Królowie na wygnaniu. Les Rois en exil - Alphonse Daudet - ebook

Królowie na wygnaniu. Les Rois en exil ebook

Alphonse Daudet

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français. „Królowie na wygnaniu” to opowieść o królu z wyimaginowanego państwa na Bałkanach, zdetronizowanego przez rewolucję, który znalazł schronienie w Paryżu. Otacza go gromadka wiernych poddanych, marzących o triumfalnym odrodzeniu monarchii, ale króla w końcu męczy życie pełne przyjemności, które prowadzi w stolicy. Lokalny koloryt, który wzbogaca książkę, zawdzięczamy w dużej mierze burzliwym sprawom małego państwa bałkańskiego. Powieść nie powinna być postrzegana jako pojedyncza historia, a bardziej jako seria epizodów, mających na celu podkreślenie nieubłaganej dekadencji, na którą wygnanie skazuje głównego bohatera i wielu spośród współtowarzyszy wygnania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 809

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Alphonse Daudet

 

Królowie na wygnaniu

Les Rois en exil

 

przekład anonimowy

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et français.

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekstpolski wg edycji:

Alphonse Daudet

Spowiedź królowej

Królowie na wygnaniu

Warszawa 1928

Zachowano oryginalną pisownię.

 

Tekst francuski wg edycji:

Alphonse Daudet

Les Rois en exil

Paris 1879

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-120-5 

 

 

 

Królowie na wygnaniu

I. Pierwszy dzień.

Fryderyka spała od rana. Spała snem gorączki i znużenia, w którym zespoliły się wszystkie niedole tej wygnanej i poniżonej królowej, snem, którym wstrząsały jeszcze zgiełki i zmory dwumiesięcznego oblężenia, pełne krwawych wizyj walk, łkań, dreszczów i nerwowych paroksyzmów. Nagle zerwała się przerażona.

– Zara? Gdzie jest Zara?... krzyknęła.

Jedna z kobiet podeszła do łóżka i uspokoiła ją: Jego Królewska Wysokość hrabia Zary spał spokojnie w swym pokoju. Pani Eleonora czuwała przy nim.

– A król?

– Wyjechał koło południa hotelowym powozem. 

– Czy sam?

– Nie. Jego Królewska Mość zabrał ze sobą radcę Boskowicza... Słuchając słów gwary dalmatyńskiej, posępnej i twardej, jak fala tocząca się po żwirze, królowa czuła, że rozpraszają się jej obawy: spokojny pokój hotelowy, na który ledwo zdążyła rzucić okiem, przybywszy o zmierzchu, ukazał się jej w uspakajającej i pysznej banalności, z wysokiemi zwierciadłami, z wełnistą białością, zasłon, w których cieniu milkłiwy i szybki lot jaskółek krzyżował się z wielkiemi ćmami.

– Już piąta!... Żywo, Petscha, uczesz mnie prędzej... Wstyd, żem tak długo spała.

Godzina piąta po południu, a dzień, najpiękniejszy dzień letni roku 1872, jeszcze się uśmiechał do mieszkańców Paryża. Królowa była zachwycona, skoro wyszła na balkon, długi balkon „Hotelu pod Piramidami”, prezentującego piętnaście okien, zasłoniętych różowym cwelichem, na najpiękniejszej części ulicy Rivoli, Na szerokiej jezdni, gdzie zgiełk kół łączył się z lekkim szmerem polewaczek, nieprzerwany szpaler pojazdów sunął w stronę Lasku, migocąc osiami, uprzężą, blaskiem jasnych toalet, unoszonych wirem ruchu. Następnie z tłumu stłoczonego przy złoconej kracie Tuilerjów, strwożone oczy królowej przeniosły się na promienną ciżbę białych ubiorów, blond włosów, na zabawy i uniesienia dziecięce, które skupiają się w słoneczne dni na tarasach wielkich ogrodów paryskich. Wreszcie spoczęły na daszku z liści, ogromnej zaokrąglonej kopule rozległych kasztanów, ocieniających o tej porze orkiestrę wojskową i drżących od krzyków dziecięcych i grzmotów trąb. Cierpki wstręt do życia powoli cichł w niej na widok powszechnej uciechy. Wewnętrzne ciepło otuliło ją, jakby siatką jedwabną; policzki pobladłe od bezsenności, braków i trosk, okryły się żywym rumieńcem. Pomyślała: – Boże, jak tu pięknie!

Najnieszczęśliwsi ludzie miewają podobne chwile nieoczekiwanej i nieświadomej ulgi. Spływa na nich nie z istot ludzkich, lecz z wymownej różnorodności rzeczy. Tej królowej wydziedziczonej, wygnanej wraz z mężem i dzieckiem przez jedno z owych powstań ludu, przypominających trzęsienie ziemi, połączone z rozwieraniem się otchłani, z błyskawicami i wulkanicznemi wybuchami; tej kobiecie, której nieco niskie a jednak wyniosłe czoło zachowało ślad po jednej z najpiękniejszych koron Europy, – żadne słowo ludzkie nie mogło przynieść pociechy. Ale oto przyroda, radosna i odnowiona, objawiając się w tem wspaniałem lecie paryskiem, mającem coś z cieplarni i miękkiej świeżości krain nadrzecznych, przemówiła do niej głosem nadziei, zmartwychwstania i ukojenia. Lecz, pozwoliwszy swym nerwom odpocząć, a oczom – wchłonąć rozszerzonemi źrenicami zieleniejący widnokrąg, królowa nagle zadrżała, Z lewej strony na dole, koło bramy ogrodu, wznosił się, jak widmo, monument ze zrudziałemi kolumnami i zapadniętym dachem, oknami – pełnemi błękitu nieba, z fasadą, skroś której przeświecała perspektywa ruin, a na końcu – nawprost Sekwany – pawilon cały prawie pozłocony tym ogniem, który poczernił był żelazo balkonów. To wszystko, co zostało z pałacu Tuilerjów.

Widok ten przejął ją głębokiem wzruszeniem; wydawało się jej, że nagiem sercem uderza o te kamienie, Dziesięć lat temu, niespełna dziesięć lat – przez jakąż smutną i niemal proroczą przypadkowość znalazła się nawprost tych ruin! – mieszkała tam wraz z mężem. To było wiosną 186... roku. Zamężna od trzech miesięcy hrabina Żary przechadzała się tu wówczas, jako szczęśliwa małżonka i następczyni tronu. Wszyscy ją kochali, wszyscy przyjmowali z radością. Zwłaszcza w Tuilerjach, jakie bale, jakie uroczystości! Odnajdowała je jeszcze pod temi rumowiskami. Znów widziała ogromne i wspaniałe galerje, lśniące światłem i klejnotami, dworskie suknie falujące na obszernych schodach pomiędzy dwoma szpalerami połyskujących pancerzy, i – oto teraz ta muzyka niewidzialna, która dochodziła z ogrodu w powiewach, wydawała się jej orkiestrą Waldteufla w sali Marszałków, Czyż nie pod tę skończoną i żywą melodję tańczyła z kuzynem Maksymilianem, osiem dni przed jego wyjazdem do Meksyku? Tak, ta sama melodja. Kadryl cesarzy i królów, królowych i cesarzowych, których władne oblicza wywołał żywo w jej pamięci motyw Pięknej Heleny”... Maks, zatroskany, gryzący blond brodę, Szarlotta nawprost niego, u boku Napoleona, promieniejąca, odmieniona w radosnem poczuciu swej nowej, cesarskiej godności. Gdzież są dziś tancerze pięknego kadryla? Wszyscy umarli, lub wygnani. Żałoba po żałobie! Ruina po ruinie! Bóg odwrócił się od królów!

Więc przypomniała sobie wszystkie cierpienia od chwili, gdy śmierć starego Leopolda uwieńczyła jej skroń podwójną koroną Ilirji i Dalmacji. Córka, pierworodna, zmarła podczas uroczystości koronacyjnych wskutek jednej z owych dziwnych, nie mających nazwy chorób, powstałych z wyczerpania krwi gasnących ras. Gromnice żałobne zmieszały swój blask z iluminacjami miejskiemi w dniu pogrzebu, w katedrze nie zdążono zdjąć sztandarów. Później, poza tem wielkiem cierpieniem, poza trwogą o zdrowie wątłego syna, przybyły nowe smutki, jej tylko wiadome, ukrywane w najtajniejszym zakątku dumy kobiecej. Niestety, serce ludu nie jest wierniejsze od serca królów. Pewnego razu niewiadomo czemu ta sama Ilirja, która zgotowała im tyle solennych manifestacyj, odwróciła się od swych władców. Nastąpiły nieporozumienia, nieufność, wreszcie nienawiść, straszliwa nienawiść całej krainy, owa nienawiść, którą czuła w powietrzu, w ciszy ulic, w ironji spojrzeń, w drżeniu schylonych twarzy, która jej niepozwoliła wyglądać przez okno, i kazała ukrywać sic w głębi powozu podczas spacerów. Oh, te okrzyki śmierci pod tarasami jej zamku w Lublunie, – słyszała je jeszcze teraz, gdy spoglądała na wielki pałac królów Francji. Widziała ostatnie posiedzenie rady ministrów, bladych, struchlałych, oszalałych ze strachu, błagających króla, aby abdykował... Później ucieczka w przebraniu chłopskiem, noc w górach... wioski, jak miasta, zbuntowane, pijane wolnością... znicze radości na zgliszczach.. i łzawy wybuch rozczulenia, gdy w chatce znalazła mleko dla syna... Wreszcie nagłe postanowienie, którem natchnęła króla: zamknięcie się w wiernej jeszcze Raguzie, a w niej dwa miesiące prywacyj i strachu, oblężenie, zbombardowanie miasta, dziecię królewskie chore, prawie umierające z głodu, hańba kapitulacji ze zmęczenia, posępne wsiadanie na okręt pośród milczącego i znużonego tłumu, i – okręt francuski, który ich wiózł ku nowym niedolom, w chłód i niepewność wygnanie, podczas gdy za niemi, na zrujnowanym zamku królewskim powiewała chorągiew rzeczypospolitej iliryjskiej, nowa i triumfująca.... Ruiny Tuilerjów przywołały jej to wszystko na pamięć.

– Piękny jest Paryż, prawda? – rozległ się nagle nad jej uchem głos młody i wesoły, aczkolwiek nieco nosowy.

Król stał na balkonie, trzymając młodego księcia i pokazując mu widnokrąg zieleni, dachów i kopuł, i ruch ulicy w pięknem oświetleniu zmierzchowej pogody.

– O, tak, piękny! – odpowiedziało dziecko, wątły pięcio czy sześcioletni chłopczyk, o ostrych i wychudłych rysach, zbyt jasnych włosach, ściętych, jak po chorobie. Rozglądał się wokoło z miłym boleściwym uśmiechem, zdumiony, że nie słyszy już huku armat i odurzony radością otoczenia. Dla niego wygnanie zapowiadało się szczęśliwie. Król również nie wyglądał smutnie; z dwugodzinnego pobytu na bulwarach wrócił z twarzą podnieconą i rzeźką, odbiegającą od smutku królowej. Były to wogóle dwa odmienne typy. On – drobny, wątły o matowej cerze, czarnych ufryzowanych włosach, bladych i zbyt ruchliwych rękach, nieustannie szarpiących jasny wąs, o pięknych oczach nieco mętnych, niezdecydowanych i dziecięcych, na które patrząc mówiono: „Jaki on młody!” aczkolwiek przekroczył trzydziestkę. Królowa, przeciwnie, zdrowa Dalmatynka o poważnym wyrazie twarzy, skąpa w geście, z nich dwojga bardziej męska, mimo przezroczystej wspaniałości cery, mimo bajecznych włosów barwy złota weneckiego, do którego Wschód, zdawało się, domieszał czerwonych i żółtych odcieni henny. Chrystjan zachowywał się powściągliwie, z zażenowaniem, jak mąż, dla którego żona się poświęciła. Zapytał łagodnie czy spała, jak się czuje po podróży. Odpowiedziała mu z uległą słodyczą, lecz w istocie myślała tylko o synu, pieściła jego policzki, nosek, śledziła za nim z niepokojem pielęgniarki.

– Ma się lepiej niż tam – rzekł półgłosem Chrystjan.

– Tak, odzyskał kolory – odpowiedziała tym samym intymnym tonem, którym się posługiwali rozmawiając o dziecku.

Chłopczyk zaś uśmiechnął się do obojga, w słodkiej pieszczocie zbliżał do siebie ich czoła, jakgdyby pojmował, że jego małe rączki stanowią jedyny łącznik między temi dwiema różnemi istotami. Na trotuarze, kilku gapiów, poinformowanych o przybyciu wygnańców, wypatrywało się pilnie w króla i królowę Ilirji, których rozsławiła bohaterska obrona Raguzy, których portrety widniały na pierwszych stronicach ilustrowanych pism. Niebawem – tak jak się ogląda gołębia na dachu lub zbiegłą papugę – przechodnie zatrzymywali się i stali z zadartą głową, nie wiedząc zresztą, o co chodzi. Utworzyło się nawprost hotelu zbiegowisko. Powiększało się coraz bardziej, wpatrzone w tę młodą parę w ubiorach podróżnych, nad którą dziecko wznosiło swą jasną główkę, niby unoszone nadzieją i radością, jaką oboje odczuwali, zachowawszy je żywe po tak straszliwej burzy.

– Idziemy, Fryderyko? – zapytał król, stropiony uwagą tłumu.

Lecz ona, z podniesioną głową, przywykła do lekceważenia niechęci tłuszczy, odparła:

– Dlaczego? Dobrze tu na balkonie. – Zapomniałem zupełnie... Rosen jest tu ze swym synem i synową... Pragnie cię widzieć.

Na dźwięk nazwiska tego człowieka, który wyświadczył jej tyle dobrych, lojalnych przysług, oczy królowej zapłonęły:

– Mój dzielny książę! Oczekiwałam go... rzekła.

W tej chwili ujrzała kogoś, kto naprzeciwko niej wdrapał się na podmurowanie kraty Tuilerjów pnad zgromadzeniem przygodnych widzów. Zupełnie, jak w Lublanie, gdy strzelano do jej okien, Fryderyha miała niejasne przeczucie zamachu i cofnęła się gwałtownie. Szerokie czoło, podniesiony kapelusz, włosy rozwiane na wietrze, głos spokojny i silny, zagłuszający okrzykiem: „Niech żyje król!” pomruk tłumu – oto wszystko, co zdołała spostrzec w tym nieznanym przyjacielu, który ośmielił się we Francji republikańskiej, wobec zniszczonych Tuilerjów pozdrowić monarchów, pozbawionych korony. To symboliczne powitanie, z jakiem się już dawno nie spotykała, sprawiło na niej wrażenie jasnych ogrzewających płomieni po długim marszu na mrozie. Ogrzało ją od serca do naskórka; a żywe i błogie uczucie wzmogło się jeszcze bardziej na widok starego Rosena.

Generał książę Rosen, dawny szef wojskowego gabinetu, opuścił był Ilirję przed trzema laty, z chwilą gdy król pozbawił go stanowiska na rzecz liberała, przychylając się ku nowym ideom naprzekór tak zwanej „partji królowej”. Pewnie, mógł żywić urazę do Chrystjana, który poświęcił go na zimno, pozwolił jemu, zwycięzcy z pod Mostar, z pod Liwna, bohaterowi wielkich wojen czarnogórskich, opuścić kraj, nie żegnając się, nie wyrażając ubolewania. Wyprzedawszy swe zamki, dobra, jaskrawo zaznaczywszy protest, stary generał osiedlił się w Paryżu, ożenił syna i przez trzy długie lata płonnego oczekiwania, podsycał swój gniew przeciw niewidzianemu królowi smutkami emigracji, melancholią bezczynnego życia. A jednak na pierwszą wiadomość o przybyciu swych władców przybiegł do nich, nie zwlekając. I oto stał pośrodku salonu, wyprostowany sięgając głową niemal żyrandola i oczekiwał łaskawego przyjęcia z takiem wzruszeniem, że można było dostrzec drżenie jego długich nóg, gwałtowny oddech szerokiego i krótkiego torsu, okrytego błękitnym frakiem wojskowym. Jedynie twarz, mała krogulcza twarz, o stalowem spojrzeniu, długim nosie, i tysiącu drobnych zmarszczek skóry stwardniałej w bojach ani drgnęła, niewzruszona. Król, nie lubiący wzruszających scen, zresztą nieco zażenowany tem spotkaniem, nadrabiał tonem żartobliwej, rycerskiej serdeczności:

– Naturalnie, generale – rzekł, podchodząc doń z wyciągniętemi rękoma – to pan miał rację... Ja zbyt popuściłem cugli. Pozwoliłem się strącić i to gwałtownie.

Widząc, że stary generał zamierza ugiąć kolano, powstrzymał go ruchem pełnym godności i przycisnął do piersi. Nikt nie mógł przeszkodzić generałowi uklęknąć przed królową. Doznała osobliwego wzruszenia, czując na swej ręce muśnięcie jego wąsa.

– O, mój biedny Rosenie!... mój biedny Rosenie! – wyszeptała.

I powoli zamknęła oczy, aby nie zauważono jej łez. Lecz te wszystkie łzy, które przelała od lat wyżłobiły ślady na delikatnym jedwabiu powiek, wraz z bezsennością, trwogą, niepokojem, udrękami, które zda się, tkwią ukryte w najtajniejszych, głębinach jaźni, a jednak wypływają na powierzchnię. Na przeciąg sekundy jej piękna twarz o czystych linjach, miała wyraz znużony, umęczony. Nie uszło to uwadze starego żołnierza: „Jakże ona cierpiała!” – myślał, patrząc na nią; i aby ukryć swe wzruszenie, zwrócił się nagle w stronę syna i jego żony, stojących w drugim rogu salonu i tym samym ostrym głosem, jakim wydawał był na ulicach Lubiany rozkazy; „Baczność!... Szarżuj!...” – rzekł:

– Koleto, Herbercie, podejdźcie przywitać swą królowe.

Książę Herbert Rosen, równie wielki, jak ojciec, o końskiej szczęce, niewinnych i lalkowatych policzkach, zbliżył się wraz z młodą żoną. Chodził z trudem, wsparty na lasce. Osiem miesięcy temu na wyścigach w Chantilly złamał był nogę i niebezpiecznie się potłukł; generał napomknął, że gdyby nie ten wypadek, który groził życiu jego syna, obaj nie omieszkaliby pośpieszyć do Raguzy.

– Pojechałabym z wami, – odezwała się księżna bohaterskim tonem, który jaskrawo odbijał od jej imienia filuternego i rozwichrzonych loków.

Królowa nie mogła się powstrzymać od uśmiechu i z serdecznością podała jej rękę. Chrystjan, szarpiąc wąsa, przyglądał się z zainteresowaniem amatora, z chciwą ciekawością tej nadmiernie ożywionej Paryżance, ślicznemu ptakowi o długich połyskujących piórkach, całej w fałdach i falbanach. Jej wdzięk i elegancja wielce się różniły od majestatycznego i zdrowego typu kobiet mu znanych. „To szczęściarz! Skądże on wziął ten klejnot? – rzekł, mimowoli zazdroszcząc przyjacielowi z lat dziecinnych, temu wielkiemu mazgajowi o wyłupiastych oczach, włosach przedzielonych i ułożonych w grzywkę po rosyjsku na niskiem czole; następnie przyszło mu na myśl, że o ile niema tego typu kobiet w Ilirji, to przecież pełno ich w Paryżu. Wygnanie wydało mu się ostatecznie dosyć znośne. Zresztą nie mogło potrwać długo. Iliryjczycy niebawem będą mieli dosyć tej rzeczypospolitej. Była to sprawa dwuch lub trzech miesięcy życia na obczyźnie, rodzaj wakacyj królewskich, które należało spędzić jak najweselej.

– Czy rozumie pan, generale – rzekł ze śmiechem – chciano mi tu już sprzedać dom. Pewien pan, Anglik, który zgłosił się dziś rano... Proponował mi kupno wspaniałego pałacu, całkowicie umeblowanego i urządzonego, wraz z końmi, powozami, srebrem, bielizną, służbą, wszystko w dwadzieścia cztery godziny w dowolnej dzielnicy.

– Znam tego Anglika, Wasza Królewska Mości, To Tom Levis, ajent obsługujący cudzoziemców...

– Tak, tak mi się wydaje... nazwisko podobnie brzmiące... Czy miał pan z nim do czynienia?

– Wszystkich cudzoziemców, przybywających do Paryża, Tom odwiedza... Ale życzę Waszej Królewskiej Mości, aby na tem skończyła się ta znajomość.

Szczególna uwaga, z jaką książę Herbert oglądał kokardy u swego obuwia, gdy mówiono o Tomie Levis, spojrzenie księżny, ukradkowo rzucone na męża, świadczyły, że wiedzą coś więcej o ajencie z ulicy Royale. Ale czy królowi mogły być potrzebne usługi Levisa. Nie pragnął domu, ani powozu. Postanowił spędzić w hotelu kilka miesięcy pobytu w Paryżu.

– Jak myślisz, Fryderyko?

– O, pewnie, że tak będzie najrozsądniej – odparła królowa, aczkolwiek w duszy nie podzielała złudzeń męża, ani jego upodobania do prowizorycznych mieszkań.

Stary Rosen wtrącił też uwagę. Nie wydawało mu się, aby życie hotelowe odpowiadało godności domu panującego Ilirji. Paryż w owym czasie pełen był wygnanych królów. Wszyscy przenieśli tu przepych swych dworów. Król Westfalji miał przepyszną rezydencję przy ulicy de Neubourg z osobnym pawilonem dla administracji. Na Polach Elizejskich pałac królowej Galicji był iście królewskim dworem. Król Palerma miał dom w Saint Mande, wielką stadninę i cały bataljon adjutantów. Nawet książę Palmy w swym małym domku w Passy był otoczony drobnym dworem. Przy stole jego zasiadało zawsze pięciu czy sześciu generałów.

– Niewątpliwie, niewątpliwie – rzekł zniecierpliwiony Chrystjan – ale to inna rzecz,,. Tamci nigdy już nie opuszczą Paryża... To pewne, nieodwołalne, podczas gdy my... A następnie z innych względów nie możemy kupić pałacu, mój drogi Rosenie... Wszystko nam zabrali, tam... Kilkaset tysięcy franków u neapolitańskich Rotszyldów i nasz biedny djadem, ocalony przez panią de Silvis w pudle od kapeluszy – oto wszystko, co nam zostało... Pomyśleć tylko, że markiza odbyła długą tułaczkę pieszo, w wagonie, na morzu, w powozie, nie wypuszczając z ręki drogocennego pudła. To śmieszne, jakże śmieszne!

I zaczął się śmiać z przebytych strapień, niczem z najzabawniejszej przygody.

Książę nie śmiał się bynajmniej. Wasza Królewska Mość, – rzekł z takiem wzruszeniem, że wystąpiły mu na twarzy wszystkie dawne zmarszczki – przed chwilą zaszczycił mnie, wyrażając ubolewanie, że tak długo byłem trzymany zdała... Dobrze więc, proszę o łaskę... Póki trwać będzie wygnanie, niech mi Wasza Królewska Mość powierzy funkcję, jakie piastowałem ongi w Lublanie... funkcje szefa gabinetu cywilnego i wojskowego.

– Widzicie go, jaki ambitny! – zawołał król.

Poczem dodał z przyjaznym akcentem:

– Ale niema już gabinetu, mój biedny generale, ani cywilnego, ani wojskowego... Królowa ma kapelana i dwie panny... Zara – guwernantkę. Ja zaś przywiozłem ze sobą Boskowicza do korespondencji i mistrza Lebeau do golenia... Na tem koniec.

– W takim razie poproszę o coś,... Czy Wasza Królewska Mość nie zechce przyjąć mego syna Herberta na adjutanta, a synowej przydzielić do osoby królowej, jako damy dworu...

– Ja się godzę, – rzekła królowa, uśmiechając się do Koletty, stropionej nową godnością.

Co się tyczy młodego księcia, to w podzięce za nominację odpowiedział swemu królowi zadowolonem rżeniem, do którego się przyzwyczaił wskutek stałego przebywania w ujeżdżalni.

– Wszystkie trzy nominacje przedstawię jutro do podpisu – wtrącił generał tonem pełnym uszanowania, ale zwięzłym, jakby dla zaznaczenia, że zaczął pełnić funkcje.

Słysząc ten głos i to zdanie, które go tak długo i tak solennie prześladowało, młody król nie mógł ukryć wyrazu zniechęcenia i nudy. Lecz wkrótce pocieszył go widok księżny, którą radość uczyniła piękniejszą, przeobraziła, jak to bywa często z temi drobnemi twarzyczkami bez wyraźnych rysów. Pomyśleć tylko! Dama dworu królowej Fryderyki, ona Kolette Sauvadon, wnuczka Sauvadona, hurtowego kupca win z Bercy! Co powiedzą przy ulicy de Varennes, Saint Dominique, w tych zazdrosnych salonach, dokąd, dzięki małżeństwu z Herbertem de Rosen, zapraszano ją na wielkie przyjęcia, ale tylko wtedy! I oto jej uboga próżna wyobraźnia zaczęła podróżować po przestworzach fantazji. Marzyła już o kartach wizytowych, które zamówi, o nowych toaletach, o sukni w kolorach narodowych Ilirji, i takichż kokardach dla koni.

– To nasz pierwszy obiad na wygnaniu – rzekł król do Rosena tonem na poły poważnym i umyślnie emfatycznym. Pragnę, aby przy naszym stole było wesoło i aby zasiedli wszyscy nasi przyjaciele.

Na widok wystraszonej miny jenerała, dodał:

– Ah, tak, prawda, etykieta... Ani słowa! Odzwyczailiśmy się od tego od czasu oblężenia i szef naszego domu będzie musiał przeprowadzić wiele reform... Jednakże chciałbym, aby się rozpoczęły nie dziś, a jutro.

W tej chwili, rozwarłszy naoścież drzwi, marszałek oznajmił, że podano do stołu. Księżna podniosła się, aby ująć rękę Christiana, atoli on wziął królową pod rękę i nie zważając na gości zaprowadził ją do jadalni. Cokolwiek się mówiło nie cały ceremonjał dworu pozostał w koszarach Raguzy.

Przejście od światła słonecznego do sztucznego raziło nieprzyjemnie. Mimo żyrandoli, kandelabrów, dwuch wielkich lamp, ustawionych na bufecie, panował półmrok, jakgdyby dzień, wypędzony przedwcześnie, pozostawił na rzeczach chwiejność zmierzchu. Ponurość tego otoczenia potęgowała zwłaszcza długość stołu, jego niewspółmierność z małą ilością biesiadników; stołu tego, licującego z wymaganiami etykiety, trzeba było szukać po całym hotelu. Król i królowa usiedli razem przy jednym końcu, nie mając nikogo ani po bokach, ani naprzeciwko. Wprawiło to w podziw małą księżnę de Rosen. W ostatnich dniach Cesarstwa, dopuszczona do obiadu w Tuilerjach widziała, jak cesarz i cesarzowa siedzieli nawprost siebie, niby nowożeńcy przy obiedzie ślubnym. A, to tak – pomyślała mała kokietka, zamykając zdecydowanym gestem wachlarz i kładąc go na stole przy rękawiczkach – „Legitymizm...” Ta myśl przeobraziła w jej oczach ten stół, przypominający tak bardzo stoły w luksusowych hotelach między Monaco a San Remo na początku sezonu, gdy większość turystów jeszcze się nie zjechała. Ta sama pstrocizna ludzi i toalet: Chrystjan w surducie, królowa w amazonce podróżnej, Herbert i jego żona w kostjumach spacerowych, franciszkański habit kapelana królowej, ojca Alfeusza, obok uniformu generała. Nic imponującego i wzniosłego, prócz może modlitwy kapelana, błagającego o błogosławieństwo boże dla tego, pierwszego obiadu na wygnaniu.

– Quae sumus sumpturi prima die in exilio... – rzekł mnich, wyciągnąwszy ręce; i te słowa, wypowiedziane powoli, zda się przedłużały w przyszłość krótkie wakacje króla Chrystjana.

– Amen! – odpowiedział poważnym głosem wydziedziczony władca, jakgdyby dopiero w tej kościelnej łacinie odczuł tysiące zerwanych węzłów, jeszcze żywych i drgających, wleczonych – jak żywe korzenie wyrwanych drzew – przez wygnańców wszelakich czasów.

Lecz najmocniejsze wrażenia nie utrwalały się w niestałej i miękkiej duszy tego Słowianina. Ledwo usiadł, odzyskał humor i zwykły roztargniony wyraz twarzy, i zaczął mówić wiele, po francusku przez wzgląd na obecną Paryżankę – bardzo czystym językiem, ale z lekkiem seplenieniem z włoska, zresztą harmonizującem z jego śmiechem. Bohatersko komicznym tonem opowiedział kilka epizodów oblężenia: zainstalowanie dworu w koszarach, w których szczególnie cudacznie wyglądała wychowawczyni markiza Eleonora de Silvis ze swym szalem i toczkiem o zielonych piórkach. Szczęście, że ta dama jadła obiad w pokoju swego wychowanka i nie mogła słyszeć śmiechów, wywołanych dowcipami króla. Boskowicz oraz zielnik stały się z kolei przedmiotem jego kpin. Można było pomyśleć, że kpinami pragnął mścić się za powagę faktów. Radca dworu Boskowicz, drobny mężczyzna w nieokreślonym wieku, łagodny i trwożliwy, o spojrzeniu zająca, rzucanem zawsze nieco z podełba, był wielce uczonym prawnikiem, namiętnie oddającym się botanicznym studjom. W Raguzie, gdy trybunały były nieczynne – spędzał czas na zbieraniu ziół pod pociskami, w rowach fortyfikacyj: nieświadomy heroizm manjackiego umysłu zajętego, pośród straszliwego chaosu ojczyzny, wyłącznie wspaniałym coprawda zielnikiem, który wpadł później w ręce liberałów.

– Czy ty wyobrażasz sobie, mój biedny Boskowiczu – rzekł król – jakie wspaniałe ognisko rozpalą z tego ogromnego zbiorowiska suchych liści... a może rzeczpospolita z powodu swego ubóstwa postanowiła wyrabiać z twych wielkich szarych liści zapasowe płaszcze dla milicjantów.

Radca śmiał się wraz ze wszystkimi, ale jego wystraszone miny oraz „Ma che... ma che” świadczyły o dziecięcej trwodze.

– Jaki zachwycający jest król!.. Jaki dowcipny i jakie ma oczy! – myślała mała księżna, ku której Chrystjan stale się nachylał, chcąc zmniejszyć odległość, wyznaczoną przez ceremonjał. Rozkwitała pod królewskiem spojrzeniem, bawiła się wachlarzem, wydawała lekkie okrzyki, przechylała smukłą kibić. Królowa, rozmawiająca półgłosem ze swoim sąsiadem, starym księciem, była jakgdyby izolowana. Gdy rozmawiano o oblężeniu, wtrąciła parę zdań, chwaląc odwagę króla, jego wiedzę strategiczną, poczem znowu się odosobniała. Generał informował się półgłosem o dworakach, o swych starych kolegach, szczęśliwszych od niego, którzy, poszli za swym monarchą do Raguzy. Wielu tam pozostało na witki. Przy każdem niemal nazwisku, wymienionem przez de Rosena, królowa niezmiennie odpowiadała: „Poległ!.. umarł!”, żałobnem słowem, brzmiącem jak dzwony, oo towarzyszą pogrzebom. Wszelako po powrocie do salonu, Fryderyki nieco się ożywiła; usadowiła Koletę de Rosen obok siebie na kanapie i mówiła z nią z uczuciową poufałością, którą się posługiwała, gdy pragnęła zaskarbić sobie czyjąś sympatię, a podobną do uścisku jej silnej dłoni o subtelnych palcach.

Potem znagła rzekła:

– Chodźmy zobaczyć, jak śpi Zara, księżno.

Na końcu długiego korytarza napełnionego, jak reszta apartamentu, stosami kaset, otwartych waliz, z których wyglądała bielizna, ubranie, pośród chaosu pierwszych chwil w hotelu, znajdował się pokój małego księcia.

Oświetlony był lampą z nisko opuszczonym abażurem, z pod którego światło dosięgało poziomu błękitnawych zasłon łóżka. Służąca drzemała na walizie, w białym czepku na głowie, i chustce haftowanej na różowo, która stanowi dopełnienie fryzury Dalmatynek. W pobliży stołu wychowawczyni, złożywszy głowę na łokciu, z otwartą książką na kolanach, również nie oparła się usypiającemu oddziaływaniu lektury i nawet we śnie zachowywała ten romantyczny i sentymentalny wyraz, z którego król tak bardzo sobie pokpiwał. Nie obudziło jej wejście królowej. – Atoli dzieciak przy pierwszem poruszeniu gazowej zasłony wyciągnął swe drobne piąstki i starał się rozewrzeć powieki. W kilka miesięcy przyzwyczaił się do raptownych ocknięć pośród ciemnej nocy, do szybkiego ubierania, ucieczek i wyjazdów, do nowych krajobrazów i nowych twarzy. Sen jego stracił ciągłość, nie był już ową dziesięciogodzinną podróżą w krainę marzeń, odbywaną przez dzieci przy różnym, ciągłym, prawie nieuchwytnym oddechem wpółotwartych ust.

– Dobry wieczór, mamo – rzekł pocichu. – Czy już trzeba uciekać?

W tem zrezygnowanem i wzruszającem pytaniu wyraziła się niedola dziecka, które przecierpiało i do znało nieszczęść ponad swoje siły.

– Nie, nie, mój drogi, teraz nic mi nie grozi... śpij, należy spać.

– O, tem lepiej... Wrócę więc z olbrzymem Robisterem do szklanych gór... Tam było tak dobrze.

– Te bajania madame Eleonory przewracają ci w głowie – rzekła łagodnie królowa. – Biedne dziecko! Życie jest dla ciebie tak okrutne. Bawią je tylko bajki... Należy go jednak stanowczo karmić rzeczywistością.

Nie przestając mówić, poprawiła poduszkę, uśpiła go gestem pieszczotliwym, tak jak to czyniły zwykłe mieszczki, co odrazu zmieniło wyobrażenia Kolety o majestacie królewskim. Gdy Fryderyka nachyliła się nad synem, aby go pocałować, malec zapytał, czy to łoskot morza, czy huki dział dochodzą zdała. Królowa wsłuchała się w niejasny turkot, który chwilami wywoływał drżenie szyb, potrząsał domem od piwnic do szczytów, zmniejszał się, aby znów się wzmóc, huczał wyraźnie i przeistaczał się w szmer.

– To nic... To Paryż, mój synu.. Śpij.

I ten malec, strącony z tronu, któremu opowiadano o Paryżu, jako o bezpiecznem schronieniu, zasnął spokojnie z ufnością, ukołysany szmerem miasta rewolucyj.

Gdy obie kobiety wróciły do salonu, zastały młodą, wysoką kobietę, rozmawiającą z królem. Ton poufały ich rozmowy, powaga słuchaczy stwierdzały, że była to poważna osobistość. Królowa krzyknęła głosem wzruszonym:

– Marjo!

– Fryderyko!

Jednakowy przypływ czułości rzucił je ku sobie. Na nieme zapytanie żony, Herbert wymienił nazwisko przybyłej... Była to królowa Palerma. Trochę wyższa i chudsza od swej kuzynki iliryjskiej, wydawała się o kilka lat starszą. Czarne oczy, czarne włosy, ułożone wysoko na czole, matowa cera nadawały jej wygląd Włoszki, aczkolwiek urodziła się na dworze bawarskim. Nie było w niej nic niemieckiego, poza sztywnością długiej i płaskiej kibici, poza dumnym wyrazem uśmiechu i brakiem harmonji w tualecie, charakteryzującym tamtejsze kobiety. Rozłączone przez życie, zachowały dla siebie wzajemną przyjaźń.

– Widzisz, nie mogłam się doczekać – rzekła królowa Palerma, ściskając jej ręce. – Cecco nie wrócił... przyszłam bez niego... Tak się spóźnił... Często myślałam o tobie, o was... O, te działa Raguzy, w nocy zdawało mi się, że je słyszę...

– Było to echo dział Caserty – odezwał się Chrystjan, – czyniąc aluzję do bohaterstwa Marji, wygnanej o kilka lat wcześniej.

Westchnęła:

– Ah, tak, Caserta... opuszczono nas, nas także... Co za niedola! Jakgdyby wszystkie korony nie powinny były działać solidarnie... Teraz wszystko skończone. Świat oszalał...

Potem zwracając się do Chrystjana:

– To wszystko jedno! Winszuję kuzynie... postąpił pan, jak przystoi królowi.

– Oh! – odparł, wskazując na Fryderykę – właściwym królem z nas dwojga...

Królowa gestem nakazała mu milczenie...

Skłonił się z uśmiechem:

– Chodźmy, zapalimy papierosa, Herbercie – rzekł do swego adjutanta.

I obaj wyszli na balkon.

Wieczór był ciepły i przepyszny; dzień gasnął w błękitnym blasku światła gazowego. Czarna masa kasztanów Tuileryjskich roztaczała się nad niemi, jak wachlarz, a wyżej, na niebie płonęły gwiazdy. Dzięki zielonemu tłu rozległej przestrzeni, wchłaniającej wrzawę tłumów, ulica Rivoli nie miała dusznego wyglądu ulic paryskich latem; czuło się tu ogromną cyrkulację miasta w kierunku Pól Elizejskich, słuchało się koncertów pod niebem, śród żyrandoli świateł. Rozkosze, które zima więzi za szczelnie zamkniętemi okiennicami, śpiewały swobodnie, śmiały się, biegły na spotkanie rozkoszy w kwiecistych kapeluszach, w fruwających mantylach, w sukniach z płócienka, z dekoltem, okolonym czarną wstążeczką, oświetlonym przelotnie latarnią. Kawiarnie i cukiernie mieściły się niemal na trotuarze, hucząc pobrzękiwaniem monet, wezwaniami, brzęczeniem kieliszków.

– Ten Paryż jest niezwykły – rzekł Chrystjan, puszczając w mrok kłęby dymu. – Powietrze tu jest inne, niż gdzieindziej... jest tu coś, co się pieni, oszałamia... Gdy pomyślę, że w Lublanie o tej porze wszystko jest zamknięte, śpiące, zgaszone...

Następnie głosem wesołym:

– Panie adjutancie, spodziewam się, że zaczniemy wtajemniczać się w rozkosze paryskie... wydaje mi się, że jesteś doskonale obeznany...

– A jakże, sire, – odpowiedział Herbert, rżąc z połechtanej dumy – w klubie, w Operze, wszędzie zwą mnie królem dandysów.

I podczas gdy król kazał sobie wyjaśnić sens tego nieznanego mu wyrazu, obie królowe, które, aby swobodniej ze sobą porozmawiać, udały się do pokoju Fryderyki, zwierzały się sobie szeptem, dochodzącym przez pół otwarte zasłony.

W salonie zaś rozprawiali półgłosem stary książę i ojciec Alfeusz.

– Miał rację – rzekł kapelan – to ona jest królem... Właściwym królem... Gdyby pan ją widział na koniu we dnie i w nocy, objeżdżającą pozycję... W forcie Świętego Anioła pod deszczem pocisków, dwa razy objechała pagórki, aby zagrzać do walki serca żołnierzy, wyniosła i wyprostowana, ze szpicrutą w garści, jak za dobrych czasów’ w swej rezydencji. Trzeba było widzieć naszych marynarzy... Tymczasem on wałęsał się Bóg wie gdzie! Odważny, na honor, taki sam odważny, jak ona, ale bez zapału, bez wiary...

Mnich uniósł się, wydłużony długim habitem, i książę musiał go uspokoić:

– Spokojnie, ojcze Alfeuszu... Chodźmy, chodźmy, – lękał się bowiem, że usłyszy ich Koleta.

Została z radcą Boskowiczem, który bawił ją rozmową o ziołach, mieszając terminy naukowe z drobiazgowemi detalami swoich wykładów botaniki. Jego konwersacja upodobniła się do zasuszonej i zakurzonej rośliny w bibljotece wiejskiej. Cóż z tego! Wielkość tak potężnie przyciąga, atmosfera, jaką roztacza, tak mocno i tak słodko oszałamia pewne żądne jej natury, że młoda księżna, owa księżna Koleta z balów high-lifu, wyścigów, premjer, zawsze przodująca bawiącemu się Paryżowi, słuchając jałowych nomenklatur radcy, zachowywała na twarzy swój najpiękniejszy uśmiech. Wystarczała świadomość, że dwie królowe zwierzają się sobie w sąsiednim pokoju że król rozmawia przy oknie, aby ten banalny pokój hotelowy wypełnił się wielkością i smutnym majestatem, owym majestatem, który unosił się melancholijnie w obszernych komnatach Wersalu o froterowanych posadzkach, świecących, jak lustra. Zostałaby tu w zachwyceniu do północy, i nie poruszyłaby się, nie znudziła. Intrygowała ją jedynie długa rozmowa męża z królem. Jakie to poważne sprawy roztrząsali? Jakież wielkie plany wskrzeszenia monarchji? Jej ciekawość wzmogła się, gdy wrócili do salonu, obaj ożywieni, o błyszczących i zdecydowanych spojrzeniach.

– Wychodzę z Jego Królewską Mością – rzekł do niej szeptem Herbert – ojciec cię odprowadzi.

Król podszedł do nich:

– Nie weźmie mi pani tego za złe, księżno – rzekł. – Mąż rozpoczął służbę.

– Wszystkie chwile naszego życia należą do naszych władców – odpowiedziała Koleta, przeświadczona, że chodzi o jakąś ważną i tajemniczą wyprawę, o tajne zebranie spiskowców. O, gdybyż to ona mogła im towarzyszyć!

Chrystjan podszedł do drzwi pokoju królowej, ale nie wszedł:

– Płaczą – rzekł do Herberta. – Do widzenia, nie wejdę.

Na ulicy opanował go szał radości i ulgi. Miał przy sobie adjutanta i szedł z cygarem w ustach, zapalonem jeszcze w przedsionku hotelu.

– Jak to przyjemnie chodzić samemu w ciżbie ludzkiej, rozpychać się w szeregu, jak inni, być panem swych słów, swych ruchów i odwracać się za ładną dziewczynką, nie gorsząc tem Europy... To są dobrodziejstwa wygnania... Gdy byłem tu przed ośmiu laty, widziałem Paryż jedynie przez okna Tuileriów, z wyżyny galowych pojazdów... Tym razem chcę wszystko poznać, wszędzie być... Sapristi! Nie pomyślałem o tem, że każę ci chodzić i chodzić, a ty wszak kulejesz, mój biedny Herbercie... Poczekaj, zatrzymamy powóz.

Książę usiłował protestować. Noga nie sprawiała mu żadnego bólu. Czuł się na siłach odbyć przechadzkę. Lecz Chrystjan nie zgodził się:

– Nie, nie, nie chcę, aby mój przewodnik był zmaltretowany już pierwszego wieczoru.

Zatrzymał dorożkarza, który jechał w stronę placu de la Concorde, turkocąc wykręconemi resorami i okładając biczem kościsty kręgosłup zwierzęcia, wskoczył lekko i, zacierając ręce z uciechy dziecięcej, usadowił się na starem błękitnem suknie poduszek.

– Dokąd jedziemy, książę-panie? – zapytał dorożkarz, nie podejrzewając wcale, że oddaje tu należny hołd.

A Chrystjan, król Ilirji odpowiedział triumfującym głosem wyzwolonego sztubaka:

– Do „Mabille!”

II. Rojalista.

Dwaj mnisi o głowach strzyżonych i obnażonych pod ostrym deszczem grudniowym, co mżył i drobnemi igłami pokrywał habity opatrzone sznurkiem i zaokrąglonym kapturem zakonu św. Franciszka, szybkiemi krokami schodzili po pochyłości ulicy Monsieur le Prince. Pośród przeobrażeń dzielnicy łacińskiej, pośród obszernych wyłomów, którędy uszła oryginalność, wspomnienia starego Paryża, ulica Monsieur le Prince zachowała swą fizjonomję szkolnej ulicy. Wystawy księgarskie, mleczarnie, garkuchnie, sklepy tandeciarskie, „kupno i sprzedaż złota i srebra” ciągną się stąd aż do wzgórza świętej Genowefy. Tu o każdej porze dnia roi się od studentów: nie są to bynajmniej studenci Gavarniego o długich włosach, wymykających się z pod wełnianego beretu, lecz przyszli adwokaci w zimowych paltach, w rękawiczkach, starannie ubrani z ogromnemi tekami skórzanemi pod pachą, i już z zimnemi i przebiegłemi minami ludzi interesu; albo przyszli lekarze, o nieco swobodniejszym kroku, czerpiący z ludzkiej, materjalnej strony swych studjów ekspansywność życia fizycznego, jakgdyby w nagrodę za nieustanne obcowanie ze śmiercią.

O tej wczesnej godzinie dziewczęta w peniuarach i pantoflach, o oczach obrzękłych z bezsenności, przebiegały ulicę po mleko, jedne – uśmiechnięte i mknące truchtem pod deszczem, inne – naodwrót dostojne, kołyszące blaszankami i wlokące swoje wychodzone trzewiki i wynoszone gałgany z majestatyczną obojętnością królowych feeryj; a ponieważ wbrew paltom zimowym i skórzanym tekom serca dwudziestolatków mają dwadzieścia lat, więc studenci uśmiechali się do ślicznotek. „Stój, Lea”. „Dzień dobry, Klementyno”. Obwoływano się, wyznaczano sobie spotkania na wieczór: „W Medicis” albo „w Louis XIII”; i znienacka w odpowiedzi na jakiś zbyt żywy albo źle zrozumiany madrygał, rozlegał się okrzyk oburzonej i zaskoczonej dziewczyny w uświęconej tu formie: „Zmykajże pan, zuchwalcze!”. Obaj mnisi musieli się przedzierać przez ten tłum młodzieży, zwracający na nich uwagę, kpiący – ale za plecami, albowiem jeden z Franciszkanów, chudy, czarny i suchy, jak chleb świętojański, o najeżonych groźnie brwiach, miał straszny wygląd korsarza w swym habicie, ściągniętym sznurem i zaznaczającym wyraźnie biodra oraz mięśnie atlety, Ani on, ani jego towarzysz nie zwracali na pozór uwagi na ulicę, którą przemierzali wielkiemi krokami, wpatrzeni nieruchomo przed siebie, w cel, do którego dążyli. Zanim doszli do obszernych schodów, wiodących do budynków wydziału medycznego, starszy rzekł do swego towarzysza:

– To tu.

Wznosił się dom hotelowy, którego ganek mieścił się między sklepem z gazetami, wypełnionym broszurami, piosenkami za dwa sous, kolorowemi malowankami, gdzie groteskowy kapelusz Bazylego powtarzał się w mnóstwie póz, a piwiarnią w suterynie, noszącą na szyldzie kawę „Brasserie du Rialto”, prawdopodobnie dlatego, że usługiwały dziewczyny w uczesaniu weneckiem.

– Czy pan Elizeusz wyszedł? – zapytał jeden z ojców w biurze hotelu, mieszczącem się na pierwszem piętrze.

Otyła kobieta, która zapewne służyła w wielu hotelach, zanim dorobiła się własnego, odpowiedziała leniwie, nie radząc się nawet rzędu kluczy, smutnie wiszących na tablicy:

– Wyszedł o tej porze! Raczej trzeba zapytać, czy już wrócił!

Ujrzawszy habit, zmieniła ton i wskazała pokój Elizeusza Merauta:

– Nr. trzydziesty szósty, na piątem piętrze, w głębi korytarza.

Franciszkanie weszli na górę. Przechodzili przez wąskie korytarze, zawalone zabłoconem obuwiem, pantoflami na wysokich obcasach, szaremi, bronzowemi, fantazyjnemi, luksusowemu nędznemi zdradzającemi obyczaje lokatorów; nie zważali na nic, zamiatając pył swemi długiem! sukniami, krzyżami wielkich szkaplerzy; ledwie zerknęli, gdy jakaś ładna dziewczyna o łobuzerskiej minie, w różowej sukience, z obnażoną szyją i ramionami, w palcie męskim, przechyliła się przez poręcz na trzeciem piętrze, aby krzyknąć coś ochrypłym głosem do chłopca, stojącego na dole. Obaj ojcowie zamienili porozumiewawcze spojrzenie.

– Jeśli to taki człowiek, jak pan mówił – szepnął korsarz z akcentem cudzoziemskim – to obrał sobie dziwne środowisko.

Drugi, starszy o inteligentnej i subtelnej twarzy odpowiedział z miękkim uśmiechem, pełnym przebiegłości i pobłażliwości kapłańskiej:

– Święty Paweł wśród pogan!

Przybywszy na piąte piętro, ojcowie przez chwilę stali zakłopotani. Pod niskiem i ciemnem sklepieniem trudno było rozpoznać numery. Kilkoro drzwi zdobiły wizytówki w rodzaju „M-elle Alice”, bez bliższego oznaczenia profesji, co zresztą było zbyteczne, ponieważ w tym domu było wiele konkurentek tego samego zawodu; i oto można było widzieć poczciwych ojców, kołatających do drzwi jednej z tych pań!

– Trzeba go wezwać, na honor! – rzekł mnich o czarnych brwiach i głosem, który długo rozbrzmiewał w hotelu, zawołał:

– Panie Méraut!

Niemniej potężna i donośna była odpowiedź, która rozległa się z pokoju w głębi korytarza. Wyjrzawszy, gospodarz zawołał wesoło:

– To ojciec Melchior?... Nie mam szczęścia... Myślałem, że przyniesiono list pieniężny... Wejdźcie wielebni ojcowie, bądźcie pozdrowieni... Siadajcie, jeśli będziecie mogli.

Istotnie na każdym meblu leżały stosy książek, pism, przesłaniając brudną konwencjonalność pokojów umeblowanych osiemnastorzędnej kategorji, wypłowiały kwadrat, połamaną kanapkę, wieczny sekretarzyk empire i trzy krzesła obite wytartym aksamitem. Na łóżku druki zmieszane z ubiorami, pliki korekt, pokreślone kolorowemi ołówkami. To nędzne wnętrze pracownika umysłowego, ten kominek bez węgla, zakurzona nagość muru były oświetlone światłem z sąsiedniego dachu, odblaskiem deszczowego nieba na mokrych łupkach; i wielkie czoło Mérauta, jego twarz żółciowa i potężna rozjaśniła się blaskiem smutnej inteligencji, wyróżniającej pewne twarze, które spotykać można tylko w Paryżu.

– Zawsze ta sama nora, jak widzicie, ojcze Melchjorze!... Cóż pan chce? Przybywszy do Paryża, osiedliłem się tutaj, osiemnaście lat temu. Odtąd nie ruszałem się już... Tyle marzeń, tyle nadziei zakopanych we wszystkich kątach... myśli, które odnajduję pod starym kurzem... Jestem pewny, że jeśli opuszczę tę biedną komórkę, zostawię tu najlepszą część swej jaźni. To też wyjeżdżając, zachowałem dla siebie ten pokój.

– Nawiązując do tego, jakże tam było z pańską podróżą? – rzekł ojciec Melchjor, zerkając na swego towarzysza. – Sądziłem, że pan na dłużej wyjechał... Co się stało? Misja panu nie odpowiadała?

– O jeśli mamy mówić o misji – odparł Méraut, potrząsając grzywą – niepodobna znaleźć lepszej... Pensja ministra pełnomocnego, mieszkaniu w pałacu, konie, karety, służba... Wszyscy uprzejmi dla mnie, cesarz, cesarzowa, arcyksiążęta... Mimo to, byłem znudzony. Brakowało mi Paryża, zwłaszcza dzielnicy łacińskiej, powietrza, którem się oddycha, lekkiego, wibrującego, odmładzającego... Galerje Odeonu, świeże książki, czytane na stojąco, stronice podnoszone dwoma palcami... albo polowania u bukinistów, tych bukinistów, skupionych na wybrzeżu, stanowiących szaniec studjującego Paryża wobec próżności i egoizmu innego Paryża.... A następnie, to nie jest wszystko – głos jego stał się poważniejszy – zna pan moje poglądy, ojcze Melchjorze. Wiecie do czego zmierzałem, przyjmując tę posadę... Chciałem z tego małego człowieka uczynić króla, jakiego się już więcej nie widzi; wychować go, ukształtować, ulepić go ku tej wielkiej roli, która ich wszystkich przerasta, miażdży, jak owe średniowieczne zbroje, wystawione w starych zbrojowniach, aby poniżały nasze ramiona i zbyt wąskie torsy... Ach! tak... liberałowie, moi drodzy, reformatorzy, ludzie postępu i nowych idej – oto, co znalazłem na dworze X”. Straszliwe mieszczuchy, którzy nie rozumieją, że jeżeli monarchja jest skazana na zagładę, lepiej, aby zginęła w walce, owinięta w chorągiew, niżby miała skończyć na starczym fotelu, zepchnięta przez jakiś parlament... Po pierwszej lekcji rozległy się krzyki w pałacu... Skąd on się wziął? Czego chce od nas ten barbarzyńca? Zaczęto mnie prosię gorąco, abym nie odstępował od zwyczajnego zadania pedagoga... Skoro zdałem sobie z tego sprawę, schwyciłem kapelusz i do widzenia, Wasza Królewska Mości!...

Mówił głosem silnym i pełnym, którego południowy akcent rozbrzmiewał metalowemi akordami. W miarę mówienia, zmieniał się wyraz jego twarzy. Głowa – w spoczynku ogromna i brzydka, o wielkiem czole, na którem leżały w nieporządku czarne włosy z szeroką siwą grzywą, o niekształtnymi nosie, gwałtownych ustach, których nie zakrywał zarost i skórze odznaczającej się pęknięciami, żarem i nieurodzajnością wulkanicznej ziemi, – to głowa ożywiła się wspaniale w porywie namiętności.

Wyobraźcie sobie rozdarcie zasłony, czarną zasłonę, która się podnosi z przed grzejącego i radosnego ogniska. Rozwinięcie elokwencji, złączonej z kącikami oczu, nosa, warg, roznoszonej przez krew, płynącej z serca po całej twarzy skażonej wszystkiemu nadużyciami i bezsennością. Pejzaże Langwedocji, ojczyzny Mérauta, obłupanej, jałowej, z szarzyzną swych zakurzonych drzew oliwnych pod tęczowemi zachodami bezlitosnego słońca, posiadają podobnie wspaniałe płomienistości, zmieszane z teoretycznemi cieniami, które wydają się rozkładem promienia, powolnym i stopniowym skonem tęczy.

– A więc ma pan dosyć wielkości? – odezwał się stary mnich głuchym, przymilającym głosem, który bardzo kontrastował z poprzedzającym wybuchem krasomóstwa.

– Pewnie – odpowiedział energicznie zagadnięty.

– A jednak nie wszyscy królowie są do siebie podobni. Znam jednego, któremu pańskie przekonania...

– Nie, nie, ojcze Melchjorze... Z tem koniec. Nie spróbowałbym po raz drugi... Obawiam się, że przyglądając się zbliska królom, zatracę lojalność.

Po chwili milczenia chytry kapłan podjął swą myśl z innej strony:

– Sześciomiesięczna nieobecność musiała pan« bardzo zaszkodzić?

– Bynajmniej, nie bardzo... Przedewszystkiem, wuj Sauvadon dochował mi wierności... wie pan, Sauvadon, mój bogacz z Bercey. Ponieważ spotyka elitę u swej bratanicy, księżny do Rosen i pragnie wtrącać się do rozmów, więc udzielam mu trzy razy tygodniowo, jak to on nazywa, „poglądów na rzeczy”. Jest zachwycająco naiwny i ufny ten dzielny człowiek. „Panie Méraut, co powinienem myśleć o tej książce?” – „Szkaradna”. – „A jednak zdaje mi się... słyszałem, jak mówiono kiedyś u księżny”... „Jeśli pan ma własne zdanie, to moja obecność jest tu niepotrzebna”. – „Ale nie, ależ nic, mój drogi Méraut... Pan wie, że ja nie mam własnego zdania”... To fakt niewątpliwy, że nie posiada żadnych poglądów i z zamkniętemi oczyma przyjmuje wszystko, co mu wbijano do głowy... Jestem jego myślącą treścią... Od czasu, jak wyjechałem, przestał mówić z braku idej... trzeba było widzieć, jak się na mnie rzucił, skoro tylko wróciłem!... Mam pozatem dwuch Włochów, udzielam im lekcyj prawa politycznego... A następnie mam zawsze parę dodatkowych źródeł... A więc teraz kończę „Historję oblężenia Raguzy” według autentycznych źródeł... Niewiele tam pracy mego pióra, prócz ostatniego rozdziału, z którego jestem wielce zadowolony... Robię właśnie korektę... Chcecie, abym przeczytał?... Nazywam to „Europą bez królów”!

W miarę czytania ożywiał się i wzruszał do łez. Tymczasem wraz z przebudzeniem hotelu zaczęły się rozlegać wokoło śmiechy młodzieży, głośne przejawy wesołości, zmieszane z pobrzękiwaniem talerzy i szklanek i dźwiękami starego pianina, grającego jakąś karczemną piosenkę. Przedziwny kontrast, ledwo dostrzegany przez mnichów, z zachwytem wsłuchanych w potężną i brutalną apologję monarchji; zwłaszcza wyższy, kipiąc cały, tupał, wydawał okrzyki entuzjazmu, wykonywał energiczne gesty, przyciskał ręce do piersi, omal ich nie druzgocąc. Po odczytaniu, podniósł się, przemierzył pokój wielkemi krokami, żywo gestykulując i mówiąc:

– Tak, właśnie... oto prawdy... prawo boże, prawowite, absolutnie...

– Bez parlamentu, bez adwokatów!... Na stos całą zgraję!

I spojrzenie jego iskrzyło się i pałało, jak chróst świętej Hermandady. Ojciec Melchjor spokojniejszy winszował Merautowi:

– Mam nadzieję, że pan podpisze tę książkę.

– Bynajmniej... Wie pan, ojcze Melchjorze, że moją ambicję stanowią moje idee. Książka będzie opłacona – to wuj Sauvadon wystarał się o tę gratkę; – lecz napisałbym ją za nic, z własnego upodobania. Tak pięknie jest notować roczniki owej agonji monarchji; słuchać, jak oddech starego świata drga i umiera w tych wyczerpanych monarchjach... W każdym razie – oto upadły król, który wszystkim dał dumną nauczkę... Bohater z tego Chrystjana... W tych notatkach z dnia na dzień znajduje się opowieść o przechadzce pod bombami, w forcie Świętego Anioła... To szalona pałka!

Jeden z ojców opuścił głowę. Lepiej od kogokolwiek wiedział, co myśleć o tej heroicznej manifestacji i o bardziej nawet heroicznem kłamstwie... Lecz obca wola, silniejsza od jego własnej nakazała mu milczenie. Porozumiał się tylko spojrzeniem ze swym towarzyszem, który naraz podnosząc się, rzekł do Mérauta:

– Otóż w sprawie syna tego bohatera przychodzę do pana... w towarzystwie ojca Alfeusza, jałmużnika dworu Ilirji...

Czy chciałby się pan podjąć wychowania królewskiego dziecka?

– Nie będzie pan miał u nas ani pałacu, ani wielkich karet, – odezwał się z melancholią ojciec Alfeusz... – ani szczodrobliwości cesarskiej dworu X... Będzie pan służył władcom osamotnionym i zubożałym na wygnaniu, które trwa już rok, a może potrwać jeszcze dłużej... Idee pana są naszemi ideami... Król wprawdzie miał trochę zachcianek liberalnych, ale poznał ich czczość po upadku... królowa, to uosobienie wzniosłości... zobaczy pan.

– Kiedy? – zapytał Elizeusz Méraut, znowu ogarnięty pragnieniem kształtowania króla według swego pomysłu.

I odrazu ustalono rychłe spotkanie... Gdy Elizeusz Meraut myślał o dzieciństwie – myślał o tem często, ponieważ skupiły się w niem wszystkie silne wrażenia jego życia – oto, co widział zawsze: wielki pokój o trzech oknach, zalanych światłem i zajętych przez krosna, wyciągające swoje oczka pod światło ku zewnętrznej perspektywie, skłębieniu dachów i domów, których okna były podobnież zastawione warsztatami tkackiemi i dwoma pracownikami, naprzemian wykorzystującymi swe ruchy przy wątku, niczem pianiści, grający na cztery ręce. Między temi domami małe ogródki zaułków wspinały się po bokach, ogródki Południa, spalone i białe, suche i pozbawione powietrza, pełne grubego zielska, gdzie wysokie słoneczniki wyciągnięte w stronę zachodu z chorobliwym wyrazem koron szukających słońca, roztaczały ckliwy zapach dojrzewających ziaren, zapach, który po trzydziestu przeszło latach Elizeusz czuł jeszcze w nozdrzach, gdy myślał o swej dzielnicy. Nad życiem tej dzielnicy robotniczej, brzęczącej jak ul – panowało wzgórze kamieniste i parę starych porzuconych młynów wietrznych, niegdyś żywicieli miasta, które zostały zachowane dzięki swym zasługom i wystawiały szkielety skrzydeł, jak ogromne połamane reje. Pod opieką tych starych młynów zachowały się obyczaje i tradycje innych czasów. Cała ta duża wieś – nazywano ten zakątek przedmieściem Rey, – była, jest jeszcze płomiennie rojalistyczna, w każdej pracowni wisi na ścianie nadęty, różowy, blondyn o długich kędzierzawych włosach, ten, którego obywatele tutejsi nazywali poufale „lou Goi” (kulawy). Ojciec Elizeusza pod tą ramą zawiesił drugą, mniejszą, zawierającą arkusik z pieczęcią z różowego wosku, z dwoma słowami „Fides, Spes”, dookoła krzyża św. Andrzeja. Ze swego miejsca, puszczając w ruch czółenko tkackie, majster Méraut oglądał portret i czytał dewizę „wiara... nadzieja...” I jego szeroka twarz o rysach rzeźbionych, jakby ze starych medali z czasów Antonjusza, o orlim nosie i zaokrąglonych konturach owych Burbonów, których tak kochał, nadymała się i czerwieniła z silnego wzruszenia.

Był to majster Méraut, straszliwy człowiek, gwałtowny i despotyczny, który mając zwyczaj zagłuszać zgiełk warsztatu, miał w głosie coś przypominającego pioruny. Żona jego, wręcz przeciwnie, przygnębiona i nieśmiała, przepełniona owemi tradycjami poddaństwa, które czynią z kobiet Południa istne niewolnice Wschodu, zawsze milczała, W tem otoczeniu wyrastał Elizeusz, wychowywany mniej surowo, niż obaj jago bracia, ponieważ był najmłodszy i najbardziej pieszczony. Zamiast usadowić go od dziesiątego roku życia przy czółenku, pozwolono korzystać z tej dobrej wolności, niezbędnej w dzieciństwie. Korzystał z niej w pełni: całemi dniami uganiał się na placu i staczał boje na wzgórzu w walce białych z czerwonymi, katolików z hugonotami. W tej części Langwedocji ludzie tkwią jeszcze w owych nienawiściach. Dzieci dzieliły się na dwa obozy; każda partja wybierała jeden z młynów, których kamienie służyły za pociski, padały zniewagi, świszczały proce. Długie godziny trwały oblężenia homeryckie, kończące się tragicznie, krwawą rysą na któremś dziesięcioletniem czole lub jedną z owych blizn dzieciństwa, ukrytą pod wichurą jedwabistych włosów, co to zostają na całe życie. Elizeusz pokazywał je, będąc dorosłym mężczyzną, na skroni i na wargach.

O, te wiatraki! Matka złorzeczyła im, gdy dzieciak wracał wieczorem cały we krwi i w strzępach. Ojciec gromił go dla pozoru, z przyzwyczajenia, zresztą, aby użyć do czegoś swego gromiącego głosu; lecz przy stole kazał sobie opowiadać perypetje walki i imiona walczących:

– Tholozan!... Tholozan!... Jeszcze to plemię istnieje!.,. Ach, ten łajdak. Ojca jego miałem w 1815 roku na muszce swej strzelby, powinienem był spuścić kurek.

Następowała długa opowieść w gwarze langwedockiej, obrazowa i brutalna, która nie pomijała ani jednego frazesu, ani jednej sylaby. Opowieść z czasów, gdy mistrz Meraut zaciągnął się do oddziałów księcia d‘Angouleme, wielkiego jenerała, świętego...

Te opowieści, stokrotnie słyszane, lecz modulowane w zależności od werwy ojcowskiej utrwaliły się w duszy Elizeusza równie silnie jak pręgi na jego twarzy. Żył legendą rojalistyczną, której rocznicą był dzień św. Henryka, 21 stycznia, dzień czczenia książąt męczenników, błogosławiących tłumy rękami biskupów, nieuległych księżniczek, ściganych, zdradzanych, chwytanych w kryjówkach za kominkami starych bretońskich gospod. I aby złagodzić ten smutny szereg żałob i wygnań, dzieje o „kurze w garnku” i piosenka o „Vert-Galant” wskrzeszały humor starej Francji. To marsyljanka przedmieście Rey – ta piosenka o „Vert-Galant”. Gdy niedzielą po nieszporach, przy stole, z trudem umocowanym na pochyłości ogródka, państwo Méraut spożywali obiad „na świeżem powietrzu”, jak mawiano, w dusznej atmosferze, następującej po dniu letnim, gdy upał, skupiony w ziemi czy w tynku murów, rozprzestrzenił się, mocniejszy i niezdrowszy od żaru słonecznego, gdy stary tkacz zwiastował głosem znanym w sąsiedztwie: „Niech żyje Henryk Czwarty! niech żyje król waleczny!”, wszystko dokoła milkło. Słyszano jedynie suche trzaskanie trzciny ogrodzenia, wrzaskliwe ćwierkanie spóźnionego świerszcza i starą pieśń królewską, rozwijającą się w takt pawany z sztywnością bufiastych pludrów i krynolin. Refren śpiewano chórem: „Zdrowie naszego króla”. Zwrotka „uszczęśliwi mnie i ciebie” zawsze śmieszyła Elizeusza i jego braci. Śpiewał ją, potrącając się, pchając, co zawsze ściągało na nich gniew ojca; w każdym razie drobnostka ta nie przerywała pieśni i oto rozlegała się wśród razów, śmiechów i łkań jak kantyczka opętanych nad grobem djakona Parysa.

Nieustannie wspominane w uroczystościach rodzinnych, to imię króla, niezależnie od prestige, które miało w bajkach o wróżkach i w opowieściach dla dzieci, posiadało dlań zażyłość i poufałość. Podniecały to uczucie tajemnicze listy, pisane na papierze wełnistym, przybywające z Frohsdorfu dwa czy trzy razy rocznie do wszystkich mieszkańców dzielnicy, autografy o subtelnem piśmie, w których król wzywał swój lud do cierpliwości... W takie dni majster Méraut puszczał czółenko silniej, niż zazwyczaj. Wieczorami, zamknąwszy szczelnie drzwi, brał się do czytania cyrkularza, zawsze tej samej łagodnej proklamacji o słowach nieokreślonych, jak nadzieja: „Francuzi, tamci oszukują siebie i was”. I zawsze ta sama pieczęć: „Fides spes”. O! biedni ludzie, nie brakło im wiary ani nadziei.

– Kiedy król powróci – mawiał majster Méraut – kupię sobie wygodny fotel. – Kiedy król powróci, zmienię papierowe obicie pokoju.

Później, po podróży do Frohsdorfu, formula była zmieniona:

– Gdy miałem zaszczyt ujrzeć króla – mówił przy każdej okazji.

Poczciwiec w istocie rzeczy odbył tę pielgrzymkę, będącą dla robotnika z miasteczka wielką ofiarą czasu i pieniędzy. Nigdy żaden Hadżi nie wracał chyba z Mekki tak zachwycony. Spotkanie było wszakże krótkie. Na audjencjach pretendent zwykł mówić: „Ah, otóż i pan...” i nikt nie mógł się zdobyć na odpowiedź, zwłaszcza Méraut, którego wzruszenie ścisnęło za gardło i oczy zamgliło łzami, tak, że nie widział nawet wyraźnie rysów swego bóstwa. Za to przy wyjeździe książę d’Athis, sekretarz przyboczny, rozpytywał go długo o stan umysłów we Francji; można sobie wyobrazić, co odpowiadał egzaltowany tkacz, który nigdy nie opuścił swej mieściny.

– Niech przybędzie nasz Henryk, niech przybędzie co rychlej – naród się niecierpliwi...

Książę d‘Athis, zachwycony odpowiedzią, podziękował serdecznie i znienacka zagadnął:

– Ma pan dzieci, majstrze Méraut?

– Trójkę, książę panie.

– Chłopaki?

– Tak... troje dzieci... – powtórzył stary majster (gdyż w pojęciach tego ludu dziewczęta nie uchodziły za dzieci).

– Dobrze... Zanotuję to sobie... Jego Królewska Mość przypomni sobie o tem, gdy nadejdzie pora.

Książę wyjął swój notes i „kra... kra...”. Owe „kra... kra...”, którem majster zobrazował gest protektora, zapisującego imiona trzech synów, było nieodjemną częścią kolektywnego opowiadania w rocznikach rodzinnych, wzruszających niezmiennością najdrobniejszych szczegółów. Odtąd podczas bezrobocia, gdy matka martwiła się złym wyglądem męża i wyczerpywaniem się małych rezerw małżeństwa, to „kra... kra” odpowiadało na wszystkie jej lękliwie wyrażone niepokoje co do przyszłości dzieci:

– Bądźże spokojna.... książę d‘Athis zapisał imiona.

Zapaławszy nagłą ambicją w stosunku do synów, stary tkacz, który widział, że starsi synowie bezpowrotnie wstąpili na ścieżkę ojcowską, skupił na Elizeuszu wszystkie swe nadzieje i całe pragnienie wielkości. Wysłano go do „instytucji Papcia”, założonej przez jednego z uciekinierów hiszpańskich, od których zaroiło się w miastach Południa po kapitulacji Marotta. Mieściła się w głębi dzielnicy Jatek, w spleśniałym opuszczonym domku pod osłoną katedry, jak o tem świadczyły małe zielonkawe okienka i głębokie szczeliny w murach. Aby dojść doń, trzeba było przejść przez ciąg sklepów, najeżonych kratami gdzie wisiały ogromne ćwiartki, otoczone niezdrowym szmerem, gęstwą wąskich ulic o bruku zawsze lepkim i czerwonym od odpadków zwierzęcych, W późniejszych latach Elizeuszowi wydawało się, że przeżył swoje dzieciństwo w wiekach średnich, pod dyscypliną straszliwego fanatyka, którego łacina na „us” rozlegała się w brudnej i czarnej klasie między błogosławieństwami czy przystępami gniewu przylegającej dzwonnicy. Ten mały Papel – ogromna, oleista twarz, ocieniona brudnym białym beretem, wciągniętym aż na oczy w celu ukrycia wzdętej sinej żyły, przepoławiającej czoło od brwi aż do linji włosów – przypominał karła z obrazów Velasqueza, różniących się tylko połyskującemi tunikami i mroczną polewą czasu. Brutalny i okrutny, lecz pod obszemem czołem przechowujący zdumiewający magazyn idej, żywą i błyskotliwą encyklopedję zamkniętą, rzec można, na zaworę uporczywego rojalizmu, uosobioną w dziwnej żyle na czole.

Mówiono w mieście, że pod nazwiskiem Papel ukrywało się inne, bardziej rozgłośne, pewnego cabecilla don Carlosa, znanego z okrutnego urozmaicania sposobów walki i śmierci. Tu, niedaleko granicy hiszpańskiej, jego haniebna sława krępowała go i kazała żyć anonimowo. Ile było prawdy w tych gadkach? Podczas długich lat, spędzonych ze swym mistrzem, Elizeusz, mimo, że był jego towarzyszem, nie słyszał, ani nie widział nic takiego, coby go umocniło w posądzeniach. Atoli, gdy wyrósł, gdy po skończeniu studjów okazało się, że dzielnica Rey jest zbyt wąska dla jego laurów, dyplomów i ambicyj ojcowskich, gdy miano go wysłać do Paryża, Papel dał mu sporo listów polecających do szefów rojalistycznych, listów, opieczętowanych tajemniczemi herbami, które zda się potwierdzały legendę o zamaskowanym cabecillu.

Majster Méraut pragnął tej podróży, ponieważ zaczynał uważać, że powrót króla opóźnia się znacznie, więc sprzedał wraz ze starym zegarkiem i srebrną matczyną obręczę do kluczy, winnicę, stanowiącą składową część dobytku każdego obywatela. Uczynił to heroicznie, prosto, dla partji.

– Idź, popatrz, co oni tam robią – rzekł do swego najmłodszego syna – na co tam czekają? Mieścina koniec końcem całkiem cię zmęczy.

W dwudziestym roku życia Elizeusz Méraut przybył do Paryża, kipiąc od egzaltowanych przekonań, w których ślepe poświęcenie ojca potęgował waleczny fanatyzm Hiszpana. Przyjęto go w partji, jak się przyjmuje nowego pasażera w nocy pośród drogi w wagonie pierwszej klasy, gdzie każdy zdrzemnął się w swym kącie. Intruz przybywa z zewnątrz, ma krew ożywioną świeżem powietrzem i chodzeniem, pragnie działać, rozmawiać, kontynuować bezsenność podróży, rozbija się o zły humor sennych ludzi, opatulonych w futra, ukołysanych ruchem pociągu, lękających się najbardziej w świecie przeciągów i deranżujących inwazyj. Tak przedstawiała się partja legitymistów w swym wagonie klęski, na wykolejonych szynach.

Ten szaleniec o czarnych oczach, o głowie wychudzonego lwa, ucinający każdą sylabę, jakby nożycami, każdy okres ostrym gestem, posiadający golową na wszystko werwę Suleau, odwagę Cadoudala, wywołał w partji zdumienie, połączone ze strachem. Uważano go za człowieka niebezpiecznego i niepokojącego. Pod przesadną grzecznością, pod oznakami dobrego wychowania, Elizeusz z ową jasnością, jaką Południe zachowuje w swych uniesieniach, rychło wykrył całą egoistyczną mierność tych ludzi. Według ich zdania chwilowo nic nie można było zrobić; czekać, zachowywać spokój przedewszystkiem, wstrzymywać się od porywów i niekonsekwencyj młodzieńczych, „Niech Wasza Królewska Mość uważa... jaki on przykład daje!” Te rady rozwagi, umiarkowania odpowiadały starym pałacom arystokratycznej dzielnicy, spowitej w bluszcz, głuchej wobec ruchu ulicy, wymoszczonej komfortem i rozleniwieniem, ukrywającej się za masywnemi wrotami, ciężkiemi od ciężaru stuleci i tradycji. Przez grzeczność zaproszono go na dwa czy trzy zebrania polityczne, odbywające się w wielkim sekrecie z całym systemem ostrożności w głębi któregoś z tych starych gniazd. Spotkał tu nazwiska z wojen wandejskich i egzekucyj Quiberona cały żałobny patronat, zapisany na „połach męczenników”. Nosili je starzy, poczciwi panowie, dobrze ogoleni, odziani w cienkie sukna, niczem prałaci, zawsze wyrażający się łagodnie. Zbierali się z minami spiskowców. Każdy był pewny, że jest inwigilowany przez policję, która w rzeczywistości kpiła sobie z tych platonicznych spotkań. Wist pod dyskretnem światłem wysokich świec z abażurami, schylone czoła, świecące jak żetony. Ktoś udzielił wiadomości z Frohsdorfu, podziwiano zdumiewającą cierpliwość wygnańców, której przykład dodawał otuchy. Zupełnie cichym szeptem powtarzano sobie ostatni kalambur de Barentin o cesarzowej, nucono piosenkę: „Gdy Napoleon – wymierza wam baty” i t. d. Poczem, podziwiając własną zuchwałość, spiskowcy rozchodzili się po jednym, przyciskając się do murów ulicy de Varenne, obszernej i pustej, która niepokoiła odgłosem ich własnych kroków.

Elizeusz stwierdził wkrótce, że jest zbyt młody i zbyt czynny dla tych widm starej Francji.

Zresztą pływano wówczas w pełni epopei cesarskiej, wracające z wojen włoskich kroczyły zwycięskie orły. Syn tkacza nie długo musiał się rozglądać, by się przekonać, że przekonania przedmieścia Rey nie były powszechnie podzielane, że powrót prawowitego króla nie nastąpi rychło, jak to mniemano w miasteczku. Jego rojalizm nie został osłabiony, naodwrót, wzmógł się, rozwinął w idei, ponieważ działanie było uniemożliwione. Marzył o tem, aby napisać książkę, rzucić swe myśli i wiarę wielkiemu Paryżowi, którym pragnął zawładnąć. Natychmiast wykuł sobie plan: zarabiać na życie lekcjami, które też rychło znalazł; w wolnym czasie pisać książkę, co wymagało o wiele więcej czasu.

Jak wszyscy jego krajanie, Elizeusz Méraut był przedewszystkiem człowiekiem słowa i gestu. Myśli nawiedzały go, gdy przemawiał, stojąc, na dźwięk własnych słów, na podobieństwo błyskawicy, którą przyciąga drganie dzwonów. Karmiona literaturą, faktami, ciągiem rozmyślaniem myśl jego, która zrywała się z warg spienionemi falami, która pociągała słowo za słowem w posępnem krasomówstwie, spływała natomiast powoli, pojedyńczemi kroplami z jego pióra. Rezerwoar był zbyt obszerny dla wymierzonej filtracji i dla wszystkich subtelności pisma. Sprawiało mu ulgę wypowiadanie swych poglądów, ponieważ nie znajdował innych sposobów ich uzewnętrznienia. Mówił więc na bibkach, na konferencjach, przedewszystkiem w kawiarniach, w tych kawiarniach dzielnicy łacińskiej, które jedne stanowiły opozycję w skulonym Paryżu drugiego Cesarstwa, gdy książka i dzienniki, skute kagańcem, milczały. Każdy szynk miał swego mówcę, swego wielkiego człowieka, Mówiono: – Pesquidoux od „Voltaire‘a” jest mocny w gębie, ale Larminet od „Procope’a” jest mocniejszy. W istocie skupiała się w nich cała ucząca się młodzież wymowna, umysłem krążąca koło wzniosłych spraw, odnawiająca z większym zapałem piękne dyskusje polityczne i filozoficzne knajp w Bonn i w Heidelbergu.

Szczególna werwa tego dużego Gaskończyka, który nie palił i upajał się bez trunków, jego wymowa, pełna obrazów i obcesowa, operująca zasadami, równie niemodnemi, co paniers i puder, a tak różnemi od otaczających go ram, jak upodobania antykwarjusza pośród „articles de Paris” – zyskały szybko Elizeuszowi sławę i słuchaczy w owych dymnych i gwarnych kuźnicach idej, gdzie tęgo krzyczano, a tężej jeszcze – pito. Skoro światło gazowe zabłysło w kawiarniach, natłoczonych i huczących, a na progu spostrzegano jego długą i niezgrabną postać, o spojrzeniu krótkowzrocznem, nieco błędnem, którego naprężony wysiłek rozrzucał, rzekłbyś, pasma włosów na czole, w kapeluszu, zsuniętym na tył głowy, dźwigającą pod pachą książkę lub perjodyk, z którego wysterczał olbrzymi nóż do przecinania kartek, wówczas wstawano z miejsc, krzycząc: „Oto Méraut!”. I usuwano się, czyniąc mu tem więcej miejsca, gdzieby mógł poruszać się swobodniej i gestykulować, Już przy wejściu porywały go krzyki i powitania młodzieży, potem zaś – gorąco i światło, to światło gazowe, co chwytało za gardło i upajało. Podejmował to jeden temat, to – drugi, pochwycony z popularnego dziennika, z książki otworzonej po drodze gdzieś koło Odeonu, to znów porzucał go; siadał i wstawał, głosem swym panując nad kawiarnią, skupiając wokół i grupując słuchaczy gestu.

Przerywano grę w domino, gracze bilardowi wychylali się ze schodów antresoli, z fajką w zębach, przytrzymując ręką długi cybuch z kości słoniowej. Drżały szyby, kufle, spodki, jak gdyby przejeżdżał furgon pocztowy, a właścicielka za ladą mówiła z dumą do wszystkich, którzy wchodzili: „Proszę prędzej... jest pan Méraut”. Cóż, że Pasquidoux, Larminat byli to zuchy, – on pogrążał ich wszystkich. Stał się mówcą dzielnicy. Ta sława, której nie szukał, dała mu zadowolenie tak zupełne, że uległ jej w sposób nieunikniony. Taki był w owej epoce los niejednego Larminat: zmarnowany został piękny zapał, a z motorów lub dźwigarów uchodziła z wielkim hałasem bezpożyteczna para wskutek rozwiązłości, niedbalstwa lub złego kierunku kierowniczej korby. W Elizeuszu było coś więcej nadto: ten południowiec próżny intryg i ambicyj, co wziął od swych stron rodzinnych jeno zapał, uważał się za misjonarza wiary, i, rzeczywiście, ujawniał niezmordowaną żarliwość misjonarza, charakter tęgi i niezależny, bezinteresowność życia, poddanego najgorszym nawet przypadkom powołania, a lekceważącą sobie sposobność i korzyści.

Tak, od osiemnastu lat, w ciągu których rozrzucał swój posiew ideowy wśród młodzieży paryskiej, niejeden z tych, co zaszli już daleko i mawiali pogardliwie: „Ach, Méraut... ten wieczny student”, zawdzięczali co najcenniejszą cząstkę swej sławy okruchom niedbale porzucanym przez tego szczególnego chłopca wszędzie, gdziekolwiek siadywał. Elizeusz wiedział o tem, a ilekroć odnajdował pod zielonym, w palmy zdobnym, frakiem, piszącego magnata którąś ze swych chimer, już pełną statku w okrągłym frazesie akademickim, był szczęśliwy bezinteresownym szczęściem ojca, co wydał bogato zamąż umiłowane córki, nie pretendując już zgoła do ich tkliwości. Była to abnegncja rycerska starego tkacza z przedmieścia Rey, ale i coś więcej jeszcze, bowiem brakło tu wiary w swe powodzenie, owej niezachwianej wiary, którą dzielny ojciec Méraut zachował do ostatniego tchnienia. W wilję śmierci – bo zmarł nagle wskutek porażenia słonecznego, po obiedzie, spożytym na świeżem powietrzu, – stary śpiewał jeszcze w głos: „Niech żyje Henryk czwarty!” Przed skonem, gdy mgłą zachodziły oczy, a język sztywniał, mówił jeszcze do żony: „Spokojna bądź o dzieci... książę d’Athis... ma w palnięci...”. A stygnące ręce gestykulowały „kra... kra...” na kołdrze.

Gdy Elizeusz przybył rankiem z Paryża, zbyt późno powiadomiony o tem druzgoczącem nieszczęściu, ojciec leżał wyciągnięty, nieruchomy i blady, z rękoma w krzyż złożonemu, głową odwrócony od ściany, wciąż czekającej na nową tapetę. Przez drzwi od pracowni, otwarte na przyjście śmierci, która wokół siebie wszystko usuwa, wyzwala, poszerza, widać było odpoczywające warsztaty, i warsztat ojca opuszczony, podobny do strzaskanego masztu na okręcie, gdzie nie zaświszcze już wiatr; i portret króla oraz czerwoną pieczęć, co przewodniczyły temu żywotowi, pełnemu pracy i wierności, a wysoko, w najwyższym punkcie zagrody w Rey, stare wiatraki, piętrzące się i szumiące na stokach, wyprostowane na jasnem tle nieba, o ramionach wzniesionych w rozpacznym geście. Elizeusz zapamiętał na zawsze widok tej pogodnej śmierci, co zaskoczyła pracownika pod rodzinną strzechą, zamykając oczy wpatrzone w znajomy widnokrąg. Uczuł zazdrość, on, którego porywało wszak marzenie i przygoda, co był wcieleniem wszystkich złudzeń chimerycznych.

Gdy powrócił z tej smutnej podróży, zaproponowano mu właśnie miejsce guwernera na dworze w X... Rozczarowanie jego tak było żywe, i tak bardzo zasmuciły go małostki, rywalizacje, zawistne kalumnje, pośród których się znalazł, oraz wielka pompa monarchji oglądanej zbyt blisko, od strony kulis, że mimo podziwu dla króla Ilyrji, pożałował swej szybkiej decyzji, skoro tylko odjechali mnisi i spadła pierwsza gorączka zapału. Powracały w pamięci wszystkie owe utrapienia, konieczność ofiary z wolności, z przyzwyczajeń. Przytem huczała wciąż w mózgu książka, jego okrzyczana książka... Słowem, po długich rozmyślaniach, postanowił odmówić, i w wilję Bożego Narodzenia, gdy spotkanie było już bardzo bliskie, napisał do ojca Melchjora, aby go uprzedzić o swej decyzji. Mnich nie protestował. Poprzestał na odpowiedzi:

„Dziś wieczór, przy ulicy Foureaux, na nocnem nabożeństwie. Mam jeszcze nadzieję, że pana przekonam”.

Klasztor Franciszkanów przy ulicy Fourneaux, gdzie ojciec Melchjor pełnił obowiązki intendenta, jest jednym z najciekawszych i najmniej znanych zakątków katolickiego Paryża. Ta siedziba macierzysta słynnego zakonu, ukryta tajemniczo na plugawem przedmieściu, mrowiącem się poza stacją Mont-Parnasse, zwie się też „Komisarjatem Grobu Świętego”. Tam właśnie mnisi o wyglądzie egzotycznym, zmieszawszy swój płaszcz podróżniczy z ponurą nędzą dzielnicy, przynoszą – do sklepów z relikwiami – kawałki prawdziwego krzyża, szkaplerze z pestek oliwek, pochodzących z Ogrodu Oliwnego, róże jerychońskie, suche i drewnowate, oczekujące kropli wody święconej, cały ten cudowny towar, przemieniony w obszernych kieszeniach w piękny pieniądz, niemy a ciężki, który kierują następnie do Jerozolimy na utrzymanie Grobu Świętego. Elizeusza zaprowadził na ulicę Fourneaux jeden z jego przyjaciół, artysta-rzeźbiarz, nazwiskiem Dreux, który wykończył właśnie dla klasztoru posąg świętej Małgorzaty z Ossuna, i kogo tylko mógł, wiódł do swej rzeźby. Miejsce było tak ciekawe i malownicze, tak bardzo odpowiadało przekonaniom południowca, wiążąc je – w obronie przed nowoczesną jaskrawością – z zamierzchłemi wieki i tradycją, że potem jął tu powracać ku wielkiej radości przyjaciela Dreux, dumnego z powodzenia swej Małgorzaty.

Była już prawie północ w dniu umówionym na spotkanie, gdy Elizeusz Méraut opuścił hałaśliwe ulice dzielnicy łacińskiej, gdzie gorące paszteciarnie, masarnie przybrane w girlandy, sklepy spożywcze, piwiarnie pełne kobiet, mieszkanka studenckie i wszystkie wyszynki ulicy Racine i „Boul Mich” aż do rana szerzyły tryskające tchnienie powszechnego użycia. Bez żadnego zgoła przejścia ogarnął go smutek wyludnionych alej, gdzie przechodzień, pomniejszony odblaskiem świateł gazowych, raczej zda się pełznie, niż kroczy. Słabe dzwonki klasztorne brzmiały z poza murów, gdzie wznosiły się szkielety drzew; z zamkniętych dziedzińców hodowców dochodziły odgłosy, gorąco rozkładanej słomy i drzemiącego bydła. A pośród śniegu, spadłego w ciągu dnia z mglistych wysokości, a nieroztajałego w chłodzie, co zaostrzył blaski gwiazd, kroczył syn mieszczański, pochwycony marzeniem żarliwej wiary, widząc w wyobraźni gwiazdę, co królów wiodła ku Betleem. Patrząc na nią, wspominał minione święta Bożego Narodzenia, białe święta młodości, obchodzone w katedrze i powrót przez fantastyczne ulice dzielnicy Boucheries wśród załamanych w świetle księżyca dachów, ku rodzinnej wieczerzy, oczekującej na nich w zagrodzie Rey, wspomniał trzy tradycyjne świece w zieleni ostrokrzewu, przetykanej czerwienią, małe bułeczki świąteczne, mile pachnące gorącem ciastem i smażoną słoninę. Tak głęboko pogrążył się w tych wspomnieniach rodzinnych, że nawet latarnia mijającego go gałganiarza wydała mu się światłem, niesionem przez ojca Méraut, wracającego na czele gromadki z pasterki.

Ach, nie zobaczy już biednego ojca!...

I z cicha rozmawiając z drogiemi cieniami o przeszłości, dotarł Elizeusz do ulicy Fourneaux na słabo zabudowanem przedmieściu, oświetlonem jedną latarnią, gdzie wznosiły się długie budynki fabryczne o kominach prostych, stosy desek i mury z rozebranych gdzieindziej materjałów. Z wielkich równin okolicznych dął gwałtowny wiatr. Z sąsiedniej rzeźni dochodziły przeraźliwe ryki, głuche uderzenia, mdła woń krwi i tłuszczu: tam właśnie rzną wieprze przeznaczone na Boże Narodzenie, niby na uroczystości jakowegoś Teutatesa.