Krew i honor - Michał Zygmunt - ebook + audiobook + książka

Krew i honor ebook i audiobook

Zygmunt Michał

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warszawa, wiosna 1936 roku.

Jakub Berg ma wszystko. Przynajmniej tak mu się wydaje. Dużo seksu, mocnych wrażeń i niekończącej się zabawy, a przede wszystkim bardzo dużo pieniędzy. Całe jego życie odmieni jedna impreza – tej nocy pozna Julię i Franka. Piękna córka carskiego generała i tajemniczy uciekinier z dalekiej prowincji rzucą go w objęcia szalonej przygody i równie szalonej miłości. Czekają go przemoc i romantyczne uniesienia, komunistyczna konspiracja i Żołnierze Wyklęci.

Wybuchowa mieszanka, w której Stawka większa niż życie spotyka Tamte dni, tamte noce, Call Me By Your Name.

Ta powieść cię zachwyci i zmieni twoje spojrzenie na polską historię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 48 min

Lektor: Henryk Simon

Oceny
3,2 (10 ocen)
2
1
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Akcja powieści rozgrywa się w rzeczywistości alternatywnej. Zasadniczy bieg zdarzeń jest zgodny z prawdą historyczną, ale pojawiają się w książce postacie, obiekty i zdarzenia, które nie zaistniały w rzeczywistości lub zaistniały w innym czasie.

część 1

FROM RUSSIA WITH LOVE

1

Warszawa, kwiecień 1936 roku

Wylądowałem w innej rzeczywistości w poczuciu totalnego dyskomfortu. Czaszkę i kark wypełniała mi gęsta glątwa kaca, ściskająca gardło jak myśliwskie lasso. Ból głowy zdawał się promieniować w stronę lędźwi niejako wbrew grawitacji (zwisałem bowiem z łoża głową w dół, z nogami zaplątanymi w skotłowaną pościel), najbardziej doskwierało mi jednak zjadliwe pieczenie w okolicach pierwszej czakry. Pulsowały boleścią tylne me strefy niesforne, paliły ogniem i nie dawały chwili wytchnienia. „A więc znów nadużyłem swej godności” – pomyślałem z niesmakiem. „Znów zdołałem utracić szacunek do siebie już w pierwszych chwilach po przebudzeniu na ciężkim kociokwiku”. A przecież tyle razy przysięgałem sobie poprawę… Wpatrując się w zwierciadło, powtarzałem: „Nie będziesz wystawiał się na weneryczną zawieruchę, nie pozwolisz z rana cierpieć głowie i częściom ciała wiecznie chronionym przed światłem słońca”.

Chwilę po pierwszych wrażeniach sensorycznych zdobyłem się na odwagę, by uchylić powieki. Nie przyszło mi to łatwo, przez dłuższą chwilę mógłbym przysiąc, że skórę wokół rzęs skleiła mi plwocina złośliwego skrzata. Wreszcie zdołałem otworzyć oczy, po to tylko, by natychmiast je zamknąć. Świetlisty świder wwiercił mi się w głąb czaszki, wyciskając z zasuszonego gardła jęk bólu. „A więc nie tylko mieszałem” – kolejna niepokojąca myśl znalazła miejsce w sponiewieranej czaszce. „Efekt zbyt silny na samą wódkę, zwłaszcza zapijaną sokami… Widocznie piłem szampana, tak, dużo szampana, no i zapewne koko… Ale zaraz, gdzie ja do cholery wczoraj byłem?”

Nie zdarzało mi się to często. Owszem, chlałem jak świnia, wciągałem do przepalenia śluzówek nosa, ale film właściwie mi się nie urywał; czasem tylko pojawiały się w nim kolorowe bąbelki przesłaniające właściwą treść czasu, jak przebarwienia na starym zdjęciu albo otworki wypalone w kliszy. Tym razem nie miałem zielonego pojęcia o wydarzeniach ostatnich kilkunastu godzin. Nie dało się ich odtworzyć bez pracy intelektu, który jednak czuł się jak arabska klacz świeżo po kryciu; okrucieństwem byłoby zmuszać go do czegokolwiek. W zamian jeszcze raz spróbowałem posłużyć się zmysłem wzroku. Ponownie oberwałem słonecznym pejczem, ale tym razem zachowałem hart i odwagę polskiego kawalerzysty: przez chwilę mrużyłem powieki, dopuszczając do źrenic jedynie wąską strugę światła, po czym wreszcie szeroko otworzyłem oczy.

Najpierw zobaczyłem odbijającą się w wielkim zwierciadle własną napuchniętą twarz, a na niej białawe szlaki pokonane przez wyschnięte już strużki śliny. Włosy, tak starannie układane wczoraj u balwierza, zwisały smutno w kilku grubszych strąkach posklejanych wieczorną brylantyną. Na nagiej piersi zauważyłem kilka śladów po czyichś pazurach, co mnie nie zdziwiło. W obliczu natężenia dyskomfortu wokół pierwszej czakry byłem wręcz zaskoczony, że jest ich tak niewiele. Pisał przecież mędrzec: „Prawdziwa miłość jest raną. I tylko tak można ją odnaleźć w sobie”.

Dźwignąłem się niezdarnie i usiadłem na łożu. W głowie załomotało. Jęknąłem i pewnie nawet bym zaskowyczał, ale przypomniałem sobie o etosie kawalerzysty. Jak wiadomo, polski ułan trwać musi w ustawicznej gotowości na jedno z trzech zdarzeń losowych: śmierć, upadek z cwałującego konia i figle z wiejską dzieweczką. Figle nieraz zaliczyłem, teraz moje wnętrze zawisło w nieokreślonej przestrzeni między upadkiem z konia a ostatecznym końcem wszechrzeczy (o ile jednostkową śmierć można rozpatrywać w kategoriach końca świata, co dla niniejszej relacji nie ma zresztą większego znaczenia).

Zamiast cierpieć bez celu, rozejrzałem się po miejscu mojej kaźni. Urządzone było gustownie i niezwykle bogato, co znacznie mnie uspokoiło; nie pohańbiłem swojej klasy społecznej, oddając się jakiemuś wyrzutkowi. Siedziałem na łożu z pikowanej skóry. Materac tkwił w hebanowej ramie, ściśle wkomponowanej w ścianę obitą kwadratowymi panelami z jasnego drewna. Po obu stronach łoża wisiały dwa wielkie drzeworyty Ottona Eckmanna, gustowne w swojej bezpretensjonalnej brzydocie. Ścienne panele pokryto pozornie nieskoordynowaną siecią esów-floresów, w rzeczywistości układającą się w przemyślny wzór, choć nie miałem teraz ochoty go analizować. Żyrandol z opalizujących srebrnych baniek przywodził na myśl puszczane przez śpiących nocne gazy, które zmaterializowały się nad łóżkiem na podobieństwo bombek choinkowych. Nad drzwiami wejściowymi widniał okolony trójkolorową wstęgą portret starszego mężczyzny z pożyczką i efektownym hiszpańskim zarostem. Grube okrągłe okulary nadawały mu cień podobieństwa do nieletniego czarodzieja.

Nagle drzwi się otworzyły i wychynął zza nich lokaj ze srebrną tacą. Stała na niej samotna szklanka wypełniona niezidentyfikowanym burozielonym płynem. Lokaj nie był ani szczególnie przystojny, ani dobrze urodzony, przypominał raczej chłopa pańszczyźnianego z pretensjami, co nie przeszkodziło mu spoglądać na mnie z jawną pogardą. Prezentował się, przyznam, nienagannie, w szarych spodniach w kant, fraku, kamizelce, śnieżnobiałej koszuli i grubym czarnym fularze, a najważniejszy atrybut lokaja – aksamitne rękawiczki – nakazał mi zignorować jego faux pas, a nawet uśmiechnąć się, gdy nachylił się nade mną, podsuwając tacę. Bijąca od lokaja elegancja skłoniła mnie do wychylenia zawartości szklanki bez cienia wątpliwości, za co podziękowałem Bogu już chwilę później, gdy rozkoszny orzeźwiający kwas spłynął w moje sponiewierane gardło.

– Sok z kiszonej kapusty. Wyborny! – wychrypiałem radośnie i spojrzałem służącemu w oczy. Dostrzegłem w nich tylko zaklęte rewiry niechęci. – Gdzie ja jestem?

– Pan proszą do salonu – odpowiedział nie na temat, po czym opuścił sypialnię.

Drzwi zamknął bezgłośnie, za co raz jeszcze poczułem do niego wdzięczność. Do pokoju wpłynął powiew świeżego powietrza przesyconego zapachem chrupiącego pieczywa i kawy oraz dźwiękami koncertu fortepianowego Schuberta.

„A więc zaraz dowiem się, kto tej nocy wystawił na szwank moją reputację” – pomyślałem. „To z pewnością człowiek wielkiej kultury, wnioskując z wystroju wnętrza, Schuberta i pachnących bułek”.

Wstałem i zacząłem szukać moich ubrań. Szło mi to opornie, cała podłoga usłana była bowiem rozmaitymi częściami męskiej garderoby, a ja za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć, co wczoraj założyłem. Zastosowałem więc metodę doboru według rozmiaru: przymierzałem kolejne ubrania i odrzucałem te, które wisiały na mnie jak płócienne wory na tyczkowatych ciałach wiejskiej biedoty. Bieliznę, koszulę i marynarkę udało mi się dopasować; niestety, przy spodniach się poddałem – tych zabrakło w ogóle. Przez chwilę zastanawiałem się nad stosownością pojawienia się w cudzym salonie w półnegliżu, w końcu zwyciężył posterotyczny pragmatyzm; skoro ktoś skutecznie spacyfikował moją południową bramę (przebierając się, zauważyłem cienką czerwoną nitkę ciągnącą się od pośladków aż do prawego kolana, niechybnie krwawą pozostałość po zabawie), z pewnością zniesie też widok moich łydek. Nie dywagując dłużej, zaczerpnąłem powietrza, poprawiłem fryzurę i pewnym krokiem pomaszerowałem do salonu. A tam zamarłem z przerażenia.

Przy śnieżnobiałym fortepianie, centralnym elemencie wyposażenia wnętrza, siedział bulwiasty karzeł. To on grał koncert Schuberta, z dużym wyczuciem, ale i emfazą. Przedwcześnie wyłysiałą czaszkę okalał wieniec włosów, na nalanej twarzy kwitło kilka soczystych brodawek, a w oczach (gdy tylko zaległo na mnie ich frenetyczne spojrzenie) dostrzegłem nieznośną życzliwość.

– Nareszcie wstałeś! Już się martwiłem, że coś ci dolega. Mam nadzieję, że Edward cię nie obudził?

Miał na myśli lokaja. Właśnie zauważyłem go przy oknie, czaił się między zasłonami jak łasica gotowa do skoku. Wciąż wyczuwałem z jego strony pogardę, dlatego szybko skupiłem uwagę na karle.

– Nie, zachował się… – Spojrzenia moje i Edwarda zderzyły się w powietrzu i rozpadły z trzaskiem na miliony kawałeczków. – …niezwykle życzliwie. Uratował mi ranek, rzec można. Podsumował tym samym niewątpliwie ciekawą noc. A skoro już mowa o nocy, czy my…

– Cokolwiek – wyszeptał karzeł, oblewając się pełnokrwistym rumieńcem. – Nie spotkałem w tym kraju nikogo o takiej kreatywności i szczerej odwadze. Jesteś apostołem ekstazy. Ujeżdżałeś mnie jak napoleońska kawaleria pod Somosierrą…

– O Boże – jęknąłem, wyobrażając sobie honor kawalerzysty.

Niewiele z niego zostało. Powiewał na wietrze rozpusty, świecąc gołą dupą i poczuciem upokorzenia.

– Mnie też się podobało. – Uśmiechnął się i uderzył w klawisze.

Moja rozpacz rozpłynęła się w atonicznym akordzie. Próbowałem pomyśleć o czymś wesołym, ale nic nie przychodziło mi do głowy, dlatego rozejrzałem się po salonie. O ile sypialnia urządzona była nie tylko kunsztownie, ale i z wyraźnym gustem, o tyle salon przypominał koszmar rodem z romantycznych rojeń pensjonarki. Niemal wszystko, od ścian po meble, miało tu odcień jasnego różu, wszechobecność pikowanych poduch nasuwała skojarzenie z domem uciech doprawionym szczyptą szaleństwa pod postacią figury białego jelenia ustawionej przy fortepianie. Miałem wrażenie, że zły święty Mikołaj odlał ją z marzeń niewinnych dzieci, odebrawszy im uprzednio prezenty.

– Niewykluczone, że dzięki tobie wreszcie pokocham wasz kraj. Miałem z tym dotychczas problem. Warszawa jest straszliwie niekoherentnym miastem. Z jednej strony urocze okolice Łazienek czy tej nowej dzielnicy na południu, klimatyczne Stare Miasto, z drugiej zaś bezkresne połacie brudu i niedbałości od wschodu na zachód, i ta nieszczęsna rzeka, którą traktujecie z niezrozumiałą niechęcią.

Dopiero teraz zorientowałem się, że karzeł mówi do mnie perfekcyjną francuszczyzną. Skojarzyłem to z portretem na ścianie sypialni. Nie omieszkałem też pogratulować sobie siły intelektu – mimo alkoholowej poniewierki automatycznie uruchomił zasoby obcego języka.

– Czym się zajmujesz na co dzień, drogi… – Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam jego imienia. – …drogi przyjacielu z zachodniej cywilizacji?

– Mam na imię Julien. Miałeś prawo zapomnieć, nie przeczę, po tych wszystkich substancjach… Jestem ambasadorem Republiki Francuskiej w Warszawie.

Zamarłem.

– Czyli portret nad drzwiami sypialni przedstawia…

– Alberta Sarrauta, naszego premiera.

– Czy wasz premier reprezentuje Front Ludowy?

– Skądże! – obruszył się Julien. Nerwowo nawinął na palec siwy strąk włosów znad ucha. – Został nominowany przez Partię Radykalną. Nasi socjaliści gardzą takimi jak ja.

Odetchnąłem z ulgą. Świadomość nocy spędzonej z tym wytworem nietrzeźwego Boga wciąż paliła moją duszę, ale przynajmniej był konserwatystą. Zrobiło mi się jakby lżej i nawet pozwoliłem sobie na uśmiech.

– Czy mógłbyś mi przypomnieć, co wczoraj robiliśmy? – zapytałem. – Mimo najszczerszych chęci napotykam w głowie wielką czarną dziurę…

– Ależ oczywiście. – Jego usta wykrzywiły się w podejrzanym uśmieszku. – Poznaliśmy się na kolacji u Fukiera. Rozmawialiśmy o nadchodzących wyborach parlamentarnych, groźbie remilitaryzacji Niemiec i przypakowanym kelnerze. Potem pojechaliśmy do tego słynnego kabaretu z tancerkami i szansonistkami…

– Adria…

– Tak, Adria. Bawiliśmy się świetnie, wyraziście zaznaczyłeś swoje stanowisko polityczne. Następnie udaliśmy się do Weneckich Lusster…

– Pojechaliśmy do Lusster? Słodki Jezu – wyjąkałem.

Nie wróżyło to nic dobrego. W Lusstrach stale rezydował mój ulubiony dostawca koko. Miałem też skłonność do wydawania tam ogromnych sum na szampana i przegrywania w karty, a że lokal, jako typowa afterownia, otwierał się późno, docierałem tam zwykle już zalany w sztok.

– No tak. Na miejscu tańczyliśmy, dużo śpiewałeś, znów wygłaszałeś rozmaite teorie, a także…

– A także…?

– Całowaliśmy się. – Kostropaty karzeł przypominał teraz trzynastoletnią dzierlatkę, ofiarę pierwszych miłosnych uniesień.

Całe moje wnętrze jęknęło z egzystencjalnego bólu.

– Co takiego śpiewałem? I jakie teorie…

Przerwał mi dzwonek telefonu. Odebrał Edward. Zamienił z rozmówcą kilka słów i przekazał słuchawkę Julienowi.

– Tak? Oczywiście. Niezwłocznie. – Odłożył słuchawkę. – Za chwilę będzie tu policja. Wysłano już dwa pojazdy. Najkorzystniejszym wyjściem byłaby chyba twoja ewakuacja.

– Moja ewakuacja? Ale jak to? Czego może chcieć ode mnie policja?

– Noooo… Nie zachowałeś się wczoraj najpiękniej. W Adrii… – Zawahał się. – Powiedzmy, że mogą mieć do ciebie kilka pytań.

– Ale tu nie wejdą. Przecież ambasada to wasz teren. Eksterytorialność, brak polskiej jurysdykcji, takie tam.

– Niestety. – Julien chrząknął z zakłopotaniem. – Kiedy przyjmuję… ekhm… gości… opuszczam rezydencję. Na takie okazje wynajmuję dom. Właśnie w nim jesteśmy.

Chyba zbladłem, bo pogarda na twarzy Edka jakby zelżała. Podbiegłem do okna. Dwa wozy policyjne już parkowały przy bramie wjazdowej. Wyskoczyło z nich trzech granatowych policjantów i dwóch smutnych panów w szarych garniturach. „Niedobrze” – pomyślałem.

Dynamika tego ranka zdecydowanie mnie przerosła. Nadeszła pora na stanowcze działania.

– Czy mógłbym skorzystać z telefonu na osobności? – spytałem. – Mam pewne prywatne kwestie do wyjaśnienia.

– Oczywiście! Poproszę Edwarda, żeby zajął się policjantami. Przetrzyma ich w salonie na dole, to powinno ci dać trochę czasu. W razie czego jest tu tylne wyjście!

Chwilę później siedziałem przy biurku w sypialni, czekając na zgłoszenie się telefonistki.

– Z kancelarią prawną Farbenlehr, Kuratow i Goldfinger z ulicy Kruczej poproszę.

Ku mojemu zdumieniu odebrał Samuel, a nie jego sekretarka. Najwyraźniej spodziewał się mojego telefonu.

– I co, jak jest? – zapiszczał charakterystycznym falsetem. – Poszerzyłeś na użytek własny definicję urody? Wsparłeś wyposzczonego żabojada gestem pełnym humanitaryzmu? Może potrzebujesz pomocy prawnej?

– Samuelu… – szepnąłem, wpatrując się tępo w ebonitowe krągłości aparatu. – Najuprzejmiej cię proszę, opowiedz mi, co się wczoraj działo. Ale spokojnie i powoli.

Perlisty śmiech przyjaciela nieprzyjemnie zagrał mi w uchu.

– Jest weselej, niż myślałem. Naprawdę nic nie pamiętasz? No cóż, musimy zacząć od Adrii… A spotkanie u mnie pamiętasz?

– Nie – szepnąłem.

– Zaczęliśmy we dwóch, nad butelką jakiegoś francuskiego wina przyniesionego przez klienta. Niespecjalnie dobre, ale dwie lampki wypiłeś. Potem dołączył Farbenlehr z dwiema gojkami, nie najcięższych obyczajów, chociaż co ja tam wiem, może po prostu są wyzwolone. Było trochę obcałowywania, krzyków, muzyki i pikantnych pogawędek. Na tym etapie zachowywałeś się jeszcze niezwykle kulturalnie. Spławiłeś moją uroczą żonę, kiedy zaczęła bombardować nas telefonami. Potem pojechaliśmy na kolację do Fukiera…

– To wiem. I tam poznałem tego karła?

– Zaraz, zaraz. O karle za chwilę. Najpierw dużo zjedliśmy, szczególnie smaczna była sarnina zapiekana z…

Na wspomnienie krwistego mięsa poczułem masę krytyczną wzbierającą w przełyku.

– Samuelu, błagam cię, nie mów o jedzeniu. Skup się na sprawach istotnych.

– A więc karzeł, tak. Najpierw rozmawialiście o sprawach zagranicznych, potem chyba o wskaźnikach giełdowych, nie pamiętam dokładnie. Trochę mnie zaskoczyłeś, omawiając ze szczegółami wszystkie ideowe zwroty proroka Mahometa, wskazując na wewnętrzną niezgodność licznych zapisów Koranu i twoje ulubione cytaty. „O ludzie! Bójcie się waszego Pana / Który was stworzył z jednej istoty / I stworzył z niej drugą do pary / A z nich dwojga / Rozprzestrzenił wiele mężczyzn i kobiet / Bójcie się Boga / O którego jedni drugich pytacie / I czcijcie łona!”[1] Emfazę położyłeś oczywiście na ostatni wers, śmiechu było co niemiara. Potem przeszliście do problematyki algierskiej. Roztoczyłeś przed karłem ciekawą wizję rychłego powstania kalifatu paryskiego.

Na dole narastała kłótnia Edwarda z policjantami. Najwyraźniej domagali się niezwłocznego wpuszczenia do domu. Julien zamknął donośnie klapę fortepianu i podszedł do lustra. W szczelinie uchylonych drzwi widziałem, jak przygląda się uważnie swojemu odbiciu, składa usta w dziubek i udaje paryską modelkę. Westchnąłem ciężko.

– Co mówiłem o tym kalifacie?

– Coś o konieczności przywrócenia ustroju opartego na chrześcijańskich wartościach. Tu, wybacz, nie zdołałem powstrzymać śmiechu. Ale byliśmy wtedy pijani, więc pewnie nie zwrócił na mnie uwagi. Potem wszyscy razem pojechaliśmy do Adrii, gdzie od progu wdałeś się w przepychankę z oficerami.

– Ułani?

– A jakże, nie bombardierzy przecież. Krzyczałeś coś o szarżach na czołgi i zapachu końskiego łajna o poranku. Jak kwiatowy sok potrafi udusić pszczołę, tak zapach łajna pożera umysłowe siły ułana, zmieniając go w marionetkę szarżującą na czołg.

– Co ty z tymi czołgami? Skup się na akcji.

– To ty, a nie ja. Ty mówiłeś o czołgach. Wracając do rzeczy, w kabarecie było jak zawsze: szampan, kawior i dupy. Jedno się chyba tylko zmieniło: mam wrażenie, że był tam Stary Popierdol.

– Ten Stary Popierdol?

Nie mogłem w to uwierzyć. Słyszało się, co prawda, że w jesieni życia ten przerażający dziad zaczął chodzić do klubów, ale nigdy nie widziałem go w żadnym na własne oczy.

– Nie kto inny. Przy jednym ze stolików siedziała grupa posłów ozonu i jakieś zamaskowane towarzystwo. Bardzo wyrafinowane maski, uważasz, coś brazylijskiego, amerykańskie skórzane ochraniacze na twarz, ale i proste, choć piękne, maski weneckie… W każdym razie miałem wrażenie, że on tam siedzi. W jednej z tych masek. I faktycznie, coś było na rzeczy, kelnerki jakby plotkowały.

– Dlaczego stamtąd wyszliśmy?

– No bo… – Samuel wyraźnie się zawahał. – Po przetańczeniu kilku kawałków uznałeś, że jest nudno. Pojechaliśmy do Weneckich Lusster, a tam…

– Już się domyślam. Powiedz mi, dlaczego, do jasnej cholery, jest tu policja?

– Jaka policja?

– Granatowa! Polska policja, a jaka ma być, NKWD? Próbują tu wejść od dobrych paru minut!

Faktycznie, na dole robiło się coraz goręcej. Do Edwarda dołączył teraz Julien, obaj przekonywali oficerów, że na górze nie ma nikogo. Samuel jęknął.

– A mówiłem ci, żebyś się zamknął…

– Kiedy, gdzie i w jakiej sprawie?

– Jeszcze w Adrii. Kiedy szansonistka, wyjątkowo urocza panienka, skończyła swój popisowy numer, zacząłeś rzucać pustymi butelkami po szampanie w portret Rydza-Śmigłego. Dołożyłeś do tego kilka epitetów w rodzaju „sławojki budować, a nie politykę wojskową robić”. Natychmiast dopadło cię paru tych ułanów, szamotaliście się i pewnie by ci wpierdolili, gdyby reszta gości nie skorzystała z okazji do wszczęcia bójki. Wszyscy zaczęli tłuc się ze wszystkimi, a my szybko nawialiśmy do Lusster.

– Czyli obraza majestatu?

– Znieważenie marszałka RP. Chyba że masz coś innego na sumieniu?

Poprosiłem Samuela, by czekał przy telefonie na wypadek mojego aresztowania. Poświęciłem kilka sekund na głęboki facepalm, a potem szybko przebiegłem do salonu. Za oknem południowe słońce topiło ogród w urzekającym złocie. W innych okolicznościach zapewne doceniłbym jego piękno, teraz jednak miałem ochotę dołączyć do tej kompozycji własne barwy jesieni. Wyszedłem na parapet i zacząłem schodzić po rynnie, modląc się, by wytrzymała. Na dole wyjrzałem zza węgła i stwierdzając brak mundurowych na zewnątrz budynku, pobiegłem przez ogród do płotu. Po chwili byłem już na następnej posesji. Goniły mnie tylko poczucie niesmaku, lęk przed więzieniem i głęboka, niejasna tęsknota, nierozpoznane pragnienie, którego istotę miałem pojąć dopiero za kilkadziesiąt godzin.

[1] Koran, sura 4 – Kobiety, 1, www.mzr.pl/koran/ (dostęp 26 listopada 2019).

2

Przestarzała hispano-suiza nie dorównywała komfortem mercedesowi 500K. Porównania z jego właściwościami trakcyjnymi, głównie dzięki zastosowaniu podwójnego wahacza przedniej osi, nie wytrzymywało żadne inne auto. Skok tłoka, stopień sprężania, moment obrotowy – wszystkie te wskaźniki były… niezwykle ważne, schodziły jednak na drugi plan wobec pytań, skąd wziąłem się w tym samochodzie, dokąd jadę i w jakim celu.

Nie ulegało wątpliwości, że nadjeżdżam Marszałkowską w stronę Dworca Głównego, daleko z tyłu zostawiwszy mauzoleum Piłsudskiego. Wcisnąłem pedał gazu aż do podłogi. Charakterystyczny syk uruchamianej sprężarki Roots nasycił mnie ciepłem i słodyczą, jakbym wypił filiżankę rosołu na pszczołach. Samochód mruczał jak wściekły kocur, ale wsłuchiwał się w każdy mój gest. Skręciłem w Aleje Jerozolimskie, a następnie zaparkowałem na przydworcowym placu. Ciało doskonale wiedziało, co robić, wyprzedzało bezwładny umysł, jakby przeszczepiony z innej rzeczywistości. Pełną piersią wdychałem specyficzny smród warszawskiej ulicy, zlepiony z rzadkich spalin, końskiego gówna i przegniłego drewna niezliczonych wozów drabiniastych i dorożek. Lawirowałem między nimi, wzbudzając panikę koni i wściekłość woźniców. Ciężka przyszłość miała dopiero nadejść, byłem więc spokojny, niemal szczęśliwy.

Przyjechałem po Klausa. Przypomniałem to sobie zaraz po wyjściu z samochodu (dwóch żebraków biegnie w moją stronę z wyciągniętymi rękami, trzymają jakieś szmaty, pewnie chcą umyć szyby, policjant strzegący parkingu przegania ich pałką i staje obok auta). Decyzję o emigracji podjął jeszcze w zeszłym roku, najpierw myślał o Stanach Zjednoczonych, ale przekonałem go do Polski. „Stany, uważasz, są krajem ustabilizowanym i spokojnym. Czeka cię tam sprawiedliwy wyścig przedstawicieli białej ludności i zaobserwujesz ścisłą korelację między stopniem swojego wysiłku a pozycją majątkową” – opowiadałem. „– Wszystko, co właśnie powiedziałem, to oczywiście kompletna bzdura, życiowa pomyślność jest kwestią szczęścia, a w Polsce po prostu nie będziesz miał co do tego wątpliwości. Poza tym jesteś człowiekiem wrażliwym. Bez ciągłych bodźców z zewnątrz umrzesz z nudów, a co będzie cię wkurwiało w dobrze zorganizowanym kraju? U nas nigdy nie zabraknie ci frustracji”. Zgodził się niemal natychmiast i za moim pośrednictwem wynajął od grubej żydowskiej lekarki mieszkanko przy Piusa XI.

„Co zdarzyło się w moim życiu od wczorajszego ranka?” – myślałem, pokonując marmurowe stopnie i wkraczając do monumentalnej hali pachnącej wiosennym morzem światła. W jego głębinie buzował ludzki plankton, jak płynna lawa w kraterze Etny. Pociąg z Berlina wtaczał się na pierwszy peron. Czekali tam już elegancko ubrani bliscy podróżnych, babiny oferujące tani nocleg, żydłaki handlujące pastą z cieciorki i mundurowi rozmaitych formacji, popatrujący groźnie to na siebie, to na kłębiący się tłum.

Spostrzegłem Klausa. Mocował się z walizką w drzwiach pierwszego wagonu. Ucałowaliśmy się serdecznie, a usłużny peronowy pociągnął za nami bagaż. Czynił to z uśmiechem, wzmocnionym przez kilka złotych, które rzuciłem mu bardziej dla efektu niż z rzeczywistej potrzeby serca.

– Przywiozłeś mi marcepan? – spytałem.

– Tobie marcepan, sobie pół roku egzystencji. Wyobraź sobie, że Deutsche Bank zwolnił wszystkie moje oszczędności, a przecież jako podłemu zdrajcy narodu mieli mi je podpierdolić.

– Zablokować. Wstrzymać możność dysponowania nimi.

– Czyli podpierdolić.

– A jak nasze knajpy? Coś w ogóle jeszcze działa?

– Oczywiście. Żaden bar się nie zamknął, stosują przeważnie strategię asymilacyjną: chorągiewki ze swastykami, portrety Führera nad wejściem do sali okolone kwietnymi wieńcami, antysemickie wątki w programach kabaretowych. Transy masowo wstępują do NSDAP. Niestety, nie ma już SA, w której wszyscy czuli się jak w domu, sporo najbardziej przegiętych koleżanek skończyło w Dachau… Istnienie barów nie zmienia jednak wszechobecności szaleństwa, nienawiści, wymuszonego zaniku naszej kultury, aresztowań i wieści o torturach na posterunkach policji. Mimo tego oni… chyba wciąż są szczęśliwi.

– Szczęśliwi to ludzie, co uszy i inne zmysły potrafią zamykać jak oczy – oznajmiłem z braku pomysłu na lepszy komentarz.

Wsiedliśmy do auta i z piskiem opon ruszyliśmy spod dworca.

– Długotrwałe szczęście traci na wartości już przez swoje trwanie. Co tu o nas mówią? O nas, Niemcach. Czy idziemy za daleko? Czy moja ojczyzna ośmiesza się paroksyzmami nienawiści do Żydów?

– Mówią na ogół źle, ale nie z powodu nienawiści do Żydów. Ozon was kocha i nie znosi jednocześnie. Oni jednak chwile najwyższej przyjemności kojarzą z cierpieniem…

Klaus odwrócił się, chcąc powiedzieć coś bolesnego. Dodałem gazu, wyminąłem dorożkę i prawie władowałem się w dwukółkę z warzywami ciągniętą przez wychudzoną chabetę. Końskie gówno z ponurym mlaskiem wbiło się w szczeliny jezdni, między kocie łby.

– Paragraf sto siedemdziesiąty piąty. Prześladowania rasistowskie. Strach.

– Co proszę?

– Kluby dalej działają, ale tylko dzięki łapówkom i cichemu wstawiennictwu nielicznych wysoko postawionych pedałów w strukturach Partii. Połowa naszych znajomych siedzi. W Moabicie, w Dachau… Podobno na posterunkach policji ruchają ich kijami od szczotek, w pierdlu zamykają z kryminalnymi… Przymusowe przejęcia żydowskich sklepów. Ucieczki intelektualistów, zapisy cenzorskie…

Nasza rozmowa mogła tak wyglądać. Wydarzenia mogły też przebiegać zupełnie inaczej, sprawy zależały od jednego przycisku, opatrzonego niebieskim krzyżykiem.

Spostrzegłem Klausa. Mocował się z walizką w drzwiach pierwszego wagonu. Ucałowaliśmy się serdecznie, a usłużny peronowy pociągnął za nami bagaż. Czynił to z uśmiechem, wzmocnionym przez kilka złotych, które rzuciłem mu bardziej dla efektu niż z rzeczywistej potrzeby serca.

– Gdzie dziś pijemy? – spytałem.

– Nie mam, kurwa, pojęcia. Nie wiem, czy w ogóle coś przełknę, Berlin absolutnie zwariował. – Klaus wbił się do auta, a ja nacisnąłem pedał gazu, gdy tylko boy zatrzasnął drzwi bagażnika. – Całe pedalstwo przeniosło się do katakumb. Wódka leje się w mieszkaniach ukrytych przy ciemnych uliczkach zupełnie nieimprezowych dzielnic, trzeba się najpierw do nich dowlec, wywąchać ciepłe ośrodki rozkoszy jak wąż odnajduje ciepłotę swoich ofiar w tropikalnym lesie. Kryzys nikogo już nie obchodzi, Wehrmacht wkroczył do Nadrenii, ruszyły programy robót publicznych. Niemcy przejmują kontrolę nad żydowskimi zakładami. Krupp, Porsche i Opel czołgają się w korytarzach rezydencji Führera skuci brylantowymi kajdankami. Nowe millenium nadchodzi dopiero teraz. Z czterdziestoletnim opóźnieniem.

Podałem Klausowi puszkę z koko. Mój wierny przyjaciel starannie usypał niewielki kopczyk między ścięgnami kciuka, zagiętego wysoko jak erekcja młodego kozła, ale jechałem zbyt szybko; wdzierający się przez okna wiatr zwiał mu kokainę wprost do oczu. Zaklął po niemiecku, tarł powieki, co oczywiście spowodowało jeszcze większe pieczenie, kichał, spluwał na jezdnię. Obserwując unoszący się wokół biały pyłek, wdychając go chciwie do płuc, rozsmarowując językiem po dziąsłach, rozkoszując się setkami wyobrażonych igiełek kłujących u nasady zębów, czułem, że nasza przyjaźń jest jak to przednie koko: paląca, niezrównana, wieczna.

Mieszkanie Klausa. Białe ściany pokryte wizerunkami rzymskich żołnierzy w boju. Zwarte grupy uzbrojone w krótkie miecze, kryjące się za ogromnymi tarczami. Tandetny obraz – podróbka Modiglianiego. Przeszklone drzwi, skórzane kanapy, szezlongi. Na stoliku karafka z rżniętego szkła, pełna ormiańskiego koniaku. Prezent dla Klausa ode mnie, a wcześniej dla mnie od attaché kulturalnego sowieckiej ambasady, skądinąd całkiem uroczego jak na rezydenta NKWD.

Obserwując Klausa starannie segregującego przywiezione papiery, powoli zacząłem przypominać sobie wydarzenia ostatniego dnia. Napływały w formie krótkich, kilkudziesięciosekundowych filmików, zmontowanych dla właściwego efektu w dłuższe sekwencje. Momenty najważniejsze sygnalizowano zbliżeniami i zmianą gamy barwnej na bardziej pastelową, o wyższej wrażliwości świetlnej. Ojciec, gruby jak zawsze, macha mi przed oczami czekiem na trzy tysiące złotych, błękitne szlaczki atramentu lśnią jak prawdziwe brylanty, wyciągam rękę, strużka śliny spływa mi z kącika ust i spada na blat stołu. Ojciec drze czek i ciska mi w twarz zgniecioną kulkę papieru; próbuję ją złapać, ale mi się to nie udaje, czek ląduje w filiżance herbaty.

– Nie będziesz, skurwysynu, przynosił nam więcej hańby! – krzyczy.

– Nie obrażaj matki.

Ojciec dopada mnie błyskawicznie, jak spasiona pantera, i prawie udaje mu się mnie uderzyć.

– Koniec z utrzymywaniem! Koniec z ciągłymi transferami gotówki! Myślisz, że tych parę godzin w tygodniu, które spędzasz na opieprzaniu się w biurze fabryki, jest warte kilka tysięcy złotych? Gówno! Masz wziąć ślub. Zaraz. Natychmiast. Nie zniosę dłużej tych złośliwych docinków, krzywych spojrzeń, a przede wszystkim marudzenia księdza Maksymiliana. Małżonkę poznasz na dzisiejszym balu u Tarnowskich. I tak się tam wybierałeś, prawda? Dla odmiany zrobisz w życiu coś konstruktywnego.

„Przerażająco patetyczna oracja” – pomyślałem, wypijając kieliszek koniaku. Wcześniej stuknąłem się z Klausem. Zakończył już porządki i zabrał się do instruowania mnie, co powinienem czynić.

– Oczywiście ożenisz się z tą pindzią, kimkolwiek będzie – powiedział. – Może przecież okazać się fajna i chodzić z nami na dupy. A kiedy zrobimy się za starzy na dupy, będzie ci gotować zupki. Albo zabawiać cię rozmową. Jest spora szansa, że to nie kretynka. Nie podejrzewam twojego ojca o celowanie niżej niż stara arystokracja, więc pewnie dziewczę napierdala od dziecka na fortepianie, jeździ konno i czyta francuskich klasyków w oryginale. Nudzić się nie będziesz. Zresztą już w Berlinie każdy wiedział o twoim lesbijskim odchyleniu… Na towarzystwie panny możesz tylko skorzystać! Widzę same pozytywy!

Poznaliśmy się jesienią 1928 roku, kilkanaście godzin po moim przybyciu do Berlina. Ledwo zdążyłem wprowadzić się do mieszkanka na Prenzlauer Berg, ledwie po raz pierwszy pojawiłem się na uniwersytecie, a już mnie dopadł, jakby pijany los nie pozostawił nam innej możliwości. Szliśmy do Tiergarten przez gęstą magmę zapachów, jakich nigdy wcześniej nie czułem w Polsce: dym najlepszych cygar przeplatał się z wonią pieczonej kiełbasy, ciężkie damskie perfumy nie zdołały zamaskować smrodu potu i uryny bijącego od weteranów, żebrzących wszędzie, gdzie się dało – pod ścianami domów, na skwerach, pod drzewami w parkowych alejkach. To akurat widziałem już w Warszawie: weterani Cudu nad Wisłą, kilka lat wcześniej wynoszeni na piedestały, dziś upadli, cuchnący, straszący nagimi kikutami kończyn. Nie było ich jednak tak wielu jak tych w Berlinie. Odnosiło się wrażenie, jakby cała niemiecka armia zaległa w rynsztoku, na komendę pogrążając się w najgłębszym wykluczeniu, śmierdząc, cierpiąc, epatując wersalskim upokorzeniem.

Klaus prowadził mnie przez Tiergarten do willi w Charlottenburgu, gdzie czekali już nam podobni, a ja – przewidując najbliższą przyszłość – udawałem, że nie dzieje się nic, czego do tej pory nie zaznałem, mimo straszliwej paniki paraliżującej wszystkie moje zmysły. Na gnijących liściach z nienaturalnym mlaskiem odbijały się podkute buty żandarmów. Gdzieś daleko odbywał się wiec jednej z partii, wówczas nie mogłem jeszcze wiedzieć której. Czy właśnie tego dnia po raz pierwszy ujrzałem siebie jako podczłowieka, z oczami podkreślonymi węglem rozmazanym przez łzy niezgody na okrutną rzeczywistość, w zdrowym ciele więżącą porażoną duszę? Zobaczyłem eleganckich mężczyzn, przypakowanych marynarzy i powyginane cioty w wydekoltowanych sukienkach. Uciekłem, bez litości chłostany przez jesienną ulewę. Wspomnienie pozostało, ale tamten strach i paniczny wstyd odeszły w niepamięć, rozpłynęły się w niebycie jak łzy w deszczu.

3

Zatrzymałem hispano-suizę na ubitej drodze obok placu skrytego w dębowym zagajniku. Nieco dalej zaczynał się szeroki pas wodnych trzcin, a za nim mętna kipiel jeziora, pomarszczona jak skóra rozpędzonego buldoga filmowanego w zwolnionym tempie. Wyfiokowany parkingowy przejął ode mnie kluczyki; za nim czekały dwie skąpo ubrane dziewoje ze srebrnymi tacami. Piętrzył się na nich kawior ułożony na miniaturowych blinach, otoczony wianuszkiem pucharków wypełnionych szampanem. Wypiliśmy, a jakże, zakąsiliśmy kawiorem (zauważyłem, że suknie dziewcząt nawiązują do rosyjskiej mody przedrewolucyjnej), po czym uprzejmy ochroniarz wskazał nam dojście na pomost. Czekała tam na nas długa drewniana łódka, jakby wyrzezana z pojedynczego pnia. Przy starannie zamaskowanym silniku siedział półnagi młodzieniec w skórzanym hełmie, ze sztuczną brodą i myśliwskim nożem u pasa. Drugi, odwrócony do niego plecami, klęczał na dziobie w charakterystycznej pozie, którą może przybierali Wikingowie, choć mogła też być wynikiem idiotycznej konwencji przyjętej przez organizatorów balu, niemających zapewne pojęcia o zwyczajach dzikich ludów Wschodu i Północy, a próbujących odwzorować tu mroczny świat Rurykowiczów.

Odpłynęliśmy od brzegu, sącząc szampana (Klaus zabrał dwa dodatkowe kieliszki) i słuchając idiotycznej introdukcji w wykonaniu Wikinga siedzącego na dziobie. „Zabieramy was – mówił – do dawnej Rusi, krainy, w której możliwe było wszystko, której kultura, nabrzmiała złotem i brylantami, idealnie komponowała się z militarną potęgą, zdolną odeprzeć każdą inwazję. Dziś jednak nie stoczycie żadnego boju. Dziś pogrążycie się w rozkosznych odmętach jadła i napoju, zatańczycie do muzyki najlepszych bandów białego Paryża, będziecie całować najpiękniejsze usta między Smoleńskiem a Władywostokiem…”

– A więc nie jesteście Wikingami? – przerwałem mu.

– Nie, chyba kozakami dońskimi. Albo żołnierzami Ruryka. Skoro już pan pyta, to chuj ich wie.

– Skoro już o chuju mowa – ożywił się Klaus – to ile byście sobie zażyczyli za…

Kopnąłem go precyzyjnie w piszczel tuż pod kolanem. Nie miałem wyjścia; znajdowaliśmy się na środku jeziora, a chłopcy – mimo że w tej chwili zobowiązani służyć gościom – byli niezgorzej zbudowani. Klaus wrzasnął i runął na dno łodzi, roztrzaskując kieliszek o krawędź burty.

– Och, ty niezdaro! – Pomogłem mu stanąć na nogi.

– Pięknie pan mówi po polsku. – Dziobowy zagadnął Klausa i pomógł mi go podnieść. – Słyszę tylko lekki akcent… Skąd pan jest?

– Jest Szwajcarem – skłamałem z uśmiechem.

Nie schodził mi z twarzy od chwili, w której suknia kelnerki rozdającej szampana skojarzyła mi się z miękkim materiałem giezła noszonego przez Zofię, gdy po raz pierwszy całowałem ją namiętnie na tydzień przed wyjazdem do Berlina na studia. Zrobiłem to z miłości czy z przekonania, że teraz mogę już sobie pozwolić na wszystko, bo i tak za żaden z moich czynów nie poniosę odpowiedzialności?

Dwie minuty później łódka przepłynęła pod wzniesionym na wodzie portalem zwieńczonym solidnej wielkości popiersiem Aleksandra Newskiego i przybiła do pomostu na wyspie. Przejęli nas dwaj kelnerzy ubrani bez skojarzeń – w proste eleganckie garnitury – i wprowadzili do pałacyku. Na dziedzińcu aż roiło się od czołowych postaci warszawki: malarzy, aktorów, pisarzy, posłów na sejm, wykolejonych polityków; byłem gotów przysiąc, że dostrzegłem nawet kilku ułaskawionych terrorystów. Przy ogrodowym barze Jarosław Iwaszkiewicz emablował młodego rozczochranego chłopaka w marynarce narzuconej na T-shirt z napisem „ELIGIUSZ NIEWIADOMSKI RULEZ”.

– A to ciekawe. – Ruszyłem do baru, ciągnąc za sobą Klausa.

Na miejscu zamówiłem dwa szprycery i płynnym ruchem wśliznąłem się między Iwaszkiewicza a zbuntowanego młodzieńca.

– Iwacha! – Ucałowałem pisarza w oba policzki. – Kim jest twój uroczy kolega w absolutnie ironicznym podkoszulku?

Nieletni hipster wyraźnie się zarumienił, odkaszlnął i spojrzał na trawę ze starannie wystylizowaną miną mającą wyrażać totalną obojętność. Wyszło mu to dość nieudolnie. Iwaszkiewicz nie wyglądał na zadowolonego.

– Tooo… ekhm… Poznajcie się, panowie. Jakub hrabia Berg, mój stary przyjaciel z kręgów… intelektualnych. Winicjusz Rezun, mój nowy przyjaciel z kręgów…

– Jak mniemam, z kręgów sztuk pięknych? – spytałem z uroczym uśmiechem, uścisnąwszy dłoń hipstera. Była miękka jak prawidłowo przyrządzone przegrzebki. – Miło mi cię poznać, Winicjuszu.

– Wystarczy Wi – odpowiedział w przestrzeń.

Spojrzenie jego, spod znaku pieczołowicie wystudiowanej pogardy przyprawionej nutką pożądania, utkwiło gdzieś daleko, w sekcji dętej przygrywającej nam jazzowej orkiestry klubu Pamiat’ Wrangla z XIII Dzielnicy Paryża. Zastanawiałem się już, co odpowiedzieć, doszukując się pomruku aprobaty w oddali, kiedy rzuciło się na mnie skromnych rozmiarów żydzisko. Ucałowało mnie donośnie i zaciągnęło do budynku.

– Jedenaste – syknął Samuel – nie będziesz Iwaszkiewiczowi rwał, co do niego należy. Zwłaszcza w miejscach publicznych i przy bezpośrednio zainteresowanym.

Odwróciłem się, złakniony nowej znajomości (Wi powrócił do nieuważnego słuchania Iwachy, ciekawe co mu ta stara ciota opowiadała?), ale nie śmiałem zaprotestować.

– A w ogóle to dziękuj, że jesteś jeszcze na wolności!

– Dlaczego miałbym nie być? – spytałem.

– Dlaczego? Nie dalej jak wczoraj rozmawialiśmy o tym przez telefon. Dewastacja wizerunku marszałka RP, ogólne plwanie na godność Państwa i Narodu…

– A tak, godność. Teraz sobie przypominam. Rzeczywiście, podobno plwałem. Dlaczego więc mnie nie zamknęli?

Samuel urósł z dumy. Przy jego rozmiarach nie robiło to specjalnej różnicy, ale pozostało mu brać, co natura dała.

– Skontaktowałem się z policją. Zasypałem ich stertą wniosków. Podpłaciłem sędziego śledczego. Nie spodziewaj się rychłego aresztowania. Farbenlehr, Kuratow i Goldfinger, do usług!

– Szczerze zobowiązany – mruknąłem.

Wychyliłem naparstek wódki porwany z tacy niesionej przez kelnerkę ubraną tylko w siatkowe pończochy i stanik w kształcie podwójnej piramidy.

– Nie będziemy zatem rozmawiać o unormowaniach karnych. Mamy za to do pogadania w przedmiocie prawa rodzinnego. Dzwonił do mnie twój stary.

– O mój Boże.

– Nie inaczej.

– Ona tu jest?

– Jest, jest. Są oboje. Cwany lis nie odstępuje jej na krok. Kazał mi cię namierzyć i niezwłocznie doprowadzić. Pragnie dokonać oficjalnego zapoznania. A ja będę załatwiał formalności związane z zamążpójściem.

– Chuja, a nie oficjalnego zapoznania. Mam dwadzieścia sześć lat i nieustające pragnienie kreowania skandali. Nie mam za to ochoty na małżeństwo ani pierścionka zaręczynowego.

– To pierwsze nikogo nie obchodzi, pierścionek natomiast masz. Tatuś zadbał o wszystko. – Samuel wyciągnął puzderko obite krwistoczerwonym aksamitem i wcisnął mi je do ręki. – Drogi, jak na moje oko. A ja mam dobre oko. Brylant zapewne z południowej Afryki. Przy wręczaniu nie musisz padać na kolanko, ale wypadałoby. Damulka jest z dobrego domu; to Rennenkampfowa.

– Z tych Rennenkampfów?

– Taaaak. Porządna białogwardyjska imigracja. Oczywiście Aryjka. No i ma pieniądze; z pustymi kieszeniami z Rosji nie nawiała.

– Pieniądze są mi potrzebne jak kurze mejkap.

– To się akurat ma zmienić. Z tego, co słyszałem, tatuś nie zamierza dłużej wypłacać synowi dywidendy. O ile oczywiście synek nie zechce pogrążyć jaspisowego rogu w słodkiej zapadlinie tropikalnego deszczu…

– Błagam, przestań, porzygam się…

Widziałem ojca i dziewczynę już od pewnego czasu – stali pod dekoracją z gałęziami jemioły, przy wysokim stole. Talerzyki z jadłem i kieliszki pełne wódki tworzyły na nim wzór pentagramu: srebrzysta wódka skrzyła się na czubkach figury, a talerzyk nóżek w occie tkwił w jej zimnym sercu. W chwilach szczególnego zdenerwowania ojciec miał skłonność do tworzenia konstrukcji geometrycznych z przedmiotów codziennego użytku. Problem się nasilił, od kiedy stary rzucił palenie.

– Nareszcie, ekhm, możesz poznać pannę Julię z Rennenkampfów… Zawsze chciałem… Cieszy mnie, że możecie… Panno Julio, to mój pierworodny, Jakub.

Lekko zawiany i niezwykle zdenerwowany ojciec niemal mnie przestawił, chwytając za ramiona i umieszczając naprzeciwko dziewczyny. Julia dygnęła, a ja skłoniłem się elegancko, nie zginając kolan, składając przepisowy pocałunek w powietrzu, pół centymetra nad jej dłonią. Pachniała udaną polityką zagraniczną.

– Mam ogromną przyjemność – oznajmiłem bez cienia przyjemności – wręczyć szanownej pani ten oto skromny podarunek, który, ufam w to głęboko, stanie u podwalin naszej bliskiej przyjaźni.

Wyjąłem puzderko z pierścionkiem i kątem oka pochwyciłem spojrzenie Samuela. Wykonał błyskawiczną sekwencję łypnięć: na mnie, na Julię, na podłogę i znów na mnie. Trwało to ułamek sekundy, ale było przekonujące na tyle, że bez oporów padłem na kolano i posłusznie jak elektroczłowiek wysunąłem dłoń z otwartym pudełeczkiem. Julia wyjęła pierścionek, założyła go na czwarty palec, obejrzała dłoń z obu stron i uśmiechnęła się uprzejmie. Samuel dał znak, że mogę wstać, zrobiłem to więc, i nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Julia pocałowała mnie w usta.

– Stanęliśmy pod jemiołą – szepnęła z uśmiechem.

Spojrzałem na ojca. Wydawał się zdegustowany. Moja sympatia dla Julii niezwłocznie wzrosła. Ująłem ją za rękę, pocałowałem dłoń raz jeszcze, a następnie objąłem dziewczynę wpół i kilkukrotnie obróciłem ją w ramionach. Zachichotała i utonęła w moich objęciach. Sprawa była przesądzona: Jakub Berg jest w związku i to skomplikowane; Julia Rennenkampf lubi to.

Kilkanaście minut później siedzieliśmy przy stoliku prezydenckim, najnudniejszym miejscu na każdej z podobnych imprez, ale też oferującym najwięcej do wygrania, dlatego mój ojciec nigdy nie odmawiał zaproszenia. Mościcki, człowiek niezwykle interesujący, prawdziwy intelektualista i rozsądny państwowiec, ostatnio dał się poznać także jako skuteczny i aktywny polityk. Niestety, jego małżonka, naznaczona wiecznym piętnem sekretarki, wymuszała osunięcie się konwersacji do poziomu nadmorskiego polderu, podlanego jesiennym przypływem zimnego Bałtyku. Tępotą dorównywali jej chyba tylko sanacyjni watażkowie, w szczególności Rydz i Składkowski. Co ciekawe, ten pierwszy – siedzący naprzeciw mnie i konsumujący przepiórki przy akompaniamencie ohydnego ciamkania – okazywał mi wszelkie oznaki protokolarnej uprzejmości. Mogło to znaczyć, że nie dotarły do niego wieści o moim wczorajszym występku. Podjąłem grę, przychylnie wypowiadając się o dalszych planach normalizacji stosunków z Rzeszą Niemiecką i zaostrzeniu kursu wobec Litwy Kowieńskiej.

– Jak widzicie sprawę wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych? Jakieś typy? – spytał Koc. Popijał z kieliszka wodę (choć podejrzewałem, że może to być wódka).

– Nie wykluczamy, że wystartują w nich jakieś typy! – zażartował hrabia Tarnowski, a uczestnicy zabawy, z Mościckim na czele, roześmiali się uprzejmie, zapewne tylko dlatego, że nie wypadało urazić gospodarza.

– To zabawne, Arturze – oznajmił Sławek, głaszcząc się po rzednącej brodzie. – Pozwolę sobie jednak powiedzieć poważnie: mam nadzieję, że wygra pan prezydent Hoover! Czasy są trudne, a mogą być i gorsze. Druga fala kryzysu uderzy jeszcze mocniej, to pewne. Ostatnie, czego nam teraz potrzeba, to triumf obozu nieodpowiedzialności…

– Również nie popieram demokratów – zgodził się Tarnowski.

Prezydent tylko uprzejmie kiwał głową.

– Zjem tyle jaj przepiórczych – ryknął mocno podchmielony Rydz – w ilu hrabstwach stanu Ohio Hoover wydyma Roosevelta!

– Marka Visconti daje najwyższy komfort pisania w połączeniu z nienagannym dizajnem. – Zyndram-Kościałkowski pokrywał serwetę nieczytelnymi szlaczkami i usiłował wycisnąć ze swojego pióra atramentowe kleksy.

– Wybrałby pan Visconti zamiast Mont Blanc? – spytała Dobrzańska.

– Tak jest, pani prezydentowo!

– Nawet jeśli się okaże, że głupi Amerykanie postawią na Roosevelta?

– Najważniejszą sprawą – przerwał jej Beck – jest teraz ostry kurs antysowiecki w połączeniu z ochroną naszych interesów na Zachodzie. Koniec z naruszeniami praw człowieka w Związku Sowieckim. Musimy się domagać – tu Beck spojrzał surowo na posła brytyjskiego – by niesłusznie aresztowany wybitny twórca Jewgienij Antonowicz Pusyrajot został jak najszybciej uwolniony!

Poseł kiwnął głową, wychylił kieliszek wódki i wrzasnął:

– Free Pusyrajot!

Koszulka „ELIGIUSZ NIEWIADOMSKI RULEZ” błysnęła w tłumie; Wi stał w grupce bepistów i prowadził żywiołową dyskusję z przerażająco zezowatym Wasiutyńskim. Zastanawiałem się nad sensem wyznawania poglądów narodowych przez taką pokrakę. Opowiadając o konieczności zwiększenia przyrostu naturalnego w rdzennie polskich rodzinach w celu stłamszenia groźnych zarodków żydostwa, Wasiutyński nie miał zapewne świadomości, że erotyczne samobójstwo popełnił już w dniu narodzin. Plotki o zaręczynach z Janecką nie wpływały na mój pogląd; Halinka, przy całej swej wewnętrznej delikatności, przypominała dziecko z toksycznego związku żaby z rekinem.

Pogrążony w nienawiści do faszyzmu, dopiero po dłuższej chwili zauważyłem Iwaszkiewicza. Przygnębiony stał przy stoliku; właśnie wychylał kieliszek czystej, najwyraźniej nie pierwszy (pusta butelka stolicznej z czerwoną kartką leżała na stole, krwawiąc z szyjki wysokoprocentowym osoczem).

– Zakazać… – bełkotał. – Zakazać…

– Czego zakazać, Leosiu? – Położyłem mu rękę na ramieniu w pełnym ciepła geście solidarności.

Julia stanęła z drugiej strony i obdarzyła Iwaszkiewicza spojrzeniem, do jakiego zdolne są tylko kobiety o wielkim sercu.

– Powinno się wreszcie zakazać prawilnym udawania pedeków. To może doprowadzić człowieka…

– …na skraj rozpaczy? – uzupełniłem słodko.

Zatrzymałem kelnerkę w męskiej szubie, spod której wyłaniały się odsłonięte piersi. Na głowie miała replikę jednej z kopuł Ławry Peczerskiej; czapa musiała być niewygodna, bo dziewczyna nieustannie balansowała ciałem jak dzikie kocisko szykujące się do skoku.

– Będziemy potrzebować pomocy sprawdzonej przyjaciółki – wyszeptałem z uśmiechem mającym usprawiedliwić to, że właśnie zdejmuję jej z tacy całą butelkę stolicznej, karafkę z sokiem żurawinowym i talerz kiszonki.

Kelnerka okazała się wyrozumiała. Nalałem wódki, szklanki do herbaty napełniłem sokiem, wcisnąłem Iwasze ogórka do zdrętwiałej łapy.

– Jestem wielką fanką. – Julia wzięła go za drugą rękę.

Wypiliśmy. Zakaszlał i otarł usta. Julia wychyliła całą wódkę, nie mrugnąwszy nawet okiem. Byłem pod wrażeniem. Kiedy uśmiechnęła się do mnie, zbierając językiem z warg ostatnie krople, poczułem nadchodzącą erekcję.

– Dziękuję. – Lekko skłonił głowę. – Przepraszam, że ogląda mnie pani w takim stanie.

– Ależ to żaden kłopot, sama naprułam się już dobrą godzinę temu. Co z tym udawaniem pedryla? – Szybko zmieniła temat.

– Aaaa, to. Kojarzycie tego Winicjusza, z którym rozmawiałem jakiś czas temu?

– Ja pamiętam – przytaknąłem.

– W tej sekwencji jeszcze nie uczestniczyłam – odrzekła Julia. – Ale domyślam się, że to ten w białym T-shircie?

– Ten sam – potwierdził Iwaszkiewicz. – No więc rozmawiamy sobie miło, o teatrze, malarstwie, operze… Znakomicie wyedukowany młody człowiek, o niezwykle wysmakowanym guście! Może tylko te poglądy polityczne…

– Powinieneś, Leosiu, zrezygnować z sypiania z endecją – oznajmiłem. – Przyjemność z tego niewielka, wartość kamuflażu żadna. Co prawda oni wszyscy tkwią w szafie, ale o tobie i tak wie cała Europa, więc błagam, przerzuć się na ubogich żydowskich studentów. Albo na import z Konga. W Brukseli masz chyba dostęp do kości słoniowej?

– W Brukseli jestem na służbie Rzeczypospolitej! – Zgromił mnie wzrokiem i walnął pięścią w stół. – W tak burzliwym okresie dyplomacie nie przystoi dawać upustu chuciom.

– Ale już uderzać w moralne podstawy narodowej demokracji przystoi? No ale przerwałem ci. Co dalej z tym Winicjuszem?

– Siadamy przy stoliku, testuję go jak trzeba, delikatne dotknięcie łokciem, muśnięcie dłoni, rozumiecie, żeby sprawdzić reakcje. Bo już wcześniej, kiedy patrzyłem mu w oczka, on się pięknie rewanżował. Wiem, co chcesz powiedzieć, ale to nie było spojrzenie osoby uprzejmej, to był duchowy poryw, na podobieństwo pełnego wiary szturmu dziecięcej krucjaty na Konstantynopol.

– Krucjata dziecięca nigdy nie dotarła do Konstantynopola.

– Przestań się czepiać moich metafor! Rzecz w tym, że był ewidentnie przychylny. Potem dosiadła się dziewczynka, córka jakiejś szychy z gminy żydowskiej, nie pamiętam nazwiska… W każdym razie on ją prawie obejmuje, rączka za oparciem krzesła… A przy tym mnie wciąż wciskał kolano między nogi!

– Może gra na dwa fronty? – spytała Julia.

– Niech sobie kupi jakąś książkę historyczną na temat obcej interwencji w czasie rewolucji bolszewickiej, to się przekona, czym się kończy walka na dwa fronty – warknął Iwaszkiewicz, rozżalony i smutny, nie zdołał jednak ukryć cienia satysfakcji z powodu udanej riposty.

Porzuciliśmy poetę na rzecz szwedzkiego stołu. Dwóch dryblasów w mundurach armii Aleksandra III (Julia uznała to za niestosowne: „To tak, jakby na przyjęciu w ambasadzie węgierskiej przebrać kelnerów za fale Adriatyku”) kładło na nim akurat gigantyczne zwierzę upieczone na rożnie. Był to zapewne baran, choć w pierwszej chwili wzięliśmy go za niedźwiedzia. Z talerzami pełnymi jedzenia wpadliśmy na Klausa.

– Niedźwiedź – wysapał. – Nieźle jak na pierwsze dni emigracji. A mówiłeś, że Warszawa to smętne, zacofane zadupie.

– Mój Boże, ile ten Iwaszkiewicz ma lat? – spytała Julia. – Pewnie pod sześćdziesiątkę?

Roześmiałem się.

– Czterdzieści dwa. Ale twoja ocena jest bliższa prawdy, niż ci się wydaje. Kiedy do niego wpadam, często wydaje mi się, że piję naleweczkę z emerytem. I ta profesorska maniera…

– No właśnie! Przecież to jest, do cholery, wieszcz! Dlaczego zachowuje się jak dzidzia-piernik?

Zacząłem szukać właściwej odpowiedzi. Faza zalotów tylko pozornie wydaje się lekką, łatwą i przyjemną częścią znajomości. W istocie wiąże się z koniecznością podejmowania licznych czynności trudnych i niegwarantujących powodzenia. W fazie tej – bez względu na płeć obiektu pożądania – uwodzący musi wytworzyć dyskursywny fantom, ten zaś jak czarna dziura pochłonie wszystkie emocje wybranka z zakresu od przyjaźni do pożądania. W uzyskanej przestrzeni trzeba następnie wyświetlić obraz miłości idealnie skomponowanej z korzystnie oświetlonymi Matterhornami własnych zalet. W relacji z Julią byłem mniej doskonałym tworem Mahadewy; istotą, na którą kobieta może zrzucać złość. Mężczyzna nie ma śmiałości uciec od wybranki, a kiedy jest zła, musi cierpliwie znosić wszelkie jej fochy i szturchańce. Chciałem odpowiedzieć w sposób jednocześnie zabawny i nacechowany głębią oceny krytycznej, zanim jednak zdążyłem otworzyć usta, dopadł nas Samuel, czerwony jak Czwarta Międzynarodówka.

– Stary Popierdol! – wrzasnął. – On tu jest!

– Żartujesz! – Prawie rozlałem szampana. – Ale że w masce?

– Nie! Bez maski! Doboszyński go przyprowadził! Chodźcie zobaczyć!

Faktycznie, Stary Popierdol we własnej osobie siedział teraz na kanapie bepistów, w pozie Ojca Narodu otoczonego umiłowanymi dziećmi. Wyglądało to trochę jak na socrealistycznym portrecie: Dmowski perorował z rękoma rozłożonymi w geście dobrego nauczyciela, falangiści zaś usadowili się w półkolu, wszyscy lekko nachyleni w stronę mistrza. Szczególnie paradnie wyglądał Wasiutyński, z dłonią wyciągniętą w stronę Dmowskiego jak na Stworzeniu Adama.

– Boże, co za pedał – szepnął Samuel.

– Knują coś, mówię wam. On ich przecież podobno nie lubi. Tam jest jakaś permanentna rywalizacja. Wiedzcie, że coś się dzieje – ostrzegłem.

– Co Dmowski w ogóle tu robi? – spytała Julia. – Słyszałam, że od pewnego czasu siedzi na wsi pod Łomżą.

Chciałem wiedzieć, o czym oni rozmawiają.

– O filmach Siergieja Eisensteina – zaspokoił moją ciekawość Samuel. – Przedtem było o tarocie. Mosdorf rozkładał talię kart i tłumaczył coś Dmowskiemu. Ten słuchał uważnie, patrzył na rozkład, a potem zaczął udzielać licznych porad i wskazówek.

– Roman Dmowski looking at things – szepnęła Julia.

Spojrzałem na nią z podziwem. Coraz bardziej mi się podobała.

– Dziwna sprawa. – Pokręciłem głową. – To wszystko są new born christians, zawsze gardzili ezoteryką.

– Co by na to powiedział Jezus? – zainteresował się Samuel.

– Który?

– Dajmy na to, rosyjski.

– Rosyjskiego już nie ma, jest sowiecki – poprawiłem go. – Pozuje na cokołach z Leninem i kołchoźnikami. Dawny, przedrewolucyjny, powiedziałby pewnie coś w rodzaju: „kurwa mać!”.

Zachciało mi się samotności i świeżego powietrza, powierzyłem więc Julię opiece chłopców i wymknąłem się do ogrodu kuchennym wyjściem. Zaplecze pałacyku robiło równie imponujące wrażenie, co reszta posiadłości. Od tylnego tarasu w stronę widocznych w oddali maneżu i letniego domku dla gości prowadziła okolona drzewami owocowymi szeroka aleja. Wzdłuż korso rozciągały się czworoboczne klomby kwiatowe otoczone krótko ciętym żywopłotem. Klomby zakomponowano z pietyzmem, na podobieństwo eksplodujących kropel ponczu rozlewanego do szpaleru kieliszków. Zapaliłem papierosa i obserwowałem ciemne kształty nietoperzy figlujących w koronach drzew. Było ciepło i przyjemnie.

– Dałby wasza wielmożność popalić?

Odwróciłem się, zaskoczony tak uniżoną prośbą. Stał przede mną chłopak w kitlu podkuchennego narzuconym na nagie ciało i szarych spodniach pokrytych malowniczą siecią plam, najpewniej pochodzenia spożywczego. Na pierwszy rzut oka wyglądał najzwyczajniej na świecie. Sięgnąłem po papierośnicę i dopiero wtedy zmiękły mi nogi, zachwiałem się, przytrzymałem kolumny i wyszeptałem coś bliżej niesprecyzowanego. W lędźwiowym odcinku kręgosłupa eksplodował zmrożony pocisk, rażąc odłamkami nawet najdalej wysunięte nerwy. Doskonale znałem to uczucie. Obiecałem sobie, że nigdy więcej już się nie pojawi; zbyt dobrze pamiętałem Berlin, tego brytyjskiego dandysa, problemy z Lisą. Miłość, ta pieprzona trucizna władająca człowiekiem jak szał, jak ciężkie upośledzenie, odbierająca resztki godności i zdrowego rozsądku, nigdy nie miała już zagościć w moim sercu.

– Co pan powiedział? Czy wszystko w porządku?

– Jestem Królową Śniegu – wyszeptałem.

Podszedł do mnie i podtrzymał, chroniąc przed upadkiem, a jednocześnie pogarszając sytuację, bo gdy poczułem bijący od niego ciężki zapach potu zmieszany z intensywną wonią cebuli, kiedy ciepło jego dłoni uderzyło w mój topniejący opór, łamiąc go wpół, jak chiński mnich jednym ciosem łamie gałąź wiśniowego drzewa, przegrałem z kretesem.

– W moim sercu jest zimno – skłamałem, osuwając się na murek.

Siedziałem bezwładny jak wór kartofli, w wyciągniętej dłoni trzymałem otwartą papierośnicę. Chłopak zapalił, zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym na bok, pokasłując z lekka. Bielmo leniwie spełzało z moich oczu, spojrzałem więc na niego, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Był przeciętnego wzrostu, nieco poniżej metra siedemdziesięciu. Ciemne, skudlone włosy, teraz wilgotne od pary i nieco tłuste, uczesane grzecznie i zwyczajnie. Nos spłaszczony, jakby nieraz zaznał uroków bójki, oczy lekko skośne, po azjatycku wąsko rozmieszczone, ciemne, zwieńczone czarnymi jak proch strzelniczy, gęstymi brwiami, niemal złączonymi, Klingon style. Cofnięty podbródek z uroczym dołeczkiem pośrodku dopełniał obrazu przeciętności, która właśnie zrobiła ze mnie skowyczący strzęp.

– Jak ci na imię?

– Franek, proszę wielmożnego pana.

– Nie mów tak do mnie. Jestem konserwatystą, ale umiarkowanym. Wierzę… staram się wierzyć… wierzę w emancypację klasy robotniczej. Mam na imię Jakub… Kuba.

– Jak pan sobie życzy.

– „Jak sobie życzysz, Kuba”.

– Znaczy… Jak sobie życzysz.

Paliliśmy, nie mówiąc już nic więcej, a ja z przerażeniem stwierdzałem, że w ciszy tej schodzi dusząca lawina szczęścia i właśnie w tej chwili swobodnie rzuca naszymi ciałami, ignoruje rozpaczliwe próby wyczołgania się na wierzch i złośliwie wtłacza na dno, pod wielometrowe, bezczelnie różowe warstwy radości. Gdyby zakochane serca pęczniały jak bąbelki płynu do kąpieli, pałac wraz z całym ogrodem nurzałby się w pianie. Jak nigdy wcześniej byłem pewien nie tylko swoich, ale też jego emocji, mimo że chłopak wyglądał raczej na spłoszonego, a papieros (trzymany w czterech palcach, jak gdyby Franek zaznał roboty na budowie lub w rzecznym porcie) niemal w całości płonął marchewkowym żarem.

– Za mocno ciągniesz – szepnąłem.

– Tak lubię. Tak mocniej smakuje.

Delikatnie wyjąłem mu niedopałek spomiędzy palców. Gdy nasze dłonie się zetknęły, zadrżał, ale się nie cofnął.

– Muszę wracać do pracy. Cebula się sama nie pokroi.

– Zostań.

Zdziwiła mnie stanowczość, z jaką to powiedziałem. Nie myśląc o konsekwencjach, wstałem, zrobiłem niewielki krok, położyłem mu rękę na ramieniu i patrząc głęboko w oczy, wyszeptałem:

– Mam dla ciebie lepszą pracę.

Przez chwilę wydawało mi się, że przynęta chwyciła. Stał jak słup soli, zawstydzony i zdezorientowany, w końcu jednak napiął mięśnie, strząsnął moją rękę, wyszeptał: „Zapędziłeś mnie w kozi róg”, i zniknął za kuchennymi drzwiami, zanim zdążyłem powiedzieć „Fuck me”.

4

Dom Samuela Goldfingera urządzono niczym siedzibę superłotra walczącego z asem brytyjskiego wywiadu, i to superłotra obdarzonego wyjątkowo złym smakiem. Leżałem na straszliwie niewygodnej sofie, tak czerwonej, jakby przed chwilą zaszlachtowano na niej sporych rozmiarów cielę. Nad sofą Samuel zawiesił trzy wielkie fotografie. Douglas Fairbanks, Mary Pickford i Wiera Gran obdarzali bywalców salonu ciepłymi, przepojonymi mądrością uśmiechami, w swej życzliwości podobni do komunistycznej trójcy Marks–Lenin–Stalin.

– Wygodnie ci? Możemy przenieść się na stół kuchenny… – szepnęła Julia, nie przestając unosić się rytmicznie między moimi nogami.

Zerknąłem do kuchni, ale na widok stołu (kształt niemal trójkątny, z wcięciem na jednym z boków) wyszeptałem tylko: „Nie”, i zsunąłem się na rozłożone pod sofą puszyste futro.

– Siedemnaście diamentów, luzem, precyzyjnie oszlifowanych – mruknęła, kąsając mnie w ucho.

Pocałowałem ją namiętnie i uszczypnąłem w bok.

– O jakiej wadze?

– W sumie ze sto pięćdziesiąt karatów.

Krew uderzyła w mojego kutasa z siłą roty Kozaków. Wymierzyłem jej soczystego klapsa, odwróciłem i wszedłem w nią mocnym pchnięciem.

– Jakieś nieruchomości? – zawyłem, niemal bliski zmiany poglądu na temat wyższości seksu analnego nad innymi jego formami.

Julia podjęła grę, chwytając mnie za uda i starając się odpowiadać na moje pchnięcia. Wyglądało to zapewne przekomicznie, bo nie udawało nam się dostosować rytmu, ale działało fantastycznie. W każdym razie ja czułem się świetnie.