Królowie bourbona - J.R. Ward - ebook + książka

Królowie bourbona ebook

J.R. Ward

4,2

Opis

Bradfordowie od wielu pokoleń uchodzą za królów bourbona. Dzięki ogromnemu majątkowi od lat cieszą się prestiżem i prowadzą uprzywilejowany styl życia w rozległej posiadłości Easterly, gdzie panuje staranny podział klasowy. Na piętrze rezydencji mieszkają członkowie dynastii, przynajmniej z pozoru pławiący się w szczęściu i wysmakowanych przyjemnościach. Na parterze zaś znajdują się pomieszczenia dla personelu, niestrudzenie pracującego nad utrzymaniem fasadowego raju Bradfordów. Te dwa światy istnieją obok siebie, ale nie dają się ze sobą pogodzić.

Lizzie King, naczelna ogrodniczka, przekroczyła tę granicę, o mało nie niszcząc tym sobie życia. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zakochała się w Tulanie, synu marnotrawnym Bradfordów. Ich gorzkie rozstanie stanowiło dla niej dowód, że słusznie się tego związku obawiała. Teraz, po dwóch latach przebywania z dala od Easterly, Tulane znów przybywa do domu, a wraz z nim wraca cała przeszłość. Nikt nie pozostanie obojętny: ani jego piękna i bezwzględna żona, ani starszy brat, pogrążony w odmętach goryczy, a już na pewno nie rządzący silną ręką patriarcha – człowiek niemający zasad moralnych ani skrupułów, skrywający natomiast wiele strasznych tajemnic. W miarę jak w rodzinie narastają konflikty, cała posiadłość wraz z mieszkańcami wpada w wir przemian. Żeby je przetrwać, trzeba mieć głowę na karku.

 

J.R. Ward jest autorką ponad dwudziestu powieści, w tym kolejnych części serii o Bractwie Czarnego Sztyletu, świętującej triumfy na liście bestsellerów „New York Timesa”. Na całym świecie ukazało się już ponad piętnaście milionów egzemplarzy jej książek, które wydano w dwudziestu pięciu krajach. J.R. Ward mieszka na Południu USA wraz z rodziną.

 

„Przygotujcie się na najbardziej grzeszną przyjemność tego lata. To pełna dramatyzmu opowieść o rodzinnych sekretach i odnajdywaniu utraconej miłości, a także zaciętej rywalizacji między cudownie ujmującymi bohaterami i rozkosznie podłymi draniami. Zachwyć się niezwykłą scenerią stanu Kentucky, wyszukanymi strojami i smakiem najlepszej amerykańskiej whisky. Przyjrzyj się, jak niezwykle przedstawione są związki między przedstawicielami klasy uprzywilejowanej i zwykłymi, uciśnionymi śmiertelnikami. Włóż słomkowy melonik i dołącz do towarzystwa celebrującego wyścigi konne”.

– Susan Wiggs, autorka z listy bestsellerów „New York Timesa”

„Przednia zabawa, wprost zapierająca dech w piersiach! J.R. Ward przenosi się z mrocznego i zmysłowego świata walecznych wampirów do zakamarków rezydencji rodu należącego do elity stanu Kentucky. Jej nowi bohaterowie walczą równie zaciekle jak przedstawiciele wampirzego bractwa, a konsekwencje ich działań bywają równie groźne. Po prostu nie mogłam się oderwać!”.

– Lisa Gardner, autorka z listy bestsellerów „New York Timesa”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (96 ocen)
46
25
21
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna, napisana rewelacyjnie, tłumaczenie też piękne
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




Tytuł oryginału THE BOURBON KINGS
Przekład AGNIESZKA WILGA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ROMAN HONET
Korekta ANNA SIDOREK, JAN JAROSZUK
Projekt okładki ANTHONY RAMONDO
Adaptacja projektu okładki, opracowanie graficzne ANNA POL
Zdjęcia na okładce © Colin Anderson / Getty Image;
© Simon Watson / Getty Images;
© Djgis / Shutterstock Images
Łamanie | manufaktu-ar.com
The Bourbon Kings Copyright © Love Conquers All, Inc., 2015 All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with the New American Library, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © for the translation by Agnieszka Wilga Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65586-78-0
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Książkę dedykuję mojemu ukochanemu dżentelmenowi z PołudniaJohnowi Neville’owi Blakemore’owi Trzeciemu,bez którego to przedsięwzięcie, jak i wiele innych, nie byłoby możliwe.

1

Charlemont, Kentucky

Nad leniwie płynącą rzeką Ohio unosiła się mgła, niczym Boże tchnienie, a drzewa rosnące przy drodze biegnącej wzdłuż rzeki od strony Charlemont przybrały tak wiele odcieni wiosennej zieleni, że aby je ogarnąć, człowiek musiałby dysponować szóstym zmysłem. Błękit nieba był przytłumiony i matowy (na Północy takie zjawisko obserwuje się wyłącznie w lipcu), a choć minęło dopiero wpół do ósmej, temperatura przekroczyła już dwadzieścia stopni.

Był pierwszy tydzień maja – najważniejsze siedem dni w kalendarzu, z którymi nie mogły się równać ani Boże Narodzenie, ani Święto Niepodległości, ani sylwestrowe hulanki.

W sobotę miały się odbyć sto trzydzieste dziewiąte derby w Charlemont.

Co oznaczało, że wszystkich mieszkańców stanu Kentucky ogarniało czystej krwi wyścigowe szaleństwo.

Lizzie King właśnie zbliżała się do zjazdu z autostrady prowadzącego do jej pracy. Już od trzech tygodni funkcjonowała na pełnej adrenalinie, a na podstawie doświadczeń z lat poprzednich wiedziała, że ten gorączkowy nastrój nie opuści jej aż do czasu, gdy w sobotę wszystko zostanie uprzątnięte. Tyle dobrego, że przynajmniej jechała, jak zwykle, w stronę przeciwną niż wszyscy zmierzający do centrum, więc pokonywała trasę dość szybko. Dojazd zajmował jej czterdzieści minut w każdą stronę, ale nawet w godzinach szczytu nigdy nie tkwiła w koszmarnych korkach typowych dla Nowego Jorku, Bostonu czy Los Angeles (co przy jej obecnym stanie umysłu groziłoby atakiem apopleksji). Na te czterdzieści minut składało się dwadzieścia osiem minut podróży przez pola Indiany, następnie sześć minut mozolnego przebijania się przez most i rozjazdy, a na koniec jeszcze sześć do dziesięciu minut trasy biegnącej wzdłuż rzeki, w stronę przeciwną do głównego nurtu ruchu ulicznego.

Czasem miała nieodparte wrażenie, że w tę samą stronę co ona jadą wyłącznie samochody pozostałych pracowników Easterly.

No właśnie, Easterly.

Usytuowana na najwyższym wzgórzu aglomeracji Charlemont posiadłość rodziny Bradfordów (Bradford Family Estate, w skrócie BFE) obejmowała rezydencję o powierzchni niemal dwóch tysięcy metrów kwadratowych, trzy ogrody w stylu francuskim, dwa baseny oraz widok na pełną panoramę hrabstwa Washington. Na terenie posesji stało też dwanaście domków pracowników obsługi, jak również dziesięć budynków gospodarczych. Do posiadłości należała też w pełni wydajna farma o powierzchni ponad czterdziestu hektarów, stajnia na dwadzieścia koni, którą przerobiono na centrum biznesowe, a także dziewięciodołkowe pole golfowe.

Oświetlone.

Na wypadek gdyby ktoś nagle o pierwszej w nocy zapragnął poćwiczyć precyzję uderzeń.

Z tego, co słyszała, tę ogromną posiadłość rodzina Bradfordów otrzymała w roku 1778, podczas wojny o niepodległość, gdy jej pierwszy reprezentant przybył tu z Pensylwanii z oddziałami podpułkownika George’a Rogersa Clarka i sprowadził tym samym do powstającego właśnie stanu zarówno własne ambicje, jak i rodzinną tradycję wyrobu bourbona. A teraz, po niemal dwustu pięćdziesięciu latach od tego zdarzenia, klasycystyczną rezydencję na wzgórzu otaczała posiadłość o rozmiarach niedużego miasteczka, a obsługę całości zapewniały siedemdziesiąt dwie osoby, zatrudnione w pełnym lub niepełnym wymiarze godzin.

Każdy z pracowników musiał się dostosować do iście feudalnych zasad oraz systemu kastowego jakby żywcem wyjętego z serialu Downton Abbey – choć w porównaniu z tutejszym rygorem zasady narzucane przez hrabinę wdowę Grantham mogłyby się wydawać nieco zbyt postępowe. Lepszym porównaniem byłoby chyba panowanie Wilhelma Zdobywcy.

Jeśli więc na przykład (oczywiście to sytuacja czysto hipotetyczna, rodem z telewizyjnego serialu) tutejsza ogrodniczka zakocha się w jednym z synów tego szacownego rodu, wówczas... Nawet jeśli jest ona wysokiej klasy specjalistką uznaną w całym kraju i posiada dyplom architektury krajobrazu Uniwersytetu Cornell oraz należy do dwuosobowego zespołu zarządzającego wszystkimi ogrodami posiadłości, to po prostu nie ma mowy.

Trochę jak w filmie Sabrina – tylko bez happy endu.

Lizzie zaklęła i włączyła radio z nadzieją, że uciszy w ten sposób swoje rozszalałe myśli. Niewiele to jednak pomogło. System głośników zainstalowany w jej toyocie yaris lepiej by się sprawdził w domku dla Barbie – przez kółeczka zamieszczone w drzwiach miała niby płynąć muzyka, ale tak naprawdę był to pic na wodę. W każdym razie dochodzące teraz z tych rozetek piskliwe brzęczenie wiadomości nie działało kojąco.

Zaraz zresztą zagłuszyło je wycie syren karetki nadjeżdżającej z tyłu. Lizzie ostro przyhamowała i zjechała na pobocze. Gdy migoczący, hałaśliwy pojazd ją wyminął, wróciła na drogę prowadzącą zamaszystym łukiem wzdłuż rzeki. I oto ona: wspaniała biała rezydencja Bradfordów, wznosząca się wysoko ku niebu królewska, symetryczna bryła opleciona promieniami porannego słońca.

Lizzie wychowała się w miasteczku Plattsburgh w stanie Nowy Jork, w otoczeniu jabłoniowego sadu.

Co, do diabła, strzeliło jej do głowy, kiedy dwa lata temu wpuściła do swojego życia Lane’a Baldwine’a, najmłodszego syna tego rodu?

I dlaczego wciąż, choć minęło tyle czasu, rozważa najrozmaitsze szczegóły z tym związane?

Przecież nie jest pierwsza, która dała mu się oczarować i uwieść...

Lizzie zmarszczyła brwi i pochyliła się nad kierownicą.

Karetka jechała teraz zboczem wzgórza, w stronę rezydencji. Klonowa aleja rozbłyskiwała czerwono-białymi smugami światła.

– O Boże... – szepnęła Lizzie, wstrzymując oddech.

Żeby tylko nie chodziło o tę osobę, która nasuwała jej się na myśl...

Ale bez przesady, nie można przecież mieć aż takiego pecha.

I czy to nie żałosne, że właśnie w ten sposób o tym myśli, zamiast się przejąć losem osoby, której coś się stało, może zachorowała lub straciła przytomność?

Minęła zamykającą się właśnie bramę z kutego żelaza ozdobioną rodowym monogramem, a następnie, jakieś trzysta metrów dalej, skręciła w prawo.

Jako osoba zatrudniona w rezydencji miała obowiązek korzystać z bramy dla personelu – od tej zasady nie było wyjątków.

Jak by to bowiem wyglądało, gdyby przed rezydencją zauważono pojazd o wartości poniżej stu tysięcy dolarów...?

Uznała, że zrobiła się już zbyt zgryźliwa. Jak skończy się to derby, musi sobie zrobić wakacje, zanim wszyscy dookoła uznają, że przechodzi menopauzę o dwie dekady za wcześnie.

Terkoczący niczym maszyna do szycia silnik samochodu zwiększył obroty, gdy wjechała na prostą drogę otaczającą wzgórze. Najpierw dotarła do pola przygotowanego pod zasiew kukurydzy, na którym porozrzucano już nawóz. Następnie zaś minęła ogród kwiatowy, gdzie kwitły pierwsze byliny i rośliny jednoroczne – główki młodych piwonii były już całkiem spore, a barwą przypominały rumieńce na policzkach naiwnej panienki. Dalej stały storczykarnie oraz szkółki sadzonek, za nimi budynki gospodarcze pełne sprzętów rolniczych i ogrodowych, a na samym końcu rzędy trzy- i czteropokojowych domków utrzymanych w estetyce lat pięćdziesiątych, w jednym i tym samym, przeciętnym stylu – niczym puszki na mąkę i cukier ustawione na kuchennym blacie.

Lizzie wjechała na parking dla personelu i wysiadła z samochodu, zostawiając w nim przenośną lodówkę, kapelusz i torebkę, w której miała krem z filtrem.

Podbiegła do głównego budynku gospodarczego, a następnie przez niezabudowane wejście po lewej stronie wkroczyła do ciemnego wnętrza, gdzie unosił się zapach benzyny i oleju. Gabinet Gary’ego McAdamsa, głównego zarządcy, znajdował się nieco z boku. Mleczne szyby pozwalały dostrzec, że w środku pali się światło i ktoś się przemieszcza.

Weszła bez pukania. Mocno pchnęła cienkie drzwi i znalazła się środku, nie zwracając uwagi na półnagie panienki z kalendarza Pirellego.

– Gary...

Sześćdziesięciodwuletni zarządca odkładał właśnie słuchawkę telefonu, którą trzymał w swojej niedźwiedziej łapie. Jego ogorzała od słońca twarz o skórze grubej jak kora drzewa wyglądała wyjątkowo ponuro. Wystarczyło, że spojrzał na nią znad zabałaganionego biurka, a już wiedziała, po kogo przyjechała karetka – zanim jeszcze wypowiedział imię tej osoby.

Lizzie zakryła twarz dłońmi i oparła się o framugę.

Współczuła oczywiście rodzinie, ale nie potrafiła się powstrzymać przed odnoszeniem tej tragedii do samej siebie. Najchętniej poszłaby gdzieś zwymiotować.

Jeden jedyny człowiek, którego miała nadzieję już nigdy nie zobaczyć, przyjedzie teraz do domu.

Właściwie mogłaby już chyba włączyć stoper.

Nowy Jork

– No już, przecież wiem, że mnie pragniesz.

Jonathan Tulane Baldwine ominął wzrokiem biodro oparte o stół przy jego stosie żetonów do pokera.

– Stawiajcie, chłopaki.

– Hej, do ciebie mówię – znad trzymanego przez niego w dłoniach wachlarza z kart wyłoniła się para ledwie częściowo zakrytych sztucznych piersi. – Czeeść...

Lane uznał, że musi zacząć udawać zainteresowanie czymkolwiek innym. Szkoda tylko, że kawalerkę usytuowaną w samym środku śródmiejskiego wieżowca urządzono w stylu czysto funkcjonalnym. A po co miałby się gapić w twarze tych niedobitków, którzy wytrwali przez osiem godzin, odkąd zaczęli grać? Jedyną wartością, jaką reprezentowali, była umiejętność ciągłego podbijania stawki. O wpół do ósmej rano nie chciało mu się już męczyć oczu próbami odgadywania wysyłanych przez nich sygnałów, nawet jeśli miałoby to pozwolić mu uniknąć natarczywych zaczepek.

– Czeeeść...

– Daj sobie spokój, skarbie, on nie jest zainteresowany – mruknął któryś z graczy.

– Przecież mną każdy się interesuje!

– Ale nie on – zawyrokował Jeff Stern, rzucając na stół żetony o wartości tysiąca dolarów. – Prawda, Lane?

– Jesteś gejem? Czy on jest gejem?

Lane przełożył królową kier na miejsce obok króla kier, a przy niej położył waleta. Miał ochotę popchnąć na podłogę te paplające sztuczne cycki.

– Dwóch z was jeszcze nie postawiło.

– Ja pasuję, Baldwine. To zbyt dużo jak na mnie.

– Ja wchodzę, jeśli ktoś mi pożyczy tysiaka.

Jeff rzucił wzrokiem na Lane’a siedzącego po drugiej stronie stolika pokrytego zielonym suknem.

– I znów zostaliśmy sami, Baldwine – powiedział.

– Chętnie przejmę twoją kasę – mruknął Lane, wyrównując karty w dłoni. – Twoja kolej.

Dziewczyna znów się nad nim pochyliła.

– Ale masz świetny południowy akcent.

Jeff zmrużył oczy za szkłami okularów w przezroczystych oprawkach.

– Zejdź z niego, laleczko.

– Nie jestem głupia – mruczała. – Dobrze wiem, kim jesteś i ile masz forsy. Piję waszego bourbona.

Lane wyprostował się i zwrócił do durnia, który sprowadził tę przeszkadzajkę.

– Billy? No naprawdę...

– Dobra, dobra. – Facet, który wcześniej chciał pożyczyć tysiaka, podniósł się z krzesła. – I tak słońce już wstało. Idziemy!

– Ale ja chcę zostać...

– Nie ma mowy, koniec. – Billy wziął za ramię panienkę z rozdętym ego i poprowadził ją do drzwi. – Zabiorę cię do domu. A on nie jest tym, za kogo go bierzesz. Na razie, łajdaki!

– A właśnie, że jest! Widziałam zdjęcia w gazetach!

Zanim jeszcze drzwi się zamknęły, wstał kolejny zawodnik, całkiem już spłukany.

– Ja też spadam. Przypomnijcie mi, że mam już nigdy z wami nie grać.

– Nie mam zamiaru – oświadczył Jeff, unosząc w górę dłoń. – Pozdrów ode mnie żonę.

– Możesz ją sam pozdrowić, jak się spotkamy przy szabacie.

– Co, znowu?

– Jak co piątek. Skoro ci się nie podoba, to po co wciąż do nas zaglądasz?

– Darmowe żarcie. Prosta sprawa.

– Jasne, bo potrzebujesz jałmużny.

No i zostali sami. Na stole, obok popielniczki pełnej kiepów, leżały żetony o wartości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów i dwie talie kart. No i nie było już sztucznych cycków.

– Twoja kolej – powiedział Lane.

– On chyba chce się z nią ożenić – mruknął Jeff, rzucając na środek stołu kolejne żetony. – Znaczy Billy. Masz tu dwadzieścia tysięcy.

– Powinien odwiedzić psychiatrę. – Lane przyjął stawkę swojego kolegi ze studiów, a następnie ją podwoił. – Żałośni są, oboje.

– Mogę cię o coś spytać? – zagadnął Jeff, opuszczając karty.

– Byle o nic trudnego. Jestem pijany.

– Kręcą cię?

– Żetony? – Gdzieś w kącie rozległ się dzwonek komórki. – Pewnie. Możesz ich wrzucić trochę więcej...

– Nie, kobiety.

– Słucham? – Lane podniósł wzrok znad kart.

Stary kumpel oparł łokieć o zielone sukno i pochylił się w jego stronę. Krawat gdzieś mu przepadł już na samym początku gry, a śnieżnobiała krochmalona koszula zrobiła się miękka i luźna niczym koszulka polo. Wzrok miał jednak uważny i przenikliwy.

– Nie będę się powtarzał. Wiem, że to nie moja sprawa, ale słuchaj: ile już czasu minęło, odkąd tu przyjechałeś? Prawie dwa lata. Śpisz na mojej kanapie, nie pracujesz, co zresztą mogę zrozumieć, zważywszy na twoje pochodzenie. Ale żeby tak żadnych kobiet, żadnych...

– Za dużo myślisz, Jeff.

– Mówię poważnie.

– To stawiaj!

Komórka ucichła. Ale Jeff nie miał zamiaru zamilknąć.

– Czasy studenckie są już dawno za nami. Wszystko się zmienia.

– Najwyraźniej nie wszystko, skoro dalej śpię na twojej kanapie.

– Co się z tobą dzieje, stary?

– Umarłem z nudów, czekając, aż postawisz zakład albo się wycofasz.

– To jeszcze dwadzieścia tysi – mruknął Jeff, rzucając na stół stos czerwonych i niebieskich żetonów.

– I o to chodzi! – Komórka znów się rozdzwoniła. – Przyjmuję. I podbijam do pięćdziesięciu. O ile się przymkniesz.

– Jesteś pewien?

– Że masz się przymknąć? O, tak.

– Agresywna gra w pokera z bankierem inwestycyjnym takim jak ja? Trzeba choć trochę wierzyć stereotypom. Jestem chciwy i umiem świetnie liczyć. W odróżnieniu od ludzi twojego pokroju.

– Mojego pokroju?

– Ludzie tacy jak wy, Bradfordowie, nie wiedzą, jak się zarabia pieniądze. Nauczono was tylko, jak je wydawać. W przeciwieństwie jednak do większości tego rodzaju dyletantów wasza rodzina ma przynajmniej stały dopływ gotówki. Chociaż właśnie dlatego nie musieliście się niczego uczyć. Nie jestem więc pewien, czy na dłuższą metę to wam służy.

Lane wrócił myślami do przyczyn, dla których w końcu na dobre opuścił Charlemont.

– Sporo się już nauczyłem, możesz mi wierzyć.

– Gorzko to brzmi.

– Nudzisz mnie. Mam tryskać entuzjazmem?

– Dlaczego nie jeździsz do domu na święta? Boże Narodzenie, Święto Dziękczynienia, Wielkanoc...

Lane złożył karty i odwrócił je na stole figurami do dołu.

– Jakoś już, cholera, nie wierzę w Świętego Mikołaja ani w zajączka wielkanocnego, a indyk jest przereklamowany. O co ci chodzi?

Nie powinien zadawać tego rodzaju pytań. Zwłaszcza po całej nocy spędzonej przy pokerze i alkoholu. A już szczególnie facetowi takiemu jak Jeff, organicznie niezdolnemu do mówienia nieprawdy.

– Martwi mnie, że jesteś taki samotny.

– Chyba sobie kpisz!

– Jestem jednym z twoich najstarszych kumpli, tak? Jeśli ja ci tego nie powiem prosto w twarz, to kto to zrobi? I nie rzucaj mi się. Sam sobie wybrałeś na wiecznego współlokatora nowojorskiego Żyda, a nie jednego z tych licznych sztywniaków z Południa, którzy chodzili z nami na tę kretyńską uczelnię. Więc się pierdol.

– Gramy czy nie?

– Odpowiedz mi na jedno pytanie. – Jeff zwęził źrenice, wbijając w niego przenikliwy wzrok.

– No dobra, muszę się poważnie zastanowić, dlaczego właściwie nie zdecydowałem się nocować u Wedge’a albo Chenowetha.

– Ha! Nie dałbyś rady znieść żadnego z tych typów przez dłużej niż dobę. No, chyba że w stanie upojenia, który zresztą towarzyszy ci stale od trzech i pół miesięcy. A to dla mnie kolejna niepokojąca okoliczność.

– Stawiaj! Już! Na litość boską...

– Dlaczego...

Komórka rozdzwoniła się po raz trzeci. Lane wstał i przemaszerował do barku, na którym obok jego portfela leżał rozświetlony telefon. Nawet nie spojrzał, kto dzwoni. Odebrał tylko dlatego, że w przeciwnym razie mógłby kogoś zamordować.

W słuchawce rozległy się trzy słowa, wypowiedziane męskim głosem z południowym akcentem:

– Twoja mamunia umiera.

Podczas gdy ich sens pomału docierał do jego mózgu, wszystko dookoła zadrżało, ściany zaczęły się zacieśniać, podłoga falowała, a sufit opadał mu na głowę. Wspomnienia całkiem go osaczyły, a alkohol w żyłach nijak nie osłabiał ich zmasowanego ataku.

Nie – pomyślał Lane. Nie teraz. Nie dziś rano.

Z drugiej strony czy kiedykolwiek byłby odpowiedni czas? „Nigdy, przenigdy” zdawało się jedynym terminem do zaakceptowania.

Usłyszał z oddali swój głos, mówiący:

– Będę na miejscu przed dwunastą.

Po czym się rozłączył.

– Lane? – Jeff wstał z krzesła. – Jasna cholera, nie zemdlej mi tu. Za godzinę mam być na giełdzie, a muszę jeszcze wziąć prysznic.

Lane patrzył z oddali, jak jego własna ręka sięga po portfel. Włożył go razem z telefonem do kieszeni spodni, po czym ruszył w stronę drzwi.

– Lane! Dokąd ty się, kurwa, wybierasz?!

– Nie czekaj na mnie – rzucił Lane, otwierając drzwi.

– Kiedy wracasz? Ej, Lane, co jest, do diabła?

Stary dobry kumpel wciąż coś do niego mówił, Lane jednak po prostu wyszedł, pozwalając, żeby drzwi się za nim zamknęły. Na końcu korytarza pchnął kolejne, stalowe, prowadzące na betonową klatkę schodową i zaczął zbiegać na dół. Po całym budynku niosło się dudnienie jego kroków. Ścinając zakręty, wybrał znajomy numer telefonu, a gdy uzyskał połączenie, powiedział:

– Mówi Lane Baldwine. Proszę odrzutowiec na lotnisko Teterboro, teraz. Lecę do Charlemont.

Po chwili przerwy znów rozległ się w słuchawce głos asystentki jego ojca:

– Mamy dostępny samolot, proszę pana. Rozmawiałam z pilotem. W tej chwili przygotowywany jest plan lotu. Gdy dotrze pan na lotnisko, proszę się skierować...

– Wiem, gdzie jest nasz terminal – przerwał Lane, wpadając do marmurowego holu. Skinął portierowi i ruszył w stronę obrotowych drzwi. – Dzięki!

To tylko szybki wypad, mówił sobie, gdy już się rozłączył i łapał taksówkę. Przy odrobinie szczęścia do wieczora, najpóźniej do północy, wróci na Manhattan i będzie dalej grać na nerwach Jeffowi.

Jakieś dziesięć godzin. Góra piętnaście.

Przecież musi się zobaczyć ze swoją mamunią. Tak zawsze robią chłopcy z Południa.

2

Trzy godziny, dwadzieścia dwie minuty i ileś tam sekund później Lane patrzył przez owalne okienko jednego z nowiutkich odrzutowców biznesowych Embraer Lineage 1000E, należących do Bradford Bourbon Company. Leżące w dole Charlemont wyglądało jak makieta z klocków lego, z wyraźnie oddzielonymi sektorami bogactwa i biedy, handlu i rolnictwa, gospodarstw i szos – wszystko zdawało się płaskie, dwuwymiarowe. Przez chwilę próbował sobie wyobrazić, jak ten teren mógł wyglądać w roku 1778, gdy jego rodzina tu się osiedliła.

Lasy, rzeki, Indianie, dzika przyroda.

Jego przodkowie przybyli tu z Pensylwanii przez przełęcz Cumberland niespełna dwieście pięćdziesiąt lat temu. A on teraz krąży nad miastem na wysokości trzech tysięcy metrów, podobnie jak pewnie z pięćdziesięciu innych bogaczy w różnych samolotach.

Tyle tylko, że on nie przyjechał tu, żeby obstawiać konie, pić na umór i szukać seksu.

– Mogę panu dolać bourbona nr 15, zanim wylądujemy? Obawiam się, że będziemy musieli chwilę poczekać, bo jest sporo lotów. To może potrwać.

– Dziękuję. – Wychylił do końca zawartość kryształowej szklaneczki, aż kostki lodu opadły mu na górną wargę. – Świetne wyczucie czasu.

No dobra, może jednak trochę sobie popije.

– Z przyjemnością.

Stewardesa w dopasowanym kostiumie odeszła, oglądając się za siebie, żeby sprawdzić, czy wodzi za nią wzrokiem. Jej wielkie błękitne oczy jaśniały pod kotarą sztucznych rzęs.

Kiedyś jego życie seksualne zależało głównie od uprzejmości nieznajomych – zwłaszcza podobnych do niej blondynek, z takimi właśnie nogami, biodrami i piersiami.

Ale to już przeszłość.

– Proszę o uwagę – rozległ się nad jego głową głos kapitana. – Gdy otrzymali wiadomość, że to pan jest na pokładzie, dali nam pierwszeństwo, więc za chwilę będziemy lądować.

– Bardzo miło z ich strony – mruknął Lane.

Stewardesa wróciła. Sposób, w jaki otwierała butelkę, pozwalał sobie wyobrazić, jak rozpina mężczyźnie spodnie: prężyła całe ciało, odkręcając nakrętkę i wyciągając korek. Następnie zaś nachyliła się, napełniając szklankę, tak że mógł spokojnie przyjrzeć się jej biustonoszowi.

Tyle starań na nic.

– Starczy – wyciągnął rękę. – Dziękuję.

– Czym jeszcze mogę panu służyć?

– Dziękuję, już nic nie potrzeba.

Nastąpiła chwila milczenia. Dziewczyna najwyraźniej nie nawykła do sytuacji, w której jej zaloty są ignorowane. Być może chciała mu uprzytomnić, że mają już mało czasu.

Po chwili jednak uniosła dumnie podbródek.

– Dobrze, proszę pana.

Dała mu w ten sposób do zrozumienia, żeby szedł do diabła. Zarzuciła włosami i odeszła kołyszącym się krokiem, bujając pupą, jakby chciała się zamachnąć i wymierzyć komuś cios.

Lane uniósł w górę szklankę i zatoczył nią kółko, mieszając złoty płyn. Nigdy nie angażował się szczególnie w rodzinne interesy – to należało do kompetencji jego starszego brata Edwarda, przynajmniej do czasu. Nawet jednak trzymając się nieco z boku, wiedział, że nr 15, najpopularniejszy, sztandarowy produkt rodzinnej firmy, świetnie się sprzedawał. Nazywano go wręcz Wielkim Wyrównywaczem, ponieważ przynosił tak ogromne zyski, że przyćmiewały wszelkie możliwe straty poniesione w wyniku wewnętrznych lub zewnętrznych błędów, pomyłek czy wahań rynkowych.

Podczas gdy samolot kołował nad lotniskiem, zbliżając się do lądowania, przez owalne okienko wpadł promień słońca – prosto na składany orzechowy stolik, kremowe skórzane obicie fotela, głęboki błękit jego dżinsów i miedzianą sprzączkę mokasynów od Gucciego.

W końcu oświetlił też bourbona w szklance, wydobywając rubinową poświatę z bursztynowego płynu. Pociągając kolejny łyk, Lane poczuł słoneczne ciepło na zewnętrznej części dłoni i lodowy chłód pod palcami trzymającymi kryształową szklankę.

Według przeprowadzonego niedawno badania sektor produkcji bourbona osiągał sprzedaż w wysokości około trzech miliardów dolarów rocznie. Więcej niż ćwierć tej kwoty, a może nawet jedną trzecią, generowała ich firma. Tylko jedno przedsiębiorstwo w stanie Kentucky było od nich większe – znienawidzona Sutton Distillery Corporation. Resztę rynku dzieliło między sobą ośmiu czy dziesięciu pomniejszych producentów. Bradford Bourbon Company stanowiła jednak prawdziwy klejnot pośród kamieni półszlachetnych – to ich produkty wybierali najbardziej wymagający koneserzy.

Jako lojalny konsument musiał iść z duchem czasu.

Płyn w szklance zafalował, co zdradzało początek schodzenia do lądowania. Wrócił myślami do chwili, w której po raz pierwszy skosztował rodzinnego produktu.

Zważywszy, jak się to potoczyło, powinien na resztę życia zostać abstynentem.

– Daj spokój, przecież jest sylwester. Nie zachowuj się jak dzidzia!

Jak zwykle to od Maxwella wszystko się zaczęło. Z czwórki rodzeństwa Max był największym rozrabiaką. Zaraz za nim plasowała się ich młodsza siostra Gin. Najstarszego, Edwarda, najbardziej z nich wszystkich zasadniczego, w ogóle nie zaproszono na tę imprezę, a Lane, który znajdował się gdzieś pośrodku zarówno, jeśli chodzi o wiek, jak i skłonność do pakowania się w tarapaty, został zabrany na siłę, ponieważ Max nie lubił rozrabiać bez widowni – a dziewczęce towarzystwo się nie liczyło.

Lane zdawał sobie sprawę, że to naprawdę kiepski pomysł. Jeśli mieli pić alkohol, powinni zabrać butelkę ze spiżarni na górę, gdzie istniała niewielka szansa, że zostaną nakryci. Ale pić tu, w salonie, pod karcącym wzrokiem Elijaha Bradforda, który patrzył na nich z portretu nad kominkiem?

Głupota...

– To co? Mówisz, że nie weźmiesz ani łyka, kaleko?

No tak, Max zawsze przezywał go kaleką (Lame), bo to przecież taka niesamowicie śmieszna gra słów: Lane – Lame, ha, ha.

W pomarańczowej poświacie rzucanej przez lampy zewnętrzne Max posyłał mu wyzywające spojrzenie, jakby stał w blokach startowych z pistoletem gotowym do strzału.

Lane zerknął na butelkę w ręku brata. Miała wyszukaną etykietkę z eleganckim napisem „Rodzinna Rezerwa”. Wiedział, że jeśli nie podejmie wyzwania, już nie uwolni się od docinków Maxa.

– Ale chcę go wypić ze szklanki – oświadczył. – Takiej prawdziwej. Z lodem.

Bo przecież tak właśnie pił ojciec. A poza tym Lane’owi nie przyszło do głowy nic innego, co mogłoby opóźnić całą procedurę.

– No tak... – Max zmarszczył brwi, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że nie przemyślał kwestii podania trunku.

– A ja nie potrzebuję szklanki – siedmioletnia Gin oparła dłonie na biodrach i utkwiła spojrzenie w Maksie. W swojej maleńkiej koronkowej koszuli nocnej wyglądała jak Wanda z „Piotrusia Pana”, a zdeterminowany wyraz twarzy nadawał jej wygląd zawodowego zapaśnika. – Chcę łyżkę.

– Łyżkę? – zdziwił się Max. – O czym ty mówisz?

– Przecież to lekarstwo, no nie?

Max odrzucił głowę w tył i zaczął się śmiać.

– Co ty...

Lane zakrył mu usta dłonią.

– Cicho! Chcesz, żeby nas złapali?

Max uwolnił się z uścisku.

– I co mi zrobią? Spuszczą mi lanie?

No cóż, właśnie tak by się stało, gdyby ojciec ich nakrył lub dowiedział się od kogoś o ich sprawkach. Choć dostojny William Baldwine zdecydowaną większość ojcowskich obowiązków cedował na innych, wymierzanie sprawiedliwości paskiem wykonywał osobiście.

– Zaraz, zaraz. A może ty właśnie chcesz, żeby cię złapali, co? – spytał cicho Lane.

Max odwrócił się w stronę ozdobnego mosiężnego wózka na napoje. Był to antyk, jak niemal wszystko w całej rezydencji, a w każdym z jego czterech rogów wygrawerowano rodzinny monogram. Wózek miał wielkie koła o cienkich obręczach oraz szklane półeczki, a na nich – dla każdego coś miłego, czyli cztery różne rodzaje rodzinnych bourbonów, sześć kryształowych szklanek oraz srebrne wiaderko z lodem, który kamerdyner stale wymieniał.

– Masz swoją szklankę – powiedział Max, podtykając mu jedną z nich. – Ja tam piję z butelki.

– A gdzie moja łyżka? – dopytywała Gin.

– Możesz ode mnie wziąć łyka – szepnął Lane.

– Nie. Chcę swoją własną...

Ich wymiana zdań szybko się zakończyła, bo Max właśnie wyciągnął z butelki korek, który poszybował w górę i trafił prosto w kryształowy żyrandol wiszący pośrodku sufitu. Rozległ się brzęk szkła, a cała trójka zamarła.

– Ani słowa! – powiedział Max, zanim ktokolwiek miał szansę wygłosić jakiś komentarz. – A ty będziesz pił bez lodu.

Bourbon gulgotał, gdy Max zdecydowanym ruchem nalewał go do szklanki Lane’a, aż była tak pełna jak podawana dzieciom do posiłku szklanka mleka.

– A teraz do dna! – zakomenderował Max, zbliżając butelkę do ust i odchylając głowę w tył.

Ten pokaz animuszu nie trwał zbyt długo: po jednym łyku Max zaczął kaszleć tak głośno, że zbudziłby umarłego. Lane czekał, aż brat się wykaszle albo całkiem udusi, i wbijał wzrok w swoją szklankę. W końcu uniósł jej kryształową krawędź do ust i ostrożnie upił maleńki łyczek.

Ogień. Czuł, że pali go ogień sięgający aż do żołądka. Gdy z siarczystym przekleństwem wypuszczał powietrze z ust, miał wrażenie, że zaraz buchnie z nich płomień, jak z paszczy smoka.

– Moja kolej – odezwała się Gin.

Trzymał mocno szklankę, żeby siostra nie mogła jej chwycić. Tymczasem Max próbował wypić drugi, a potem trzeci łyk.

Gin ledwo co pociągnęła ze szklanki, a właściwie zamoczyła tylko usta i zaraz odsunęła się ze wstrętem.

– Co wy tu robicie?!

Żyrandol nad ich głowami nagle rozbłysnął światłem, a cała trójka aż podskoczyła. Lane ledwo złapał szklankę, która wymsknęła mu się z rąk, tak że jej zawartość zalała mu przód piżamy z wyhaftowanym monogramem.

Na progu salonu stał Edward z wyrazem wściekłości na twarzy.

– Co wy, do diabła, tutaj wyprawiacie? – wrzasnął, po czym ruszył w ich stronę i wyrwał szklankę z rąk Lane’a i butelkę z dłoni Maxa.

– Tylko się bawiliśmy – wymamrotała Gin.

– Idź do łóżka, Gin. – Edward odstawił szklankę na wózek, a trzymaną w ręku butelką wskazał siostrze wyjście. – Marsz do łóżka, w tej chwili!

– Buu, dlaczego?

– Chyba że chcesz, żebym z tobą też się policzył.

Nawet mała Gin potrafiła przyjąć tak postawione warunki.

Przygarbiona ruszyła w stronę zwieńczonego łukiem wyjścia, szurając kapciami po orientalnym dywanie.

– Wejdź schodami dla personelu – syknął jeszcze Edward. – Jak ojciec coś usłyszy, to zejdzie głównymi schodami.

Serce Lane’a zaczęło walić jak młotem. Poczuł ucisk w żołądku – choć nie był pewien, czy bardziej przez to, że zostali złapani, czy przez wypity bourbon.

– Ona ma siedem lat – powiedział Edward, gdy Gin już się oddaliła. – Siedem lat!

– Wiemy, ile ma lat...

– Przymknij się, Maxwell. Po prostu się przymknij. – Edward wbijał w brata wściekłe spojrzenie. – Jeśli chcesz przesrać sobie życie, proszę bardzo. Ale nie wciągaj w to gówno brata i siostry.

Groźnie brzmiące słowa. Przekleństwa. I zachowanie godne kogoś, kto mógłby ich zmiażdżyć.

Ale przecież Edward zawsze wydawał się dorosły, nawet zanim jeszcze oficjalnie wkroczył do świata nastolatków.

– Nie muszę się ciebie słuchać – odszczeknął się Max, ale nie miał już tyle animuszu. Głos mu słabł, a spojrzenie opadało ku podłodze.

– Owszem, musisz.

Przez chwilę wszyscy milczeli.

– Przepraszam – powiedział Lane.

– O ciebie się nie martwię. – Edward pokręcił głową. – Tylko o niego.

– Przeproś, Max, no już! – szepnął Lane.

– Nie.

– To nie ojciec, wiesz?

– Ale zachowuje się jak on – mruknął Max, rzucając w stronę Edwarda wściekłe spojrzenie.

– Tylko dlatego, że sam nad sobą nie panujesz.

Lane wziął Maxa za rękę.

– On też chce przeprosić. Chodźcie, idziemy, zanim ktoś nas usłyszy.

Trochę musiał go ciągnąć, ale w końcu Max poszedł z braćmi bez dalszych komentarzy. Walka się zakończyła, próba niezależności została ukrócona. Przeszli już na środek mrocznego holu wyłożonego czarno-białym marmurem, gdy Lane kątem oka dostrzegł jakąś postać na końcu korytarza.

W zalegającej tam ciemności ktoś się poruszał.

Ktoś zdecydowanie większy od Gin.

Lane szybkim szarpnięciem pokierował brata do tonącej w mroku sali balowej po drugiej stronie holu.

– Cii...

Przez wejście prowadzące do salonu patrzył, jak Edward odwraca się w stronę wózka, żeby poszukać korka od butelki. Chciał go jakoś ostrzec, ale...

W progu salonu stanął ich ojciec. Jego wysoka postać całkowicie zasłoniła im Edwarda.

– Co ty tu robisz?! – spytał William Baldwine.

Niemal te same słowa, wypowiedziane tym samym tonem, tylko grubszym głosem.

Edward spokojnie się odwrócił, trzymając w dłoni butelkę. Na środku wózka stała wciąż niemal pełna szklanka Lane’a.

– Może mi odpowiesz? – naciskał ojciec. – Co ty tutaj robisz?

Już po nas – pomyślał Lane. Jak tylko Edward mu opowie, cośmy tu z Maxem wyprawiali, ojciec dostanie furii.

Stojący obok brata Max cały drżał.

– Nie powinienem był tego robić – szepnął.

– Gdzie twój pasek? – spytał ojca Edward.

– Odpowiedz na moje pytanie.

– Właśnie odpowiadam. Gdzie twój pasek?

Nie! – myślał Lane. Nie, to przecież my!

Ojciec ruszył w stronę najstarszego syna. W świetle abażuru połyskiwał jedwabny szlafrok z monogramem, w kolorze świeżej krwi.

– Do ciężkiej cholery, synu, powiesz mi wreszcie, co tu robisz z moim bourbonem?

– To bourbon Bradfordów, tato. Wżeniłeś się w tę rodzinę, pamiętasz?

Ojciec uniósł dłoń do piersi. Ciężki złoty sygnet, który nosił na lewej dłoni, błysnął, jakby szykował się do akcji i czekał na bliższy kontakt ze skórą. Po chwili zaś Edward otrzymał elegancki, potężny cios wierzchem dłoni. Uderzenie było tak mocne, że jego trzask poniósł się echem aż do sali balowej.

– A teraz spytam cię ponownie: co tu robisz z moim bourbonem? – wycedził ojciec, podczas gdy Edward łapał równowagę, trzymając się za twarz.

Edward przez chwilę ciężko dyszał, a potem się wyprostował. Drżał na całym ciele, co było widać po falującej piżamie, ale stał mocno na nogach.

Odchrząknął i powiedział zachrypniętym głosem:

– Świętowałem Nowy Rok.

Po bladym policzku płynęła strużka krwi.

– W takim razie nie będę ci psuł zabawy – mruknął ojciec, wskazując pełną szklankę Lane’a. – Wypij to.

Lane zamknął oczy. Zbierało mu się na wymioty.

– Pij!

Odgłosy krztuszenia się i charczenia zdawały się nie mieć końca, Edward jakoś jednak zdołał opróżnić szklankę zawierającą niemal ćwierć butelki bourbona.

– A tylko spróbuj to zwymiotować! – warknął ojciec. – Ani mi się waż...

Lane wrócił do teraźniejszości dopiero wtedy, gdy koła samolotu uderzyły o płytę lotniska. Bez szczególnego zdziwienia przyjął fakt, że szklanka w jego ręku drży, zresztą wcale nie z powodu lądowania.

Odłożył ją na stolik i potarł dłonią czoło.

Nie był to bynajmniej jedyny raz, kiedy Edward za nich cierpiał.

Ani nie było to najgorsze, co przeżył. Nie, najgorsze miało nadejść wiele lat później, w dorosłym życiu. Dopiero wówczas udało się dokonać czegoś, do czego wcześniej nie zdołały doprowadzić rodzicielskie zaniedbania.

Z Edwarda został już teraz ledwie wrak człowieka – i to nie tylko w sensie fizycznym.

Boże, z tak wielu powodów Lane nie chciał wracać do Easterly. Wiele z nich nie miało nic wspólnego z kobietą, którą kochał, ale utracił.

Musiał jednak przyznać... że Lizzie King wciąż stanowiła najważniejszy punkt na tej długiej liście.

3

Posiadłość rodziny Bradfordów, Charlemont

Jako że powstała w 1956 roku oranżeria stanowiła przedłużenie południowego skrzydła rezydencji, przy jej budowie nie szczędzono nakładów finansowych. Skonstruowano więc swoiste arcydzieło neogotyku – na delikatnym białym szkielecie zamocowano setki szyb i szybek, tworząc wnętrze, które nie tylko miało większą powierzchnię niż cały wiejski dom Lizzie, ale też było od niego znacznie lepiej wykończone. Na podłodze z łupkowych płytek stały sofy i fotele obite najlepszymi tkaninami, po bokach ciągnęły się podniesione na wysokość bioder rabatki ze wspaniałymi okazami kwiatów, a w każdym rogu stały rośliny doniczkowe. Wszystko to jednak było wyłącznie na pokaz. Prawdziwa praca ogrodnicza – sadzenie, pielęgnacja, leczenie, przycinanie – odbywała się poza zasięgiem wzroku właścicieli, w szklarniach.

– Wo sind die Rosen? Wir brauchen mehr Rosen...

– Nie wiem. – Lizzie otworzyła kolejny podłużny karton. W środku leżały dwadzieścia cztery białe hortensje: każdą łodygę zawinięto osobno w plastikową folię, a kwiatostany zabezpieczono kartonowymi podpórkami. – To cała dostawa, więc muszą tu gdzieś być.

– Ich bestellte zehn weitere Dutzend. Wo sind sie...?

– No dobrze, przejdź na angielski...

– To nie może być wszystko. – Greta von Schlieber uniosła w górę pęk maleńkich bladoróżowych kwiatów zawinięty w kawałek jakiejś kolumbijskiej gazety. – Nie damy rady.

– Co roku tak mówisz.

– Ale tym razem się nie mylę. – Greta poprawiła opadające jej na nos okulary w szylkretowych oprawkach i obrzuciła spojrzeniem stos dwudziestu pięciu kartonów. – Mówię ci, szykują się kłopoty.

Tak właśnie mniej więcej wyglądała relacja Lizzie z koleżanką z pracy.

Poczynając od kwestii nastawienia do życia, gdzie optymizm Lizzie zawsze natrafiał na ścianę pesymizmu Grety, niemal we wszystkim innym stanowiły swoje przeciwieństwa. Po pierwsze, Greta nie była Amerykanką, tylko Europejką, a jej wypowiedzi cechował silny niemiecki akcent, choć mieszkała w Stanach już od trzydziestu lat. Poza tym miała świetnego męża, troje wspaniałych, dorosłych już dzieci – córkę i dwóch synów – oraz tyle pieniędzy, że nie musiała w ogóle pracować (zresztą jej dzieci również).

Nie jeździła bynajmniej jakąś tam toyotą yaris, lecz czarnym mercedesem kombi. A diament na pierścionku, który nosiła obok obrączki, był tak wielki, że spokojnie mógł się równać z diamentami Bradfordów.

Och, a na dodatek jasne włosy obcinała krótko, po męsku – czego Lizzie jej zazdrościła za każdym razem, gdy za wszelką cenę próbowała jakoś związać włosy z tyłu, używając do tego najróżniejszych przedmiotów, jakie jej wpadały w ręce: tasiemek do worków na śmieci, drucików ogrodniczych, gumek od brokułów.

Łączyło je tylko jedno: obie ani przez chwilę nie potrafiły usiedzieć w miejscu bezczynnie i bezproduktywnie. Pracowały razem w posiadłości Bradfordów już od niemal pięciu lat – nie, chyba dłużej. Może siedmiu? O, nie! Już prawie od dziesięciu!

A Lizzie właściwie nie wyobrażała sobie życia bez Grety – choć czasem miała dość jej wizji świata, w której szklanka jest zawsze w połowie pusta, a nigdy w połowie pełna.

– Ich sage dir, wir haben Schwierigkeiten.

– Znów mówisz, że będziemy miały kłopoty?

– Kann sein.

Lizzie przewróciła oczami, ale i ona poczuła nagły przypływ adrenaliny. Obrzuciła wzrokiem linię montażową, którą sobie przygotowały. Na długości osiemnastu metrów pośrodku oranżerii ustawiły podwójny rząd składanych stołów, na których stało siedemdziesiąt srebrnych mis na kwiaty, każda wielkości kubełka na lód.

Słońce wprost ją oślepiało. Lizzie żałowała, że nie wzięła z samochodu okularów.

Nie dość, że miała tyle obowiązków, to jeszcze musiała znosić świadomość, że Lane Baldwine zapewne właśnie wylądował na lotnisku.

Jeszcze tylko tego źródła stresu jej brakowało.

Zaczęło jej huczeć w głowie, postanowiła więc skupić się na tym, nad czym jeszcze panowała. Niestety nie miała pojęcia, jak zdołają z Gretą wypełnić te wszystkie wazy dostarczonymi właśnie kwiatami (o wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów), które należało rozpakować, sprawdzić, oczyścić, przyciąć i odpowiednio ułożyć.

Z drugiej strony na czterdzieści osiem godzin przed rozpoczęciem śniadania przed derby zawsze pojawiały się tego rodzaju kryzysy.

Śniadanie przed derby. Czyli „śniader”, jak je tutaj zwano. Ponieważ praca u Bradfordów przypominała służbę wojskową: na wszystko używano skrótów – tylko dni roboczych nigdy nie skracano.

I owszem, pomimo porannej karetki nic nie zostało odwołane. Przygotowania biegły swoim torem jak rozpędzony pociąg i nic nie mogło ich zatrzymać. Lizzie i Greta często żartowały, że w razie wojny jądrowej, gdy opadnie już grzyb atomowy, okaże się, że przetrwały tylko karaluchy, chipsy i... „śniader”.

Mówiąc jednak poważnie, wydarzenie to miało już tak długą tradycję i było tak ekskluzywne, że dorobiło się własnej marki, a miejsc na liście gości pilnie strzeżono i przekazywano je z pokolenia na pokolenie niczym rodzinne pamiątki. Zbierało się tam niemal siedemset osób, w tym przedstawiciele najzamożniejszych rodzin w mieście i w całym kraju, jak również członkowie elity politycznej. Wszyscy przechadzali się swobodnie po ogrodach Easterly, popijając koktajle na bazie bourbona i mięty lub szampana i soku pomarańczowego. Wszystko trwało zaledwie dwie godziny, później bowiem goście udawali się na tor Steeplehill Downs, gdzie odbywał się wielki doroczny wyścig koni rasowych, stanowiący pierwszy etap tak zwanej Potrójnej Korony. Reguły śniadania były piękne w swojej prostocie: obowiązkowe kapelusze dla pań, zakaz robienia zdjęć i zakaz wstępu dla fotografów oraz nakaz pozostawiania samochodów na łączce u stóp wzgórza, skąd ich pasażerów zabierały specjalnie podstawiane furgonetki. Nie miało więc znaczenia, czy się przyjechało rolls-royce’em czy służbową limuzyną.

Przeważnie. Przesiadać się do furgonetki nie musieli gubernatorowie, prezesi i rektorzy (o ile któryś zechciał przyjechać), jak również naczelny trener męskiej drużyny koszykówki Uniwersytetu Charlemont.

W stanie Kentucky można było nosić czerwone barwy Uniwersytetu Charlemont albo niebieskie Uniwersytetu Kentucky – a koszykówką żyli wszyscy: bogaci i biedni.

Bradfordowie kibicowali „Orłom” Uniwersytetu Charlemont. Było coś iście szekspirowskiego w tym, że ich najwięksi rywale w interesach, Suttonowie, kibicowali „Tygrysom” Uniwersytetu Kentucky.

– Słyszę, że coś tam mruczysz pod nosem – powiedziała Lizzie. – Myśl pozytywnie. Jakoś to ogarniemy.

– Wir müssen alle Pfingstrosen zählen – oświadczyła Greta, otwierając kolejny karton. – W zeszłym roku nas wyrolowali...

Nagle otworzyło się na oścież jedno ze skrzydeł podwójnych drzwi łączących oranżerię z rezydencją i do środka wpadł, niczym powiew chłodnego powietrza, pan Newark Harris, kamerdyner. Miał co prawda niespełna metr siedemdziesiąt wzrostu, ale w czarnym garniturze i pod krawatem zdawał się znacznie wyższy – choć może wrażenie to dawały jego wiecznie uniesione w górę brwi, jakby ledwo się powstrzymywał od kończenia każdej wypowiedzi słowami „durna Amerykanko”. Jako doskonały relikt wielowiekowej tradycji zatrudniania „prawdziwego europejskiego kamerdynera”, szczycił się nie tylko londyńskim urodzeniem i wykształceniem, ale też doświadczeniem pracy lokaja u królowej Elżbiety w pałacu Buckingham, a następnie kamerdynera u księcia Edwarda w jego rezydencji w Bagshot Park. To właśnie szlify uzyskane w domu Windsorów przesądziły o jego ubiegłorocznym zatrudnieniu.

Z całą pewnością nie przyczyniła się do tego osobowość pana Harrisa.

– Pani Baldwine jest przy basenie. – Zwracał się wyłącznie do Lizzie. Gretę, jako Niemkę, której angielski wciąż naznaczony był charakterystycznym zgrzytliwym akcentem, uważał za persona non grata. – Zanieś jej, proszę, bukiet kwiatów. Dziękuję.

I pyk! Znikł za drzwiami, które w ciszy się za nim zamknęły.

Lizzie zamknęła oczy. Rezydencję zamieszkiwały dwie panie Baldwine, ale z całym prawdopodobieństwem tylko jedna z nich miała szansę opuścić swoją sypialnię i siedzieć na słońcu przy basenie.

Szach i mat – pomyślała Lizzie. Nie dość, że miała się dziś zobaczyć ze swoim byłym kochankiem, to jeszcze teraz musi usługiwać jego żonie.

Czysta rozkosz.

– Ich hoffe, dass dem Idiot ein Klavier auf den Kopf fallt.

– Życzysz mu, żeby mu na głowę spadł fortepian?

– I ty twierdzisz, że nie znasz niemieckiego.

– Po dziesięciu latach pracy z tobą zaczynam coś łapać.

Lizzie rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, co z tej ogromnej dostawy kwiatów może wykorzystać. Po rozpakowaniu kartonów należało oczyścić łodygi z liści oraz delikatnie roztrzepać każdy kwiat, żeby płatki się ładnie rozłożyły, a przy okazji sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Lizzie i Greta były jeszcze dalekie od zamknięcia tego etapu pracy, ale przynajmniej pani Baldwine miała otrzymać to, co chciała.

Jak zwykle zresztą.

Po piętnastu minutach wybierania, spinania i układania powstał całkiem przyzwoity bukiet, który Lizzie umieściła na mokrej gąbce florystycznej w srebrnej misie.

– Ja go zaniosę – zaproponowała Greta, która nagle przed nią stanęła, wyciągając dłonie. Na jej palcu błyszczał pierścionek z ogromnym diamentem.

– Nie, to moje zadanie.

– Przecież chyba nie masz dziś specjalnej ochoty jej oglądać.

– Nigdy nie mam na to ochoty.

– Lizzie...

– Wszystko w porządku. Naprawdę.

Na szczęście stara dobra Greta dała się przekonać tym kłamstwem. Prawda była jednak taka, że Lizzie bynajmniej nie czuła się „w porządku”. Ledwo co widziała na oczy. Nie zamierzała jednak tak łatwo się poddawać.

– Zaraz wracam.

– Będę tutaj liczyć piwonie.

– Wszystko będzie dobrze.

Przynajmniej taką miała nadzieję.

Lizzie ruszyła w stronę podwójnych drzwi prowadzących do ogrodu. W głowie huczało jej coraz mocniej, a gdy wyszła na zewnątrz, uderzyła ją fala rozgrzanego, wilgotnego powietrza, co tylko pogorszyło sprawę.

Ibuprom – pomyślała. Gdy załatwi tę sprawę, weźmie cztery tabletki i wróci do prawdziwej roboty.

Trawa pod jej stopami była krótko przycięta i bardziej przypominała nawierzchnię pola golfowego niż dzieło matki natury. Pomimo natłoku najróżniejszych myśli, idąc przez dwuhektarowy zamknięty ogród, Lizzie starała się zapamiętać, które rabatki wymagają uwagi i gdzie trzeba zasadzić nowe rośliny. Pocieszające było przynajmniej to, że choć wiosna przyszła w tym roku dość późno, drzewka owocowe w kątach ogrodu otoczonych ceglanym murem niedawno rozkwitły, a delikatne białe płatki właśnie zaczynały opadać z koron drzew na ścieżki niczym śnieg. Ściółka rozłożona przed dwoma tygodniami przestała już rozsiewać zapaszek, a bluszcz pnący się po starych kamiennych murach wciąż wypuszczał nowe listki. Za miesiąc cztery kąty ogrodu, w których stoją klasyczne posągi przedstawiające kobiety w królewskich pozach odziane w długie szaty, będą mieniły się bielą i pastelowymi odcieniami różu i brzoskwini, kontrastując ze spokojnym zielonoszarym widokiem na rzekę w oddali.

Teraz jednak wszystko kręciło się wokół derby.

Na samym końcu ogrodu, w jego lewym kącie, połyskiwał akwamaryną basen olimpijski, przy którym stał biały drewniany domek wypoczynkowy, utrzymany w stylu kolonialnym, godnym porządnej czteroosobowej rodziny jakiegoś szacownego mecenasa czy doktora. Od strony basenu znajdowała się loggia zwieńczona wypielęgnowaną czapą glicynii, która wkrótce miała pokryć się biało-lawendowymi kwiatostanami, zwisającymi niczym lampiony z zielonego kłębowiska liści.

Poniżej zaś na eleganckim leżaku wypoczywała pani Chantal Baldwine, urodą przypominająca bezcenną marmurową rzeźbę.

I równie jak marmur chłodna.

Jej skóra miała piękny połysk, który zawdzięczała doskonale zaaplikowanemu samoopalaczowi w sprayu, końce artystycznie ułożonych pasm blond włosów były zakręcone, a doskonała figura mogłaby wpędzić w kompleksy najlepsze światowe modelki. Chantal Baldwine nosiła wprawdzie tipsy, ale doskonałe, nierażące ani kolorem, ani długością, a jej obrączka i pierścionek zaręczynowy z gigantycznym diamentem wyglądały jak wyjęte prosto z obrazka w stylowym magazynie: jasne i lśniące, podobnie zresztą jak jej szeroki uśmiech.

Była uosobieniem współczesnej „piękności z Południa”, kobietą, o której szeptało się w okolicach Charlemont, że pochodzi „wprawdzie z Wirginii, ale z naprawdę dobrej rodziny”.

Lizzie od dawna się zastanawiała, czy Bradfordowie zaglądają w zęby dziewczętom, z którymi umawiają się ich synowie, jak przy zakupie pełnokrwistych koni.

– ...się przewróciła, no i przyjechała karetka. – Idealnie wypielęgnowana dłoń uniosła się do idealnie ułożonych włosów i odgarnęła je w tył, a następnie przeniosła dłoń z iPhone’em do drugiego ucha. – Wynieśli ją frontowymi drzwiami. Wyobrażasz sobie? Frontowymi! Powinni przecież skorzystać z tylnego wyjścia. Och, jakie śliczne!

Chantal Baldwine uniosła dłoń do ust w wypracowanej pozie godnej gejszy, podczas gdy Lizzie poczłapała w stronę marmurowego kontuaru i postawiła kwiaty w miejscu, gdzie nie dochodziły bezpośrednio promienie słoneczne.

– To od Newarka? Jak miło z jego strony!

Lizzie pokiwała głową i się odwróciła. Im mniej czasu tu straci, tym lepiej.

– Och, Lisa, czy mogłabyś...

– Lizzie. – Zatrzymała się. – Mogę jeszcze czymś służyć?

– Czy byłabyś tak miła i przyniosła mi jeszcze lemoniady? – Chantal Baldwine wskazała na szklany dzbanek, wciąż jeszcze w połowie pełny. – Lód się roztopił i w ogóle nie czuć już smaku. Jadę na lunch do klubu, ale dopiero za godzinę. Będę ci ogromnie wdzięczna.

Lizzie rzuciła wzrokiem na dzbanek, próbując ze wszystkich sił nie wyobrażać sobie, jak wylewa jego zawartość na tę kobietę.

– Poproszę pana Harrisa, żeby kogoś przysłał...

– Och, ale on jest taki zajęty. A ty możesz przecież załatwić to przy okazji. Jesteś taka pomocna. – Chantal Baldwine zwróciła się z powrotem do swojego iPhone’a w pokrowcu w barwach Uniwersytetu Charlemont. – Na czym skończyłam? Aha, wynieśli ją głównym wejściem. No naprawdę, możesz sobie wyobrazić?

Lizzie podeszła do dzbanka i wzięła go w dłoń, a następnie przeszła z powrotem po lśniącej białej posadzce na trawnik.

– Z przyjemnością.

Oczywiście. Prawdziwa przyjemność. Tak jednak należało odpowiadać, jeśli ktoś z członków rodziny o coś prosił. Była to jedyna właściwa odpowiedź. A już na pewno bardziej stosowna niż „A może weź tę lemoniadę i wsadź ją sobie tam, gdzie słońce nie zagląda, żałosna cielęcino”.

– Aha, Lisa! Czysta lemoniada, bez alkoholu, dobrze? Dziękuję.

Lizzie szła dalej, nie zatrzymując się. Rzuciła tylko za siebie kolejne „z przyjemnością”, niczym granat.

Zbliżając się do rezydencji, musiała wybrać odpowiednie drzwi. Pracownicy mieli zakaz korzystania z czterech głównych wejść: frontowego, bocznego (do biblioteki) i dwóch tylnych – do jadalni i do sali gier. Niezalecane było również wchodzenie przez większość pozostałych drzwi, z wyjątkiem kuchennych i prowadzących do pomieszczeń gospodarczych, chociaż trzy razy w tygodniu, gdy Lizzie dostarczała do domu bukiety, mogła korzystać z tych zwykle zarezerwowanych dla członków rodziny.

Teraz wybrała wejście pomiędzy drzwiami do jadalni a kuchennymi, ponieważ nie miała zamiaru nadkładać drogi. Wchodziła do chłodnego wnętrza z opuszczoną głową – bynajmniej nie z obawy, że komuś podpadnie. Myślała tylko o tym, czy uda jej się wejść i wyjść tak, żeby nie zauważył jej...

– Zastanawiałem się, czy tu dzisiaj będziesz.

Zamarła niczym włamywacz przyłapany na gorącym uczynku. Poczuła w kącikach oczu wzbierające łzy. Nie mogła się jednak rozpłakać.

Na pewno nie w obecności Lane’a Baldwine’a.

I na pewno nie z jego powodu.

Wyprostowała się, uniosła w górę brodę i... zaczęła się odwracać w jego stronę.

Zanim jednak napotkała wzrok Lane’a po raz pierwszy od czasu, gdy z nim zerwała i kazała mu iść do diabła, uświadomiła sobie trzy sprawy. Po pierwsze, że z pewnością będzie wyglądał dokładnie tak samo jak kiedyś; po drugie, że nie oznacza to dla niej nic dobrego; i po trzecie, że jeśli ma choć trochę oleju w głowie, musi bez przerwy odgrywać w pamięci to, co jej zrobił niemal dwa lata temu, i o niczym innym nie myśleć.

Wilk, las, natura, te rzeczy.

Och... Niech to wszyscy diabli, czy on musi wciąż tak zabójczo wyglądać?

Wchodząc do rodzinnej rezydencji, której od dawna nie odwiedzał, Lane tak naprawdę niewiele zarejestrował. Właściwie nic nie przykuło jego uwagi. Ani połyskujące czernią wspaniałe drzwi frontowe z kołatką w kształcie lwiej głowy, ani hol wielkości boiska, z ogromnymi schodami i olejnymi portretami różnych żyjących i nieżyjących Bradfordów, ani kryształowe żyrandole, złote kinkiety, rubinowe orientalne dywany, ciężkie wytłaczane zasłony, ani nawet salon i sala balowa po dwóch stronach holu.

Południowa elegancja Easterly, ze swoim niezmiennie cytrynowym zapachem staromodnej pasty do podłóg, przypominała idealnie dobrane ubranie, które wkłada się rano i zaraz przestaje się na nie zwracać uwagę, bo jest skrojone na miarę i dopasowane do każdego mięśnia i każdej kosteczki. Ponowne wkroczenie do rodzinnej rezydencji nie poruszało Lane’a ani odrobinę; było to dla niego jak zanurzenie się w spokojnej wodzie o temperaturze 36,6 stopni Celsjusza, jak oddychanie łagodnym powietrzem o odpowiedniej wilgotności, jak drzemka na wygodnym skórzanym fotelu.

Rodzinny dom był zarazem jego najgorszym wrogiem. A brak jakichkolwiek doznań najprawdopodobniej brał się stąd, że Lane ze wszystkich sił starał się odciąć wzbierające w nim emocje.

Zwrócił jednak uwagę na każdy szczegół postaci Lizzie King, gdy znów ją zobaczył.

Do tej kolizji doszło, gdy zmierzał przez jadalnię w poszukiwaniu osoby, dla której przybył tu z daleka.

Boże – pomyślał. O Boże...

Stanąć naprzeciw Lizzie po tylu miesiącach, podczas których mógł polegać wyłącznie na wspomnieniach, to jak przeżyć coś naprawdę po przeczytaniu o tym w książce. Jego ciało natychmiast zareagowało na tę sytuację: krew w żyłach zaczęła szybciej płynąć, a wszystkie uśpione dotąd instynkty nie tyle się obudziły, co raczej z wielkim impetem wybuchły.

Włosy wciąż miała rozjaśnione słońcem, a nie pędzlem fryzjerki, związane z tyłu w kucyk. Równe, grube końcówki sterczały niczym sztywna żeglarska lina o opalonych końcach. Jej skóra, bez śladu makijażu, była opalona i gładka, a pięknie zarysowane kości policzkowe przypominały mu, że dobre geny znaczą dużo więcej niż operacje plastyczne za setki tysięcy dolarów. A jej ciało... to mocne, jędrne ciało o odpowiednich krągłościach dokładnie tam, gdzie lubił, było zarazem smukłe, dzięki pracy fizycznej, którą tak doskonale wykonywała... Właśnie tak je zapamiętał. Miała nawet na sobie to samo ubranie: szorty w kolorze khaki oraz czarną pracowniczą koszulkę polo z monogramem Easterly.

Pachniała olejkiem przeciwsłonecznym, a nie drogimi perfumami. Na nogi włożyła buty trekkingowe, a nie szałowe szpilki. Zamiast roleksa nosiła sportowy zegarek.

W jego oczach była najpiękniejszą, najlepiej ubraną kobietą, jaką w życiu widział.

Niestety, jej spojrzenie również się od ostatniego razu nie zmieniło.

Mówiło mu, że ona też sporo o nim myślała od czasu, gdy wyjechał.

Tyle że mało pochlebnie.

Zdał sobie nagle sprawę, że jego usta się poruszają, a on wypowiada jakieś słowa, tylko nie bardzo wie jakie. Zbyt wiele obrazów przelatywało mu przez głowę, same wspomnienia: jej nagie ciało pośród rozkopanych prześcieradeł, jego palce przeczesujące jej włosy, jego ręce na wewnętrznej stronie jej ud. Dźwięczał mu w pamięci jej głos wymawiający jego imię, podczas gdy on posuwał ją ze wszystkich sił, kołysząc łóżkiem, aż zagłówek obijał się o ścianę.

– Tak, wiedziałam, że przyjedziesz – powiedziała obojętnie.

To się nazywa nadawać na różnych falach... On tutaj ledwo stoi na nogach, zatopiony we wspomnieniach ich związku, podczas gdy ona zdaje się całkowicie niewzruszona jego obecnością.

– Widziałeś ją już? – spytała, po czym zmarszczyła brwi. – Halo?

Cholera, co ona do niego mówi? A, no tak.

– Podobno wróciła już do domu ze szpitala.

– Jakąś godzinę temu.

– Czy wszystko z nią w porządku?

– Wyjechała stąd karetką, podłączona do respiratora. Jak więc sądzisz? – Lizzie spojrzała w stronę, w którą wcześniej zmierzała. – Przepraszam, ale jeśli pozwolisz, pójdę do...

– Lizzie – powiedział cicho. – Lizzie, ja...

Zawiesił głos, a ona przybrała znudzony wyraz twarzy.

– Wyświadcz nam obojgu przysługę i nie kończ, dobrze? Idź się z nią zobaczyć, a potem... rób wszystko, po co tu przyjechałeś, dobrze? A mnie w to nie mieszaj.

– Chryste, Lizzie, dlaczego mnie nie wysłuchasz?

– Powinieneś chyba zadać sobie pytanie, dlaczego miałabym cię wysłuchać.

– Ponieważ kulturalni ludzie są dla siebie na tyle uprzejmi, żeby...

I nagle – bam! – zaczęło się.

– Słucham?! – wybuchła Lizzie. – A więc przez sam fakt, że mieszkam po drugiej stronie rzeki i pracuję dla twojej rodziny, masz mnie za jakiegoś dzikusa? Naprawdę chcesz się w to bawić?

– Nie to miałem na myśli...

– A moim zdaniem właśnie to.

– Przysięgam – wymamrotał. – Jesteś po prostu nieco...

– Przewrażliwiona, tak? Jak zwykle? Przykro mi, ale nie będziesz mi tu wmawiał, że to ze mną jest jakiś problem. To z tobą jest coś nie tak. Zawsze tak było.

Lane uniósł w górę otwarte dłonie.

– Nie wiem, jak do ciebie trafić. Chcę ci tylko wyjaśnić...

– Chcesz coś dla mnie zrobić? Świetnie, proszę bardzo. – Podała mu dzbanek w połowie wypełniony płynem wyglądającym na lemoniadę. – Zabierz to do kuchni i poproś kogoś, żeby na nowo to napełnił, a potem zaniósł z powrotem do domku przy basenie, chyba że wolisz sam dostarczyć lemoniadę... swojej żonie.

Powiedziawszy to, obróciła się na pięcie i wyszła na zewnątrz, z impetem otwierając drzwi. Gdy maszerowała przez trawnik w stronę oranżerii, nie mógł się zdecydować, co by mu lepiej zrobiło: walnąć głową w ścianę, rzucić dzbankiem o podłogę czy wykonać obie te czynności naraz.

W końcu jednak zdecydował się na wyjście czwarte:

– Jasna cholera, kurwa, ja pierdolę...

– Czy mogę panu służyć? – odezwał się męski głos z brytyjskim akcentem.

Lane spojrzał na pięćdziesięcioletniego mężczyznę w stroju godnym przedsiębiorcy pogrzebowego.

– Kim pan jest, do diabła?

– Nazywam się Newark Harris i jestem tu kamerdynerem – powiedział mężczyzna z ukłonem. – Piloci byli uprzejmi nas poinformować, że pan tu zmierza. Czy mogę się zająć pańskim bagażem?

– Nie mam bagażu.

– Doskonale. Pański pokój na pana czeka, a jeśli życzyłby pan sobie czegoś więcej, niż jest dostępne w garderobie na górze, z przyjemnością zapewnię panu wszystko, co uzna pan za niezbędne.

O, nie – pomyślał Lane. Z całą pewnością tu nie zostanę.

Doskonale zdawał sobie sprawę, co się szykuje w ten cholerny weekend, a jego wizyta nie miała absolutnie nic wspólnego z całym tym towarzyskim cyrkiem wokół derby.

Podał dzbanek Panu Nienagannemu.

– Nie wiem, co tu jest, i mało mnie to obchodzi. Proszę napełnić ten dzbanek i zabrać tam, gdzie trzeba.

– Z przyjemnością, proszę pana. Czy życzy pan sobie jeszcze...

– Nie, to wszystko.

Anglik wyglądał na zaskoczonego, gdy Lane go wyminął i szybkim krokiem udał się w stronę części domu przeznaczonej dla personelu. Oczywiście w żaden sposób nie próbował kwestionować jego poczynań. Zważywszy na nastrój, w jakim był teraz Lane, niewchodzenie mu w drogę świadczyło nie tylko o znajomości zasad kamerdynerskiej etykiety, ale też o silnym instynkcie przetrwania.

Dwie minuty w domu. Dwie przeklęte minuty.

A on już był na granicy eksplozji.

4

Lane wmaszerował do profesjonalnie wyposażonej kuchni, gdzie zaskoczyły go dwie rzeczy: drażniące nos stężenie zapachów oraz dzwoniąca w uszach cisza. Choć nad stalowymi blatami i kuchniami pochylało się kilkanaścioro kucharzy w białych fartuchach, przy pracy nie rozmawiano. Kilka osób podniosło jednak wzrok znad swoich prac, rozpoznało go i zamarło. Nie zwracał uwagi na miny mówiące „O Boże!”. Zdążył się już przyzwyczaić do takich reakcji. Od wielu lat jego reputacja docierała wszędzie szybciej niż on sam.

Mógł tylko podziękować pismu „Vanity Fair” za opublikowany przed dekadą demaskatorski artykuł o jego rodzinie. I trzy kolejne. Oraz za spekulacje, które odtąd roztrząsano na łamach tabloidów, nie wspominając już o internecie.

Jak raz się do człowieka przyczepi status celebryty wykorzystywanego przez media do zaspokajania potrzeb najmniej wybrednych odbiorców, to już nie sposób się od niego uwolnić.

Podchodząc do drzwi z napisem „Pomieszczenia prywatne”, bezwiednie podciągnął spodnie, wpuścił w nie koszulę i przygładził włosy. Zaczął teraz żałować, że nie poświęcił choć chwili, żeby wziąć prysznic, ogolić się i przebrać.

Żałował też, że jego spotkanie z Lizzie tak fatalnie się potoczyło. I bez tego miał już dość zmartwień.

Zapukał cicho i delikatnie. Odpowiedź, jaką otrzymał, była jednak daleka od delikatności.

– No i na co to pukanie? – rozległ się poirytowany kobiecy głos naznaczony silnym południowym akcentem.

Lane zmarszczył czoło i otworzył drzwi. A następnie stanął jak wryty.

Aurora stała przy kuchni, z której dochodził zapach rozgrzanego oleju i głośne skwierczenie kurczaka smażącego się na patelni. Na głowie miała burzę mocno skręconych czarnych włosów, sięgających jej za ucho. Ubrana była w tę samą podomkę, w której ją widział ostatnio, gdy wyjeżdżał na Północ.

Zamrugał z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy ktoś sobie z niego w okrutny sposób nie zakpił.

– No nie stójżeż tam jak ten słup – rzuciła. – Weź umyj ręce i przynieś no stoliki. Zara będzie gotowe.

No tak, przecież spodziewał się raczej zastać ją w łóżku, z kołdrą podciągniętą pod brodę i gasnącym światłem w oczach, czekającą, aż po nią przyjdzie jej umiłowany Jezus Chrystus.

– No obudźżeż się wreszcie! Jeszczem nie umarła.

Potarł się po nosie, czując nagły przypływ zmęczenia.

– Tak jest.

Zamknął za sobą drzwi i zaczął szukać fizycznych oznak słabości w jej silnych ramionach i mocnych nogach. Niczego się nie dopatrzył. Nic w wyglądzie tej sześćdziesięciolatki nie wskazywało, że jeszcze rano zabrało ją pogotowie.

No dobra, a więc zupełnie nie wiadomo, co o tym myśleć – uznał w końcu, przyglądając się jedzeniu, które dla niego przygotowała. Tkwił w zawieszeniu między poczuciem ulgi i wściekłością, że zmarnował tyle czasu na przyjazd tutaj.

Jednego był pewien – nie wyjdzie stąd, dopóki się nie naje. Po części z tego powodu, że gdyby stawiał opór, zostałby niechybnie przywiązany do krzesła i siłą nakarmiony, ale przede wszystkim dlatego, że w chwili, gdy tylko poczuł znajome zapachy, zaczęło go z głodu ściskać w żołądku.

– Ale dobrze się czujesz? – spytał na wszelki wypadek.

Rzuciła mu wściekłe spojrzenie, jakby mówiła, że jeśli zamierza dalej tak ją podchodzić, to oberwie ścierką, aż mu się odechce kłapać dziobem.

Nie ma sprawy – odpowiedział jej w myślach.

Przeszedł na drugi koniec ciasnego pomieszczenia i przekonał się, że składane stoliki, na których zawsze tutaj jedli, stały w tym samym miejscu, w którym je ostatnio widział – w rogu, między szafką telewizyjną a narożnikowym regałem. Nie zmieniły się też fotele – oba stały, tak jak wcześniej, pod wysokimi oknami, a zagłówki miały nakryte szydełkowymi serwetkami.

Wszędzie dookoła było mnóstwo oprawionych w najróżniejsze ramki zdjęć dzieci. Pośród ślicznych czarnych buziek pojawiały się też jasne twarze. On sam na uroczystości ukończenia przedszkola, jego brat Max strzelający gola podczas gry w lacrosse’a, ich siostra Gin przebrana za pastereczkę w szkolnym przedstawieniu, najstarszy brat Edward w marynarce i krawacie na ostatnim roku studiów.

– Bożeż ty mój, ale z ciebie chudzina – mruknęła Aurora, mieszając w garnku, w którym bez wątpienia gotowała się fasolka szparagowa z kawałeczkami szynki. – Nie mają tam w Nowym Jorku jedzenia?

– Takiego nie.

Z jej gardła doszedł dźwięk przypominający strzelający gaźnik w chevrolecie.

– Idź no przynieś talerze – rzuciła.

– Tak jest.