Królestwo dusz - Rena Barron - ebook + książka

Królestwo dusz ebook

Barron Rena

3,6

Opis

Urodzona w rodzinie potężnych szamanów, szesnastoletnia Arrah zupełnie nie radzi sobie z magią, nie potrafi wróżyć z kości, nie umie przywoływać duchów przodków. Ku rozczarowaniu jej okrutnej matki, nie potrafi rzucić nawet najprostszej klątwy.
Pewnego razu Arrah odkrywa, że jej matka kradnie dzieci, aby z pomocą czarnej magii stworzyć drugą, lepszą córkę. Kobieta planuje, że nowe, demoniczne dziecko obudzi Króla Demonów, którego nienasycone pragnienie dusz zniszczyło już niejedno królestwo. Tym razem, jeśli Król Demonów wróci, zniszczy wszystko na swojej drodze.
Zanim Arrah zdąży kogokolwiek ostrzec, jej matka więzi ją w klątwie milczenia. Aby powstrzymać matkę i demoniczną siostrę, której moc dorównuje nieśmiertelnym orishom, Arrah musi poświęcić resztę pozostałych lat życia. Każdy wykonany rytuał coraz bardziej zbliża ją do śmierci, ale dla Arrah najważniejsze jest, aby powstrzymać siostrę i Króla Demonów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 573

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (81 ocen)
27
18
17
16
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emciaczyta

Dobrze spędzony czas

Macie postanowienia na 2024 rok względem czytania? Moim głównym celem czytelniczym, jest czytać więcej starszych książek tzn. Takich wydanych kilka lat temu. W grudniu przeczytałam kilka starszych premier i dziś pogadamy sobie o jeden z nich. Zanim zaczęłam prowadzić swoje book media, bardzo dużo oglądałam innych kont, które opowiadały o książkach. Jakoś w 2020 rzucił mi się o czy profil @fantastyka.na.luzie i ich patronat "królestwo dusz" i teraz wreszcie go przeczytałam. Czy się zawiodłam? Totalnie nie! Widziałam masę negatywnych opinii, ale ja ich w pełni nie podzielam. Główna bohaterka Arrah ma zaledwie szesnaście lat, a już jej życie nie wygląda tak, jak sobie wyobrażała. Jest pozbawiona magii, mimo że pochodzi z rodziny bardzo utalentowanych szamanów. Jedyne, o czym myśli i czego pragnie to odnaleźć swoją moc i być taka kompletna. Gdy z jej miasta zaczynają znikać dzieci, jej życie totalnie się zmienia i poświeci wszystko, aby ratować innych. Zostałam wciągnięta do tego świa...
10

Popularność




Tytuł oryginału: Kingdom of Souls

Redakcja: Dorota Matejczyk

Korekta: Aneta Szeliga

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright © 2019 by Rena Barron

Copyright for the Polish edition © 2020 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ISBN 978-83-7686-914-8

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Mierosławskiego 11A

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020

Dla wszystkich, którzy mają odwagę marzyć,

mają odwagę żyć w prawdzie,

mają odwagę sprzeciwiać się okrucieństwu,

mają odwagę powiedzieć: jestem,

kim jestem, i to wystarczy,

ta książka jest dla was…

…i dla mojej rodziny.

CZĘŚĆ I

Z popiołów wzniesie się w płomieniach.

Woda nie zgasi jej cierpienia.

Nie ma dla niej odkupienia.

Nie wypowiem jej imienia.

– Pieśń Nienazwanej

PROLOG

Nie ruszaj się, Mała Kapłanko.

Mój ojciec klęka przede mną ze sznurem zębów oplecionym wokół palców. Błyszczą niczym perły, a ja prostuję się w nadziei, że będzie ze mnie dumny. Odległe echo bębnów djembe zagłusza jego głos, ale nie gasi iskry w jego oczach, kiedy wiesza mi na szyi wisior z zębów. Dzisiaj stanę się prawdziwą córą plemienia Aatiri.

Magia wszystkich barw trzepocze w powietrzu łagodnie niczym skrzydła ptaka. Nie mogę ustać w miejscu, kiedy tańczy na jego ciemnej skórze niczym świetlik. Przemyka po jego podbródku i szczęce, skacze mu na nos. Unoszę rękę, by chwycić złoty węgielek, ale ten wymyka mi się z dłoni. Chichoczemy z tatą oboje.

Pozostałe dziewczyny plotkują, kiedy ich matki poprawiają im kaftany i amulety z kości. Na każdą dziewczynę, którą magia dotyka, dwie omija, jakbyśmy były niewidzialne. Czuję w brzuchu ukłucie, patrząc, jak idzie do innych, podczas gdy do mnie nie przyszła ani razu.

Nieliczne dziewczęta, które mówią w języku tamarskim, pytają mnie, jak się żyje daleko, we Wszechpotężnym Królestwie. Mówią, że nie jestem prawdziwą Aatiri, bo moja matka nie należy do plemienia. W żołądku czuję ucisk, bo wiem, że w ich słowach jest ziarno prawdy.

Unoszę wysoko głowę, kiedy ojciec poprawia mi kołnierz. Jest jedynym mężczyzną w namiocie – o tym dziewczęta też szepczą. Nie obchodzi mnie to; cieszę się, że tu jest.

– Ojcze, czemu magia nie chce do mnie przyjść?

Pytanie zadaję zbyt głośno, w namiocie zapada cisza. Pozostałe dziewczęta i ich matki patrzą na mnie krzywo, jakbym powiedziała coś złego.

– Nie martw się, córko – odpowiada, podwijając rękawy mojego pomarańczowo-niebieskiego kaftana, takiego samego, jaki i on ma na sobie. – Przyjdzie, kiedy ma przyjść.

– Ale kiedy? – nalegam.

To niesprawiedliwe, że wiele młodszych ode mnie dzieci Aatiri już ma w sobie magię. W Tamarze w gronie moich przyjaciół jako jedyna w ogóle dostrzegam magię, ale tu napływa ona do innych dzieci, a one robią z nią rzeczy, których ja nie umiem.

– Może i nigdy, mała ewaya. – Najstarsza z dziewcząt mówi po tamarsku, chociaż z akcentem. Wpatruje się we mnie, a ja marszczę nos. Nie jestem dzieckiem, a ona się myli. Magia do mnie przyjdzie.

Matka dziewczyny kląska językiem i strofuje ją w języku Aatiri. Jej słowa ślizgają się po moich uszach, nie zdradzając znaczenia, jak wszystkie dziwne, piękne języki na targach w rodzinnych stronach.

– Nawet jeśli magia nie przyjdzie nigdy – mówi ojciec – i tak będziesz moją Małą Kapłanką.

Pokazuję dziewczynie język. Niech się nauczy być sympatyczniejszą.

Inna dziewczyna pyta, czemu nie ma tu mojej matki.

– Ma ważniejsze sprawy na głowie – odpowiadam, wspominając, jak ojciec błagał ją, żeby przyjechała.

– Czemu się smucisz? – pyta ojciec, czule szczypiąc mój policzek. – Imebyé to czas świętowania. Dzisiejszej nocy zaczniesz długą podróż ku dorosłości.

Bębny djembe milkną. Zagryzam wargi, a pozostałe dziewczęta zrywają się na nogi. Nadeszła pora, by stanąć przed całym plemieniem, tak by przywódczyni mogła nas pobłogosławić. Tym razem jednak moje nogi ani drgną, gdy pozostałe dziewczęta wybiegają z namiotu z matkami u boku.

– Chcę do domu, ojcze – szepczę, kiedy ostatnia z dziewczyn i jej matka opuszczają namiot.

Iskierka światła w jego oczach gaśnie.

– Niedługo wrócimy do domu, dobrze?

– Ale ja chcę wracać już – mówię nieco głośniej.

– Nie chcesz wziąć udziału w imebyé? – Marszczy czoło.

Kręcę głową tak gwałtownie, że moje amulety z kości grzechoczą.

Ojciec wstaje.

– A może po prostu razem obejrzymy ceremonię?

Przywódczyni wkracza do namiotu, a ja przywieram do boku ojca. Srebrny kaftan owija się jej wokół kostek, odcinając się od hebanowej skóry. Na czubku jej głowy wiją się przetykane srebrem warkocze.

– Czy mój syn i wnuczka planują wziąć udział w ceremonii, na którą jechali czternaście dni? – pyta głębokim, grzmiącym głosem.

Ojciec obejmuje mnie ramieniem.

– Nie w tym roku.

Przywódczyni kiwa głową z satysfakcją.

– Oshhe, czy mogę porozmawiać z moją wnuczką na osobności?

Ojciec patrzy na nią w sposób, którego nie rozumiem.

– Tylko jeśli Arrah nie ma nic przeciwko temu.

Wymieniamy spojrzenia. Przełykam ślinę.

– Dobrze.

Przed wyjściem z namiotu ojciec ściska moje ramię.

– Zajmę ci miejsce z przodu.

Przywódczyni uśmiecha się do mnie bezzębnym uśmiechem, siadając na podłodze ze skrzyżowanymi nogami.

– Usiądź tu ze mną.

Poły namiotu trzepoczą po wyjściu ojca. Nogi mnie świerzbią, żeby pójść za nim, ale widok siedzącej na podłodze wielkiej przywódczyni Aatiri przykuwa mnie do mojego miejsca. Siadam naprzeciwko niej, kiedy unosi dłoń w stronę sufitu. Ku jej dłoni fruną żółte, fioletowe i różowe iskry.

– Jak ty to robisz, że magia do ciebie przychodzi, wielka przywódczyni? – pytam.

Szeroko otwiera oczy.

– Przede wszystkim jestem twoją babcią i tak się do mnie zwracaj.

Zagryzam wargę.

– Jak, babciu?

– Czy tobie magia nie udziela odpowiedzi?

Kręcę głową.

– Niektórzy ludzie potrafią czerpać magię z materii świata. – Babcia patrzy na barwy tańczące wokół opuszków jej palców. – Inni przyzywają ją za pomocą zaklęć i rytuałów. Wielu w ogóle nie potrafi jej przywołać. To dar od Heki dla ludzi pięciu plemion, dar jego samego, ale dla każdego jest czymś innym.

Zbliża do mnie magię, a ja się przysuwam. Mam nadzieję, że tym razem do mnie przyjdzie, ale znika, gdy muska moją dłoń.

– Widzę ją. – Moje ramiona opadają. – Ale nie odpowiada na moje wezwanie.

– To rzadkie – mówi. – Nie niespotykane, lecz rzadkie.

Delikatne muśnięcia babcinej magii ocierają mi się o czoło. Czuję łaskotanie, więc wkładam dłonie między kolana, żeby powstrzymać się od drapania.

– Wygląda na to, że masz jeszcze rzadszy dar. – Marszczy brwi, jakby zaskoczyła ją łamigłówka. – Nigdy nie poznałam umysłu, którego nie umiałaby dotknąć.

Chce sprawić mi przyjemność, ale to bez znaczenia, skoro nie potrafię wzywać magii jak prawdziwi szamani – jak moi rodzice, jak ona.

Babcia sięga do kieszeni kaftana i wyciąga z niej garść kości.

– Należą do moich przodków. Używam ich, by przyciągać do siebie więcej magii. Więcej, niż zdołałabym schwytać opuszkami palców. Kiedy mocno skupiam się na tym, co chcę zobaczyć, one mi to pokazują. Spróbujesz?

Kości lądują na mojej dłoni. Są małe i błyszczą w świetle ustawionych na stołkach pod baldachimem gorejących słojów pełnych rozmaitych olejków.

– Zamknij oczy – mówi babcia. – Pozwól, by kości przemówiły do ciebie.

Moje ramię przeszywa chłód, a serce wali mi mocno w piersi. Na zewnątrz bębny djembe znów zaczynają wygrywać powolny, miarowy rytm, który odbiera mi dech. Na twarzy babci zapisana jest prawda, którą już znam. Kości nie mówią.

Szarlatanka.

Słowo odbija się echem w moich uszach. Moja matka nazywa tak ulicznych handlarzy, którzy sprzedają bezwartościowe amulety na szczęście, bo ich magia jest zbyt słaba. Czy sądzi, że ja też jestem szarlatanką?

Palce zaczynają mnie boleć, bo z całej siły zaciskam je na kościach.

– Puść – mówi babcia.

Kości wylatują mi z dłoni i upadają na ziemię między nami. Lądują w różnych miejscach, jedne blisko siebie, inne daleko. Oczy mnie pieką, kiedy się w nie wpatruję, starając się usłyszeć, co do mnie mówią mimo huku bębnów djembe.

– Czy widzisz coś lub słyszysz? – pyta babcia.

Mrugam i czuję łzy na policzkach.

– Nie.

Zbierając kości, babcia się uśmiecha.

– Nie u każdego magia objawia się tak wcześnie. Do niektórych przychodzi, kiedy są już prawie dorośli. Ale kiedy zjawia się późno, jest bardzo silna. Być może będziesz kiedyś potężną szamanką.

Drżą mi dłonie, przypominają mi się słowa dziewczyny z Aatiri: „może i nigdy”.

– Chodź, dziecko, zaczyna się ceremonia – mówi babcia, podnosząc się.

Wybiegam z namiotu, nie czekając na nią, a po twarzy płyną mi łzy. Nie chcę być potężną szamanką w przyszłości – chcę, żeby magia przyszła do mnie teraz. Owiewa mnie żar pustynnej nocy, a moje bose stopy uderzają o twardą glinę. Czarodziejskie iskry spadają z nieba na wyciągnięte ręce pozostałych dzieci, ale część magii ucieka. Przedzieram się przez tłum i podążam za zbłąkaną magią, zdeterminowana, by pochwycić ją dla siebie.

Przedziera się przez chaty z cegły mułowej niczym skrzydlaty wąż, zawsze dwa takty przed nami. Bębnienie za namiotami zmienia się w odległy szmer. Zatrzymuję się, kiedy magia znika. Jest tu ciemniej, chłodniej, a mój nos atakuje zapach eliksiru krwi. Ktoś odprawiał rytuał w ciemności. Powinnam się odwrócić, uciec stąd. Wiatr ostrzega mnie wyciem, ale ja się zbliżam. Nagle palce wygięte jak korzenie drzew chwytają mnie za kostkę.

Szarpię nogą, a wyciągnięta po magię ręka opada. Przypominam sobie straszne historie o demonach, a moje serce bije głośniej niż bębny djembe. W czasie lekcji skryba ostrzegł mnie raz: nie daj się schwytać w mroku, bo demon tylko czeka, by ukraść ci duszę. Im młodsza dusza, tym słodsza uczta. Na samą myśl przechodzi mnie dreszcz, ale przypominam sobie, że to tylko historyjka mająca straszyć dzieci. Jestem za duża, żeby w nią wierzyć.

Dopiero kiedy dostrzegam zarys kobiecej sylwetki, znów mogę złapać oddech. Skórę kobiety oświetla magia, a ona zwija się i upada na piach. Wykrzywia twarz we wrzasku. Nie wiem, co o niej myśleć: wygląda i staro, i młodo, jednocześnie na żywą i martwą, a zwłaszcza na obolałą.

– Daj mi rękę – mówi bełkotliwym głosem.

– Zawołam mojego ojca – proponuję, pomagając jej wstać.

Jej brązowa skóra jest ziemista i spocona.

– Nie fatyguj się. – Wyciera brud z warg. – Muszę tylko chwilkę odpocząć.

– Co tu robisz? – pytam, klękając obok niej.

– Mogłabym zapytać o to samo, znam jednak odpowiedź. – Do jej pustych oczu wraca iskierka życia. – Dziecko nie bierze udziału w imebyé tylko z jednego powodu.

Odwracam wzrok – ona wie.

– Ja też nie mam w sobie magii – mówi, a jej słowa ociekają goryczą. – A mimo to odpowiada ona na moje wezwanie.

Przełykam ślinę, żeby powstrzymać dreszcze.

– Jak?

Uśmiecha się, pokazując rząd zgniłych zębów.

– Magia ma swoją cenę. Czy jesteś gotowa ją zapłacić?

JEDEN

Co roku pięć plemion Heki zbiera się z okazji święta Krwawego Księżyca, a ja powtarzam sobie, że to będzie mój rok. Rok, w którym wszystko zacznie się od nowa. Który wynagrodzi mi czekanie, tęsknotę, frustrację. Rok, w którym magia rozbłyśnie na mojej skórze, wręczając mi dar. Kiedy to się stanie, moje porażki odejdą w zapomnienie i będę miała własną magię.

Mam szesnaście lat, jestem prawie dorosła – zarówno według praw plemiennych, jak i królewskich. Czas mi się kończy. Żadna córka, żaden syn plemion nie odnaleźli w sobie daru w późniejszym wieku. Jeśli to nie wydarzy się w tym roku, nie wydarzy się nigdy.

Przełykam ślinę i wycieram spocone dłonie w trawę, kiedy bębny djembe zaczynają odgrywać swój powolny, stały rytm. Obozowisko plemion w dolinie liczy sobie jakieś trzydzieści tysięcy osób. Ustawiamy się w kręgi wokół świętego pierścienia obok Świątyni Heki, a ogień płonący w jego środku na przemian niknie i rozkwita do rytmu. Bębniarze maszerują dokoła krawędzi okręgu, ich kroki są doskonale zsynchronizowane. Pięć plemion wygląda, jakby nic ich nie łączyło, ale czcząc Hekę, boga swych ziem, poruszają się niczym jedno ciało.

Magia wypełnia powietrze tak gęste, że kłuje mnie w skórę. Tańczy na nocnym niebie ponad niekończącymi się rzędami namiotów o żywych kolorach. Tunika przykleja mi się do pleców pośród ściśniętych gorących ciał. Ostry zapach unoszący się w dolinie przypomina Wschodni Targ w najtłumniejsze dni. Moje nogi wybijają nerwowy rytm, podczas gdy wszyscy wokół klaszczą wraz z muzyką.

Jako goście babki Essnai, Sukar i ja siedzimy na poduchach na honorowym miejscu w świętym kręgu. To nie dlatego, że jesteśmy wyjątkowi, wręcz przeciwnie – jesteśmy zwyczajni, a do tego jesteśmy outsiderami. Niektórzy wpatrują się w nas, żebyśmy o tym nie zapomnieli. Chciałabym nie zwracać na te spojrzenia uwagi, ale budzą we mnie kolejne wątpliwości. Zaczynam się zastanawiać, czy jestem na swoim miejscu. Czy zasługuję na kolejną szansę po latach porażek.

– Rozumiem, że tak się gapisz, bo magia się zbliża. – Sukar marszczy nos. Tatuaże na jego przedramionach i ogolonej głowie błyszczą, sam też musi więc wiedzieć, że magia już tu jest. – No chyba że za kimś tęsknisz…

Czuję, jak ciepło ogarnia moją szyję. Oboje wiemy, kogo ma na myśli. Próbuję sobie wyobrazić, że Rudjek siedzi tu na poduszce w swojej wykwintnej elarze. Wyróżniałby się bardziej ode mnie, ale byłby tym zachwycony. Na samą myśl uśmiecham się i nieco rozluźniam.

Sukar, Essnai i ja przyjechaliśmy na plemienne ziemie z Tamaru z karawaną, poprzez pasmo gór Barat na zachodnim skraju Wszechpotężnego Królestwa. Przyjechało około dwustu osób, ale znacznie więcej Tamarczyków nie podjęło tego wysiłku.

– Ciebie też powinniśmy byli zostawić w Królestwie – mówię Sukarowi, rzucając mu jadowite spojrzenie. – Niektórzy chcą z szacunkiem przyglądać się ceremonii, więc przestań mi przeszkadzać, proszę.

– Ktoś powinien ci poprzeszkadzać… – Puszcza do mnie oko.

– Wesprzyj mnie, Essnai – proszę. – Powiedz mu, żeby się skupił.

Dziewczyna siedzi ze skrzyżowanymi nogami po drugiej stronie Sukara, a jej twarz jest równie nieprzenikniona co zawsze. Poprzedniej nocy mój ojciec uwarzył eliksir krwi, by ufarbować jej włosy. Jaskrawa czerwień ładnie kontrastuje z jej hebanową skórą. Jak zwykle ściąga na siebie spojrzenia, choć wydaje się niczego nie zauważać. Pod nieobecność ukochanej Kiry wygląda raczej jak usychający z tęsknoty szczeniak.

Wzrusza ramionami, obserwując bębniarzy.

– I tak nie posłucha.

Wzdycham i odwracam się w stronę świętego kręgu. Księżyc przybrał odcień purpury, głębszy jeszcze niż godzinę wcześniej. W Tamarze nauczają nas, że orisza księżyca Koré płacze tej nocy krwią za swoimi braćmi. Pięć tysięcy lat temu ona i jej brat Re’Mec, orisza słońca, poprowadzili armię, żeby zaspokoić pragnienie dusz Króla Demonów. Plemiona wierzą jednak, że Krwawy Księżyc symbolizuje ich związek z Heką. Tylko w tym okresie powraca, by przekazać swój dar przyszłym pokoleniom.

Nawet z daleka ciepło ognia pokrywa moje czoło kroplami potu. A może tylko udaję przed sobą samą, że to ogień, nie zdenerwowanie. Chciałabym być jak Essnai i Sukar. Nie martwią się, że nie mają w sobie magii, ale ich sytuacja jest inna: ich rodzice też nie są nią obdarzeni. Nie muszą spełniać oczekiwań dwóch znamienitych rodów.

Kiedy myślę o drugim powodzie, dla którego tu jestem – o egzaminach – czuję, jak żołądek mi się ściska. Bębny milkną gwałtownie, a w tej ciszy przed burzą moje mięśnie napinają się jeszcze bardziej. Muzycy stoją niemal tak nieruchomo jak pomniki w dzielnicy uczonych w Tamarze. Zapada cisza. Nadeszła wreszcie chwila, na którą czekaliśmy, ale trwa odrobinę zbyt długo. W tym czasie mój umysł wypełniają pytania: A co, jeśli się nie uda? A co, jeśli magia się pojawi, ale będzie słabsza od tej moich rodziców? A co, jeśli moim przeznaczeniem jest bycie szarlatanką handlującą talizmanami?

I czy to byłoby aż tak straszne?

Przyciągam kolana do piersi, przypominając sobie skręcającą się z bólu kobietę w imebyé. „Magia ma swoją cenę. Czy jesteś gotowa zapłacić?”. Jej słowa rozbrzmiewają w moich uszach, to słowa szarlatanki, słowa osoby rozpaczliwie pragnącej magii. Odpycham je od siebie. Wciąż mam szansę – wciąż jeszcze mogę otrzymać od Heki dar.

Słyszę za plecami szmer i odwracam głowę, by spojrzeć na przedzierających się przez tłum szamanów. Odtańczą taniec rozpoczynający trwające miesiąc święto. Krwawy Księżyc rzuca na nich upiorny, szkarłatny cień. W dolinie słychać tylko ich głosy. Milkną szepty, dzieci przestają się wygłupiać: tylko świst wiatru i szelest stóp na trawie. Tak bardzo chcę się znaleźć pośród nich, być im równa, dorosnąć do oczekiwań mojej rodziny. A jednak znowu mogę tylko patrzeć. Zawsze tylko patrzę.

Podczas ceremonii siedmioro szamanów występuje na czoło każdego z pięciu plemion. Podlegająca przywódcom szóstka tworzy edam – radę plemienia. Chociaż wielu członków plemion ma w sobie dar Heki – jego magię – szamani się wyróżniają. Przywódcy obdarzyli ich tym tytułem, bo mają oni do magii szczególną zdolność. Nie więcej niż setka ludzi ze wszystkich plemion dostąpiła tego zaszczytu. To ich wszyscy inni szanują i to im najbardziej zazdroszczę.

Kiedy szamani się zbliżają, ich śpiew grzechocze mi w kościach. Jak by to było – panować nad magią z łatwością oddechu? Sięgać w powietrze, by zbierać ją na czubkach palców, albo wkroczyć w świat duchów? Nie tylko widzieć magię, ale nad nią panować, nadawać jej kształt, być magią?

Jako pierwsi nadchodzą szamani z plemienia Litho: cztery kobiety i trzech mężczyzn. Ich plemię mieszka w lasach, na południowym zachodzie od Świątyni Heki. Biały pył pokrywa ich ciała i kamizele z niewyprawionej skóry. Ich wymyślne korony z metalu, kości i kolorowych korali dzwonią na wietrze. Ziemia przesuwa się pod ich stopami poruszającymi się łagodnie jak fale oceanu, popychając ich w stronę świętego kręgu, gdzie wolno wstąpić tylko edam.

Kiedy procesja się zbliża, bębniarze znów zaczynają grać, odsuwając się od kręgu i siadając na trawie. Powolny rytm przyspiesza, kiedy przywódca Litho wkracza do świętego kręgu.

Następne jest plemię Kes – najmniejsze z pięciu, którego ziemie graniczą z doliną od północnego zachodu. Ich przezroczysta skóra i niemal bezbarwne oczy przypominają mi ludzi z Północy. Ich kolorowe szaty jaskrawo kontrastują z alabastrową skórą. Z każdym ich krokiem błyskawice rozcinają niebo, a iskry tańczą na ich skórze. Wydmuchują gryzący dym, który pachnie krwiowcem, imbirem i pieprzem eeru – oczyszczającą mieszanką, którą pomagam robić ojcu w jego sklepie.

Następne jest plemię z gór położonych na południe od świątyni. Szamani Zu skaczą ponad naszymi głowami, a powietrze podtrzymuje ich stopy. Ich ciała pokrywają tatuaże, a na głowach mają korony z poroży: wygiętych i haczykowatych, wielkich i małych. Niektóre zrobione są z gładkiego metalu, a ich ostre krawędzie mogłyby przeciąć palec. Jeden fałszywy krok, a poroże mogłoby spaść na zebranych, co nie byłoby przyjemne. Na wszelki wypadek wciskam palce pomiędzy kolana.

Sukar trąca mnie łokciem z krzywym uśmiechem na ustach. Jego rodzina pochodzi z plemienia Zu, ale chociaż ma na ciele co najmniej dwa tuziny tatuaży, edam jego plemienia mają ich znacznie więcej.

– Jak zwykle robią największe wrażenie ze wszystkich pięciu plemion – szepcze.

Klepię Sukara po ramieniu, żeby go uciszyć, a Essnai w tym samym momencie uderza go w tył głowy. Sukar krzywi się, ale nie protestuje. Nadchodzi kolej Aatiri – Essnai i ja na to właśnie czekałyśmy. Mimo krótko obciętych włosów jej wysokie kości policzkowe i szeroko rozstawione oczy nie pozostawiają wątpliwości: jest Aatiri. Zaprzyjaźniłyśmy się, kiedy znalazła mnie na pustyni z szarlatanką podczas imebyé.

Czuję ulgę, kiedy babka wyłania się z cienia, prowadząc plemię Aatiri. Nie spodziewałam się nikogo innego, ale to pierwsza osoba spośród edam, którą znam. Prostuję się, starając się wyglądać jak choćby cień wielkiej przywódczyni.

Aatiri nie idą ani nie skaczą, gdyż są niesieni przez czarodziejskie obłoki. Srebrne warkocze wiją się na czubku głowy babki niczym korona, a na szyi ma pół tuzina naszyjników z zębów. Aatiri są wysocy i szczupli, mają wyraziste kości policzkowe i kręcone włosy, zaplecione tak jak moje. Ich skóra jest piękna jak godzina ösana.

Mój ojciec wchodzi do kręgu jako ostatni, a ja czuję radość. Jest wysoki, dumny i pełen potężnej magii bardziej niż ktokolwiek z edam – nie licząc babki. Stoi na swojej chmurze z tradycyjnym kijem w jednej dłoni i wyrzeźbionym z kości nożem w drugiej.

Jest honorowym członkiem edam plemienia Aatiri, ponieważ nie mieszka ze swym plemieniem, ale i tak jest uznawany za najpotężniejszego. Nie jestem tak głupia, by wierzyć, że jeśli… kiedy… moja magia przybędzie, będę równie utalentowana co on. Ale jego widok napełnia mnie dumą.

Mulani przychodzą jako ostatni. Mieszkają najbliżej Świątyni Heki.

Kiedy tysiąc lat temu Heka zstąpił z gwiazd, objawił się właśnie kobiecie z plemienia Mulani. Teraz przywódczyni Mulani jest jego głosem. To stanowisko należałoby do mojej matki, gdyby nie odeszła. Kiedy miała zaledwie czternaście lat, miała tak ogromną moc, że plemię wybrało ją na swoją kolejną przywódczynię i emisariuszkę Heki.

Nigdy nie potrafiłabym zmierzyć się z tą legendą, ale to nie znaczy, że tego nie pragnę.

W odróżnieniu od szamanów pozostałych plemion, którzy bywają i kobietami, i mężczyznami, Mulani mają tylko szamanki. Zasłaniam oczy, żeby ochronić je przed światłem, które zawsze błyska, kiedy wkraczają do świętego kręgu. Sukar przeklina pod nosem, bo jest zbyt zajęty nieuważaniem, by o tym pamiętać. Jęki, które słyszę wokół, podpowiadają, że nie tylko on. Kiedy ich aury stygną, Mulani zwracają się w stronę tłumu. Mają szerokie ramiona, krągłe ciała i skórę o różnych barwach, od ciemnego brązu po alabaster. Moje bursztynowe oczy i ciemna cera pochodzą od nich, podczas gdy szczupłą budowę odziedziczyłam po Aatiri.

– Mówię w imieniu Heki. – Słowa przywódczyni Mulani odbijają się echem w dolinie, uciszając wszystkich zebranych. – Mówię w imieniu matki i ojca magii. Mówię w imieniu tego, który poświęcił się, gdy orisze odebrali magię śmiertelnym. Mówię w imieniu tego, który nie ma początku ani końca.

Przywódczyni Mulani jest kuzynką mojej matki, a jej głos brzmi niemal równie pewnie: Arti jest małomówna, ale cieszy się we Wszechpotężnym Królestwie takim szacunkiem, jakim jej kuzynka obdarzana jest na plemiennych ziemiach. Powtarzam sobie, że nie przeszkadza mi jej nieobecność. W domu jest przecież podobnie. Większość czasu spędza we Wszechpotężnej Świątyni, gdzie ona i jasnowidze służą oriszom. Kiedy moja matka opuściła plemienne ziemie, przyjęła też bogów Królestwa.

Kiedy byłam młodsza, błagałam matkę, żeby spędzała ze mną więcej czasu, ale nawet wtedy wciąż była zajęta. Zajęta, niedostępna albo niezadowolona – zwłaszcza z powodu mojego braku magii. Zalewa mnie fala żalu. Jeśli mam być szczera, jakaś część mnie wciąż żałuje, że relacje między nami nie ułożyły się inaczej.

– Przez tysiąc lat Heka przychodził do nas na początku każdego Krwawego Księżyca – mówi przywódczyni Mulani. – I tak będzie znowu. Tej nocy zebraliśmy się, by go czcić, prosząc o łaskę dla naszych ludzi. Podzielimy się z nim naszymi ka, żeby mógł wejrzeć nam w dusze i ocenić, czy jesteśmy godni.

Bicie mojego serca przyspiesza w niecierpliwym oczekiwaniu. Co roku dzieci – od najmłodszych po szesnastolatki – po wizycie Heki osiągają swoją moc. W tym roku musi nadejść moja kolej – nim będę za stara, nim będzie za późno. Magia sprawi, że moi kuzyni przestaną patrzeć na mnie jak na odmieńca.

Magia sprawi, że matka wreszcie będzie ze mnie dumna.

Po przemowie przywódczyni Mulani rozpoczyna się taniec. Szamani poruszają się wokół ognia i cała trzydziestka piątka śpiewa w swoich rodzimych językach. Ich pieśni tworzą zawikłany wzór, jednocześnie piękny i przedziwny. Ceremonia będzie trwała wiele godzin; bębniarze dostosowują tempo do rytmu narzuconego przez edam.

Dalej od świętego kręgu, pomiędzy namiotami, rozbłyskują ogniska. Powietrze wypełnia zapach naparów i pieczonego mięsa. Ludzie przekazują sobie w tłumie drewniane misy, a kiedy jedna z nich dociera do mnie, jej woń aż parzy. Odsuwam ją od siebie, nim zdążę się powstrzymać.

– Kto jak kto, ale ty akurat powinnaś być przyzwyczajona do odrobiny krwawego lekarstwa – mówi Sukar z przebiegłym uśmiechem.

– Następnym razem się napiję – mówię, wciskając mu miskę do ręki.

Śmieje się, biorąc wielki łyk.

Ktoś wkłada mi w dłonie kolejną miskę, a ja omal jej nie upuszczam, gdy mój wzrok pada na babcię. Wystąpiła ze świętego kręgu i stoi teraz nade mną. Oddech grzęźnie mi w gardle. Nikt spośród edam nie opuścił nigdy kręgu podczas ceremonii.

– Pij, Mała Kapłanko.

Jej głos unosi się na tajemnym wietrze; rozbrzmiewa głośno i wyraźnie mimo hałasu tłumu, mimo przekleństw i złośliwych spojrzeń. Kiedy Oshhe tak się do mnie zwraca, to tylko pieszczotliwe słowa, ale kiedy wypowiada je babka, mają w sobie ciężar. Patrzy na mnie z góry i przygląda się mojej twarzy z nadzieją i wahaniem.

Nie jestem kapłanką. Tylko ją rozczaruję.

Biorę łyk, bo nie mogę przecież odmówić. Najpierw po moim języku, a potem gardle rozlewa się ciepło. Smakuje ziołowo, metalicznie, zgniło. Zaciskam mięśnie brzucha, żeby nie zwymiotować. Babka kiwa głową, zabiera miskę i przekazuje ją Sukarowi, który przełyka ślinę.

– Dziękuję, Czcigodna Przywódczyni – mówi, kłaniając się. On też wydaje się zdziwiony jej obecnością. Pozostali edam wciąż tkwią w świętym kręgu.

– Ćwiczyłaś? – pyta mnie babka, obnażając zęby w uśmiechu.

To prawdziwa przyczyna moich nerwów. Co roku podczas święta Krwawego Księżyca babka sprawdza, czy mam w sobie magię, a ja za każdym razem ponoszę porażkę.

– Tak – dukam, kiedy lekarstwo zaczyna działać.

Nie precyzuję, że ze wszystkich tych ćwiczeń – samodzielnych i w towarzystwie Oshhego – absolutnie nic nie wynikło.

– Jutro porozmawiamy dłużej – mówi babcia.

Sukar pada twarzą w trawę, kiedy krwawe lekarstwo zaczyna działać. Essnai stopą przekręca go na bok. Moje ciało wypełnia ciepło, a język się rozwiązuje.

– Wciąż nie ma we mnie magii – mówię mimowolnie, zbyt ospała, by się zawstydzić.

Babcia już ma coś powiedzieć, ale przerywa. Kurczy mi się żołądek. Nie potrafię odczytać jej wyrazu twarzy i zastanawiam się, co przodkowie powiedzieli jej o mojej przyszłości. Przez wszystkie te lata nie zdradziła mi tego sekretu.

– Nasza największa moc nie tkwi w naszej magii, ale w naszych sercach, Mała Kapłanko.

Mówi zagadkami, jak wszyscy ludzie z plemion. Czasami nie przeszkadza mi, że zarówno ona, jak i Oshhe próbują złagodzić moje obawy związane z brakiem magii. Czasami doprowadza mnie to do szału. Nie wiedzą, jak to jest: czuć się nic niewartym, nie na miejscu. Nie dorastać do pięt matce, którą podziwia całe Królestwo.

Zanim zdążę wymyślić, co powiedzieć, krwawe lekarstwo wprowadza mnie w stan błogiego spokoju. Płomień w gardle stygnie, zmieniając się w duszące ciepło, a bicie własnego serca dudni mi w uszach. Za plecami babci pozostali edam poruszają się w niesamowitym tempie. Ich twarze rozmywają się, a ciała pozostawiają ślady mgły, które łączą ich ze sobą. Śpiewają coraz głośniej. Niewiele później większość ludzi leży w transie – Essnai, starszyzna, wszyscy członkowie pięciu plemion. Bębny djembe cichną, a pieśń szamanów odbija się echem w dolinie.

Babka chwyta mnie za rękę i wciąga w święty krąg.

– Pokaż się Hece.

To nie w porządku. To nie moje miejsce. Tylko edam i czcigodni szamani, jak mój ojciec, mogą przebywać w świętym kręgu. Nie ktoś taki jak ja – pozbawiona magii outsiderka.

Nie powinno mnie tu być, ale nie pamiętam, czy chodzi mi o święty krąg czy o plemienne ziemie. Za bardzo kręci mi się w głowie, żebym mogła myśleć rozsądnie, ale czuję wewnątrz ciepło, kiedy dołączam do tańca.

Magia wiruje w powietrzu. Jest fioletowa i różowa, żółta i czarna, i niebieska. Jest pełna kolorów, kiedy tak wije się i plącze. Ociera się o moją skórę, a ja nagle znajduję się w dwóch miejscach naraz, jakby rozluźniły się więzy między moim ciałem a moim ka. Nie. Jestem wszędzie. Czy to tak wygląda magia, czy to tak się ją czuje i włada nią? Proszę, Heko, pobłogosław mnie swoim darem.

Szamani wpadają w trans jeden po drugim i też padają na ziemię. Nie słychać nic prócz ognia trzaskającego w wielu miejscach obozowiska. Moja kuzynka, przywódczyni Mulani, mija mnie cicha jak światło gwiazd. Prócz mnie tylko ona wciąż nie śpi.

– Czekaj! – wołam za nią. – Co się dzieje?

Nie odpowiada. Wspina się po schodach świątyni i znika w jej wnętrzu. Kiedy próbuję pójść za nią, coś ciężkiego ciągnie mnie za nogi.

Zerkam w dół i zapiera mi dech w piersiach – widzę swoje leżące ciało. Moje kostki grzęzną w moim własnym brzuchu. Biorę gwałtowny wdech, a ciało mnie naśladuje; moja pierś unosi się, oczy otwierają szeroko. Czy ka pozostałych też nie śpią? Nie widzę ich. Czy oni mnie widzą? Znów próbuję się poruszyć, ale coś mocno trzyma mnie przy ziemi.

Moje ka trzyma moje ciało w żelaznym uścisku – jak łańcuch wokół kostek. Zastanawiam się, w jaki sposób mogłabym się uwolnić i czy naprawdę tego chcę. Mój ojciec twierdzi, że oddzielenie się od swojego ka to trudna sprawa. Tylko najbardziej utalentowani szamani potrafią opuścić swoje ciało, a nawet oni robią to rzadko, obawiając się, że odejdą zbyt daleko i nie znajdą drogi powrotnej. Samo krwawe lekarstwo nie wystarczy. Kiedy babcia wciągnęła mnie do świętego kręgu, musiała odprawić jakieś czary, żebym stała się bardziej widoczna dla Heki. Tak właśnie musiało być.

Moje ciało wzywa mnie z powrotem. Najpierw łagodnie, potem coraz bardziej zdecydowanie. Poruszam szybko powiekami, walcząc o przytomność, kiedy jasne wstęgi światła rozpalają nocne niebo. Padam na kolana, czując, że coś ciągnie mnie coraz mocniej, a źródło światła coraz bardziej się zbliża. Jest jednocześnie ciepło i zimno, pięknie i przerażająco, spokojnie i gwałtownie. Gdzieś w głębi znamy się nawzajem. Jest matką i ojcem magii. To Heka.

Obdarzy mnie swoją łaską.

Nie mogę uwierzyć, że po tylu latach to wreszcie się dzieje. Moje ciało oddycha z ulgą.

Matka byłaby ze mnie dumna, gdybym miała w sobie choćby okruch magii. Zamykam oczy, chroniąc je przed mocnym światłem, i pozwalam, by jego moc dotykała mojej skóry, łagodnie jak muśnięcia pędzla. Smakuje słodko. Śmieję się, kiedy pulsuje wewnątrz mojego ka.

Potem światło znika, magia opuszcza moje ciało i pozostaję pusta.

DWA

Następnego ranka po ceremonii otwarcia, kiedy rozdajemy z Oshhem prezenty jego niezliczonym kuzynom, jestem w fatalnym nastroju. Ojciec przygląda mi się uważnie, ale ja nie wiem, dlaczego. Wciąż jestem tą samą, pozbawioną magii dziewczyną, którą byłam poprzedniej nocy. Nic się nie zmieniło. Chciałabym wierzyć, że jakaś część magii przeszła na mnie – że w tym roku będzie inaczej.

Ręce mi się trzęsą, ale nie chcę, żeby to zobaczył. W godzinie ösana czeka mnie próba. Nie mogę spojrzeć babci w oczy, nie po tym, jak wkroczyłam do świętego kręgu. Nie po tym, jak poczułam magię na opuszkach palców, płynącą w mojej krwi, a potem – jak mnie opuszcza. To wtedy zaczęło się drżenie – jakby odchodząc, magia zabrała ze sobą część mojego ka.

Unoszący się w powietrzu zapach cynamonu, goździków i mięty przypomina mi dom. Co roku ojciec zabiera mnie tutaj, żebyśmy spędzili czas z jego rodziną i żebym mogła lepiej poznać plemię mojej matki. Kiedy starsi Mulani na mnie patrzą, widzą Arti: odróżnia nas tylko głęboki brąz mojej skóry. Moja matka była niewiele starsza ode mnie, kiedy porzuciła swoje plemię dla Królestwa, nie oglądając się za siebie. Nie mogę ukrywać powodu, dla którego ja się tu znalazłam – tego, który napędza moje oczekiwanie.

Zostaniemy tu tylko na połowę trwającego miesiąc święta. Oshhe musi wrócić do swojego sklepu w Tamarze, a ja – do nauki pod okiem skrybów. Zwłaszcza po wczorajszej nocy jakaś część mnie pragnie wrócić do domu, gdzie nie jestem przegrana.

Przez większą część poranka nasi kuzyni Aatiri zarzucają Oshhego pytaniami o Królestwo. Pytają, czy Tamarczycy są tak dziwaczni, jak głoszą plotki. Czy Wszechpotężny jest bękartem jak jego ojciec? Czy w Tamarze cuchnie zdechłymi rybami? Czy warto było porzucić swoje plemię i dać się skusić miastu?

Podsłuchuję, jak ojciec rozmawia z dawnymi przyjaciółmi. Nie wszystko w języku Aatiri rozumiem, ale dość, by się nie pogubić. Narzekają na radę, która reprezentuje ich interesy w negocjacjach z Królestwem. Chcą dostawać więcej za drogie metale wydobywane z jaskiń na pustyni. Przyjaciele wielokrotnie prosili ojca, by pomógł im w rozmowach handlowych, ale on zawsze odmawia. Mówi, że to Arti jest w ich rodzinie polityczką. Ale nazwanie tak mojej matki to eufemizm.

Szaman pyta o zdrowie jasnowidza z plemienia Aatiri, który służy we Wszechpotężnej Świątyni. Jest bardzo stary i chce wrócić do domu. Plemię zbierze się za trzy dni, a babcia poprosi ochotnika o zastępstwo. Mówią, że tylko najstarsi mogą tam pojechać, bo nikt nie chce żyć w Królestwie. Oshhe śmieje się, ale w jego oczach jest smutek.

Kiedy ojciec rozdaje ostatnie prezenty, splatam palce, żeby utrzymać dłonie nieruchomo. Wciąż trzęsą się po wczorajszym rytuale, ale też dlatego, że moja ciotka Zee właśnie spytała mnie o Arti. Wzruszenie ramion jej nie zraża, mówię więc:

– Bardzo lubi być Ka-Kapłanką Królestwa.

Zee kiwa głową, śmieje się i mówi, że gdyby Arti była sprytniejsza, mogłaby poślubić Wszechpotężnego. Dotąd o tym nie słyszałam, ale specjalnie mnie to nie dziwi. Moja matka dobrze się urządziła w Tamarze. Nie miała nic, a dziś jest trzecią osobą w Królestwie, zaraz po wezyrze i samym Wszechpotężnym.

– Gdybyś była księżniczką – mówi Zee – nie potrzebowałabyś magii.

Słysząc tę zniewagę, zapominam, co mówiła o mojej matce.

Nie potrzebowałabyś magii.

Wszyscy wiedzą o moim drobnym problemie. Młodzi kuzyni przynajmniej udają, że go nie widzą, ale niektórzy spośród starszych mają niewyparzone języki. Zwłaszcza Zee.

– Gdybym była księżniczką, ciociu – mówię głosem wprost ociekającym słodyczą. – Nie mogłabym co roku się z tobą spotykać. Tak bardzo byłoby mi przykro.

– Á propos przykrości – mówi Zee, odganiając od siebie irytującą muchę. – Nie mam doprawdy pojęcia, czemu moja siostra gotowa była zdenerwować pozostałych edam, wciągając cię w święty krąg. – Zaciska wargi. – Co ci wczoraj powiedziała?

Babcia powiedziała zaskakująco niewiele, ale nie zamierzam o niczym mówić Zee, by nie miała okazji do plotek.

– Widzę, że wciąż lubisz pogaduszki – wcina się Oshhe, spoglądając chłodno na ciotkę. – Aż się dziwię, że język ci nie odpadł od tego całego gadania.

Kilka osób kląska, a Zee przewraca oczami.

Późnym popołudniem ojciec zostaje wezwany jako mediator w sporze między dwoma przyjaciółmi z młodości. Ociąga się, nie chcąc mnie opuścić, ale mówię mu, że pójdę do namiotu przed wieczornymi egzaminami u babci. Jestem umówiona z Essnai i Sukarem, ale postanawiam wcześniej się przejść i ochłonąć. Wciąż jestem wściekła na ciotkę. Na Hekę też.

W Tamarze prawie nikt nie jest obdarzony magią i to, że ja jej w sobie nie mam, nikogo nie obchodzi. Tu jednak magia unosi się jak puch na wietrze, drażniąc się ze mną i mamiąc, wciąż poza zasięgiem. Większość ludzi z plemion jest obdarzona magią, choć zazwyczaj nie jest ona tak silna jak czary babci i pozostałych szamanów.

Kiedy kroczę pomiędzy jasnymi namiotami Aatiri, co krok pozdrawia mnie jakiś kuzyn czy dawny przyjaciel ojca. Pytają mnie o poprzedni wieczór, ale ja chcę być sama, opuszczam więc obozowisko, w nadziei na chwilę spokoju. Mijam białe namioty Mulani rozstawione najbliżej świątyni Heki. Świątynia wznosi się na północnym krańcu doliny, a jej złota kopuła błyszczy ponad białymi ścianami. Grupa Mulani udekorowała ją kwiatami i jasnymi tkaninami, napełniając magią kamienie. Mijam maszerujący po nich orszak kobiet niosących na głowach dzbany z wodą. Rysunek jest tak szczegółowy, że widać niemal chlupotanie wody.

Wślizguję się pomiędzy namioty Zu pokryte zwierzęcą skórą i zatrzymuję się, żeby popatrzeć na starców rzeźbiących drewniane maski. Kiedy docieram do labiryntu namiotów Litho, rozdzielonych udrapowanym na drutach płótnem, robi się późno. W dolinie trudno o intymność, ale w obozowisku jest cicho: słychać jedynie szeleszczącą na wietrze tkaninę. Większość plemienia zebrała się wokół ognisk, żeby przygotować się na drugą noc Krwawego Księżyca.

Ta włóczęga nie uspokaja mnie tak, jak błąkanie się po Wschodnim Targu. Tam zawsze jakiś sprzedawca zajmuje moje myśli, oferując mi niezwykły towar. Mogę też wsłuchiwać się w historie ludzi z sąsiednich krajów. Poznawać tak niezwykłe postaci jak Estherian, która sypie solą przez ramię, żeby odgonić duchy. Albo kobieta z Yöome, która szyje błyszczące buty, po które kolejka ustawia się od wczesnego ranka. Teraz żałuję jednak przede wszystkim tego, że nie leżę z Rudjekiem na trawie nad Rzeką Węża, daleko od wszystkich i wszystkiego.

Podczas gdy w obozowisku Aatiri panował porządek, namioty Litho są jednym wielkim chaosem. Gubię się i ląduję na polanie. Zapach krwi i potu podpowiada mi, że to prowizoryczna arena. Gdyby Rudjek przyjechał na plemienne ziemie, cały swój czas spędzałby właśnie tutaj.

Jestem w połowie drogi przez polanę, kiedy drogę zastępuje mi dwóch chłopców z plemienia Litho. Kiedy próbuję ich ominąć, znów mnie powstrzymują. Planują coś niedobrego. Widać to na ich pokrytych popiołem twarzach. Obaj są wyżsi ode mnie o głowę i mają na sobie kamizele ze zwierzęcej skóry farbowane na jaskrawą czerwień. Zwalniam i wpatrujemy się w siebie nawzajem. Nie odzywam się. To nie ja skradam się niczym głodna hiena. Niech oni się tłumaczą.

– Chcielibyśmy wiedzieć, czemu ben’ik taka jak ty wkroczyła do świętego kręgu – mówi chłopak z czarnym szalem dorek zawiązanym wokół głowy. Patrzy na mnie spode łba. – Nie ma w tobie nic szczególnego.

Przechodzi mnie dreszcz, kiedy słyszę, jak wypluwa z siebie słowo „ben’ik”. Po Tamarze włóczę się bez lęku przez wzgląd na reputację mojej matki. Nikt nie ważyłby się zdenerwować Ka-Kapłanki. Tu jest jednak inaczej. Powinnam być ostrożniejsza. Jestem outsiderką, a ludzie tacy jak ja – ben’ik – są nielubiani ze względu na nasz brak magii. A ja nic nie mogę poradzić na to, że babcia złamała dla mnie zasady.

Robi mi się gorąco. Powinnam była uważać. Z cienia wyłania się dwóch kolejnych chłopców.

– Nie popełnijcie błędu, którego będziecie później żałować – mówię równie jadowitym głosem. – Moja babka jest przywódczynią i nie będzie zadowolona z kłopotów. – Natychmiast zdaję sobie sprawę z popełnionego błędu. W domu ludzie kurczą się na dźwięk imienia mojej matki, ale tutaj ta pusta groźba tylko pogarsza sytuację. Chłopcy z plemienia Litho patrzą na mnie tak, że serce zaczyna walić mi w piersi.

Jeden z nich macha ręką, a powietrze wokół nas porusza się, otaczając nas wszystkich błyszczącą bańką. Wszystko poza nią jakby znika. Podejrzewam, że nic, co się tu wydarzy, nie wydostanie się też na zewnątrz.

– Znamy twoją babcię i twoją owahyat matkę też – mówi chłopak z obrzydzeniem.

– Ciebie też znamy, Arrah – chichocze drugi chłopak. – Rzadko spotyka się ben’ik o rodowodzie tak bogatym w magię, grzechy matki często spadają jednak na córkę.

Mój wzrok pada na oparty o stojak kij, a po plecach spływa mi pot. W konfrontacji z nimi może okazać się niezdatny na nic, ale to zawsze coś. Miałabym większe szanse, gdybym była obdarzona choćby odrobiną magii. Gdybym miała jej choć tyle, żeby czuć się bezpiecznie. Zaciskam ręce w pięści, wspominając magię Heki, która musnęła mnie poprzedniego wieczora. Wyciągnęła ka z mojego ciała i pozostawiła mnie trzepoczącą na wietrze. Już prawie rozumiem, czemu niektórzy szarlatani ryzykują tak wiele, by zwabić do siebie magię.

Uważam, żeby nie stracić chłopaków z oczu.

– Jeśli jeszcze raz nazwiecie mnie ben’ik…

– Damy ci nauczkę – mówi chłopak z dorek na głowie. – Ben’ik.

Zrywam się do ucieczki, bo nie mam magii, a ich jest więcej, ale niemal od razu uderzam o niewidzialną powierzchnię i upadam. Nie pozwolą mi uciec.

Puls dudni mi w uszach. Zrywam się na nogi i rzucam po kij. Trzymając go w dłoniach, czuję się choć odrobinę bezpieczniej. Gdybym mogła wybrać swoją ulubioną broń – to byłby właśnie kij. „Każdy szanujący się Aatiri wie, co robić z kijem” – powiedziałby Oshhe.

Chłopcy z Litho wybuchają śmiechem.

Niech się śmieją.

Zmieniam postawę.

– Spróbujcie mnie dotknąć, a porachuję wam kości.

– Ben’ik umie się bić? – Trzeci z chłopaków wyłamuje palce. – Nie wierzę.

– Uwierzysz, kiedy wylądujesz twarzą w błocie, prosiaku – mówię.

Moje słowa są śmiałe i naprawdę wierzę w to, co mówię. Choć to oni są obdarzeni magią, nie poddam się bez walki.

– Blefuje – mówi ten, który stworzył bańkę.

Magia szeleści w powietrzu niczym letnia burza, a ja szykuję się do walki z kijem w dłoni. Otaczają mnie. Trzeci z chłopaków uderza pięścią o swoją drugą dłoń, a ziemia zaczyna drżeć. Robię kilka kroków w tył, zaporę mając za sobą.

– No, no, co my tu mamy? – dobiega nas czyjś głos.

Sukar wyłania się jakby znikąd. Oddycham z ulgą. Trzy tatuaże na jego czole błyszczą jak gwiazdy na nocnym niebie. Pociera dłonią swoją ogoloną głowę i wygląda na równie rozbawionego, co zawsze. Chłopcy z Litho zerkają na jego szczupłą sylwetkę i uśmiechają się pod nosem. Ich błąd.

Essnai staje za nim na polance. Jest posągowa i wytworna, wyższa od nas obojga o głowę. Połowę jej czoła, aż po powieki, pokrywa fioletowy pył. Czerwień pod jej oczami koloru nocy i złoto na nosie odcinają się od skóry koloru ochry. Jej wargi mienią się dwoma odcieniami różu. Z powrotem ufarbowała włosy na czarno. Nawet chłopcy z Litho są zbyt onieśmieleni jej urodą, by dostrzec, jak swobodnym gestem trzyma kij.

Oddycham z ulgą. Moi przyjaciele potrafią zrobić wrażenie.

Essnai kląska językiem.

– Ciągle gdzieś się włóczysz i szukasz kłopotów.

Po mojej szyi wznosi się fala gorąca, ale na jej oskarżenie odpowiadam wzruszeniem ramion.

– Ktoś chyba zapomniał zaprosić nas na to małe przyjęcie – mówi Sukar.

– Wasze ochronne tatuaże w niczym wam nie pomogą, Zu. – Chłopak z dorek na głowie spluwa na ziemię.

Sukar wyciąga parę sierpów z pochew przecinających jego pierś.

– Pozwoliły bez większego trudu pokonać wasze zabezpieczenia, ale na wszelki wypadek mam też to.

Na wygiętych ostrzach widnieją symbole wyryte przez jego wuja, jasnowidza Zu we Wszechpotężnej Świątyni.

– Co za problem zlać jeszcze dwójkę ben’ików? – pyta trzeci chłopak, wzruszając ramionami.

Essnai nic więcej nie mówi, ustawia tylko swój kij w tej samej pozycji co ja.

– Powinniście odejść, zanim stanie wam się krzywda – ostrzegam świnie z Litho.

– Całkiem jesteś odważna jak na córkę owahyat – odpowiada chłopak.

Zanim jeszcze słowa wypłyną mu do końca z ust, rzucam w jego twarz kamieniem. Jak śmie nazywać moją matkę prostytutką! Nie zna jej, a jeśli komuś wolno oczerniać Arti, to mnie, nie jemu. Chłopak zmienia tor lotu kamienia podmuchem wiatru.

– No prawie, ben’ik – mówi.

Spluwam na ziemię.

A zatem potrafią panować nad żywiołami. Wstrętne, aroganckie świnie. Myślą, że skoro nie mamy w sobie magii, nie potrafimy się bronić.

– Będziemy się bić czy gadać? – pyta Sukar. – Ja tam wolę się bić.

Nawet magia nie jest bezbłędna. Wiem o tym dobrze, dzięki obserwacji pracy ojca w jego sklepie. Jedyną drogą ucieczki jest chłopak trzymający bańkę. Nie poruszył się, odkąd użył magii, jakby musiał pozostawać niewzruszony, by jej nie zniszczyć. To moja szansa. Nie zastanawiając się dwa razy, rzucam się na niego. Ściskam drewno aż do bólu palców, celując w jego brzuch, ale ziemia przesuwa się i ląduję na niej twarzą. Wyciągnięte ramię czwartego z chłopców z Litho drży, gdy grudy ziemi pode mną wracają na miejsce.

Sakar i Essnai ruszają do akcji. Kijami uderzają w kamienie, które chłopcy z Litho wycelowali w nas za pomocą czarów, nie ruszając nawet palcem. Chwytam kamień i rzucam go przed siebie. Trafia chłopaka, który mnie przewrócił, prosto w pierś.

Znów stoję na nogach, wpatrując się w tego od bańki. Woła o pomoc, ale Sukar i Essnai rzucili już na ziemię jego towarzyszy. Bańka znika, zanim zdążę dosięgnąć chłopaka, który zaraz ucieka. Nie chce mi się nawet go gonić. Ma nauczkę. Kiedy bańka się rozpływa, na polanę znów docierają dźwięki nocnego świętowania. Pozostali chłopcy z Litho również co prędzej się zwijają.

Kiedy chwytam kij, ręce mi się trzęsą. Nie byli wcale tak potężni, ale gdyby nie pomoc Sukara i Essnai, sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. Jak to możliwe, że Heka obdarzył magią takie śmieci, a mnie nie zauważył? Na pierwszy dźwięk bębnów djembe, strach wbija mi się w pierś niczym sztylet. Nadeszła pora zmierzyć się z tym, czego bałam się od rana.

Nadeszła pora próby u mojej babki – wielkiej przywódczyni Aatiri.

TRZY

Kopuła pawilonu mojej babci góruje nad mniejszymi, pękatymi namiotami w obozowisku Aatiri. Patchwork kolorowych tkanin powiewa na wietrze w dolinie. Nogi mnie bolą, kiedy przedzieram się przez tłum ludzi przygotowujących się na drugą noc Krwawego Księżyca. Chciałabym móc się w nim zgubić i ukryć przed moim egzaminem. Nie chcę znów ponieść klęski.

Gdy wreszcie docieram do namiotu, biorę głęboki oddech. Moja kuzynka Nenii przypina poły materiału i zagląda do środka. Razem z Semmą zbierają kubki po herbacie i czyszczą długi, niski stół. Pokój oświetla magia zaklęta w szklanych koralach rozwieszonych wzdłuż ścian. Fascynuje mnie zawsze, na ile sposobów babcia potrafi zapanować nad magią.

Przyciskam palce do czoła i pochylam głowę.

– Niech wasz dzień będzie błogosławiony, kuzynki – mówię w języku Aatiri. Język mi się plącze, ale dziewczęta nie śmieją się z mojego akcentu. Te kuzynki zawsze były dla mnie życzliwe, choć jestem outsiderką. A jednak trudno się nie zastanawiać, czy to nie ze względu na babcię. W Tamarze wiele osób traktuje mnie uprzejmie ponieważ, jestem córką swojej matki.

– Zaszczycasz nas, wnuczko naszej wielkiej przywódczyni – odpowiadają.

– Chodź do mnie, Mała Kapłanko – woła babcia z drugiego pokoju.

Jej głos jest stanowczy, ale brzmi życzliwie.

Nenii i Semma uśmiechają się do mnie zachęcająco, napełniając puchem poduszki.

Zanim zdążę wejść do prywatnych pokoi babci, Nenii szepcze:

– Przyjdź później do naszego namiotu, pomożemy ci zapleść włosy.

Rumienię się, ale cieszy mnie jej propozycja. Mnie samej zajęłoby to mnóstwo czasu. Odrzucam wątpliwości dotyczące moich kuzynek, nie wszyscy przejmują się faktem, że brak mi magii.

Odsłaniam zasłonę, która dzieli salon od prywatnych pokoi babci. Siedzi na macie pośrodku pokoju ze skrzyżowanymi nogami. Nie ma na sobie amuletów z kości, tylko żółty kaftan z kolorowymi koralikami na ramionach. Płonące oleje w kagankach rzucają migoczące światło w kątach, resztę pokoju pozostawiając w cieniu. Pomieszczenie pachnie goździkami, cynamonem i kardamonem, które dodaje do swojej ulubionej herbaty.

– Babciu. – Kłaniam się. – Niech twoja noc będzie błogosławiona, o godna przywódczyni plemienia Aatiri.

– Witaj, wnuczko – uśmiecha się babcia. – Siadaj.

Ściska dłonie leżące na kolanach, a kiedy kucam naprzeciwko niej, odwraca nadgarstki, wypuszczając kości. Lądują pomiędzy nami, w tym samym układzie, co wiele lat wcześniej, kiedy po raz pierwszy próbowała nauczyć mnie magii. Jak co roku. Jej szepty wypełniają pokój, kiedy próbuje poprzez kości porozumieć się z duchami przodków. Jednocześnie mówi kilka osób. Żołądek mi się ściska na dźwięk urywanych, gardłowych słów – ani w języku tamarskim, ani Aatiri. Nie przywodzą na myśl żadnego z języków Królestwa ani ziem plemiennych. Jedna ze świec w kącie gaśnie.

Babcia nigdy nie zdradziła mi, co oznacza ta wiadomość. Zawsze, gdy ją o to pytam, odpowiada: „Nie nadszedł jeszcze czas, bym o tym mówiła”.

A jednak pytanie parzy mi wargi. Co to znaczy? Niemal błagam o odpowiedź, ale gryzę się w język. To nie fair, że ukrywa to przede mną. Czemu to robi? Chyba że chodzi o coś bardzo złego. Może nigdy nie dojrzeję do magii? Nie potrafię nic wyczytać z jej obojętnej twarzy.

– Ludzie złoszczą się, że weszłam do świętego kręgu – zaczynam, ale zaraz oddech więźnie mi w gardle. Musiała wiedzieć, że tak będzie. Babcia wpatruje się we mnie, unosząc brew w oczekiwaniu. Ma typową dla plemienia Aatiri kanciastą twarz, wyraziste kości policzkowe i dostojny nos. Jak zawsze wydaje się nieco rozbawiona – jakby jako jedyna znała jakąś tajemnicę.

Wciąż czuję na skórze ducha magii Heki. Po raz pierwszy magia dotknęła właśnie mnie. Nie musnęła mnie po prostu po drodze do kogoś innego. Rozbłysła w mojej duszy niczym część ciała, o której dotąd nie wiedziałam. Chcę powiedzieć o tym babci, ale martwię się, co może oznaczać fakt, że ze mną nie została.

Babcia zaryzykowała, że zezłości pozostałych edam i wszystkich ludzi plemion – z jakiego powodu? Zagryzam wargę i opuszczam wzrok.

– Dlaczego to zrobiłaś?

– Ludzie powinni po prostu zająć się swoimi sprawami – mówi ostro babcia. Kiedy znów na nią spoglądam, uśmiecha się. – Pozwól, że ci wyjaśnię. – Macha dłonią ponad kośćmi, które same układają się w równą stertę. – Nasza magia objawia się na różne sposoby. Fakt, że widzisz magię, a twój umysł się jej opiera, to nie byle co. Długo się zastanawiałam, czy twoja zdolność nie jest po prostu uśpiona. Wprowadziłam cię do świętego kręgu, chcąc ją obudzić.

Robi mi się gorąco.

– Jest chyba tylko jeden sposób, by sprawdzić, czy się udało.

– Weź kości – mówi babcia. – Powiedz mi, co widzisz.

Tak zaczyna się moja lekcja.

Kości są wypolerowane, gładkie i śliskie. Nie szumią magicznie, nic do mnie nie mówią. Jest dokładnie tak samo jak na imebyé te wszystkie lata temu i tak samo, jak podczas wszystkich kolejnych Krwawych Księżyców. Ściskam kości z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w bicie swojego serca, wzywając je, by zdradziły mi swoje sekrety. „Proszę, niech mi się uda”.

Kiedy nie jestem już w stanie dłużej czekać, rzucam je.

Kości układają się na ziemi w przypadkowy wzór, który nic dla mnie nie znaczy. Babcia przygląda im się, zatrzymując wzrok na każdej po kolei, i wzdycha cicho. Ona też nie odnajduje w nich sensu.

Czemu wciąż ponoszę klęskę? Co robię nie tak?

Babcia nie daje mi czasu na narzekania. Pstryka palcami. Do pokoju wchodzi Nenii, niosąc moździerz, nóż i sterty ziół.

– Przygotuj dowolny krwawy eliksir – mówi babcia.

To potrafię. W sklepie u taty nauczyłam się przygotowywać tuziny eliksirów. Tyle tylko, że nie mając w sobie magii, potrafiłam swoim lekarstwem co najwyżej przyprawić kogoś o ból brzucha. Albo o kaca.

Trę zioła, dodając je powoli i po trochu, by uzyskać właściwą konsystencję. Lekarstwo wymaga, by czarną psiankę i tymianek utrzeć na pastę, a z tuzina ziół wycisnąć esencję. Zapamiętuję się w pracy, po raz pierwszy w czasie tego święta czuję się spokojna. Przygotowywanie eliksirów zawsze mnie relaksowało, choć stanowi wyzwanie. Soki plamią moje palce na zielono, a nim eliksir powstanie, zaczyna kręcić mnie w nosie od cierpkiego zapachu.

By dopełnić dzieła, muszę dodać swoją krew, chwilę się jednak waham. Nie chcę znów rozczarować babci ani siebie. Zaraz dowiemy się, czy warto było przeżyć poprzednią noc, czy moja magia po prostu spała. Nakłuwam opuszek palca, dodaję krew i wypowiadam szeptem zaklęcie.

Jest po wszystkim.

Jeśli pomyliłam się w obliczeniach choć odrobinę, cała praca na nic. Bez magii na pewno jest na nic. Dotąd aż tak bardzo się nie przykładałam, ale teraz mam nadzieję, że iskra magii wreszcie zapłonie. Ten rok musi być inny. Teraz albo nigdy.

Srebrne warkocze babci są dzisiaj rozpuszczone i sięgają jej niemal do pasa. Nawet bez ozdób wygląda na przywódczynię. Unosi brew.

– Chcesz ufarbować włosy na niebiesko?

– To w Tamarze bardzo modne – uśmiecham się. Jeśli się uda, pomaluję włosy Essnai na wszystkie kolory, o jakich marzy. Znajdę tysiąc najróżniejszych, fantastycznych rzeczy do zrobienia. Magia na razie przyda mi się w sklepie ojca, a kiedyś sama otworzę swój.

– Rzeczywiście. – Babcia wskazuje na miskę, a uśmiech błąka się po jej twarzy. – Ty pierwsza.

Obie pijemy, ale nic się nie wydarza. Tylko smak jest paskudny. Kolejna porażka.

Przechodzimy do następnej lekcji.

Spędzamy cały poranek na sprawdzianach.

Nie udaje mi się czytać w myślach.

Nie udaje mi się panować nad wodą.

Nie udaje mi się wejrzeć w przyszłość.

Nie udaje mi się wezwać moich przodków.

Nie udaje mi się zagoić skaleczeń na moich palcach.

Nie udaje mi się odkryć, co dolega chorej kobiecie.

Pracujemy do późna, a w tym czasie inni przychodzą na testy. Głowa mi pęka, a żołądek się ściska, gdy nadchodzi pora ösana. Właśnie w tym czasie magia jest najpotężniejsza: między nocą a świtem. Przez cały ten czas babcia ani na chwilę nie traci cierpliwości i nie przestaje mi kibicować. Czemu moja matka też nie jest taka, czemu wciąż okazuje tylko niezadowolenie?

– Nie ma łatwiejszych sprawdzianów? – Znów jesteśmy same w pokoju medytacji.

Babcia rzuca kości.

– To właśnie były te łatwiejsze, Mała Kapłanko.

Krzywię się.

– Nie nazywaj mnie tak, to tylko pogarsza sprawę.

Marszczy brwi, ale nie podnosi wzroku. Całą uwagę skupia na kościach. Wskazuje na dwie skrzyżowane: to coś nowego. Nigdy dotąd tak się nie układały.

Święty krąg coś jednak zmienił.

Serce mocno wali mi w piersi. Rozdygotana, pochylam się naprzód. Czyżby wreszcie się udało?

Babci trzęsie się palec, kiedy mówi naraz dwoma głosami. Jeden to ciche syczenie dobiegające prosto z jej gardła, drugie zaś brzmi jak tłuczone szkło. Oba są tak przerażające, że przyprawiają mnie o dreszcze. Podnosi gwałtownie głowę.

– Kim jesteś?

Cała się kurczę, kiedy pada na mnie spojrzenie jej oczu, z których widać tylko białka.

– Co? – pytam, nie wiedząc, co innego powiedzieć. Widziałam ją już wcześniej w transie, ale nigdy nie wyglądało to w ten sposób. Coś wibruje w powietrzu. – Co się dzieje, babciu?

– Wyjdź! – wrzeszczy, patrząc na coś ponad moim ramieniem. Zrywam się na nogi i obracam. Poły namiotu łopoczą, a w zgaszonej lampce olejnej rozbłyska ogień. Cofam się o krok. Nikogo tu nie ma, a jednak w pomieszczeniu pojawia się nowa, nieznana magia. Magia, która nie pochodzi od babci, a już na pewno nie ode mnie. Magia, której nie widzę, a tylko czuję na skórze. – To nie miejsce dla ciebie, zielonooka żmijo!

Kiedy babcia wypowiada ostatnie słowa, z jej ust tryska ślina. Pokój wypełniają iskry magii – magii plemion. Rozbłyska na jej skórze. Całe ciało babki świeci. Kości unoszą się z ziemi i wirują w powietrzu, jakby schwytała je wichura.

Zaciskam pięści, czując, jak jej magia unosi się w namiocie. Muska moje ramiona niczym skrzydła ćmy. Chciałabym uciec, ale nie ruszam się. Nie skrzywdzi mnie.

Głowa babci opada w tył tak gwałtownie, że słychać, jak coś strzela jej w kręgosłupie. Zachłystuję się powietrzem. Po chwili obie drżymy. Przechyla się w jedną stronę, a po jej twarzy cieknie pot. Po raz pierwszy wydaje mi się stara i krucha. Klękam obok niej.

– To minie – mówi, prostując się, ale wciąż dysząc.

– Co… co to było? – dukam.

– Dziecko, czy widziałaś we śnie zielonookiego węża? – pyta ostro.

– Co? – Szczękam zębami i obejmuję się ramionami. Przedziwna magia napełniła namiot chłodem. Pomieszczenie wydaje się zbyt małe, powietrze zbyt rzadkie. To było coś złego i na tyle silnego, by rzucić wyzwanie babci. – Nie rozumiem.

Kląska językiem, po czym zerka na zasłony oddzielające nas od reszty namiotu. Są sztywne, jakby były z metalu, póki nie narysuje w powietrzu pętli, na nowo zmieniając je w tkaninę.

– Wejdź, Oshhe.

Ojciec wdziera się do środka z taką siłą, że omal nie zrywa zasłon. Patrzy na nas z paniką w oczach. Kiedy widzi, że wszystko w porządku, ciężko wzdycha. Kłaniając się, mówi:

– Czcigodna przywódczyni… – Jego głos łagodnieje. – Matko, co się stało?

– Trudno to opisać słowami – mówi babcia. – Synu, dołącz do nas, proszę.

Oshhe kuca obok mnie, ściągając brwi.

– Dobrze się czujesz?

Kiwam głową i opieram się o niego. Obejmuje mnie ramieniem. Jest ciepły, pachnie trawą i słońcem, uspokajam się w jego objęciach.

– Odpowiadając na twoje pytanie, babciu – mówię – nie, nie widziałam w snach ani zielonookiego, ani żadnego innego węża.

– Chyba powinnaś się wytłumaczyć, matko – mówi Oshhe spokojnym, zbyt spokojnym głosem. Mówi tak tylko wtedy, kiedy jest niezadowolony.

– Ktoś… coś tu było. – Babcia kręci głową, jakby chciała uwolnić się z pajęczyny. – Ktoś, kto tu nie pasuje. Wspomnienie przeszłości albo może zły omen…

Babka znów mówi zagadkami, ale jej głos lekko drży. Czymkolwiek lub kimkolwiek to było, zdenerwowało wielką przywódczynię Aatiri, a to mnie przeraża.

– Ona, zielonooki wąż, posiada nieznaną mi magię – ciągnie babcia. – Magię, która wydaje mi się bardzo potężna i bardzo stara.

– Nieznaną ci magię? – powtarza Oshhe, unosząc brew. – Czy to była… orisza?

– Orisza tutaj?! – wykrzykuję. – Na plemiennych ziemiach?

Obecność oriszy w tym miejscu wydaje mi się równie nieprawdopodobna, co wizyta Heki w Królestwie. Chociaż plemiona uznają istnienie oriszy, to Hekę czczą ponad wszystko. W Królestwie to orisze mają przewagę, ale zarówno obywatele, jak i ich bogowie pochodzą zewsząd.

– Nie, orisza nie – mówi niepewnie babcia. – Coś innego.

– Może to czyjeś odrodzenie? – mówi Oshhe. – Potężny szaman, który oszukał śmierć?

Babcia masuje sobie skronie.

– Nie jestem pewna. Muszę porozmawiać z przyjaciółką, która wie więcej. Odnalezienie jej zajmie mi trochę czasu, bo nie przychodzi ona na te ziemie.

Po moich plecach przebiega dreszcz. Babcia jest przywódczynią Aatiri. Nigdy nie zdarzyło się, by nie znała odpowiedzi na pytanie. Jest jedną z najpotężniejszych szamanek na plemiennych ziemiach. I na całym świecie.

– Nie powiedziałaś, kim jest zielonooka żmija, co ma wspólnego ze mną – mówię, nie mogąc się dłużej powstrzymać.

Babcia znów spogląda na mnie nabiegłymi krwią oczami.

– Tak naprawdę nie wiem, Arrah.

Czuję gorycz w ustach. Chłopcy z Litho pobiliby mnie, gdyby nie pomoc Essnai i Sukara. W ich magii nie było nic wyjątkowego, a i tak nie umiałabym sobie z nią poradzić sama. A teraz to? Znów wspominam święty krąg. Czemu Heka nie obdarzył mnie magią?

– Czy mam kłopoty?

– Nie zamierzam cię oszukiwać – mówi babcia. – Nie sądzę, by dobrze ci życzyła.

– A jednak nie wiesz, kim ona w ogóle jest. – Oshhe blednie.

Głos babci cichnie, jakby zdradzała nam sekret.

– Mogę się mylić. – Drżącą dłonią kładzie kości na kolanach. – Powinnam najpierw skonsultować sprawę z innymi edam…

– Babciu! Proszę… wiesz, kto to jest, prawda?

Nerwowo dotyka kości, wciąż uciekając wzrokiem.

– Matko – mówi Oshhe przez zaciśnięte zęby – powiedz, o czym myślisz.

– Zielonooka żmija – mówi zmęczonym głosem babka – znana jest jako symbol magii demonów.

W pokoju zapada cisza, a słowa babci zawisają pomiędzy nami niczym pętla. Demony należą do sfery mitu. Rodzice opowiadają o nich historie, żeby straszyć dzieci. Skrybowie uczą nas, że orisze uratowali przed nimi śmiertelników. W domu tych, którzy wysysają z życia radość, nazywamy pożeraczami dusz. To nieszkodliwa obelga – wedle legendy demony karmiły się ludzkimi ka. Wszystko, co o nich wiem, pochodzi właśnie z tych na wpół zapomnianych historii. Luki w ludowych opowieściach ludzie wypełniają swoją wyobraźnią. Skrybowie mówią, że orisze usunęli naszą pamięć o demonach, żeby nas chronić. Teraz babcia mówi mi, że demony są prawdziwe, a jeden z nich żyje tuż obok.

– To niemożliwe – szepcze ojciec, któremu słowa babci najwyraźniej odebrały całą siłę. – Musi istnieć jakieś inne wyjaśnienie. Magia demonów odeszła tysiące lat temu.

– Wiem – odpowiada babcia, zaciskając pięść wokół kości.

Pocieram głowę, czując nadchodzącą falę bólu. Wizja przeraziła także babcię. Próbuje mnie ochronić, ale ja chcę usłyszeć prawdę. Muszę wiedzieć, czy zielonooka żmija jest demonem… jak to możliwe i co to oznacza. Czy to dlatego moja magia pozostaje uśpiona, a łaska Heki ledwie musnęła mnie w świętym kręgu? Wiem, że to chwytanie się brzytwy, ale i tak pytam:

– Czy ten demon ma coś wspólnego z faktem, że moja magia wciąż się nie objawia?

– To możliwe – odpowiada babcia bardzo zmęczonym głosem. – Na świecie istnieje wiele rzeczy, których nawet ja nie rozumiem. Jak już mówiłam, muszę skonsultować się z innymi edam. Może wspólnie uda nam się znaleźć odpowiedź.

Wyćwiczony spokój ojca ustępuje miejsca frustracji.

– Jak mam ochronić Arrah?

Babcia długo się zastanawia, aż wreszcie mówi:

– Nie wiem. Ale jakiś sposób znajdziemy.

Nie umyka mi brak pewności brzmiący w jej głosie. Denerwuje mnie, że muszą mnie chronić. Gdybym miała magię, mogłabym obronić się sama. Ponure myśli kołaczą mi się w głowie. Heka nie tylko niczym mnie nie obdarzył, jest znacznie gorzej. Kiedyś śmiałam się z historii o demonach, a teraz wiem już, że jeden z nich może kroczyć tuż za mną.

I że ma złe zamiary.

RE’MEC, ORISZA SŁOŃCA, KRÓLEWSKI BLIŹNIAK

Przypomnij mi, siostro: czemu tolerujemy taki brak szacunku ze strony ludzi plemion? Zasługują tylko na to, żeby podeptać ich jak mrówki. Myślą, że magia jest darem. Darem! Jak można być tak głupim? Magia to przekleństwo śmiertelników, którego użyją, by sami siebie zniszczyć. Czy ktoś mógłby wiedzieć to lepiej od nas? Już raz uratowaliśmy ich świat; nie mam ochoty robić tego po raz kolejny. Powinienem znów się zdrzemnąć. Dwadzieścia lat nie wystarczyło, jestem zmęczony.

Za nasze kłopoty odpowiedzialny jest Heka. Gdybyśmy w czasie Wojny nie stracili tylu naszych braci, moglibyśmy powstrzymać go przed obdarzeniem ich magią. A tak znaleźliśmy się w kłopocie.

Nie jestem sentymentalny. To słowo mogłoby dziś spłonąć, a jutro już bym o nim nie pamiętał. Nic dla mnie nie znaczy. Chodzi o zasadę. Zrobiliśmy wszystko, wszystko, żeby ochronić ich przed tym łotrem Królem Demonów. I tak nam odpłacają za naszą ofiarę, za naszą dobroć?

Przykro mi, droga siostro. Wiem, że Krwawy Księżyc to twoja pora. Że wtedy wspominasz zmarłych braci, jak ja wspominam ich podczas Rytuału Przejścia. Heka znów przeszkodził nam w żałobie, jak to ma w zwyczaju czynić od tysiąca lat. Sama jego obecność byłaby jak splunięcie na groby naszego rodzeństwa – gdybyśmy tylko mieli ciała do pochowania. Czy dziś wciąż chowa się ciała w ziemi? Nie pamiętam, jakie panują teraz zwyczaje.

Nie musisz przypominać mi o naszych porażkach, Koré. Wypełniają każdą moją myśl. Powinienem był wiedzieć, że tylko odwlekliśmy, co nieuniknione. Pięć tysięcy lat później miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale bestia wciąż miesza. Musimy działać, zanim będzie za późno.