Król z bliznami - Leigh Bardugo - ebook + książka
BESTSELLER

Król z bliznami ebook

Leigh Bardugo

4,4

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Staw czoło swoim demonom. albo je uwolnij.

Młody król, bohater wojenny. Książę z demonem skrywającym się w jego sercu. Mieszkańcy Ravki nie wiedzą, co Nikołaj Lancov przeżył podczas krwawej wojny domowej, i młody król zamierza dopilnować, aby tak pozostało. Jednakże z każdym dniem drzemiąca w nim mroczna magia przybiera na sile, grożąc zniszczeniem tego, co wybudował.

Zoya Nazyalensky poświęciła życie na odbudowę armii griszów. Wie, że mimo ich magicznych talentów griszowie nie przetrwają bez Ravki będącej dla nich azylem, i nie powstrzyma się przed niczym na drodze do zapewnienia Nikołajowi tronu.

Daleko na północy Nina Zenik prowadzi swoją własną wojnę przeciwko ludziom, którzy pragną zniszczenia griszów. Przytłoczona żałobą i własnym przerażającym talentem musi pogodzić się z bólem przeszłości, jeśli ma mieć jakąś nadzieję na pokonanie niebezpieczeństw, które czekają na nią na lodzie.

Ravkański król. Ravkański generał. Ravkański szpieg. Przekroczą granice nauki i przesądów, magii i wiary, zaryzykują wszystko, żeby ocalić słaby kraj. Jednakże pewnych sekretów nie da się utrzymać w tajemnicy, a pewne rany nigdy się nie goją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 654

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (1092 oceny)
643
322
104
21
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
derwen

Dobrze spędzony czas

trochę się dłużyła momentami, dużo polityki, ale pewnie to wina przeczytanej wcześniej części o Kazie i Szumowinach, gdzie akcja trwała non stop, ale przyjemnie się czytało, szkoda, że nie ma lektora tylko automat
21
y0ur-n00na

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna jak każda książka tej autorki <3
10
Asiassin

Dobrze spędzony czas

Dobry dodatek do świata, zwłaszcza jeśli ktoś lubi Zoya, króla i Nine
10
Tuliaszn

Nie oderwiesz się od lektury

bestseller
00
paulinalesniak

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa kontynuacja przygód bohaterów z trylogii Griszów. Polecam jak najbardziej 😃
00

Popularność




Tytuł oryginału: King of Scars

Copyright © 2019 by Leigh Bardugo Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Billelis Projekt okładki: Ellen Duda Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Mapa: Sveta Dorosheva Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-66409-92-7 Wydanie II

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor: Dressler Dublin sp. z o. o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

Morgan Fahey – generałowi czasu wojny,consigliere czasu pokoju, najdroższej przyjaciółce,

Dima usłyszał, że drzwi do stodoły zatrzasnęły się, zanim ktokolwiek inny zwrócił na to uwagę. W małym wiejskim domu buzowało w kuchni jak w garze na ogniu, okna były szczelnie pozamykane z powodu wichury, powietrze było ciepłe i wilgotne. Ściany trzęsły się od gwaru, kiedy bracia Dimy gadali jeden przez drugiego i pokrzykiwali, a matka nuciła nieznaną Dimie piosenkę i sobie do niej przytupywała. Trzymała na kolanach rozerwany rękaw jednej z koszul ojca, jej igła dziobała naprężony materiał w nieregularnym rytmie gorliwego wróbla, wełniana nić z motka snuła się między jej palcami jak smakowity robaczek.

Dima był najmłodszym z sześciu chłopców, dzieckiem, które urodziło się jego matce późno, na długo po tym, jak doktor przejeżdżający przez ich wioskę każdego lata powiedział jej, że nie będzie miała więcej dzieci. „Niespodziewane błogosławieństwo” lubiła mawiać mama, tuląc Dimę i go hołubiąc, kiedy inni szli zajmować się swoimi obowiązkami. „Niechciana gęba do żywienia” szydził zaś jego starszy brat Pyotr.

Z powodu swojego wieku Dima był często pomijany w żartach braci, zapominano o nim podczas hałaśliwych domowych utarczek i dlatego właśnie tego jesiennego wieczoru, gdy stał przy miednicy i mył ostatnie garnuszki – już jego bracia zadbali o to, żeby zostawić je dla niego – tylko on usłyszał przeklęty trzask drzwi do stodoły. Zaczął mocniej szorować, postanawiając sobie, że skończy pracę i pójdzie do łóżka, zanim komukolwiek przyjdzie do głowy, żeby wysłać go z domu w noc. Słyszał ich psa, Mołnię, wyjącego na kuchennym ganku, żebrzącego o reszki i ciepłe miejsce do spania, kiedy wiatr przybrał na sile i wściekle zawodził.

Gałęzie uderzały w okna. Mama podniosła głowę, a ponury grymas jej ust się pogłębił. Krzywiła się, jakby mogła wysłać wiatr do łóżka bez kolacji.

– Zima przychodzi za wcześnie i za długo zostaje.

– Hmm – mruknął papa – zupełnie jak twoja matka.

Mama go kopnęła.

Zostawiła tej nocy mała szklaneczkę kvasu za kuchenką, prezent dla domowych duchów, które czuwały nad gospodarstwem i spały za starą żelazną kuchenką, żeby nie marznąć. A przynajmniej tak twierdziła mama. Papa przewracał tylko oczami i narzekał, że marnuje dobry kvas.

Dima wiedział, że kiedy wszyscy pójdą do łóżka, Pyotr wyżłopie napitek i zje kawałek piernika, który mama zostawiła zawinięty w skrawek materiału.

– Będzie cię straszył duch prababci – ostrzegał go czasem Dima, ale Pyotr ocierał tylko podbródek rękawem i odpowiadał:

– Nie ma żadnych duchów, głupku. Babka Galina została podwieczorkiem dla cmentarnych robaków i to samo stanie się z tobą, jak nie będziesz trzymał gęby na kłódkę.

Teraz Pyotr pochylił się i wymierzył Dimie brutalnego kuksańca. Dima często zastanawiał się, czy Pyotr wykonuje jakieś specjalnie ćwiczenia, żeby mieć bardziej szpiczaste łokcie.

– Słyszysz to? – zapytał Pyotr.

– Nie mam czego słyszeć – powiedział Dima z zaciskającym się sercem.

Drzwi stodoły...

– Coś tam jest, ujeżdża wichurę.

Czyli brat tylko próbował go nastraszyć.

– Nie bądź głupi – odpowiedział z ulgą Dima.

– Posłuchaj – powiedział Pyotr, i kiedy wiatr zatrząsł dachem i ogień zatrzaskał w piecu, Dima pomyślał, że słyszy coś jeszcze w nawałnicy: przenikliwy, daleki krzyk jak wycie głodnego zwierzęcia albo zawodzenie dziecka. – Kiedy wiatr przelatuje przez cmentarz, budzi duchy wszystkich dzieci, które umarły, zanim nadano im imiona świętych. To malenczki. Ruszają w poszukiwaniu dusz, które mogłyby ukraść, żeby wkupić się do nieba. – Pyotr pochylił się i palcem szturchnął Dimę w ramię. – Zawsze biorą najmłodszych.

Dima miał osiem lat, dość, żeby wiedzieć swoje, ale mimo to jego wzrok powędrował do ciemnych okien i na oświetlone księżycem podwórze, gdzie drzewa gięły się i trzęsły na wietrze. Wzdrygnął się. Mógłby przysiąc, w tej jednej chwili naprawdę mógłby przysiąc, że widział cień przemykający przez podwórze, ciemną plamę znacznie większą niż ptak.

Pyotr roześmiał się i obryzgał go wodą z mydlinami.

– Słowo daję, z każdym dniem robisz się coraz głupszy. Kto by chciał takie nic jak ta twoja duszyczka?

„Pyotr jest zły, bo przed tobą to on był najmłodszy”, zawsze powtarzała Dimie mama. „Musisz postarać się być dobry dla brata, nawet jeśli jest starszy, a wcale nie jest mądrzejszy”.

Dima się starał. Naprawdę. Czasem jednak miał ochotę przykopać Pyotrowi w zadek i zobaczyć, jak mu się spodoba bycie poniżanym.

Wiatr osłabł i w nagłej ciszy nic nie zagłuszało głośnego huku trzaskających drzwi, niosącego się echem po podwórzu.

– Kto zostawił otwarte drzwi do stodoły? – zapytał papa.

– To Dima miał zająć się dzisiaj zwierzętami – powiedział zadowolony z siebie Pyotr, a zebrani przy stole bracia zarechotali jak stadko podenerwowanych kwok.

– Zamknąłem drzwi! – zaprotestował Dima. – Porządnie założyłem sztabę!

Papa odchylił się w krześle.

– W takim razie tylko wyobraziłem sobie ten dźwięk, tak?

– On pewnie myśli, że to duch otworzył drzwi – zakpił Pyotr.

Mama podniosła wzrok znad szycia.

– Dima, musisz iść zamknąć drzwi i założyć sztabę.

– Ja to zrobię – powiedział Pyotr z pełnym rezygnacji westchnieniem. – Wszyscy wiemy, że Dima boi się ciemności.

Jednak Dima wyczuł, że to próba. Papa spodziewałby się po nim, że weźmie na siebie odpowiedzialność.

– Nie boję się. Oczywiście, że pójdę zamknąć stodołę.

Udał, że nie widzi zadowolonej z siebie miny Pyotra. Wytarł ręce, po czym włożył płaszcz i czapkę. Mama dała mu małą latarenkę.

– Pośpiesz się – powiedziała, podnosząc mu kołnierz, żeby szyja mu nie zmarzła. – Wracaj szybko, to otulę cię do snu i opowiem bajkę.

– Nową?

– Tak, i w dodatku ciekawą, o syrenach z północy.

– I będzie w niej magia?

– Mnóstwo. A teraz biegnij.

Dima zerknął przelotnie na ikonę Sankt Feliksa na ścianie przy drzwiach, na jego smutną twarz oświetloną migotliwą świecą, na pełne współczucia oczy, jakby święty wiedział, że na zewnątrz będzie zimno. Feliks został wbity na pal z połączonych gałęzi jabłoni, a potem ugotowany żywcem – a wszystko to raptem w kilka godzin po cudzie sadów. Nie krzyczał ani nie płakał, zasugerował jedynie wieśniakom, żeby go obrócili, aby się równo przyrumienił. Feliks nie bałby się burzy.

Kiedy tylko Dima otworzył kuchenne drzwi, wichura spróbowała wyrwać mu je z rąk. Zatrzasnął je za sobą i usłyszał szczęk zasuwki po drugiej stronie. Wiedział, że to tylko chwilowe, że to konieczność, ale nadal czuł, jakby go karano. Obejrzał się na rozświetlone okna, zmuszając się do zejścia po stopniach na mroczne podwórze, i naszła go okropna myśl, że gdy tylko opuści ciepło kuchni, rodzina o nim zapomni i jeśli nigdy nie wróci, nikt za nim nie zapłacze ani nie podniesie alarmu z powodu jego zniknięcia. Wiatr wymaże Dimę z pamięci wszystkich.

Przyjrzał się długiemu, oświetlonemu księżycem odcinkowi podwórza, który musiał pokonać, mijając klatki z kurczakami i szopę dla gęsi, w drodze do stodoły, gdzie miał schronienie ich stary koń Gerasim i ich krowa Mathilde.

– Wyposażony w stalowy zębaty lemiesz – szepnął, głaszcząc po drodze nowy pług, jakby to był szczęśliwy talizman.

Nie bardzo wiedział, dlaczego taki lemiesz jest lepszy, ale kiedy pług się zjawił, właśnie takie słowa z dumą powtarzał ojciec wszystkim sąsiadom, a Dimie podobało się, jaka siła w nich pobrzmiewa. Przy kuchennym stole toczyły się długie spory o ten pług, a także o wszystkie reformy rolnicze króla i kłopoty, jakie mogą ze sobą przynieść.

– Zmierzamy wielkimi krokami do następnej wojny domowej – narzekała mama. – Król działa zbyt pochopnie.

Jednak papa był zadowolony.

– Jak możesz się martwić, mając pełny brzuch i świeżo smołowany dach na głową? To pierwszy rok, kiedy zdołaliśmy zebrać na tyle duże plony, żeby sprzedać część na targu, a nie tylko się wykarmić.

– Bo król zmniejszył dziesięcinę diuka Radimova do ułamka jej dawnej wielkości! – krzyknęła mama.

– I powinno nam być z tego powodu przykro?

– Będzie nam przykro, kiedy diuk i jego szlachetnie urodzeni przyjaciele zamordują króla w łożu!

– Król Nikołaj to bohater wojenny! – powiedział papa, wymachując rękami, jakby można było przepędzić kłopoty niczym fajkowy dym. – Nie dojdzie do przewrotu bez poparcia armii.

Rozmowy powtarzały się w kółko, powracając do stale tych samych tematów, wieczór za wieczorem. Dima większości dyskusji nie rozumiał, wiedział tylko tyle, że powinien się modlić za młodego króla.

Gęsi gęgały i wierciły się w szopie, podenerwowane przez pogodę albo nerwowe kroki przechodzącego obok Dimy. Przed sobą widział wielkie drewniane drzwi stodoły kołyszące się, jakby budynek wzdychał – jakby drzwi były ustami, które go zassą wraz z głębokim wdechem. Lubił stodołę za dnia, kiedy światło słoneczne wpadało szparami między deszczułkami dachu, wszystko pachniało sianem, a po wnętrzu niosło się i parskanie Gerasima, i pełne dezaprobaty muczenie Mathilde. Jednakże nocą stodoła zamieniała się w pustą skorupę, czekającą, aż wypełni ją jakiś straszliwy stwór, coś przebiegłego, co mogło zostawić otwarte drzwi, żeby wywabić na dwór niemądrego chłopca. Dima bowiem dobrze wiedział, że naprawdę zamknął drzwi. Był tego pewny i nie potrafił przestać myśleć o malenczkich Pyotra, małych duchach polujących na duszę, żeby ją skraść.

Przestań! – zbeształ się w myślach. Pyotr sam otworzył drzwi, żebyś musiał wyjść na zimno albo narobić sobie wstydu, odmawiając wyjścia.

Dima pokazał jednak braciom i ojcu, że potrafi być odważny i ta myśl rozgrzała go, kiedy naciągnął kołnierz ku uszom i zadygotał na zimnym wietrze. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie słyszy już szczekania Mołni. A przecież kręciła się przy drzwiach, próbując zakraść się do kuchni, kiedy wyszedł na dwór.

– Mołnia? – zagadnął, ale wiatr porwał jego głos i poniósł ze sobą. – Mołnia! – zawołał, lecz tylko odrobinę głośniej.

Na wypadek gdyby coś innego niż pies nasłuchiwało.

Krok po kroku pokonał podwórze. Cienie drzew skakały i drżały na ziemi. Za lasem widział szeroką wstążkę drogi. Prowadziła aż do miasteczka, aż do cmentarza przykościelnego. Dima nie pozwolił, żeby jego wzrok podążył za drogą. Za łatwo mógł sobie wyobrazić powłóczące nogami ciało odziane w łachmany idące po trakcie i zostawiające za sobą grudki cmentarnej ziemi.

Usłyszał ciche skomlenie gdzieś pośród drzew. Wrzasnął. Żółte ślepia wpatrywały się w niego z mroku. Światło jego latarni padło na czarne łapy, zjeżoną sierść i wyszczerzone zęby.

– Mołnia! – Odetchnął z ulgą.

Cieszył się z głośnego jęku wiatru. Myśl, że bracia mogliby usłyszeć jego piskliwy, wstydliwy wrzask i wybiec na dwór, żeby ujrzeć ich biednego psiaka kryjącego się w krzakach, była zbyt straszna, żeby choćby ją rozważać.

– Chodź tu, malutka – nawoływał psa.

Mołnia przycisnęła brzuch do ziemi i położyła uszy płasko po sobie. Nie poruszyła się.

Dima obejrzał się na stodołę. Deska, która powinna leżeć płasko na drzwiach i blokować je w pozycji zamkniętej, leżała połamana na kawałki w zaroślach. Gdzieś ze środka usłyszał ciche, wilgotne węszenie. Czyżby ranne zwierzę zakradło się do stodoły? Może wilk?

Złote światło z okien domu wydawało się niemożliwie wręcz odległe. Może powinien zawrócić i wziąć kogoś do pomocy? Z pewnością nikt nie oczekiwał, że samotnie stawi czoło wilkowi. A jeśli w środku niczego nie ma? Albo jest tylko jakiś niegroźny kot, którego Mołnia trochę wytarmosiła? Wtedy wszyscy bracia by go wyśmiali, a nie jedynie Pyotr.

Szurając stopami, ruszył do stodoły. Trzymał latarenkę daleko przed sobą. Poczekał, aż wichura ucichnie i złapał drzwi za krawędź, żeby go nie uderzyły, kiedy będzie wchodził.

W stodole było ciemno, światło księżyca ledwie przesączało się między deskami. Podkradł się ostrożnie, zanurzając nieco bardziej w ciemność. Pomyślał o łagodnych oczach Sankt Feliksa, o ciernistym konarze jabłoni przebijającym mu serce. A wtedy nagle wichura poderwała się gwałtownie, jakby do tej pory jedynie łapała oddech. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem za Dimą, a słabe światełko latarni zgasło.

Na zewnątrz słyszał szalejący wicher, ale w stodole było cicho. Zwierzęta zamilkły, jakby na coś czekały. Czuł kwaśny odór ich strachu pośród słodkich aromatów siana. Czuł też coś jeszcze. Znał ten zapach z tych okazji, kiedy zabijali gęsi na święto – gorąca, miedziana woń krwi.

Wracaj do domu, powiedział sobie w duchu.

W ciemności coś się poruszyło. Dostrzegł blask księżyca, błysk czegoś, co mogło być oczami. A potem miał wrażenie, że kawałek cienia oderwał się i prześlizgnął przez stodołę.

Dima cofnął się krok, przyciskając bezużyteczną latarenkę do piersi. Cień miał na sobie resztki czegoś, co kiedyś mogło być wspaniałym przyodziewkiem i przez jedną ulotną, pełną nadziei chwilę Dima pomyślał, że jakiś podróżny wszedł do stodoły, żeby przespać wichurę. Jednak cień nie poruszał się jak człowiek. Miał za dużo gracji, przemiaszczał się za cicho, zgarbiony, przygięty ku ziemi. Chłopiec pisnął, kiedy cień podkradł się bliżej. Oczy miał lśniące niczym czarne zwierciadła, ciemne żyły biegły od zakończonych szponami palców, jakby zanurzył dłonie w atramencie. Smużki cienia przesuwające się po jego ciele jakby pulsowały.

Uciekaj, powiedział sobie Dima. Krzycz.

Pomyślał o tym, z jaką ufnością gęsi podchodziły do Pyotra; nie wydawały najmniejszego odgłosu protestu aż do ostatnich chwil, kiedy brat ukręcał im szyje. Głupie, myślał wtedy Dima, ale teraz zrozumiał.

Stwór uniósł się z kucek – czarna sylwetka, na której plecach rozwinęły się dwa ogromne skrzydła o krawędziach kłębiących się jak dym.

– Papo! – próbował krzyknąć Dima, ale z jego ust wydobył się ledwie podmuch wydechu.

Stwór zamarł, jakby skądś znał to słowo. Nasłuchiwał z przechyloną głową, a Dima cofnął się wtedy o kolejny krok, i potem jeszcze jeden.

Potwór natychmiast spojrzał na Dimę... i nagle znalazł się kilka cali od niego. Górował nad nim. Kiedy szare księżycowe światło padło na jego ciało, Dima zobaczył, że czarne plamy wokół ust i na piersi to krew.

Stwór pochylił się do przodu i wciągnął powietrze głęboko w płuca. Widziany z bliska miał rysy młodego mężczyzny, dopóki jego usta nie rozchyliły się i nie obnażyły długich, czarnych kłów.

Potwór się uśmiechał. Uśmiechał się, bo wiedział, że wkrótce się naje do syta. Dima poczuł, że coś ciepłego spływa mu po nodze i zorientował się, że się zmoczył.

Potwór skoczył.

Drzwi za Dimą otworzyły się z impetem: to wichura domagała się, żeby ją wpuścić. Rozległ się głośny trzask, kiedy wiatr zwalił stwora z nóg (jego stopy także były zaopatrzone w szpony) i cisnął nim o ścianę. Belki popękały od uderzenia, a stwór osunął się bezwładnie na ziemię.

Postać w szarym płaszczu weszła do stodoły, nienaturalny wiatr rozwiewał jej długie, czarne włosy. Księżyc oświetlił jej twarz i Dima krzyknął jeszcze głośniej, bo była zbyt piękna, żeby być zwykłą osobą, a to znaczyło, że musi być świętą. Umarł, a ona przyszła zabrać go do krainy szczęśliwości.

Ale nie pochyliła się, żeby wziąć go w ramiona, ani nie wypowiedziała cichych modlitw czy słów pociechy. Zamiast tego podeszła do potwora z wyciągniętymi przed siebie rękami. Była świętą-wojowniczką, jak Sankt Juris i Sankta Alina od Fałdy.

– Uważaj – zdołał szepnąć Dima, bojąc się, że stanie jej się krzywda. – On ma... takie zębiska.

Ale święta się nie bała. Szturchnęła potwora czubkiem buta i stwór przeturlał się na bok. Warknął, kiedy się ocknął. Dima ściskał latarenkę, jakby mogła zamienić się w tarczę.

Kilkoma szybkimi ruchami święta zakuła szponiaste łapy stwora w ciężkie kajdany. Szarpnęła za łańcuch, zmuszając go do wstania. Kłapnął na nią zębami, ale ona nie krzyknęła ani się nie wzdrygnęła. Pacnęła go w nos jak rozbrykanego domowego zwierzaka.

Stwór syknął, na darmo szarpiąc się w okowach. Machnął skrzydłami raz, drugi, próbując poderwać świętą w powietrze, ale ona złapała łańcuch w garść, a drugą rękę wyciągnęła przed siebie. Kolejny podmuch wiatru uderzył w bestię i cisnął nią o ścianę stodoły. Potwór spadł na ziemię, osunął się na kolana, zatoczył się do tyłu i zaczął się słaniać w zdumiewająco ludzki sposób, jak papa, kiedy wracał późno z karczmy. Święta szarpnęła za łańcuch. Mruknęła coś, a stwór znowu syknął. Wiatr wirował wokół nich.

To nie święta, zdał sobie sprawę Dima. To grisza. Żołnierz Drugiej Armii. Szkwalniczka, która panuje nad wiatrem.

Zdjęła szal i narzuciła go na głowę i ramiona stwora, a potem poprowadziła go obok Dimy. Potwór szarpał więzy i klapał zębami.

Rzuciła Dimie monetę.

– To za szkody – powiedziała z oczami błyszczącymi jak klejnoty w blasku księżyca. – Nic dzisiaj nie widziałeś, jasne? Trzymaj język za zębami, bo inaczej następnym razem nie będę go ciągnąć na smyczy.

Dima skinął głową, czując jak nowe łzy spływają mu na policzki. Grisza uniosła brew. Nigdy nie widział takiej twarzy jak jej, piękniejszej od każdej ikony, o oczach niebieskich jak najbardziej przepaściste głębiny rzeki. Rzuciła mu drugą monetę i tę zdołał złapać w locie.

– A to dla ciebie. Nie dziel się nią z braćmi.

Dima patrzył, jak szkwalniczka wychodzi ze stodoły. Zmusił własne stopy do ruchu. Chciał wrócić do domu, znaleźć matkę i schować się w jej spódnicach, ale rozpaczliwie pragnął raz jeszcze ujrzeć griszę i jej potwora. Ruszył za nimi najciszej jak potrafił. W cieniach przy oświetlonej księżycem drodze czekał wielki powóz z ubranym na czarno stangretem, który zeskoczył i złapał za łańcuch, pomagając zaciągnąć potwora do powozu.

Dima wiedział, że musi śnić, mimo chłodnego ciężaru srebra w dłoni, ponieważ stangret nie spojrzał na potwora i nie wykrzyknął „Wsiadaj, bestio!” albo „Nigdy więcej nie będziesz nękał tych ludzi!”, jak zachowałby się bohater bajki.

Zamiast tego w głębokim cieniu rzucanym przez rozkołysane sosny Dimie wydawało się, że słyszał, jak stangret mówi:

– Proszę uważać na głowę, Wasza Wysokość.

Smród krwi wisiał ciężką chmurą w powozie. Zoya przycisnęła rękaw do nosa, żeby się przed nim uchronić, ale zatęchły zapach brudnej wełny nie był dużo lepszy.

Ohyda, pomyślała. Wystarczająco złe było już to, że musiała przedzierać się przez ravkańską prowincję w środku nocy w pożyczonym powozie o fatalnych resorach, ale czy na dodatek musiała to robić w takim stroju? To było nie do przyjęcia. Zdjęła płaszcz. Smród przywarł do jedwabiu haftowanej niebieskiej kefty, którą nosiła pod spodem, ale poczuła się trochę bardziej sobą.

Znajdowali się dziesięć mil od Ivec, prawie sto mil od bezpiecznego azylu stolicy i pędzili wąskimi drogami, które doprowadzą ich z powrotem do posiadłości gospodarza szczytu handlowego, diuka Radimova. Zoya nie uznawała modlitw, mogła mieć więc tylko nadzieję, że nikt nie widział, jak Nikołaj ucieka ze swoich komnat i wzbija się w niebo. Gdyby byli w domu, w Os Alcie, nigdy by do tego nie doszło. Myślała, że w dostatecznym stopniu się zabezpieczyli. Nie mogła bardziej się mylić.

Tętent końskich kopyt brzmiał jak grzmot, koła powozu stukotały i podskakiwały, a obok niej król Ravki zgrzytał ostrymi jak igły zębami i szarpał łańcuchy.

Zoya zachowywała dystans. Widziała skutki ugryzień Nikołaja, kiedy był w takim stanie i nie zamierzała stracić kończyny albo pozwolić na coś jeszcze gorszego. Pewna jej cząstka chciała poprosić Tolyę lub Tamar, rodzeństwo pełniące funkcję osobistej straży króla, żeby jechali z nią w powozie, dopóki Nikołaj nie odzyska ludzkiej formy. Ich ojciec był najemnikiem z Shu Hanu, który wytrenował ich w walce, a matka griszą, po której odziedziczyli talenty ciałobójców. Obecność jednego z bliźniąt byłaby bardzo mile widziana, ale duma jej na to nie pozwalała, poza tym wiedziała, ile to by kosztowało króla. Wystarczy już jeden świadek jego nieszczęścia.

Na zewnątrz wiatr wył – było to nie tyle ujadanie zwierzęcia, co raczej wysoki, dziki śmiech starego przyjaciela, który ich dopingował. Wiatr robił to, co mu nakazywała, i tak się działo, odkąd była dzieckiem. Jednak w takie noce jak ta nie potrafiła opędzić się od myśli, że to nie jej sługa, lecz sprzymierzeniec – wichura, która zerwała się, żeby zagłuszyć warczenie potwora, ukryć odgłosy walki w rozchwierutanej stodole, rozrabiać na ulicach i w wiejskich karczmach. To był zachodni wiatr, Adezku-szelma, godny towarzysz. Nawet jeśli chłopiec opowie wszystkim w Ivec, co widział, ludzie przypiszą to Adezku, wiatrowi-łobuzowi, który zapędza kobiety do łóżka sąsiada i sprawia, że szalone myśli smyrgają w głowach mężczyzn jak wiry martwych liści.

Milę dalej warczenie w powozie ucichło. Pobrzękiwanie łańcuchów osłabło, a potwór coraz bardziej zagłębiał się w mrok wnętrza. W końcu rozległ się ochrypły i znękany głos:

– Pewnie nie zabrałaś dla mnie świeżej koszuli?

Zoya podniosła pakunek z podłogi powozu i wyjęła z niego czystą białą koszulę oraz podbity futrem płaszcz – obie rzeczy wysokiej jakości, ale potwornie pogniecione: stosowny strój dla koronowanego władcy, który spędził noc na hulankach.

Nikołaj bez słowa podsunął jej skute nadgarstki. Szpony cofnęły się, ale dłonie nadal były poznaczone bladymi, czarnymi liniami, które nosił od zakończenia wojny domowej trzy lata temu. Często wkładał rękawiczki, żeby je ukryć, co Zoya uważała za błąd. Blizny przypominały o torturach, jakie zniósł z rąk Zmrocza, o cenie, jaką zapłacił razem ze swoim krajem. To była oczywiście tylko część historii – ale ta część, do której przyjęcia Ravkańczycy byli najlepiej przygotowani.

Zoya otworzyła kajdany ciężkim kluczem, który nosiła na szyi. Miała nadzieję, że tylko jej się wydaje, ale blizny na rękach Nikołaja sprawiają ostatnio wrażenie ciemniejszych, jakby z całą determinacją nie zamierzały wyblaknąć.

Kiedy już miał wolne ręce, zdjął zniszczoną koszulę. Za pomocą płótna i wody z butelki, które mu wręczyła, obmył krew z piersi i ust, a potem spłukał dłonie i przeczesał palcami włosy. Woda spłynęła mu po szyi i ramionach. Potwornie się trząsł, ale znowu wyglądał jak Nikołaj – błyszczące piwne oczy, odgarnięte z czoła wilgotne złote włosy.

– Gdzie tym razem mnie znalazłaś? – zapytał prawie bez drżenia w głosie.

Zoya zmarszczyła nos na to wspomnienie.

– W gospodarstwie z gęsiami.

– Mam nadzieję, że to było jedno z modniejszych gospodarstw z gęsiami. – Męczył się z guzikami czystej koszuli, bo palce nadal mu drżały. – Wiadomo, co zabiłem?

Albo kogo? To niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu.

Zoya zdzieliła go po drżących rękach, żeby odsunął je od guzików, i sama zaczęła je zapinać. Przez cienką bawełnę czuła chłód, jaki noc zostawiła na jego skórze.

– Byłby z ciebie doskonały pokojowiec – mruknął Nikołaj.

Zoya wiedziała jednak, że nie cierpi poddawać się tym drobnym przejawom troski, nienawidził tego, że jest na tyle słaby, aby ich potrzebować.

Współczucie tylko pogorszyłoby sytuację, więc Zoya zachowała szorstki ton:

– Domyślam się, że zabiłeś sporo gęsi. Być może kudłatego kucyka. – Ale czy tylko? Nie mogła wiedzieć, co potwór porabiał, zanim go znaleźli. – Nic nie pamiętasz?

– Tylko przebłyski.

Będą musieli zaczekać na doniesienia o przypadkach zgonów lub okaleczeń wśród mieszkańców okolicznych wsi.

Kłopoty zaczęły się sześć miesięcy wcześniej, kiedy Nikołaj obudził się na polu niemal trzydzieści mil od Os Alty, zakrwawiony i posiniaczony. Nie pamiętał, jak tam przewędrował z pałacu ani co robił tamtej nocy.

– Wygląda na to, że zacząłem lunatykować – oznajmił Zoi i pozostałym członkom Triumwiratu Griszów, kiedy swobodnym krokiem wszedł spóźniony na poranne zebranie, z długim rozcięciem na policzku.

Byli zatroskani i skonsternowani. Tolyi i Tamar daleko było do tego typu strażników, którym Nikołaj mógłby się zwyczajnie wymknąć.

– Jak ich ominąłeś? – zapytała Zoya, kiedy Genya przeformowywała zadrapanie, a David rozprawiał na temat lunatykowania.

Jeśli jednak Nikołaj się martwił, to tego nie okazał. Kazał zamontować nowe zamki na drzwiach do sypialni i upierał się, żeby zająć się sprawami zaplanowanymi na ten dzień oraz dziwnym raportem na temat trzęsienia ziemi w Ryevoście, podczas którego tysiące srebrnych kolibrów wydostały się przez szczelinę w ziemi.

Nieco ponad miesiąc później Tolya czytał na krześle przed królewską sypialnią, kiedy usłyszał dźwięk tłuczonego szkła. Wpadł do sypialni i zobaczył, jak Nikołaj skacze z parapetu za okno; na plecach króla wyrosło dwoje skrzydeł z kłębiącego się cienia. Tolya obudził Zoyę i wytropili Nikołaja na dachu spichlerza piętnaście mil dalej.

Potem zaczęli przykuwać go łańcuchami do łóżka – skuteczne rozwiązanie i możliwe tylko dzięki temu, że służący króla mieli zakaz wstępu do jego pałacowej sypialni. W końcu król był bohaterem wojennym i było wiadomo, że cierpi z powodu koszmarów sennych. Co noc Zoya zakuwała go w łańcuchy i co rano z nich uwalniała, dzięki czemu sekret Nikołaja pozostawał bezpieczny. Tylko Tolya, Tamar i Triumwirat Griszów znali prawdę. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że król Ravki spędza noce zakuty w kajdany, stałby się idealnym celem zamachu lub przewrotu, nie wspominając już o tym, że stałby się obiektem żartów.

Dlatego podróże były bardzo niebezpieczne. Jednak Nikołaj nie mógł zamknąć się na zawsze za murami Os Alty.

– Król nie może pozostać zamknięty we własnym zamku – oznajmił, kiedy postanowił wrócić do podróżowania. – Ryzykuje wtedy, że będzie sprawiał wrażenie nie tyle monarchy, co zakładnika.

– Od tego masz emisariuszy, żeby zajmowali się kwestiami państwowymi – zaoponowała Zoya. – Ambasadorów, podwładnych.

– Lud mógłby zapomnieć, jaki jestem przystojny.

– Wątpię. Twoja twarz jest na pieniądzach.

Nikołaj jednak nie ustąpił, a Zoya była w stanie uznać, że król ma swoje racje. Jego ojciec popełnił ten błąd, że pozwolił, by inni wyręczali go w rządzeniu, i dużo go to kosztowało. Przypuszczała, że trzeba utrzymać pewną równowagę między ostrożnością a ryzykiem, co okazało się męczące, jak to zwykle bywa z kompromisami. Wszystko lepiej się układało, kiedy jednak udawało jej się postawić na swoim.

Ponieważ nie mogli podróżować z kufrem pełnym łańcuchów, które mogliby odkryć wścibscy służący, kiedykolwiek znajdowali się z dala od bezpiecznych murów pałacu, korzystali z silnego środka usypiającego, żeby Nikołaj pozostał w łóżku opatulony w koce i żeby trzymać potwora na dystans.

– Genya będzie musiała przyrządzać dla mnie mocniejszy tonik – powiedział teraz Nikołaj, wkładając płaszcz.

– Albo mógłbyś zostać w stolicy i przestać niemądrze ryzykować.

Na razie potwór zadowalał się atakowaniem zwierząt domowych, a jego ofiary ograniczały się do wypatroszonych owiec i osuszonego z krwi bydła. Ale cokolwiek moc Zmrocza pozostawiła po sobie, żeby jątrzyło się w Nikołaju, pozostałość ta pragnęła czegoś więcej niż zwierzęcego ciała.

– Do ostatniego incydentu doszło niecały tydzień temu. – Potarł twarz ręką. – Myślałem, że mam więcej czasu.

– To się pogarsza.

– Lubię trzymać cię w karbach, Nazyalensky. Nieustanny niepokój rewelacyjnie działa na twoją cerę.

– Przyślę ci kartkę z podziękowaniami.

– Koniecznie. Dosłownie promieniejesz.

Jest z nim gorzej, niż to okazuje, pomyślała Zoya. Zawsze hojniej sypał komplementami, kiedy był zmęczony. Ona rzeczywiście wyglądała rewelacyjnie, nawet po tej potwornej nocy, ale wiedziała, że króla nic a nic nie interesuje jej wygląd.

Usłyszeli przenikliwy gwizd i powóz zwolnił.

– Podjeżdżamy do mostu – powiedziała.

Szczyt handlowy w Ivec był kluczowy dla ich negocjacji z Kerchem i Nowoziemiem, ale kwestie ceł i podatków stanowiły tylko przykrywkę dla prawdziwej misji – wizyty w miejscu, gdzie miało dojść do rzekomego najnowszego cudu w Ravce.

Tydzień temu wieśniacy z Ivec ruszyli za wozem diuka Radimova przybranym we wstążki z okazji święta Sankt Grigorija, waląc w bębny i grając na małych harfach, mających naśladować instrument, który zrobił Grigorij, żeby uspokoić zwierzęta leśne przed swoją męczeńską śmiercią. Kiedy jednak dotarli do Obolu, drewniany most nad przełomem rzeki załamał się. Zanim jednak diuk i jego wasale runęli w białe, rozszalałe odmęty, drugi most pojawił się pod nimi: wydawało się, że wyrósł po prostu ze ściany jaru i nierównych skał na dnie wąwozu. Przynajmniej tak twierdził raport, bo Zoya mocno powątpiewała w te opowieści, uznając, że są przesadzone, może nawet świadczą o masowej histerii.

Dopóki nie zobaczyła mostu na własne oczy.

Wyjrzała przez okno powozu, kiedy wyjechali zza zakrętu drogi i ich oczom ukazał się most. Jego wysokie, smukłe filary i długie dźwigary lśniły w świetle księżyca. Chociaż widziała go już wcześniej i przeszła po nim z królem, widok nadal był zdumiewający. Z oddali wyglądał jak zrobiony z alabastru. Dopiero z bliska stawało się jasne, że bynajmniej nie jest kamienny.

Nikołaj pokręcił głową.

– Jako człowiek, który regularnie zamienia się w potwora, zdaję sobie sprawę, że nie powinienem wyrokować w kwestiach trwałości, ale czy jesteśmy pewni, że to bezpieczne?

– W żadnym razie – przyznała Zoya, próbując ignorować żołądek zwijający się w supeł. Kiedy wcześniej tego wieczoru przejeżdżała tędy z bliźniętami, była zbyt skupiona na szukaniu Nikołaja, żeby martwić się wytrzymałością mostu. – Ale to jedyna droga prowadząca przez przełom.

– Może powinienem odświeżyć sobie modlitwy.

Odgłos kół zmienił się, kiedy powóz wtoczył się na most – z turkotu na drodze przeszedł w miarowe dudnienie. Most, który w cudowny sposób wyrósł z niczego, nie był kamienny, ceglany ani drewniany. Jego białe dźwigary i poprzecznice były zrobione z kości i ścięgien, a przyczółki i filary zostały połączone wiązkami ścięgien. Dum, dum, dum. Podróżowali po kręgosłupie.

– Nie podoba mi się ten odgłos – powiedziała Zoya.

– Zgadzam się. Cud powinien rozbrzmiewać z większą godnością. Przydałyby się może jakieś kuranty albo chóry niebiańskie.

– Nie nazywaj tego w ten sposób – warknęła Zoya.

– Chórem?

– Cudem.

W dzieciństwie wyszeptała nadaremno dość modlitw, żeby wiedzieć, że święci nigdy nie odpowiadają. Most musiał być dziełem griszy i istniało racjonalne wyjaśnienie jego pojawienia się, które zamierzała odkryć.

– A jak nazwałabyś most z kości, który pojawia się we właściwej chwili, żeby uratować całe miasteczko przed śmiercią? – zapytał Nikołaj.

– To nie było całe miasteczko.

– Połowa miasteczka – poprawił się.

– Niespodziewanym zdarzeniem.

– Ludzie mogą uznać, że opis tego zdarzenia niemal doskonale pasuje do opisu dziwu.

I rzeczywiście był to dziw zarazem elegancki i groteskowy. Masa krzyżujących się belek i wyniosłych łuków. Odkąd się pojawił, pielgrzymi obozowali na obu jego końcach, czuwając dniem i nocą. Nie podnieśli głów, gdy przejechał powóz.

– A jak nazwałabyś trzęsienie ziemi w Ryevoście? – dopytywał się dalej Nikołaj. – Albo posąg Sankta Anastasii płaczący krwawymi łzami pod Cemną?

– Kłopotami.

– Nadal uważasz, że to robota griszów używających parem?

– A jak inaczej ktoś byłby w stanie stworzyć taki most albo wywołać trzęsienie ziemi na życzenie?

Jurda parem. Wolałaby nigdy nie usłyszeć tych słów. Narkotyk był efektem eksperymentów w laboratoriach Shu Hanu. Przetwarzał moce griszów w coś całkiem nowego i naprawdę niebezpiecznego, ale ceną za tę krótkotrwałą chwałę było uzależnienie i ostatecznie śmierć. Mógł pozwolić zbuntowanemu fabrykatorowi zatrząść ziemią albo somatykowi stworzyć most z ciała. Ale w jakim celu? Czy Shu Han mógł posługiwać się zniewolonymi griszami, żeby zdestabilizować sytuację w Ravce? Czy mógł brać w tym udział Apparat, rzekomy doradca duchowy korony? Do tej pory oznajmił tylko, że modli się z powodu incydentów i planuje zorganizowanie pielgrzymek do miejsc cudów. Zoya nigdy mu nie ufała i nie wątpiła, że gdyby tylko znalazł sposób na to, żeby zainscenizować cud, to znalazłby także sposób na to, żeby wykorzystać ten spektakl na swoją korzyść.

Jednakże prawdziwe pytanie, które sprowadziło ich do Ivec, brzmiało inaczej: czy te dziwne wydarzenia w Ravce były powiązane z ciemną mocą, która schroniła się w Nikołaju? Zdarzenia zaczęły się mniej więcej w podobnym czasie, co nocne przemiany Nikołaja. To mógł być zbieg okoliczności, ale przybyli do Ivec w nadziei, że znajdą jakąś wskazówkę, jakieś powiązania, które pomogłyby pozbyć się potwora żyjącego w ciele króla.

Dotarli na drugi koniec mostu i uspokajająco zwyczajny turkot kół na bitej drodze ponownie wypełnił powóz. Zupełnie jakby ktoś zdjął z nich czar.

– Będziemy musieli opuścić dzisiaj diuka Radimova – powiedział Nikołaj. – Mam nadzieję, że nikt nie widział mnie, jak latam nad posiadłością.

Zoya chciała się z nim zgodzić, ale skoro już zajechali tutaj...

– Mogę podwoić dawkę toniku od Genyi. Został jeszcze jeden dzień negocjacji.

– Niech Uliaszyn się tym zajmie. Chcę wracać do stolicy. Mamy próbki mostu dla Davida. Może zdoła dowiedzieć się czegoś, co moglibyśmy wykorzystać, żeby poradzić sobie z...

– Twoją przypadłością?

– Nieproszonym gościem.

Zoya przewróciła oczami. Mówił o tym tak, jakby dręczyła go zrzędliwa ciotka. Jednak istniał ważny powód, dla którego powinni zostać w Ivec. Miała zastrzeżenia co do podróży, była sceptyczna co do mostu, obawiała się ryzyka, ale wiedziała także, że szczyt handlowy dostarcza im dobrą okazję, a mianowicie niejakiego Hirama Schencka i jego dwie gotowe do zamążpójścia córki.

Popukała palcami w welwetowe siedzenie, nie bardzo wiedząc, jak podejść do sprawy. Miała nadzieję zaaranżować spotkanie Nikołaja z córkami Schencka tak, żeby się nie zorientował, że maczała w tym palce. Nie lubił, kiedy nim kierowano i gdy wyczuwał, że ktoś go naciska, potrafił zareagować z takim uporem jak... cóż, jak ona sama.

– Mów, Nazyalensky. Kiedy tak zaciskasz usta, wyglądasz, jakbyś się kochała z cytryną.

– Szczęśliwa cytryna – odpowiedziała Zoya, pociągając nosem. Wygładziła keftę na kolanach. – Hiram Schenck przyjechał do Ivec z rodziną.

– I co z tego?

– Ma dwie córki.

Nikołaj się roześmiał.

– To dlatego zgodziłaś się na podróż? Żebyś mogła zabawić się w swatkę?

– Zgodziłam się, bo ktoś musiał dopilnować, żebyś nikogo nie zjadł, kiedy twojego „nieproszonego gościa” najdzie w środku nocy przemożna chętka. I nie jestem jakąś wścibską mamuśką, która chce zobaczyć ślub ukochanego synka. Staram się chronić tron. Hiram Schenck to wysoki rangą członek Rady Kupieckiej. Mógłby spokojnie zagwarantować nam odroczenie spłat pożyczek, jakie Ravka zaciągnęła w Kerchu, już nie wspominając o ogromnej fortunie, jaką dziedziczą jego ładne córki.

– Jak bardzo ładne?

– A kogo to obchodzi?

– Z pewnością nie mnie, ale dwa lata współpracy z tobą wyczerpały moją dumę. Chcę mieć pewność, że nie będę musiał przez resztę życia patrzeć, jak inni mężczyźni pożerają wzrokiem moją żonę.

– Cóż, zawsze możesz zażądać kary śmierci przez ścięcie.

– Dla mężczyzn czy dla żony?

– I dla mężczyzn, i dla żony. Tylko dopilnuj, żeby wcześniej zgarnąć jej posag.

– Jesteś bezwzględna.

– Pragmatyczna. Jeśli zostaniemy jeszcze jedną noc...

– Zoyu, nie mogę zalecać się do przyszłej żony, jeśli istnieje ryzyko, że zamienię ją w kolację.

– Jesteś królem, nie musisz się do nikogo zalecać. Od tego jest tron, klejnoty i tytuł, a kiedy już się ożenisz, królowa stanie się twoją sojuszniczką.

– Albo ucieknie z krzykiem ze ślubnego alkierza i powie ojcu, że zacząłem od miłosnego skubania płatka jej uszu, a potem spróbowałem pożreć całe ucho. Mogłaby zapoczątkować wojnę.

– Nieprawda, Nikołaju, bo zanim wy dwoje złożylibyście przysięgi, oczarowałbyś ją tak, że pokochałaby ciebie i wtedy stałbyś się jej problemem.

– Nawet mój urok osobisty ma swoje granice.

Jeśli tak, to Zoya jeszcze się z nimi nie zetknęła. Rzuciła królowi powątpiewające spojrzenie.

– Przystojny mąż-potwór, który włożył jej koronę na głowę? To idealna bajka dla dziewczyny chodzącej z głową w chmurach. Mogłaby cię zakuwać przed nocą w kajdany, całować słodko o poranku i Ravka byłaby bezpieczna.

– Dlaczego ty nigdy nie całujesz mnie słodko o poranku?

– Wszelka słodycz jest mi obca, Wasza Wysokość. – Obciągnęła mankiety rękawów. – Dlaczego się wahasz? Dopóki się nie ożenisz, dopóki nie będziesz miał dziedzica, Ravka pozostanie narażona na atak.

Nikołaj przestał dowcipkować.

– Nie mogę się ożenić, póki jestem w takim stanie. Nie mogę oprzeć małżeństwa na kłamstwie.

– A nie tak wygląda większość małżeństw?

– Jak zawsze romantyczna.

– Jak zawsze pragmatyczna.

– Odkładając na bok potencjalną narzeczoną z Kerchu... Musimy uciec, zanim Schenck zacznie bardziej dociekliwie dopytywać się o izmarsja.

Zoya zaklęła.

– Czyli bliźnięta miały rację. Był przeciek z naszej dawnej placówki badawczej.

Izmarsja były okrętami pływającymi pod powierzchnią wody. Mogłyby okazać się kluczowe dla przetrwania Ravki, zwłaszcza wobec rozrastającej się floty fjerdańskiej, zwłaszcza gdyby Nikołaj uzbroił je tak, jak to planował.

– Na to wygląda. Jednak Kerch nie wie, jak daleko zaszliśmy, przynajmniej na razie.

Te słowa nie pocieszyły zbytnio Zoi. Kerch i bez tego miał już dostatecznie dużo środków nacisku na Ravkę. Schenck nie poruszyłby od niechcenia tematu izmarsja w rozmowie z królem. W jaki sposób zamierzał wykorzystać swoje nowe informacje?

Kolejny przenikliwy gwizd rozległ się spoza powozu, dwie szybkie nuty – to Tolya dawał sygnał, że zbliżają się do wartowni.

Zoya wiedziała, że wśród straży zrobi się małe zamieszanie. Nikt nie widział, żeby powóz wyjeżdżał, nie było też na nim królewskiego herbu. Tolya i Tamar trzymali go w gotowości spory kawał od posiadłości diuka, na wypadek gdyby Nikołaj zerwał się ze smyczy. Poszła po nich, kiedy tylko zdała sobie sprawę, że król przepadł.

Tej nocy mieli szczęście. Znaleźli króla, zanim zapędził się za daleko. Kiedy Nikołaj latał, Zoya wyczuwała go wśród prądów powietrznych i tropiła go, wychwytując ich zaburzenia. Gdyby dotarła na farmę nieco później, do czego mogłoby dojść? Czy Nikołaj zabiłby tego chłopca? Stwór, który w nim siedział, nie był jedynie głodnym zwierzęciem, ale czymś daleko gorszym i Zoya wiedziała z całą pewnością, że pragnął ludzkiej ofiary.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Przede wszystkim dziękuję moim czytelnikom, nowym i starym, dzięki którym mogę kontynuować tę wędrówkę przez świat griszów. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszych towarzyszy podróży.

Ogromne podziękowania należą się wspaniałej ekipie z Imprintu: mojej genialnej redaktorce Erin Stein, która przygarnęła tę książkę podczas lunchu na Comic Conie w San Diego; mistrzyniom ilustracji Natalie C. Sousie i Ellen Dudzie; Johnowi Morganowi; Nicole Otto; Raymondowi Ernesto Colonowi; Melindzie Ackell; Dawn Ryan; Weslie Turner; oraz Jessice Chung. Byłabym zgubiona bez znakomitego oddziału uderzeniowego MCPG w składzie: Mariel Dawson, Morgan Dubin, Molly Ellis, Teresa Ferraiolo, Julia Gardiner, Kathryn Little, Katie Halata, Lucy Del Priore, Allison Verost, Melissa Zar, a także ekipy Fierce Reads, Jennifer Gonzalez, drużyny handlowej Kristin Dulaney i nieustraszonego Jona Yageda.

Wielkie wyrazy miłości i wdzięczności kieruję do mojej rodziny New Leaf Literary. Oto ona: Pouya Shahbazian, Hilary Pecheone, Devin Ross, Joe Volpe, Kathleen Ortiz, Mia Roman, Veronica Grijalva, Abigail Donoghue, Kelsey Lewis, Cassandra Baim, oraz, oczywiście, Joanna Volpe, która trzymała mnie za rękę i pilnowała na każdym kroku. Specjalne podziękowanie kieruję do Melissy Rogal, zabójczyni olbrzymów.

Chcę podziękować Holly Black i Sarah Rees Brennan, które udzieliły mi bezcennych porad, zapoznawszy się z wczesnymi wersjami rękopisu; Morgan Fahey, która pomogła mi uporządkować świętych i ponazywać królów; Rachael Martin, która prowadziła mnie i dodawała mi otuchy przy pracy nad ostateczną wersją książki; Robyn Bacon, która robi wyśmienite zapiekanki z mięsem i przepyszną baked alaska; Ziggy’emu, znanemu także jako Ludzka Kula Armatnia, który rozśmiesza mnie do łez; oraz Erin Daffern, która zmusza mnie do ruszenia się z miejsca, kiedy zupełnie, ale to zupełnie nie mam na to ochoty. Dziękuję także Marie Lu, Rainbow Rowell, Robin Wasserman, Cassandrze Clare, Sabaa Tahir, Robin LaFevers, Danielowi José Olderowi, Carrie Ryan, Christine Patrick, Gretchen McNeil, Julii Collard, Nadine Semerau, Petty Patties (oby królowały jak najdłużej) i Ericowi za wszystkie aloha.

Dziękuję wam – Emily, Ryanie, Christine i Samie za Waszą miłość i cierpliwość. Dziękuję też mojej dziwnej i cudownej mamie, która cierpliwie znosi moje wybryki.