zabaw. Niby nie można było tam wchodzić, niby co jakiś czas pojawiały się stalowe przegrody, ale im dalej od wojny, tym bardziej miejscowa administracja o podziemia nie dbała. Zardzewiałe przegrody zostały otwarte, a w zakamarkach korytarzy uwijały się chłopaki z osiedla. Zniknęły tablice informacyjne, a zamiast nich pojawiły się malowane kredą napisy. Wojskowa przestrzeń zmieniła się w ściany do wyznawania, za pomocą kredy, miłości i nienawiści. Co bardziej krewki dozorca przeganiał dzieciaki, ale i tak życie podziemia było dla nich jedną z większych atrakcji. Prawie tak dużą jak Wyścig Pokoju, jako że były to czasy potęgi polskiego kolarstwa. Każdy chłopiec chciał być jak Ryszard Szurkowski, wielokrotny mistrz, tego największego w Polsce i krajach demoludów wydarzenia kolarskiego. Chłopcy mieli swój własny wyścig. Rysowali trasy kolarskie kredą na wewnętrznych drogach osiedlowych i pstrykając guzikami, pchali swoje wirtualne rowery wzdłuż wyznaczonej drogi. Mogli tak grać godzinami, z wypiekami na twarzach dopingując najlepszych zawodników. Namiętność podwórkowych sportowców przekładała się na obroty pobliskiej pasmanterii. Byli tam częstymi gośćmi, wybierając najlepsze do zabawy guziki. Każdy miał swoje ulubione.

Nawet teraz, po latach, Chudzielec nie rozstał się ze swoimi kolarzami. Guziki – zwycięzców podwórkowych wyścigów kolarskich – trzymał w szufladzie. Oczywiście o tym już kolegom nie opowiadał. Bał się, że wyśmieją jego dziecięce nawyki. Teraz nie wypadało. Byli już prawie dorośli, pili piwo, zaczynali wchodzić w dojrzały świat.

Zmęczeni słońcem zmieszanym z wypitym alkoholem chłopcy położyli się na polanie. Andrzej przymknął oczy i zaczął wspominać szczęśliwe lata dzieciństwa. Podstawówkę, w której szło mu całkiem nieźle. Obiady w szkolnej stołówce, popołudnia spędzane na grze w piłkę. Przypomniał sobie, jak wziął udział w konkursie plastycznym. Choć nie miał zdolności manualnych, kilka dni rzeźbił w plastelinie wielobarwnego Mikołaja Kopernika. Zajął pierwsze miejsce i cieszył się podwójnie. Po pierwsze, bo wygrał, po wtóre, bo zostały mu ogromne zapasy plasteliny. Jak wiadomo, plastelina nie służyła do modelowania, ale do strzelania. Na lekcjach wystarczyło wyciągnąć obudowę automatycznego ołówka, aby z powstałej w ten sposób lufki strzelać do wrogów. Prawdziwe wojny plastelinowe odbywały się przed szkołą. Wtedy z tornistrów wyciągano broń masowego rażenia, metalowe lub szklane długie rurki z doklejonymi, plastelinowymi rękojeściami. Taka broń pozwalała na zwiększenie wymiarów kulki, czyli kalibru plastelinowego pistoletu. Amatorzy strzelali także ryżem, ale to właśnie plastelinowa, dobrze uformowana kulka trafiająca w kark przeciwnika, była bronią najgroźniejszą. Andrzej uśmiechnął się na wspomnienie czasów, kiedy odkręcali śruby mocujące barierki na klatkach schodowych. Przy użyciu dwóch skręconych nakrętką śrub byli w stanie wyprodukować broń palną. Do środka nakrętki wsypywali wydłubaną z zapałek siarkę, a całą konstrukcję skręcali i rzucali wysoko w górę. Spadając, śruby ściskały siarkę i następował wybuch. Niestety, kiedy ogołocili ze śrub wszystkie klatki schodowe, zabawa się skończyła. Zabrakło amunicji.

– Piękne czasy – pomyślał Andrzej. Spojrzał na przyjaciół i zarządził wycieczkę po następną skrzynkę piwa.

W cieniu Lenina

Wrzesień był tego roku wyjątkowy upalny. Andrzej wrócił ze szkoły w doskonałym humorze. Był szczęśliwy; umówił się na randkę z Julią, a ojciec obiecał mu rower, jeśli w tym roku poprawi oceny. Rzucił w kąt plecak, umył ręce, w pośpiechu spałaszował przygotowany przez matkę obiad. Potem zamknął się w łazience. Rozpoczął przygotowania do pierwszej w swoim życiu poważnej randki. Jak zwykle starannie ogolił się rosyjską, elektryczną maszynką ojca. Przeczesał kilka razy w różne strony kędzierzawe włosy. Mimo starań nie chciały się poddać zabiegom, więc w końcu zostawił je w spokoju i zaczął szukać wągrów na swojej młodzieńczej twarzy. Tych na szczęście nie znalazł. Przejrzał się jeszcze kilka razy w lustrze i wrócił do swojego pokoju. Wyciągnął najlepszą koszulę, przeczyścił kilka razy buty, wszedł do kuchni i oświadczył matce, że wychodzi, gdyż umówił się z koleżanką. Ostatni raz zajrzał do łazienki, spojrzał w lustro. Wklepał w policzki kilka kropel Brutala i wyszedł z domu. Woda kolońska Brutal była synonimem luksusu i męskości. Zawsze kiedy wychodził na ważniejsze imprezy podkradał ją ojcu, bo czuł, że to zapach prawdziwego mężczyzny. Szybko wskoczył do tramwaju numer 16, który jak większość tramwajów w Nowej Hucie jechał pod kombinat metalurgiczny – Hutę im. Władimira Ilicza Lenina.

W latach osiemdziesiątych Władimir Ilicz Lenin był niekwestionowaną ikoną Nowej Huty. Nie tylko kombinat metalurgiczny, zatrudniający większość mieszkańców kilkudziesięciotysięcznej dzielnicy, nosił dumnie miano Huty Lenina. Jego wielki, kilkumetrowy pomnik z brązu zdobił główny rynek tej dzielnicy, czyli plac Centralny. To właśnie tam zmierzał z bukietem w dłoni przejęty Andrzej. Zaprosił Julię do najmodniejszej nowohuckiej cukierni, która stała na rogu placu i nie wyróżniała się niczym oprócz opinii najlepszego w mieście miejsca z lodami gałkowymi. Przed cukiernią zawsze stały grupki wyrostków, a nieopodal babcia w białym kitlu od wiosny do jesieni rozlewała wodę sodową z saturatora. Sam saturator od dziecka był dla Andrzeja bardzo tajemniczą machiną, przypominającą barak na kółkach z dwoma dużymi bańkami na wodę u góry. Nigdy nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że z brzydkiej blaszanej machiny, w środku gorącego lata, można wyczarować zimną, pełną bąbelków wodę. Zdenerwowany, wypił trzy szklanki pysznej wody sodowej z sokiem malinowym. Zamówiłby chętnie jeszcze trzy następne, gdyby nie obawa, że zabraknie mu pieniędzy na lody. Julia, jak przystało na damę, spóźniła się piętnaście minut. Pierwsza randka była dużo mniej romantyczna niż pierwsza wspólnie spędzona noc: lody, kino i spacer po alejach z kilkoma ukradkowymi pocałunkami. Chyba że za romantyczne uznać można spacerowanie wśród róż w jednej z alejek dochodzących do placu Centralnego.

Chciał mieć w końcu swoją prawdziwą dziewczynę, a Julia imponowała mu nie tylko urodą, ale także manierami i obyciem. Była trochę z innego świata. Dobrze wychowana, oczytana, delikatna, z pięknymi niebieskimi oczami i długimi blond włosami, wydawała mu się ideałem kobiecości. Na zakończenie spotkania ustalili najważniejszą formułę. A mianowicie, że będą ze sobą chodzić. „Chodzić ze sobą” znaczyło ni mniej, ni więcej tylko to, że są już parą i Andrzej każdemu będzie mógł mówić „to moja dziewczyna”. Dlatego pierwszą rzeczą, którą zrobił po odprowadzeniu Julii do domu, było przeniesienie się pod blok, do kumpli.

– No i jak? Zerwałeś ją? – wysoki Chudzielec z wystającymi policzkami i krzywym nosem od razu przeszedł do sedna.

– Chodzimy ze sobą – oznajmił krótko i dumnie Andrzej. Właściwie to było wszystko, co chciał przekazać. Nie za bardzo wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć, że byli na spacerze, że jest piękna i wrażliwa? Przecież żaden z jego kolegów nie zrozumie tego, co on czuje.

– Lepiej nie będę nic więcej mówił, nie ich sprawa – pomyślał.

Chudzielec popatrzył podejrzliwie na Andrzeja i jakby w oczekiwaniu na opowieść zaczął intensywnie dłubać w nosie, co w jego mniemaniu dodawało mu dorosłości i powagi. Dłubanie w nosie było dla Chudzielca czymś przypominającym filozoficzną zadumę.

– Dobra, spadam. Trzymajcie się – Andrzej nie miał ochoty na żadne opowieści, a tym bardziej na przekazanie stanu swojego ducha. Właściwie sam dobrze nie rozumiał, co się z nim dzieje.

Pod pomnikiem wodza rewolucji październikowej umawiano się na „masówki” i na randki

Zły uczynek

W  domu trafił na pijanego ojca, chrapiącego na kanapie. Matka popłakiwała w kącie, skulona przed obrazem świętej Marii Magdaleny. – No tak, klasyczny weekend – pomyślał. Ojciec Andrzeja, człowiek pracowity i uczciwy, surowo i stanowczo wychowujący dzieci, szanujący rodzinę żarliwy katolik, miał tylko jedną wadę. W każdy piątek po pracy upijał się z kolegami z pracy niemal do nieprzytomności. Oczywiście tylko w te piątki, kiedy pracował na rano, natomiast kiedy musiał pójść na drugą zmianę albo na noc, odbijał sobie piątki w sobotę, ślęcząc nad piwem w pobliskiej piwiarni o wdzięcznej nazwie „Oaza”. Pijąc, grał w pokera. „Oaza” była mekką i przystanią dla wszystkich okolicznych pijaczków. Przy kontuarze, grzecznie, w kolejce, po piwo nalewane do grubych szklanych kufli, ustawiali się nie tylko robotnicy, ale także miejscowa inteligencja. Nauczyciele z pobliskiego III LO, urzędnicy z rady dzielnicowej, a nawet prokuratorzy i lekarze. Stali wraz z robotnikami po to, by uraczyć się miejscową ambrozją, czyli lanym piwem rozmajonym z wodą przez personel. Nikt nie bawił się w detale, gdyż w kolejce zawsze trzeba było odstać kilkanaście minut, a pragnienie, jak wiadomo, co najmniej trzykrotnie rozciąga czas i przestrzeń. Dlatego też można było zaobserwować dość niecodzienny widok – niemal każdy z odchodzących od kontuaru mężczyzn trzymał w dłoniach cztery obficie ociekające pianą kufle. Radosne miny odchodzących od baru mówiły wszystko o życiu. Dzierżyli kufle jak dawni rycerze miecze, a grymas zwycięstwa malujący się na ich steranych życiem twarzach prawdopodobnie dorównywał triumfalnym minom pradawnych wojowników po zwycięskiej bitwie. „Oaza” była dla nich prawdziwą odskocznią od zwykłego życia, kolejek, stresów i biedy, którą klepali wtedy prawie wszyscy oprócz partyjnych funkcjonariuszy. Biedy wspólnej, sprawiedliwej, ale mimo swojej socjalistycznej wyniosłości uciążliwej i szarej jak worki z ziemniakami rozwożone po osiedlach przez chłopów z okolicznych wiosek. Sam budynek piwiarni był szczególny, przeszklony jak ogromne akwarium, dumnie rozłożony na łące i zasłaniający podwórko pobliskiego liceum. Tłoczące się w środku tego szklanego klocka postacie przypominały ławice rybek w wielkim akwarium, przemieszczające się falami od ściany do ściany szklanego więzienia. Ryby niby nie robią nic sensownego, jednak mają w sobie coś w rodzaju majestatycznego uniesienia i przyglądając się im dłużej, zastanawiamy się często, czy jednak nie ma w tym jakiegoś wyższego celu, jakiejś drogi, sygnału, myśli. Podobnie było z uczestnikami piwnych biesiad w „Oazie”, którzy pokonywali wciąż tę samą drogę. Jak ławice krążyli między kontuarem, stołami i toaletą, osnuci wszechobecnym dymem papierosowym. Nieraz Andrzej, wysłany przez matkę, musiał wyciągać tatę z biesiad. Nieraz musiał go, upitego do nieprzytomności, taszczyć przez całe osiedle. Nie wstydził się taty. Podobnie zachowywała się większość ojców na osiedlu. Wściekły był raczej na to, że konieczność holowania ojca do domu pozbawiała go co parę dni wolnych wieczorów.

Tym razem miał szczęście. Ojciec, kompletnie pijany, sam dotarł do domu. Zanim usnął, położył na stole pieniądze i pasek wypłaty. Dzień pensji był zawsze najważniejszym dniem w miesiącu. Ojciec karnie kładł na stole cały zarobek, oddzielając dla siebie jedynie drobne na alkohol i papierosy. Kasą rodzinną zawiadywała matka. To ona zgarniała pensję, dbała o zakupy i rodzinny budżet. Teraz żarliwie modliła się w pokoju obok, a na kanapie spał, głośno chrapiąc, pijany ojciec. Wzrok Andrzeja zatrzymał się na kupce pieniędzy rozrzuconych po stole. Upewnił się, że ojciec śpi, i szybkim ruchem zgarnął kilka banknotów. Sam był zdziwiony tym, co robi. Przecież nigdy wcześniej nie kradł. Ksiądz proboszcz, gdyby przyszło do spowiedzi, zapewne otworzyłby oczy ze zdumienia: jego ulubiony ministrant złodziejem! Ale Andrzej jeszcze wtedy tak o sobie nie myślał. Pieniądze były mu potrzebne na drobiazgi. Na ciastka, lody, kino. Na dziewczynę.

Tony Manero

Nowa Huta jest jak kobieta. Jej idealne ciało osnuto tandetną sukienką, bo jak inaczej określić kominy kombinatu prychające i zatruwające niemal bez przerwy mieszkańców śmierdzącym, gryzącym gardła dymem. Idealne ciało to urbanistyka dzielnicy zaprojektowanej jeszcze przez przedwojennych architektów zgodnie z ideą miasta ogrodów, dobrze skomunikowanego z szerokimi traktami i ulicami. Takie było właśnie osiedle Willowe, małe kameralne bloki mieszczące zaledwie kilka lub kilkanaście rodzin, otoczone roślinnością, placami, placykami i szerokimi ulicami udekorowanymi po bokach drzewami. Centralną częścią osiedla był plac z domem kultury, który w weekendy zamieniał się w największą w dzielnicy dyskotekę. O dyskotece Fama mówiło się w całym mieście jako o największej i najlepszej krakowskiej imprezowni. Duży parkiet z lustrzanymi kulami przybliżał młodzież Nowej Huty do wielkiego świata bardziej niż ukradkiem oglądane na odtwarzaczach VHS zachodnie filmy. Nastolatki z całej dzielnicy cały tydzień przygotowywały się do gorączki sobotniej nocy w Famie. Faceci zakładali na tę okazję najlepsze marynarki, przylizywali włosy na żel. Każdy z nich chciał wyglądać jak Travolta i kiedy puszczano Night Fever i More Than A Women, wszyscy czuli się na parkiecie niczym Tony Manero. Tak samo jak bohaterowie Gorączki uciekali w tę sobotnią noc w świat marzeń i tańca. Przed randką z Julią Andrzej kupił rano na Tandecie piękną, czerwoną koszulę z wydłużonymi rogami kołnierzyka. Chciał wyglądać dokładnie tak jak filmowy Manero, przydały się więc pieniądze podprowadzone ojcu. Nie dość, że mógł zaimponować nowym ciuchem, to zostało mu jeszcze sporo kasy na wieczorną imprezę. Julia całe popołudnie spędziła przed lustrem, przygotowując się na nocne szaleństwa.

Kolejka do baru była koszmarnie długa i Andrzej stał w niej bardzo zniecierpliwiony. Swoją dziewczynę zostawił na górze, co prawda z kolegami z osiedla, ale czuł jakiś niepokój. Przed nim zamawiał kilka drinków wielki, wygolony mięśniak, mocno już wstawiony. Jego ogorzała twarz zdradzała, że z wódką miał do czynienia dużo częściej niż ojciec Andrzej, dlatego chłopak spokojnie czekał, obawiając się awantury. Wreszcie wrócił z drinkami. Sala tańczyła właśnie kolejne szlagiery zespołu „Bee Gees”, a rozbawiona Julia stała z boku, żartując z chłopakami z osiedla.

„Jaka ona piękna” – przyszło na myśl Andrzejowi. – Hej, chłopaki, bawmy się, bo za godzinę mamy ostatni tramwaj – rzucił do towarzystwa.

– Spoko, jak coś, możemy wrócić na nogach – odparł Chudzielec, kiwając się w rytm muzyki.

Atutem Famy były tak zwane przytulanki. Andrzej jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy jak tej nocy, kiedy ściskał na parkiecie Julię. Wychodząc, nadziali się na bijatykę. Ogolony na łyso mężczyzna siedział na jakimś nieszczęśniku, okładając go pięściami. Bójki po dyskotece były tu na porządku dziennym. Wcześniej, kiedy Andrzej chodził na dyskotekę jedynie z kolegami, często stał razem z innymi w kółku, kibicując któremuś z „zawodników”. Sam raczej nie brał udziału w starciach osiedlowych. Uważał, że szkoda czasu na tłuczenie się po twarzy. Teraz, gdy wracał z Julią, było mu wszystko jedno, co stanie się z zakrwawionym chłopcem bitym przez wygolonego mięśniaka. W duszy pogardzał takimi osobnikami, traktował ich jak coś gorszego, gatunek, który nie myśli i nie ma przyszłości.

Siódme: nie kradnij

Niedzielny poranek zawsze kojarzył się Andrzejowi z odgłosem rozbijanych kotletów, zapachem świeżo upieczonego sernika i możliwością pospania do południa. Od kiedy zrezygnował z bycia ministrantem, kojarzył mu się jeszcze z niedzielnym piwem, na które wychodził pod pozorem wizyty w kościele. Zamiast do kościoła, docierał do „Oazy”, pewny, że nie nakryje go tam ojciec, gdyż ojciec dzień święty święcił, co oznaczało w jego filozofii omijanie szerokim łukiem osiedlowej pijalni piwa.

Najczęściej w niedzielnym relaksie towarzyszył mu Chudzielec, a to dlatego, że chłopiec nie miał rodziny. Matka zmarła kilka lat wcześniej, a ojciec, kiedyś murarz, został zawodowym złodziejem, w domu bywał rzadko, między jedną a drugą odsiadką. Chudzielec utrzymywał się z obrabiania pijaczków wracających nocami do domu. Proceder był o tyle bezpieczny, że nieszczęśnicy z reguły nie pamiętali tego, co się z nimi dzieje, i byli przekonani, że spłukali się do cna, pijąc do nieprzytomności. Chudzielec bardzo dbał o szczegóły i wybierał na swoje ofiary wyłącznie tych, którzy słaniali się na nogach lub odpoczywali, leżąc na ławce. Nie zabierał im portfeli, a tylko wyciągał pieniądze, zostawiając inne przedmioty. Właściwie nie zdarzało się, by ktokolwiek zgłaszał kradzież na policję, gdyż okradani byli pewni, że sami wydali pieniądze. Jedyną towarzyszką życia Chudzielca była starsza o kilka lat siostra, która zajmowała się domem i urządzaniem imprez. Mimo frywolnej natury była dla chłopca wszystkim: matką, przyjaciółką, siostrą i opiekunką. Kiedy spotkali się na piwie, Chudzielec przekonał Andrzeja, żeby wieczorem wybrał się razem na łowy. W nocy zaczaili się przed knajpą, czekając na okazję. Wreszcie wytoczył się z „Oazy” gruby jegomość w garniturze.

– Dobrze już, dobrze, kochanieńka, wiesz, że cię kocham, ale troszkę się upiłem, upiłem się troszkę i tralala, tralala, lala, lala, la, la, la – bełkotał pod nosem.

Chłopcy cicho poszli za nim, czekając, aż dojdzie do parku, gdzie nikt ich nie będzie widział. Los był tego wieczoru nader łaskawy, bo nie dość, że jegomość sam położył się na ławce i zasnął, to jeszcze jego portfel był wypchany tylko dużymi banknotami. Po przeliczeniu Chudzielec oddał połowę przyjacielowi i obaj, zadowoleni z łupu, wrócili do domu.

Dojrzewanie

Od pierwszej ranki z Julią minęły trzy lata. Dziewczyna poszła na studia, Andrzej zaś zatrudnił się jako mechanik w pobliskim warsztacie. Udało mu się skończyć szkołę, opuścić plebanię i zrezygnować z marzeń o karierze piłkarza. Mentalnie najbardziej przeżył konieczność porzucenia myśli o tym, że w przyszłości zostanie znanym i sławnym napastnikiem reprezentacji Polski. Jeszcze w szkole bardzo przykładał się do treningów, razem z innymi chłopakami z osiedla grał w wolnych chwilach na szkolnym boisku. Czasem miał przebłyski piłkarskiego geniuszu, jak choćby wtedy, kiedy prawie z końcowej linii boiska lobem trafił piłkę tak precyzyjnie, że ominęła wyciągnięte ręce bramkarza i odbijając się od poprzeczki, trafiła do bramki. Kupił sobie książkę o technikach piłkarskich i kiedy wracał ze szkoły wcześniej niż rodzice, w dużym pokoju ćwiczył podbijanie piłki, precyzyjne odbicia klepką i obracanie się z jedną nogą na piłce. Tajne ćwiczenia skończyły się awanturą, kiedy matka zauważyła ślady od odbijania piłki na ścianie. Jeszcze gorzej zakończyły się pierwsze próby zapisania do miejscowej drużyny piłkarskiej. Razem z kolegą po serii przygotowań, dopracowywania techniki i ćwiczeń pojechał tramwajem na Suche Stawy, miejsce znane wszystkim kibicom piłkarskim w Nowej Hucie, jako że właśnie tam znajdował się stadion klubu sportowego Hutnik Kraków. W plecakach mieli trampkokorki, wynalazek dla młodzieży. Takie trochę trampki, ale z gumowymi korkami doklejonymi na stałe do podeszwy. Andrzej przygotował się starannie. Poprosił matkę o wyprasowanie koszulki i spodenek, kupił z własnych oszczędności czarne piłkarskie getry. Był gotów zaprezentować swoje umiejętności. Odszukał boczne boisko i spokojnie czekał na ławce na koniec treningu. Razem z kolegą podszedł do trenera, by poprosić go o sprawdzenie ich umiejętności.