Krew czasu - Chattam Maxime - ebook

Krew czasu ebook

Chattam Maxime

0,0

Opis

Ten usilnie szuka racjonalnego rozwiązania zagadki, lecz w gorącym mieście utkanym z piasku i mgły zimna dedukcja na niewiele się zdaje.


Paryż, rok 2005
Marion, sekretarka Zakładu Medycyny Sądowej, przypadkiem staje się świadkiem zdarzenia, które wstrząsnęło całą Francją. Na szczęście kontrwywiad znajduje dla Marion idealną kryjówkę – słynny klasztor Mont-Saint-Michel. Na pozór zdaje się, że paryżanka będzie mogła się tam schronić i uspokoić skołatane nerwy, lecz już pierwszego dnia pobytu okazuje się, że ktoś ją śledzi i próbuje wciągnąć w niebezpieczną grę.
Te odległe historie łączy więcej, niż by można przypuszczać. Dla Marion zagubionej w labiryncie klasztornych korytarzy odkrycie, czym tak naprawdę był potwór czający się u stóp piramid, może okazać się ważniejsze, niż sama miałaby odwagę przyznać.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Kair, rok 1928

 

W mieście grasuje morderca w bestialski sposób okaleczający dzieci. Krąży plotka, że jest to ghul - demon opisany w Księdze z tysiąca i jednej nocy. Trudne zadanie wytropienia zabójcy zostaje powierzone brytyjskiemu policjantowi Jeremy’emu Mathesonowi...

 

Paryż, rok 2005

 

Marion, sekretarka Zakładu Medycyny Sądowej, przypadkiem staje się świadkiem zdarzenia, które porusza całą Francję. Na szczęście kontrwywiad znajduje dla Marion idealną kryjówkę - słynny klasztor Mont-Saint-Michel. Na pozór zdaje się, że paryżanka będzie mogła się tam schronić i uspokoić skołatane nerwy, lecz już pierwszego dnia pobytu okazuje się, że ktoś ją śledzi i próbuje wciągnąć w niebezpieczną grę.

 

Te odległe historie łączy więcej, niż by można przypuszczać. Dla Marion zagubionej w labiryncie klasztornych korytarzy odkrycie, kim tak naprawdę był potwór czający się u stóp piramid, może okazać się ważniejsze, niż sama miałaby odwagę przyznać.

 

Maxime Chattam

Krew czasu

 

Z języka francuskiego przełożyłaJoanna Kluza

 

 

Tytuł oryginału:LE SANG DU TEMPS

 

Copyright © Editions Michel Lafon, 2005

Published by arrangement with Literary Agency „Agence de I’Est”Copyright © 2007 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia DragaCopyright © 2007 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

 

Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin GrabskiKorekta: Anna Rzędowska, Beata Iwicka

 

ISBN: 978-83-89779-66-3

 

Dystrybucja:Firma Księgarska Jacek Olesiejukul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawatel./fax (22) 631 48 32, 632 91 55e-mail: [email protected]

 

Sprzedaż wysyłkowa:www.merlin.com.plwww.empik.com

 

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.PI. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowicetel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28e-mail: [email protected]

 

Katowice 2007. Wydanie IDruk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole

 

[Od autora]

 

Czytanie jest doświadczeniem bardzo osobistym. Szalonym przeżyciem rodzącym się ze spotkania. Uniesieniem, w jakie wprawiają czarne plamki na zawartych w papierze cząstkach drewna obrobionych przez umysł. Mózg, który chwyta i odczytuje słowa zgodnie z własną wrażliwością. Motorem każdej opowieści jest umysł czytelnika, a paliwem - jego wyobraźnia. Autor jedynie bardziej lub mniej plastycznie opisuje krajobraz i stara się, aby czytelnik nie zboczył z drogi.

Wszystko przecież opiera się na znaczeniu.

Zanim zostawię Cię sam na sam z tą książką, chciałbym podzielić się z Tobą własnym doświadczeniem czytelniczym.

Przez długi czas lubiłem czytać w absolutnej ciszy.

Potrzebowałem spokoju jakiejkolwiek bezosobowej nicości, aby w pełni napawać się dźwięcznym kataklizmem słów.

Później dokonywałem wysiłku. Wysiłku słuchania muzyki, aby czytać.

Muzyki symfonicznej. Początkowo tak naprawdę w ogóle mi się nie podobała, ale po pewnym czasie pomysł ten jednak mnie urzekł. Odbieranie lektury to sprawa znaczenia. Muzyka zaś dokłada go pełnymi garściami.

Podczas czytania powieści we własnym domu, przy akompaniamencie płynącej wokół muzyki, albo w pociągu, ze słuchawkami od walkmana w uszach, albo nawet w miejscu pracy (na przykład w czasie przerwy obiadowej), z płytą kompaktową odtwarzaną z komputera - wszędzie działa magia wyobraźni.

Wierz mi, jeśli jeszcze nie miałeś okazji się o tym przekonać, powinieneś spróbować.

Przy upajającej muzyce już i tak niesłychana siła lektury wzrasta dziesięciokrotnie.

Ale nie przy każdej muzyce.

Wybór odpowiedniego tła muzycznego jest tak samo trudny jak decyzja o następnej książce, którą zamierzamy otworzyć.

Zazwyczaj podczas pisania odrzucam wszystko to, co mogłoby mnie rozpraszać i zakłócić mój obiektywizm (bez względu na to, jak bardzo byłby on kruchy). Przy tworzeniu tej powieści postąpiłem jednak inaczej... Z czystej ciekawości, aby się przekonać, jaki wywrze to na mnie wpływ.

Miałem szczęście - od razu odnalazłem WŁAŚCIWĄ muzykę dla powieści.

Albo to książka została zainspirowana jej brzmieniem.

Funkcjonuję dzięki muzyce filmowej. Jest doskonała. Skomponowana po to, aby udźwiękowić obraz, jednocześnie go nie przyćmiewając. Oryginalne ścieżki dźwiękowe do filmów powstają z myślą o tym, by się nimi dzielić, nigdy zaś nie narzucają się same - to idealny towarzysz lektury.

Oto kilka rad dotyczących wyboru płyt, jeśli przypadkiem zdecydujesz się po nie sięgnąć przy czekającej Cię lekturze. Wymaga to co prawda niewielkiego przygotowania, jestem jednak pewien, że doznania Ci to wynagrodzą.

Jeśli masz ochotę, jeszcze przed przeczytaniem pierwszego rozdziału postaraj się zdobyć ścieżkę dźwiękową do filmu Osada, skomponowaną przez Jamesa Newtona Howarda. Żeby wszystko było jasne: nie mówimy tutaj o filmie - nieważne, czy Ci się podobał, czy też wydał się okropny. Jego ścieżka dźwiękowa jest upajająca.

Płyta ta powinna stanowić idealne tło dla lektury mojej powieści. Słuchałem jej w kółko, dzień po dniu, podczas pisania części o Mont-Saint-Michel. Niezmordowanie.

Jeśli pragniesz zaspokoić swoją ciekawość i przeżyć przyjemne uniesienie, będziesz musiał zdobyć drugą płytę - do części o Egipcie. Uważam, że masz dwie możliwości: albo Passion Petera Gabriela (absolutna bomba), albo skomponowana przez Johna Debneya muzyka do filmu Pasja, której tajemnicze, arabskie w brzmieniu dźwięki powinny Cię zaprowadzić daleko, bardzo daleko w głąb tej osobliwej krainy zwanej wyobraźnią.

Wszystko już powiedziałem. Od tej chwili mój czytelniczy sekret jest Twoją tajemnicą.

Co do mnie, muzyka zmieniła mój odbiór lektury. Opowieści zaczęły mi dostarczać jeszcze głębszych doznań, co dawniej wydawało się nie do pomyślenia. Poczułem się wówczas jak piekarz amator, który odkrył istnienie drożdży.

Oczywiście to tylko rada, ale jest z nią zupełnie tak, jak z dobrymi knajpkami - przyjaciele lub przyjaciółki chętnie przekazują sobie szeptem ich nazwy, jak ulotną tajemnicę. Z delikatnym uśmiechem i pragnieniem, aby być na miejscu, gdy przyjaciel lub przyjaciółka przekroczy próg lokalu po raz pierwszy, z zachwytem w oczach. W każdym razie ja będę Ci towarzyszył podczas lektury - po prostu mam nadzieję, że ten uśmiech zagości na Twoich wargach.

Na koniec - w dzisiejszej, pełnej podejrzliwości epoce - pozwolę sobie przypomnieć, że istnieje wehikuł czasu. Jest nim magia.

Magia zaś istnieje naprawdę. W słowach.

Ona jest kluczem do tej opowieści.

Miłej lektury...

 

Maxime Chattam

Edgecombe, 12 października 2004 roku

 

Tylko ten, kto dźwiga ciężar, wie, ile on waży.

Przysłowie arabskie

 

Czasami ludzie potkną się o prawdę. Ale prostują się i idą dalej, jakby nic się nie stało.

Winston Churchill

PROLOG

GROBY KALIFÓW NA WSCHÓD OD KAIRU, MARZEC 1928 ROKU

Promienie zachodzącego słońca przenikały przez stary grobowiec, przeszywając jego ogromną sylwetkę od okna do okna niczym szkarłatne oko, na krótko barwiąc kamień na krwistoczerwony kolor. Wszystko na tym cmentarzu - puste alejki, groby, po których hulał wiatr, zasypując je piaskiem, i coraz bardziej gęstniejące ciemności - przypominało miasto nawiedzone przez duchy

Od skromniejszych mauzoleów odcinały się przesadnie wielkie, zniszczone pomniki. Te kilkupiętrowe budowle, zwieńczone przyprawiającymi o zawrót głowy kopułami, otaczały milczące minarety i alejki, fontanny od dawna spragnione wody i obszerne „loggie”, z każdego miejsca zaś ziały ciemne otwory - zwieńczone hakiem okna albo dziury, w których igrało światło.

Nagle zerwał się wieczorny wiatr, unosząc tumany ulicznego piasku.

Z ziemi sterczały kamienne ruiny, prymitywne stele poprzewracane w ciągu wieków.

U bram Kairu czekały hektary szerokich, majestatycznych grobów godnych pałaców, niczym ostatnia nadzieja przed pustynią. Nadzieja zawiedziona i zapomniana.

Niedaleko na wschodzie, pod murami miasta, majaczyły wzgórza przypominające falę, która jakimś dziwnym sposobem skamieniała. Wzgórza te nie były jednak usypane z ziemi czy z piasku, ale z odpadków - ze śmieci pozostawianych tu przez osiem wieków przez mieszkańców miasta. Sterty gruzu, glinianych skorup, odłamków rzeźb i posągów, leżące pośród morza malowniczych ruin.

Sylwetki ostatnich osób, które tu pracowały, siedząc w kucki, oddalały się właśnie w kierunku Bab Darb el Mahrug, bramy wiodącej do dzielnicy przy meczecie Al-Azhar. Trójka dzieci kłóciła się, jak to się często zdarza, o drobny emaliowany przedmiot - cenny z tego względu, że na pewno łatwo znajdzie nabywcę. Chodziło o to, które z nich pierwsze dojrzało go wśród rumowiska. Najstarsze z dzieci miało dwanaście lat.

Malcy codziennie przychodzili grzebać w odpadkach, szukając najskromniejszego nawet okrucha wyglądającego na zabytek, który mogliby sprzedać bogatym turystom przechadzającym się po Kairze.

Wyjątkowo kłótnia nie skończyła się bójką. Najstarszy chłopiec pozwolił dwójce młodszych odejść ze zdobyczą, rzucając tylko kilka gróźb, jaki czeka ich los, jeśli jeszcze raz zobaczy, że kręcą się po okolicy.

Selim, który obserwował całą scenę, siedząc na stopniach grobowca, w końcu wstał. Od ponad godziny czekał, aż wreszcie sobie pójdą. Nie chciał, żeby ktoś go zobaczył.

Jego obecność na cmentarzu była zbyt ważna.

I owiana tajemnicą.

Teraz, o zmierzchu, Kair powoli się rozjaśniał - w tym mieście w kolorze ochry rozbłyskiwało coraz więcej świateł w nowoczesnych domach w stylu europejskim. Nad starymi murami wznosił się las minaretów.

Selim widział swoje miasto tak, jak widzi je dziesięcioletnie dziecko, które nigdy nie przekroczyło Nilu: z przekonaniem, że środek świata znajduje się w sercu jego uliczek.

Nie było nic piękniejszego ani ważniejszego od Kairu.

Może z wyjątkiem wieczornego spotkania.

Uwielbiał legendy. I właśnie wkrótce sam miał przeżyć jedną z nich. Tak mu obiecano.

Selim zszedł po schodach i okrążył niekończący się mur. Minąwszy meczet Bars-Bej, znalazł wreszcie wyznaczone miejsce.

Ciasne przejście między dwoma wysokimi mauzoleami.

Piasek był usiany kawałkami drewna.

Selim szedł, ostrożnie stawiając kroki.

W panujących wokół ciemnościach pierwsze gwiazdy nie były w stanie oświetlić wąskiego przejścia.

Dotarłszy do końca czegoś, co okazało się ślepym zaułkiem, Selim przystanął, czekając.

Gdy zapadła noc, nad grobami kalifów rozbłysły jasno gwiazdy.

Selim wrzasnął po raz pierwszy.

Jego krzyk odbił się echem od otaczających go pustynnych budowli. Odruchowo, bez zastanowienia, stworzył właśnie język, który ten krzyk określał w sposób najbardziej pierwotny.

Nadał kształt przerażeniu.

Zanim wszystkie włosy mu posiwiały, zdążył wrzasnąć po raz drugi.

Tym razem przemówił językiem bólu.

Porzuciwszy znaleziony gdzieś strzęp materiału, bezpański pies odwrócił łeb w kierunku ślepego zaułka. Wrzaski tymczasem umilkły.

Pies otworzył pysk i wystawił koniec wilgotnego języka.

Po czym ruszył do zaułka.

Przystanął blisko wejścia, u stóp gęstych cieni.

Musiał podejść jeszcze kawałek, zanim odnalazł źródło krzyków.

Jego psia ciekawość została zaspokojona po kilku metrach, kiedy poczuł zapach tego, co znajdowało się na końcu ślepego zaułka.

Gdy jego wzrok przebił się przez mrok nocy, pies dostrzegł masywną postać chylącą się nad ciałem dziecka.

Postać wyprostowała się na całą wysokość.

Zapach dotarł aż do psich nozdrzy Wówczas zwierzę zaczęło się cofać. Kiedy postać podeszła do niego, pies się zsikał.

Zasikał własne łapy

Wiatr wzniósł tumany piasku i zabrał go ze sobą daleko, na tajemniczą pustynię.

PARYŻ,

LISTOPAD 2005 ROKU

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Paryż huczał.

Całe miasto grzmiało z oburzenia. Fasady wzniesionych przez Haussmanna kamienic drżały od krzyków protestujących obywateli, które odbijały się echem na szerokich bulwarach, docierając aż do gmachów ministerstw.

Od wybuchu skandalu nad dachami wisiały ciężkie, ołowiane chmury, ściskające miasto jak zbyt ciasno zawiązany szalik.

Nigdy dotąd we Francji nie było takiego listopada.

Tak lodowatego i zarazem tak naładowanego elektrycznością. Od trzech tygodni prasa nie pisała o niczym innym, a niektórzy dziennikarze mieli nawet odwagę twierdzić, że jeśli tak dalej pójdzie, to listopad 2005 roku zepchnie wydarzenia maja 1968 roku do roli utarczki słownej.

Za tylną szybą ogromnego sedana niczym słupki kilometrowe migały kioski z gazetami, dawkując informacje z regularnością, która pozwalała przeżyć w cywilizowanym świecie. Pierwsze strony wszystkich gazet opisywały aferę w zależności od tego, jak cięty język mieli ich dziennikarze, ale zawsze szeroko, tak że nie zostawało już miejsca na inne wiadomości.

Sedan minął ogromną ciężarówkę.

Nagle w tylnej szybie ukazało się odbicie czyjejś twarzy.

Na jedną nieuchwytną chwilę Marion się odwróciła.

Jej twarz przypominała wizerunek ducha i mimo łagodnych rysów przestała już sprawiać przyjemne wrażenie. Stała się zbyt blada, a rozcięta warga wyglądała na niej jak przecinek w niedokończonym zdaniu. We włosach piaskowego koloru przebłyskiwało kilka siwych pasm, przede wszystkim jednak oczy utraciły cały blask, płonący i badawczy nefryt ustąpił bowiem miejsca dwóm przygasłym węgielkom.

Zbliżała się właśnie do czterdziestki, życie zaś zrobiło jej nie lada prezent.

Gdy siedzący obok niej mężczyzna pochylił się w stronę kierowcy, polecając, aby ten skręcił w prawo, rozległ się chrzęst skóry. Marion zamknęła oczy, pragnąc wymazać z pamięci jego twarz.

Trzej mężczyźni otaczający ją w tym cichym samochodzie byli równie silni co zagadkowi. Ludzie z DST.

Z kontrwywiadu.

Słowo to brzmiało ciężko i dość groźnie.

Zwłaszcza w ustach Marion, która nigdy nie miała kłopotów z prawem. Raz tylko została zatrzymana przez policję do banalnej kontroli dokumentów, a jedyną jej oryginalną cechą - jeśli w ogóle można tutaj mówić o oryginalności - było to, że pracowała jako sekretarka w Zakładzie Medycyny Sądowej.

Zawsze utożsamiała się z milionami innych mieszkańców tego kraju, których mijała na ulicach, wtłoczona w kierat codziennych zajęć, co roku podnosząc głowę odrobinę wyżej, żeby utrzymać się na powierzchni i móc oddychać.

W całym jej życiu nie wydarzyło się nic, z powodu czego miałaby się kiedykolwiek znaleźć w tym samochodzie, jadąc w nieznane.

Aż do powrotu z wakacji na początku października.

Aż do tamtego poranka, kiedy o świcie przekroczyła próg prosektorium. Każdy szczegół wrył jej się w pamięć. Nawet buczenie jarzeniówek po przekręceniu włącznika. Ciągle miała przed oczami białe odblaski na kafelkach i nieskazitelnie gładką stal stołu sekcyjnego. Obcasy Marion stukały przy każdym kroku. Zapach środka antyseptycznego nie zdołał całkowicie przyćmić mdlącego odoru surowego mięsa. Przyszła tam tak wcześnie wyłącznie po to, aby znaleźć doktora Mendesa, którego nie było ani w sali, ani w przylegającym do niej magazynie.

Marion odwróciła się więc na pięcie, kierując się do wyjścia.

Spojrzała tam przypadkowo, jakby coś przyciągnęło jej wzrok.

To w ogóle nie rzucało się w oczy: było zaledwie formatu komiksu.

Zmieniło jednak całe jej życie.

I to do tego stopnia, że ludzie z kontrwywiadu przyszli do niej i oznajmili, że wkrótce zginie.

Prawdopodobnie.

Chyba, że zgodzi się zniknąć. Przynajmniej na jakiś czas, dopóki wszystko nie ucichnie, dopóki nie znajdą jej jakiejś kryjówki, dopóki nie uruchomią całego systemu.

Wszystko potoczyło się tak szybko.

Paranoja to wirus, który w sprzyjających warunkach sam się rozwija. Od tej chwili Marion zaczęła wszędzie widzieć jakieś cienie i podejrzanych osobników krążących nocą pod jej domem w ciemnych samochodach, a w jej aparacie telefonicznym był słyszalny dziwny pogłos, jakby telefon znajdował się na podsłuchu.

Później nastąpił napad.

Przełknęła ślinę i oblizała wargi. Rozcięcie wciąż tam było.

Ostrzeżenie.

Marion zgodziła się zniknąć.

Zanim media odkryją tożsamość kobiety, z której powodu wybuchł największy skandal Piątej Republiki, i zanim inni ludzie, tym razem bardzo niebezpieczni, zabiorą się do roboty.

Mężczyzna z kontrwywiadu, który wziął ją pod opiekę, powiedział tylko, żeby spakowała ciepłe ubrania i same osobiste rzeczy, ponieważ nie wiadomo, jak długo będzie musiała przebywać poza domem - może przez miesiąc, a może nawet przez rok. Nie miała pojęcia, co ją czeka.

Samochód z czarnymi szybami przejechał przez dzielnicę Defense w kierunku autostrady A13, a po kilku minutach zniknął na zachodzie, rozpływając się w oparach gniewu i szarości, które spowijały Paryż.

Wyczuwalny w powietrzu zapach jodu dostarczył Marion pierwszej wskazówki, noc jednak zapadła zbyt szybko, żeby dać jej czas na dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów mijanych okolic. Położyła więc głowę na oparciu i zasunęła szybę, wpatrując się przez okno w nieliczne światła na horyzoncie. Na razie przyszłość jawiła się jej jedynie jako krzyk w środku nocy, wątpliwość, która przemieszcza się z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę i pędzi w nieznane.

Kiedy otworzyła oczy, samochód podążał przez pustkowie - po obu stronach drogi nie było dosłownie nic. Przeczuwając, że wkrótce dotrą na miejsce, Marion przykleiła nos do szyby jak niecierpliwa i niezbyt pewna siebie mała dziewczynka. Samochód zwolnił i skręcił w lewo, po czym stanął przed wysokim kamiennym murem.

Siedzący z przodu mężczyzna natychmiast wysiadł i otworzył jej drzwi, aby mogła opuścić samochód. Zdrętwiała po podróży Marion z trudem rozprostowała długie nogi. Podniosła się powoli, otępiała od snu. Znajdowali się u stóp stromego wzgórza.

Na zboczu wznosiły się stare budowle, tworząc zespół umocnień idealnych jako dekoracje do filmu o średniowieczu.

Po chwili przez wiszące nisko chmury przeniknęło światło księżyca, który wycelował swoje promienie w sam wierzchołek wzgórza.

Z ciemności wyłoniła się ogromna wieża górująca nad całą zatoką, przyćmiewająca wszystkie inne osiągnięcia architektoniczne w promieniu wielu kilometrów.

Marion westchnęła, przymykając oczy.

Tymczasem za jej plecami jeden z mężczyzn postawił na ziemi obie walizki.

Znalazła się właśnie u stóp czegoś, co miało stać się jej schronieniem na najbliższe tygodnie, a może nawet miesiące.

Mont-Saint-Michel.

Równie szybko jak się pojawił, wierzchołek pogrążył się w mroku, podczas gdy księżyc skulił się za nocną poświatą niczym owad umykający przed drapieżnikiem.

2

Nagle zerwał się wiatr, chwytając Marion w swoje szpony i szarpiąc na niej ubranie. Jeden z towarzyszących jej mężczyzn odwrócił ku niej twarz. Miał zimny wzrok. „Zimny jak ta podróż; zimny jak w kiepskich filmach”, pomyślała. Wpatrywał się w nią, nie mrugając powiekami. Przez sekundę w zawodowym oficerze kontrwywiadu dostrzegła człowieka, a za wyuczoną obojętnością wyczuła miłosierdzie. Na myśl, że litość ta jest przeznaczona dla niej, Marion poczuła się dotknięta; serce jej się ścisnęło.

W wieży obok głównej bramy zaskrzypiały stalowe zawiasy, a po chwili otworzyły się wąskie wrota, ukazując ziejącą czarną dziurę.

Tymczasem z ciemności wyłoniła się drobna postać i podeszła do grupy. Trzymała przed sobą latarkę dającą nikłe światło, jakby to było coś, co ją prowadzi i jednocześnie ciągnie w mrok. Jej szata łopotała pod wpływem coraz silniejszych podmuchów wiatru. W pewnej chwili postać gwałtownie uniosła rękę, aby podtrzymać komet zasłaniający jej twarz. Gdy kierowca sedana zbliżył się do niej, zamienili ze sobą kilka słów, które z powodu odległości i wichru były niemal niesłyszalne.

Kierowca podszedł teraz do Marion.

Dotychczas słyszała tylko jego głos. Przemówił, pochylając się ku niej, żeby nie musieli przekrzykiwać wycia wiatru. Nie spoglądał na Marion, ale błądził wzrokiem gdzieś daleko, już nieobecny duchem.

- Annę zaprowadzi panią do nowego mieszkania. Proszę jej zaufać; już nam wyświadczała podobne usługi, wie zatem, co ma robić. Proszę jej słuchać. Przykro mi, że nie wykażę się wystarczającą galanterią, żeby wnieść pani walizki na górę, ale im krócej tu zabawimy, tym lepiej.

Marion otworzyła usta, by zaprotestować, nie wydała jednak żadnego dźwięku.

- Gdy tylko coś się wyjaśni, otrzyma pani od nas wiadomość za pośrednictwem Annę.
- Ale... Czy nie... zamierza pan... nie wiem, przeszukać mojego pokoju albo...

Na twarzy mężczyzny ukazał się delikatny grymas. Wyczytała z niego rozczulenie z powodu jej własnej naiwności.

- To nie będzie konieczne - uciął. - Tutaj nic pani nie grozi. Proszę mi zaufać, przynajmniej pod tym względem.

Widząc, że mężczyzna zamierza się odwrócić, położyła mu dłoń na ramieniu.

- Jak... jak mam się z panem skontaktować, gdyby...
- W razie potrzeby proszę dzwonić na numer komórki, który podałem za pierwszym razem. A teraz muszę już iść.

Odczekawszy chwilę na jej reakcję, zacisnął usta, wolno kręcąc głową.

- Odwagi - dodał bardziej uprzejmym tonem.

Odszedł, dając pozostałym mężczyznom znak, żeby wsiedli do auta.

Po chwili samochód zniknął w oddali, pozostawiając za sobą dwa maleńkie punkciki niknące w nocnych ciemnościach.

- Chodźmy, nie stójmy tutaj - odezwał się ktoś za jej plecami.

Głos był łagodny, dodający otuchy. Marion odwróciła się na pięcie. Podczas wichury Annę wydawała się bardziej krucha i delikatna niż młode drzewko wystawione na działanie burzy. Wicher smagał bezlitośnie miriady bruzd, które żłobiły jej twarz.

- Chodźmy do środka - powtórzyła. - Zaprowadzę panią do jej mieszkania, gdzie będzie pani mogła odpocząć.

„Do jej mieszkania.”

Marion z trudem przełknęła ślinę.

Wszystko działo się zbyt szybko; przestała już nad czymkolwiek panować, poddając się temu z niepokojącą obojętnością.

Annę zdążyła już ruszyć w kierunku bramy, trzymając w dłoni jedną z walizek.

Dalszy ciąg wydarzeń wyglądał bardziej jak sen na jawie niż jak świadome działanie. Marion przypomniała sobie później, że szła ciasną uliczką między starymi budynkami o kamiennych i drewnianych fasadach. Następnie były długie schody i wąska ścieżka wijąca się pod maleńkimi budowlami wzdłuż ponurego cmentarza.

Kiedy drzwi się zamknęły, Annę podniosła na nią wzrok. W lśniących niebieskich oczach zakonnicy, kontrastujących z resztą twarzy, Marion widziała determinację.

- Oto pani nowy dom... - oznajmiła Annę.

Wypowiedziała jeszcze inne, odległe słowa. Słowa pozbawione sensu, logiki, życia.

Słowa, które wędrowały przez chwilę między obiema kobietami, nim rozpłynęły się w zmęczeniu. Nad wejściem paliło się światło, kołysząc się jak na okręcie. Z każdą chwilą jaśniało coraz mocniej. Aż stało się oślepiające.

Marion zamknęła oczy.

Nogi drżały jej od wysiłku związanego z wspinaczką. Brakowało tchu.

Tego, co nastąpiło potem, już nie pamiętała.

Z wyjątkiem przeciągu, który powstał, gdy otworzyły się drzwi.

I niskiego, tubalnego głosu mężczyzny.

3

Pozostałość wieży Babel.

Oto, czym jest Mont-Saint-Michel. Palcem dumnie wycelowanym w niebo. Marion widziała w nim nie tyle cud pobożności, ile wyniosłą próbę zbliżenia się do Boga. Nagle rozległ się krzyk mewy, która musnęła w locie zawrotnie stromą ścianę spadającą ponad siedemdziesiąt metrów w dół. Marion wychyliła się do przodu, wspierając dłonie o kamienny murek wznoszący się nad skąpaną we mgle zatoką. Morze o barwie mleka cofało się stopniowo, liżąc mury i pozostawiając obłoczki pary. Biały całun otulał dosłownie wszystko, nic nie zdołało przed nim umknąć - żaden zagubiony maszt, żaden odległy klif ani nawet grobla łącząca wodę z lądem.

Olbrzymi Mont-Saint-Michel wyłaniał się z morza niczym krzemienne ostrze, wyrzeźbione z cierpliwością i postawione na wieku wielkiej szkatuły z macicy perłowej.

Odwróciwszy się plecami od tego widoku, Marion spojrzała na rozciągający się u jej stóp dziedziniec opactwa.

- Znajdujemy się na zachodnim tarasie - wyjaśniła siostra Annę. - Z koronkowych schodów na dachu kościoła rozciąga się najpiękniejszy widok.

Marion skwitowała te słowa lekkim skinieniem głowy, podobnie jak pozostałe komentarze zakonnicy. Przeszedłszy wspólnie Grandę Rue, wspięły się po „grands degres”, czyli dwóch długich rzędach stopni wiodących na dach świata, przy czym siostra Annę odgrywała rolę przewodniczki.

- Przedstawię pani naszą wspólnotę. Oni nie mogli się doczekać, żeby panią poznać, i będą umieli zachować pani obecność tutaj w tajemnicy.

Marion rzuciła ostatnie spojrzenie na panoramę. Mgła stała tuż nad ziemią, tak jakby Mont-Saint-Michel i jego mieszkańcy odpływali w morze.

Na krótką chwilę zamknęła oczy. „Odpływać”. Od kilku dni właśnie to słowo najlepiej oddawało jej stan.

Na myśl o tym, że znalazła się w tak osobliwym położeniu, natychmiast poczuła mdłości. Ogarnął ją głuchy lęk, który pozbawia człowieka tchu, kiedy sytuacja wydaje się całkowicie wymykać spod kontroli.

Annę podeszła bliżej z uspokajającym uśmiechem. Lodowaty wiatr smagał jej bladą twarz. Między idealnie gładkimi fragmentami skóry widniały bruzdy. Obraz ten skojarzył się Marion z pomarszczoną maską przypominającą kożuch na gorącym mleku.

- Wiem, co pani czuje - powiedziała łagodnie zakonnica, stanąwszy tuż obok.

Położyła dłoń na ramieniu Marion.

- Od tego zamętu aż huczy w głowie, prawda? Aż dudni w środku - dodała, dotykając skroni palcem wskazującym. - Ale to niedługo minie. Proszę mi zaufać.

Marion przyjrzała się uważnie drobnej kobiecie.

- To dla siostry nic nowego?

Ledwie wymówiła te słowa, uleciały z wiatrem. Marion zrobiło się przykro. Cichy ton głosu zdradził cały jej niepokój. Nie znosiła pokazywać własnych słabości, trosk i obaw.

- Nie tak, jak pani myśli - odparła siostra Annę. - Rzeczywiście, już kiedyś wyświadczyłam podobną przysługę. Ale nie mam tego w... zwyczaju.

Marion nie przestawała się w nią wpatrywać.

- Powiem to pani teraz, żeby wszystko było jasne. Nie znam powodów, dla których znalazła się pani tutaj, i nie obchodzą mnie one. Chcę tylko sprawić, żeby pani pobyt wśród nas był jak najmilszy.

Wytrzymała spojrzenie Marion bez podejrzliwości i surowości.

- Dla wszystkich - ciągnęła. - Miły, ale bez rozgłosu. Proszę się nie obawiać, nikt niepożądany nie będzie pani szukał w Mont-Saint-Michel. To idealne miejsce na spędzenie tych kilku tygodni czy miesięcy. Tak bardzo na uboczu, choć tak znane w całym świecie. Wtopi się pani w otoczenie.
- Pozostanę przy pani, dopóki się pani nie pozbiera. Wszystko będzie dobrze - dodała, klepiąc Marion po plecach. - Zobaczy pani.

Marion otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, nie zdołała jednak wykrztusić ani słowa. Pomyślała, że musi wyglądać strasznie. Z włosami potarganymi przez wiatr, rozciętą wargą i przerażeniem w oczach. „Stara harpia - oto, czym jesteś... Harpią zniszczoną przeżyciami. Pokonaną przez przeżycia. Wręcz zatopioną.”

- Pospieszmy się. Wszyscy uwijają się tu jak w ukropie. Z powodu nadchodzącej burzy nie będą nam mogli poświęcić zbyt wiele czasu.
- Burzy? - powtórzyła cicho Marion.
- Tak; nie słuchała pani wiadom... Zapowiada się kilka takich dni, jakich nie było na wybrzeżu przez wieki. Straszliwa nawałnica. W okolicznych wioskach postawiono nawet w stan gotowości wojsko do pomocy przy zabezpieczaniu domów i wycinaniu zwalonych drzew. Tutejsi mieszkańcy robią, co tylko się da, żeby ocalić Mont-Saint-Michel przed powodzią, jednocześnie chroniąc wszystko, co wymaga ochrony.

Siostra Annę spojrzała uważnie na horyzont po zachodniej stronie.

- Można by sądzić, że czeka nas ładna pogoda, że ten dywan mgły się uniesie i będzie słoneczny dzień. Ale dziś wieczorem rozpęta się piekło.

Roześmiała się, odsłaniając zęby, oczy zaś płonęły jej z emocji.

- No już, chodźmy! Ma pani mnóstwo roboty: całą listę nazwisk do nauczenia, oczywiście razem z odpowiadającymi im twarzami.

Marion włożyła ręce do kieszeni wełnianego płaszcza.

Ruszyła za siostrą Annę, po czym obie weszły do kościoła.

Słońce na wschodzie roztapiało się w gigantycznej, szarej i oślepiającej kałuży, w której kąpały się wysokie okna chóru. Wzdłuż środkowej nawy aż do transeptu stał długi szereg masywnych kolumn. Począwszy od wejścia, późnogotycka architektura podążała ku chórowi, powodując złudzenie, że nawa jest jedynie przedłużeniem wnętrzności ziemi, a następnie ku najwyższemu wzniesieniu na samym końcu, pod wysokimi oknami - u stóp ołtarza.

Wprawdzie wrażenie porzucenia trwało zaledwie kilka sekund, wystarczyło to jednak Marion, żeby kamień spadł jej z serca, jakby nadmiar powietrza pozostałego zbyt długo w płucach został wypchnięty przez spontaniczny oddech. Od chwili przyjazdu... Nie! Od wielu tygodni... Marion nie potrafiła wyswobodzić swojego umysłu z przytłoczenia sytuacją, w jakiej się znalazła. Każde jej słowo i każdy uczynek wiązały się z ucieczką - albo z jej następstwami. Po raz pierwszy otworzyła oczy i po prostu patrzyła, bez żadnej myśli mającej związek z wygnaniem.

Majestat tego miejsca oczyścił ją na chwilę z wszelkiego zła.

Wargi rozciągnęły się w nieśmiałym uśmiechu.

Marion podniosła głowę, spoglądając na sklepienie. Znajdujące się na sporej wysokości łuki obejścia chóru tworzyły gęste, nieprzeniknione plamy.

Plamy te nie stały w miejscu, ale kręciły się w kółko i wydłużały, jakby wokół każdego łuku łopotały długie prześcieradła z czarnego jedwabiu.

Marion śledziła ich obroty z zadartą głową.

Czuła na plecach powiew wiatru przedostającego się przez otwarte drzwi.

Płomienie kilku świec tańczyły, podcinane przez niebezpiecznie potężniejącą bryzę.

Marion słyszała kroki siostry Annę, która oddalała się, nawet nie zwracając na nią uwagi.

Nagle poczuła, że ktoś ją obserwuje.

Drobne włoski na karku stanęły jej dęba.

W miarę jak to do niej docierało, wrażenie zmieniło się w pewność.

Zaschło jej w ustach. Dobrze znała tę pojawiającą się nagle paranoję. W ostatnich tygodniach obie zbliżyły się do siebie, tocząc zażartą walkę, której stawką był spokój. Był to niemal codzienny mecz. Wystarczył choćby cień lęku, żeby rozbudzić to przejmujące uczucie, rozprzestrzeniające się natychmiast po całym ciele jak płomień na podpalonej plamie benzyny.

Marion przełknęła ślinę, starając się za wszelką cenę położyć kres wszystkim spekulacjom wyobraźni i rozwiać ten niepokój, nie dostarczając mu nowej pożywki.

Wrażenie ustąpiło.

Siostra Annę zniknęła w północnym skrzydle transeptu.

Marion przeszła wzdłuż rzędów zimnych ławek i skręciła za nimi, rzuciła jednak ukradkowe spojrzenie w kierunku ciemnych łuków.

Obejście chóru, które rozciągało się za tymi tajemniczymi otworami, cały czas było tak samo niewidoczne jak wcześniej, a ciemne plamy nie przestawały się poruszać.

Siostra Annę czekała na nią u stóp schodów prowadzących w głąb budowli. Przyjrzała się badawczo Marion, chcąc się upewnić, że wszystko jest w porządku, a następnie pierwsza weszła po schodach. Po chwili obie dotarły na niższy poziom i znalazły się w zamkniętej kaplicy, gdzie zastały nie więcej niż dziesięć maleńkich ławek, kilka zapalonych świec i okrągły, bardzo niski sufit, który wzmacniał dodatkowo wrażenie gorąca i ciasnoty. Na ścianach krypty Matki Boskiej Trzydziestu Świec drżał bursztynowy światłocień.

W ostatniej ławce, skrytej w półmroku, siedziało nieruchomo siedem zakapturzonych postaci z pochylonymi głowami. Siedem posągów litości równie niewzruszonych, jakby były z kamienia.

Wszystkie nosiły habity.

Wszystkie miały ordynarne, nieludzkie twarze o nieregularnych, niezgrabnych rysach, wykrzywione usta i monstrualne oczy, jak gargulce wpatrujące się w ołtarz.

W tej sekundzie czar Mont-Saint-Michel prysł, a kamień się poruszył.

Gruba wełniana tkanina zmarszczyła się lekko.

I nagle pojawiła się czyjaś dłoń. Uniosła się, aby uczynić znak krzyża. Zasłona opadła do tyłu, gdy zakonnik zdjął kaptur.

4

W ławce siedziało czterech mężczyzn i trzy kobiety

Najbardziej rzucało się w oczy łączące ich podobieństwo fizyczne.

Z wyjątkiem jednego zakonnika, który był znacznie wyższy od reszty, sześcioro pozostałych odznaczało się jednakowym wzrostem i w miarę szczupłą budową ciała, jakby zostali odlani z jednej formy

„Skrzywienie zawodowe - pomyślała Marion. - Za dużo protokołów z sekcji zwłok, przepisanych na czysto i zarchiwizowanych. Skupiasz się wyłącznie na wyglądzie zewnętrznym, na cechach fizycznych!”

Była to prawda; nie mogła zaprzeczyć. Praca zawodowa wpływała na sposób, w jaki oceniała innych. Kiedy spotykała nowych ludzi, bardzo często dostrzegała najpierw jakąś wskazówkę dotyczącą statystyki umieralności związaną z ich wyglądem. Mężczyzna z brzuszkiem świadczącym o upodobaniu do częstego świętowania, o zwiotczałej skórze i z pięćdziesiątką na karku natychmiast przywodził jej na myśl atak serca, a biała szyja o wiecznie wystających ścięgnach spowodowanych stresem przywoływała obraz pękniętego tętniaka.

Podczas gdy inni ludzie byli skłonni klasyfikować bliźnich w kategoriach społeczno-zawodowych albo pod względem ich ogólnej kultury osobistej, ona dzieliła ich według okoliczności prawdopodobnej śmierci.

Siostra Annę zatarła dłonie, odwracając się ku Marion.

- A oto część naszej społeczności - oznajmiła. - Marion, przedstawiam pani brata Damiena.

Wskazany mężczyzna wstał z ławki, aby się przywitać. Miał około czterdziestki. Opuszczony kaptur odsłaniał siwe, krótko obcięte włosy i okrągłą twarz, która kontrastowała z raczej smukłą sylwetką. Przepełniała go jakaś radość życia. Skinął Marion głową na powitanie, bez przerwy poruszając oczami.

„Hiperaktywny, wiecznie zadowolony; można by rzec, że w rodzaju tych, co to jedzą zbyt szybko i połykają bez żucia. Prawdopodobnie umrze z powodu udławienia.”

Uwielbiała ten zwrot: „udławić się”, pozwalał bowiem uniknąć stwierdzenia: „zgon przez uduszenie z powodu ciała obcego tkwiącego w drogach oddechowych”. Klasyka niedzielnego popołudnia zamieniającego się w koszmar. Proszony, suto zakrapiany obiad, podczas którego wszyscy jedzą z apetytem, aż nagle jeden przełknięty bez zastanowienia i zbyt pospiesznie kęs sprawia, że pożywienie staje w gardle. I panika, która ogarnia niecierpliwego łakomczucha. Można ich było zobaczyć w niedzielne wieczory - leżeli w aluminiowych wózkach, jeden za drugim, w podziemiach Zakładu Medycyny Sądowej, podczas gdy ich bliscy krzyczeli, że to niemożliwe, że nie można umrzeć w taką spokojną niedzielę, nie w taki sposób.

W swojej dziesięcioletniej karierze Marion zdążyła się napatrzyć na tych zmarłych „niemożliwą śmiercią”.

Postanowiła, że od tej chwili brat Damien będzie „bratem Udławkiem”.

Ta kretyńska zabawa sprawiała jej szaleńczą przyjemność. Dzięki niej odprężała się i znów stawała się sobą.

Później przyszła kolej na brata Gaela, młodzieńca około dwudziestki, o urodzie lalki i wyglądzie chłopca z dobrego domu - młodszego potomka rodziny szlacheckiej z epoki ancien régime’u; tego, dla którego wybrano karierę duchownego - za młodego jednak, aby wciągnąć Marion do zabawy w proroctwa.

Siostry Gabriela i Agathe - młode, około trzydziestki, i na pierwszy rzut oka tak gładkie jak blok wypolerowanego marmuru - również nie zrobiły na niej większego wrażenia.

Najwyższy ze wszystkich okazał się powolny w ruchach i w mowie blady mężczyzna pod pięćdziesiątkę, który niemal nie dostał zadyszki, gdy się z nią przywitał. Zamiast jego prawdziwym imieniem - Christophe - Marion nazwała go w myślach „bratem Anemikiem”.

Ostatnimi członkami grupy byli brat Gilles i siostra Luce: osoby w nader poważnym wieku, milczące, o świdrujących oczach. Ich twarze drapieżników o orlich nosach i wąskich ustach były do siebie tak podobne, że oboje wyglądali jak rodzeństwo.

Marion nie miała ochoty włączać tych dwojga do swojej zabawy. Przestało ją to śmieszyć.

Brat Gilles długo przyglądał się jej bez słowa. Ograniczył się do splecenia długich pergaminowych palców na brzuchu.

- Sądzę, że teraz zna już pani wszystkich - stwierdziła siostra Annę.

Brat Gilles ostentacyjnie odchrząknął, chcąc podkreślić swoje niezadowolenie.

- O tak! Prawie wszystkich! Pozostaje jeszcze brat Serge, zwierzchnik naszej wspólnoty. Nie mógł przyjść; pozna go pani później.

Zapadło niezręczne milczenie.

- Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, proszę się nie krępować - powiedział brat Damien, pochylając się ku Marion.

Kobieta pomyślała, że w jego poczciwości nie ma nic sztucznego ani przesadnie miłosiernego, a jego szczerość jest wręcz wzruszająca.

- Dziękuję - szepnęła, zbyt cicho jak na jej gust.

Siostra Gabriela o twarzy porcelanowej lalki położyła dłoń na ramieniu Marion. Nie zdjęła zasłaniającego włosy kornetu, który nadawał jej jeszcze bardziej anielski wygląd.

- Prędko pani przywyknie do tego miejsca, zobaczy pani - zapewniła melodyjnym głosem.
- Dlatego też - dodała siostra Annę - pomyśleliśmy sobie, że najlepiej by było opracować dla pani jakiś rozkład zajęć na najbliższe dni. Na dzisiaj zaplanowaliśmy zwiedzanie Mont-Saint-Michel, żeby oswoiła się pani z nowym otoczeniem. Piątek i weekend będą trochę wyjątkowe z powodu burzy... Z kolei w przyszłym tygodniu brat Damien zaofiarował się zabrać panią do Avranches, aby uporządkować zbiory biblioteczne, jeśli ma pani ochotę...

Marion skinęła głową bez zbytniego entuzjazmu. Spostrzegła, że wszystkie oczy się w nią wpatrują.

- Proszę się nie przejmować - powiedziała w końcu siostra Annę. - Spędzi pani w tych murach zimę... inną niż wszystkie.

Marion zesztywniała. Nie, nie spędzi tu całej zimy. To kwestia tygodnia, miesiąca... w najgorszym razie dwóch, ale nie całego sezonu. Wcześniej przysięgła sobie, że wróci do domu na Boże Narodzenie.

- Wkrótce oswoi się pani z naszymi twarzami - ciągnęła zakonnica. - A te sale staną się dla pani jak salony i będzie pani po nich spacerować z przyjemnością, proszę tylko dać sobie trochę czasu. To wszystko, czego Mont-Saint-Michel od pani oczekuje: odrobiny czasu. On zrobi resztę.
- Bardzo dobrze powiedziane - uciął cierpko brat Gilles.

Marion przyjrzała mu się z uwagą. Ze starczej skóry zakonnika sterczały siwiejące i czarne włosy. Jego twarz była pokryta siateczką drobnych czerwonych żyłek i białych zmarszczek niczym pogniecione ubranie. Wpatrywał się w Marion bez mrugnięcia powieką. Błysk przenikliwości w jego oczach świadczył o dzikiej zaciętości.

- Zostawimy siostrę z jej protegowaną, siostro Annę - dodał. - Jeszcze zdążymy się lepiej poznać. Na razie musimy skupić całą uwagę na nadchodzącej burzy.

Marion nie spuszczała z niego wzroku.

Nie lubił jej. Jej samej albo jej obecności wśród nich, to było oczywiste. W innych okolicznościach pozwoliłaby sobie nie bez ironii zauważyć, że wcale nie musi jej gościć, skoro to dla niego takie wymagające zadanie, ale sytuacja nie była sprzyjająca. Poza tym dopiero co przyjechała, może więc będzie jeszcze okazja, żeby się lepiej poznać.

Stopniowo odzyskała równowagę i, jak sama stwierdziła, jej twardy charakter zaczynał brać górę.

Wszyscy wyszli przez niewielkie drzwi w głębi, pospiesznie kiwając głowami na pożegnanie. Większość z nich wydawała się sympatyczna, a nawet zadowolona z jej przybycia.

- Przykro mi, jeśli brat Gilles wydał się pani trochę... - zaczęła siostra Annę, gdy zostały same.
- To nie ma żadnego znaczenia - przerwała Marion. - Tak czy inaczej sądzę, że będziemy razem mieszkać przez najbliższe tygodnie. - Rozpłynęła się w uroczym uśmiechu. - Przywykniemy więc do siebie nawzajem, prawda?

Siostra Annę przytaknęła z radością.

- To, że się pani wreszcie uśmiecha, sprawia mi przyjemność.

„Mnie też”, pomyślała Marion, łapiąc się na tym, że zamierzała powiedzieć to na głos. Z zaskoczeniem stwierdziła, że od pewnego momentu przestała się kontrolować, traktując to, co się jej przydarza, jako coś nieuchronnego.

- Czeka nas długie zwiedzanie z przewodnikiem. Jest pani gotowa?
- Już idę za siostrą...

Gdy siostra Annę otworzyła drzwi, za którymi zniknęli jej współtowarzysze, zanurzyły się w czeluściach Mont-Saint-Michel.

Przeszły przez diabelski loch: maleńką salę, za którą znajdowały się schody wiodące na poziom kościoła i z której można było dotrzeć do Merveille.

W kierunku wschodnim ciągnął się długi korytarz wysadzany kolumnami, czyli dziedziniec do spacerów. Na jego drugim końcu, w półmroku, brat Gilles rozmawiał właśnie z innym mnichem, którego nie sposób było rozpoznać, gdyż stał plecami do Marion.

Ledwie brat Gilles dostrzegł ją z daleka, wyciągnął sękatą dłoń spod habitu, chwycił swojego rozmówcę i odciągnął go w mrok, gdzie obaj zniknęli.

Marion cicho westchnęła.

Nie upłynęły nawet dwadzieścia cztery godziny, odkąd się tu znalazła, a już zanosiło się na wojnę domową.

Czas na tym granitowym wzgórzu miał płynąć powoli.

Stojąca za nią siostra Annę przekręciła ciężki żelazny klucz w zabytkowym zamku, który zazgrzytał, uwalniając zapadkę.

Drzwi otworzyły się, głośno skrzypiąc.

5

Spędziły tam cały ranek.

Siostra Annę poruszała się po korytarzach opactwa ze zdumiewającą łatwością i Marion pomyślała, że zakonnica musiała tu chyba dorastać.

Podczas zwiedzania obu kobietom towarzyszyło stukanie młotków, którymi przybijano płyty ze sklejki, zasłaniając nimi okna najbardziej narażone na zniszczenie. Wiele razy zdarzyło im się minąć zakonnika lub zakonnicę zatykających wąskie otwory okienne dużymi kawałkami wilgotnego kartonu. Przygotowania szły pełną parą. Zbliżająca się burza musiała być rzeczywiście okropna, jeśli wzbudziła tyle obaw.

Poza ogólnym wrażeniem, jakie wywarły wszechobecne schody, różne sale w każdym zakątku i zawiły labirynt korytarzy, Marion zdołała zapamiętać kilka istotnych szczegółów.

Przede wszystkim to, że w konstrukcji gmachu opactwa można wyróżnić trzy poziomy, choć ogromna liczba sal i łączących je galerii miała wkrótce zaprzeczyć temu ogólnemu ustaleniu. Na najwyższym poziomie mieścił się kościół, na średnim była krypta Trzydziestu Świec z przylegającymi do niej kaplicami, a na najniższym - lochy. Szczególnie ten loch, który umożliwiał łatwe wyjście na zewnątrz przez ogrody opactwa, przykuł uwagę Marion i zarazem ją rozbawił. Do tego dochodziła Merveille. Bajeczna konstrukcja wznosząca się na północnym stoku, przylegająca do reszty budowli i również mająca trzy poziomy: obszerną piwnicę z umieszczoną na samym dole wspaniałą salą rycerską o potężnych filarach, sąsiadującą z salą gości położoną na poziomie średnim, oraz refektarz i wirydarz, które zaparły Marion dech w piersiach.

Wiszący ogród i jego kojącą roślinność otaczały zadaszone galerie, których kolumienki ustawione w ukośną szachownicę, a także arkady i rzeźby z motywami roślinnymi zapewniały bezkresną przestrzeń do kontemplacji i medytacji. Z zachodniego stoku było widać trój skrzydłowe oszklone drzwi, podkreślające, że mieszają się tutaj trzy żywioły: ziemia stanowiąca fundament, morze jako kolebka życia i powietrze będące sferą ducha.

Siostra Anne wyjaśniła, że podczas stojącej wysoko gęstej mgły odbijał się w tych drzwiach klasztorny ogród, stwarzając złudzenie raju, który jest na wyciągnięcie ręki, a którego obraz przyniosły anielskie tchnienia.

Marion zauważyła, że większość mijanych przez nie sal jest zamknięta, a siostra Anne nosi przy sobie niemal groteskowy pęk około dwudziestu ogromnych, ponuro brzęczących kluczy pasujących do zamków w masywnych drzwiach. Kiedy zakonnica wyciągała spomiędzy fałdów habitu wielkie kółko z kluczami, Marion miała wrażenie, że są one za ciężkie dla jej z pozoru delikatnych dłoni. Siostra Anne zdawała się jednak ulepiona z wiejskiej gliny, bardzo rozciągliwej i odpornej.

A jej jasnoniebieskie oczy świdrowały na wylot wszystko, na co patrzyły.

Mont-Saint-Michel dzieliło się na dwie części. Z jednej strony było niewielkie miasteczko, właściwie nawet osada, wspinająca się po południowo-wschodnim zboczu od grobli na południu, na szczycie zaś znajdowało się opactwo z usytuowaną na północy Merveille. Po przejściu Grande Rue i pokonaniu ciągu schodów zwanych Grand Degre Exterieur docierało się wreszcie do barbakanu, który wyznaczał granicę między miejscowością a zabudowaniami klasztornymi. Olbrzymiego opactwa strzegła od strony południowej bardzo wysoka budowla z pomieszczeniami mieszkalnymi, a Grand Degre Interieur okalały fundamenty kościoła, docierając aż do dziedzińca - tarasu zachodniego.

Obiad podano we wspólnej sali budynku mieszkalnego opactwa. Marion uderzyła prostota izby, w której nie było żadnych zabytkowych mebli, tylko kamienne mury i pokryte laminatem długie stoły. Z trudem powstrzymała uśmiech, biorąc do ręki nóż ze stali nierdzewnej - taki, jakie spotyka się już tylko w szkolnych stołówkach. Mistyczny obraz, zapamiętany po porannym zwiedzaniu, odpłynął gdzieś daleko.

Z wyjątkiem siostry Agathe oraz braci Gillesa i Gaela przy stole zasiedli wszyscy członkowie wspólnoty, którzy zostali jej przedstawieni tego samego poranka.

- Dziś wypada moja kolej podawania do stołu - oświadczył brat Christophe.

Mówił ze zbijającą z tropu powolnością, dlatego Marion pomyślała, że słusznie nadała mu przezwisko „brat Anemik”.

Podano ravioli z serem w wielkim rondlu.

- Jak wkrótce się pani przekona, są dni, kiedy mamy więcej czasu na przygotowywanie posiłków, ale są i takie, kiedy zachowujemy większą... pobłażliwość.

Wpatrzona w swój talerz, Marion rozpoznała bez trudu łagodny i śpiewny głos siostry Gabrieli. Młoda kobieta spoglądała na nią lekko zaniepokojona, myśląc zapewne, że być może obiad nie przypadł Marion do gustu.

- Bardzo mi smakuje - uspokoiła zakonnicę Marion. - Sama nie jestem zbyt dobrą kucharką i też brakuje mi czasu.

Brat Udławek czym prędzej skorzystał z okazji i zapytał: - A co pani robiła, jeśli to nie tajemnica?

Marion nie zdążyła nawet otworzyć ust, gdyż siostra Annę zganiła ostrym tonem jowialną ciekawość zakonnika:

- Bracie Damienie! Twoje pytanie jest nie na miejscu...
- Ależ nie, proszę dać spokój - przerwała Marion. - Nic nie szkodzi. - Odwróciwszy się zaś do czterdziestolatka, któremu minęła cała wesołość, dodała: - Jestem... Albo byłam - westchnęła - sekretarką w Zakładzie Medycyny Sądowej w Paryżu.

Przyglądała się z rozbawieniem ich twarzom, podczas gdy wyobrażenie o tym, na czym polega na co dzień jej praca, przenikało do ich umysłów

- W Zakładzie Medycyny Są... - zaczęła siostra Gabriela.
- Tak, to miejsce, w którym znajdują się zwłoki czekające na sekcję.

Siostra Luce uniosła brwi nad orlim nosem. Staruszka wpatrywała się w jedzenie, przełykając powoli.

- Dodam od razu, że sekretarka nie wchodzi do sal sekcyjnych, choć mnie akurat kilka razy się to zdarzyło. Ogólnie jednak moja praca jest mniej... tnąca, jeśli można tak powiedzieć.
- Ale ma pani względnie bezpośredni kontakt ze śmiercią - zauważyła siostra Gabriela.
- W pewnym sensie tak.
- Czy to nie jest zbyt ciężkie?
- To... Przyznaję, że na początku jest trudno. Z czasem człowiek się przyzwyczaja. Sądzę, że po wielu miesiącach i latach to przestaje być takie drastyczne.
- Pojęcie śmiertelnej jednostki rozmywa się w śmierci ogólnej, mniej osobistej, bardziej odległej? - podsunęła siostra Gabriela.
- Tak, to mi przywodzi na myśl pewną sentencję... - wtrącił brat Damien, odkładając widelec i zbliżając palec do oka. - „Jeśli zabije się jednego człowieka, jest się mordercą, ale jeśli zabije się wielu ludzi - zdobywcą”.

Marion zamrugała oczami. Znała dalszy ciąg tej maksymy: „A jeśli zabije się wszystkich, jest się bogiem”. Nie była jednak ani w idealnym miejscu, ani w odpowiednim towarzystwie, aby powtórzyć to zdanie na głos.

- W pewnym sensie - zgodziła się w końcu.

- Mimo wszystko to trochę postawione na głowie - odparł zakonnik. - Dochodzi do tego, że bardziej porusza nas śmierć jednego człowieka niż ludobójstwo! Jeśli rozejrzeć się wokół, to gazety rozpisują się na pierwszych stronach o morderstwach, które zdarzają się obok nas, ale pomijają milczeniem to, co się dzieje na przykład w Afryce...

Siostra Luce tak gwałtownie odstawiła szklankę, że o mało jej nie stłukła.

- Nie wydaje mi się, żeby ustanawianie skali dramatyczności śmierci było zbyt pobożnym postępowaniem, bracie Damienie - skarciła go głosem ostrym niczym cięcie brzytwy.

- Oczywiście, że nie. Po prostu uważam, że śmierć nie zasługuje na różne stopnie odczuwania. Ona jest zawsze jednakowo tragiczna, bez żadnych rozgraniczeń...

- Dość!

Zakonnik siedział przez chwilę z otwartymi ustami, zawiedziony, że nie może zareagować na ten pogardliwy ton. Spojrzał ukradkiem na Marion.

Wkrótce jedynym dźwiękiem poprawiającym nastrój stał się brzęk sztućców o talerze. Skończywszy swoją porcję, Marion zwróciła się do siostry Luce:

- Jak wygląda wasze życie codzienne?

- To zależy. W tej chwili trzeba przygotować Mont-Saint-Michel, aby zniosło nadchodzącą burzę. Proszę mi więc wybaczyć, ale mam jeszcze dużo pracy.

Zebrawszy sztućce i talerze, siostra Luce wstała, odłożyła wszystko na tacę i opuściła pomieszczenie.

Marion postukała nerwowo palcem wskazującym w szklankę.

- Nieźle się zaczyna... - szepnęła.

Siostra Annę obdarzyła ją spojrzeniem, w którym czaił się niepokój.

- Marion... - zaczęła. - Pozwoli pani, że będę mówić do pani „Marion”? Dziś po południu chcę pani pokazać sąsiednią miejscowość i...

- Myślę, że są pilniejsze sprawy - przerwała Marion. - Jeśli ta burza rzeczywiście ma być taka groźna i trzeba jeszcze zrobić tyle rzeczy, żeby się przed nią uchronić, to może mogłybyśmy pomóc? - A z nutką złośliwości dodała: - Siostrze Luce chyba by się to spodobało. I przyznam, że odrobina ruchu dobrze mi zrobi.

Siostra Annę milczała przez chwilę, zaskoczona, po czym skinęła głową. Siedząca nieco dalej siostra Agathe parsknęła śmiechem, pospiesznie zasłaniając dłonią usta.

Marion wyjrzała przez okno na niebo.

Było szare, jednolicie szare, pozbawione jakiejkolwiek chmurki.

Jeśli burza naprawdę nadchodziła, robiła to bardzo powoli, skradając się niczym drapieżnik, który szykuje się do skoku na ofiarę.

Przez trzy godziny wykopywały z północnego ogrodu delikatniejsze rośliny zielne i krzewy, które umieściły następnie w glinianych doniczkach i przeniosły na kilka dni do obszernej piwnicy kościoła. Marion związała włosy starą gumką i nie szczędziła wysiłku, aby wykonać jak najwięcej pracy. Gdy zaczęło zmierzchać, nie czuła palców.

Niekiedy podnosiła głowę, spoglądając na mury opactwa w poszukiwaniu śladów życia, nigdy jednak nie dostrzegła więcej niż jedną ukradkowo przemykającą postać. Mont-Saint-Michel zaczynało wyglądać jak dryfujący wrak bez załogi na pokładzie.

Pyszałkowaty, ale przepiękny dryfujący wrak.

Jedynym zwiastunem zbliżającej się burzy był coraz mocniej dmący wiatr. Uporczywy wicher, który przyprawiał o gęsią skórkę i smagał po całym ciele.

Postawiwszy ostatnią doniczkę obok pozostałych, Marion opadła na ławkę przed wejściem do piwnicy.

Na zewnątrz gasnący blask dnia spopielał barwy ogrodu. Siostra Annę usiadła obok Marion z narzędziami ogrodniczymi w dłoniach.

- Przynajmniej tyle się uratuje - stwierdziła w końcu.
- Jak siostra uważa.

- Wahałam się, czy pani o tym powiedzieć, kiedy tam byłyśmy - przyznała siostra Annę, wskazując głową okno. - Ale teraz... Wie pani, że przekopałyśmy „ogród na pełnym morzu”, który, zanim tak go nazwano, nosił miano „cmentarza mnichów”?

- To zabawne...

- Podczas rewolucji grzebano tam księży odmawiających złożenia przysięgi na konstytucję cywilną kleru. Ciągle tam leżą - dodała zakonnica, parskając cichym śmiechem. - Administrator Mont-Saint-Michel zamierza urządzać tutaj koktajle i przyjęcia weselne, wyobraża sobie pani?

- To w najlepszym guście.

- Prawda?

Marion już miała dorzucić uwagę na temat wyraźnie większej żywotności rosnącej tu zieleni, dodając zaprawione czarnym humorem zdanie o bogatszym podłożu, z którego czerpią korzenie roślin, ale się powstrzymała. Wszystko wokół było zresztą zdecydowanie w złym guście.

Wpatrywała się w kilkumetrowej długości rzędy doniczek.

- Siostra Luce będzie zadowolona... - powiedziała. - Zaoszczędziłyśmy jej dodatkowego wysiłku.

W kącikach ust rozbawionej siostry Annę ukazały się drobniutkie zmarszczki.

- Proszę nie mieć jej za złe pewnej rezerwy - odrzekła. - Ona nie chciała pani urazić. Tworzymy małą społeczność, mamy swoje przyzwyczajenia, a pani wizyta narzuciła każdemu z nas jakieś zmiany. To tak, jakby stary kawaler miał nagle rozpocząć życie w małżeńskim stadle. Pani pobyt z pewnością będzie bardzo korzystny dla nas wszystkich. A jeśli nawet siostra Luce sprawia wrażenie trochę... szorstkiej na pierwszy rzut oka, to w gruncie rzeczy jest wyjątkową kobietą; sama się pani przekona.

- Skoro wymaga to od was wysiłku, dlaczego zgodziliście się mnie przyjąć?

Uśmiech siostry Anne stał się nieco mniej szeroki, chociaż nie zniknął całkowicie.

- To trochę skomplikowane... Jesteśmy tylko lokatorami, bo Mont-Saint-Michel należy do państwa i zarządza nim administrator, my zaś płacimy czynsz i świadczymy pewne usługi. Tak jak dzisiaj, biegając po wszystkich zakątkach i przygotowując się na przejście burzy...
- Albo zgadzając się na ukrywanie osób powierzonych waszej opiece przez państwo. Narzucają wam...

Siostra Anne łagodnie pokręciła głową.

- Niczego nam nie narzucają. Zapytano nas o to cztery lata temu, my zaś po przedyskutowaniu tego problemu we własnym gronie zgodziliśmy się świadczyć tę usługę. Mont-Saint-Michel to nasze ustronie, a nie świątynia.

Marion przyjrzała się swoim dłoniom. Były pobrudzone ziemią i całe podrapane.

- Chodźmy; odprowadzę panią do domku, w którym będzie się pani mogła ogrzać i umyć. Wpadnę wieczorem i pójdziemy razem na kolację...
- Wołałabym wieczorem zostać sama, jeśli nie ma siostra nic przeciwko temu. Chciałabym się... zadomowić. Dopiero co przyjechałam.

Siostra Anne skinęła głową.

- Oczywiście, rozumiem. Zaopatrzyliśmy lodówkę, będzie więc pani miała co jeść. Gdyby czegoś pani potrzebowała, nasz numer telefonu jest na stoliku przy drzwiach.

Skręciwszy na północ, a później na wschód, zanim Marion zdążyła się zorientować w położeniu, zeszły Grande Rue aż do kościoła parafialnego, od którego prowadziły schody wzdłuż cmentarza. Naprzeciw stel wznosił się rząd niewielkich jednopiętrowych domów. Siostra Anne serdecznie pogładziła Marion po plecach na pożegnanie i zawróciła, zostawiając swoją protegowaną przed drzwiami do jej nowej kryjówki.

Marion pchnęła drzwi i oparła się o nie.

Wydała długie westchnienie, zanim otworzyła oczy

Przedpokój był wąski, a do sypialni prowadziły schody Była u siebie.

Musiała się przyzwyczaić do tej myśli. Co najmniej na kilka tygodni.

Nie zdążyła jeszcze nawet zwiedzić swojego nowego domu ani się z nim oswoić, postanowiła więc uczynić to tego wieczoru.

Położyła klucze na stoliku przy drzwiach i minąwszy kuchnię, weszła do pokoju dziennego. Jej salonu.

W głębi pokoju niemal całą ścianę zajmowało wysokie okno z wąskimi szprosami, które nadawały mu średniowieczny wygląd. Pod parapetem stał narożnik, a naprzeciw niego umieszczono zamykaną szafkę z telewizorem i wieżą. Mieszkanie umeblowano tak, aby dostosować stare wnętrze do nowoczesnych wymagań, co nie wszędzie się udało. Z okna rozciągał się jednak ładny widok. Spiczaste dachy pokryte glinianą dachówką i kominy z czerwonej cegły schodziły łagodnie ku morzu, na południe, gdzie znajdowało się wejście do Mont-Saint-Michel, ku grobli, która ciągnęła się daleko, przecinając szary bezkres, aby na koniec połączyć się z lądem.

Na wszystkich mansardach i strychach o wąskich oknach było ciemno. Jedynie ze znajdującego się niżej w miasteczku komina ulatywała strużka białego dymu, którą natychmiast rozwiewał wiatr.

Położywszy płaszcz na kanapie, Marion usiadła obok z dłońmi splecionymi za głową. Gdy się zorientowała, że cała jest ubrudzona ziemią, zerwała się natychmiast, cmokając z rozdrażnienia.

Musiała dochodzić osiemnasta. Marion nie była głodna, po prostu zapragnęła się rozgrzać. Dlaczego nie miałaby poświęcić trochę czasu tylko sobie, skoro na piętrze znajdowała się wanna, w której mogła się odprężyć? Od jak dawna tego nie robiła? Rzadko udawało się jej wygospodarować wieczorem dwie godziny, aby usunąć defekty (krem), wykonać peeling (żel), pozbyć się tego, co zbędne (wosk), czyli smarować ciało, wcierać w nie kosmetyki i badać jego stan, poprawiając swój wygląd i samopoczucie.

Sprawić sobie nową skórę.

Właśnie tego potrzebowała, żeby się odnaleźć.

Marion zerwała się z miejsca i ruszyła po schodach, które skrzypiały pod przykrywającym je chodnikiem. Prowadziły prosto do sypialni bez drzwi. Na jej umeblowanie składało się szerokie łóżko, sofa z niskim stolikiem, szafa, kilka regałów i toaletka. W pokoju były trzy mansardowe okna; za dwoma z nich rozciągał się ten sam widok na południe co z parteru, trzecie zaś wychodziło na północ, na niewielki cmentarz.

Obie walizki stały na podłodze przy szafie, czekając, aż je ktoś rozpakuje. Przykucnąwszy, aby wyjąć czyste majtki i szlafrok, Marion ruszyła do łazienki.

Na chwilę jednak się odwróciła, omiatając pokój szybkim spojrzeniem. Zerkając to w prawo, to w lewo, miała niejasne wrażenie, że coś jest nie tak.

Sofa... Niski stolik... Lampa... Stos czasopism (które znalazły się tutaj dzięki troskliwości siostry Annę)... Beżowa wykładzina... Stolik przy łóżku i lampka nocna... Łóżko... Kartka... Drugi stolik przy łóżku... Następna szafa... Wykładzina... i drzwi prowadzące do łazienki.

Marion zrobiła dwa kroki, po czym stanęła.

Kartka?

Tym razem spojrzała uważnie na kanapę.

To nie była kartka, ale koperta z papieru welinowego, na której widniało tylko jedno słowo: „Panna...”.

Serce zaczęło walić Marion jak młotem. Otworzyła usta, chciwie łapiąc powietrze. Jaka wiadomość kryła się w środku?

Zamknęła oczy i natychmiast się uspokoiła. Ludzie, którzy chcieli ją skrzywdzić w Paryżu, nie bawiliby się w zostawianie koperty, tylko od razu zadaliby cios.

Marion dotknęła rozciętej wargi koniuszkami palców Gdyby ją znaleźli, nie stałaby teraz o własnych siłach. To siostra Annę zostawiła tę kopertę albo jeden z jej współtowarzyszy Nic innego nie mogło wchodzić w grę.

Marion nerwowo odgarnęła za ucho kosmyk włosów Nie podobało jej się to wszystko. Koperty nie było, kiedy się obudziła, a przed wyjściem posłała łóżko, tego była pewna. Jeśli miała tutaj spędzić kilka najbliższych tygodni, należało postawić sprawę jasno - będzie ich gościem, zgoda, ale musi mieć zapewnioną odrobinę prywatności, i to począwszy od własnego mieszkania. Nie chce, żeby ktoś tu wchodził, kiedy jej nie ma.

Wzięła do ręki kopertę i otworzyła ją.

W środku znalazła kawałek kartonu, na którym ktoś bardzo starannie napisał czarnym atramentem:

Lubi pani gry?

52 24 15 55 11 22 11 12 43 24 15 32 11 / 55 35 32 45 54 31 11 33 24 15 34

Dla ułatwienia powiem tylko jedno. Jest ich dwadzieścia pięć, chociaż można by dodać jeszcze jedną, która stanowiłaby krótszą wersję swojej następczyni; są ułożone w kwadracie, 12345 i 12345 na odciętej i rzędnej.

Oddany Pani.

Marion zamrugała oczami i ponownie przeczytała liścik.

- Co to za bzdura? - mruknęła.

W pierwszym odruchu podniosła głowę i zerknęła przez zasłony, czy nikt jej nie podgląda ze znajdującego się naprzeciwko cmentarza. Zbudowano go bowiem na płaskim wzniesieniu terenu, dzięki czemu znajdował się na tej samej wysokości co piętro. Od domu oddzielała go jedynie wciśnięta między budowle uliczka i ogrodzenie.

Nikogo.

Było wyjątkowo ciemno.

Marion zapaliła lampę przy sofie w sypialni i usiadła na poduszkach.

Co to miało znaczyć? Te wszystkie cyfry...

- Dobrze, w porządku... Chcesz grać... Co to jest? Rodzaj rytuału powitalnego? Otrzęsiny?

Wypowiedziała te słowa na głos.

Serce zaczynało bić normalnie.

Odłożyła kartonik na stolik.

„I co teraz?”

Przyjrzała się uważnie ciągowi cyfr.

„To jakaś cholerna zagadka. Zaszyfrowana wiadomość.”

Uświadomiła sobie, że przecież zawsze lubiła takie tajemnice, już od dzieciństwa. Fascynowały ją nawet krzyżówki - traktowała je jak swoiste zagadki semantyczne w kawałkach.

A więc te kilka liczb...

Tak, musiała przyznać to sama przed sobą - była zaintrygowana.

„No więc?”

Ciągle zdenerwowana, nie mogła się powstrzymać, żeby po raz kolejny nie obejrzeć dokładnie całego pokoju.

- Do cholery! Pewnie, że mnie to ciekawi... - rzuciła, wstając, żeby wyjąć z torebki notes i ołówek.

W gruncie rzeczy nie miało znaczenia, czy był to pomysł siostry Annę, czy też jednego z braci.

- Zobaczymy...

Nie wyglądało to jak współrzędne, bardziej jak zaszyfrowana wiadomość.

Wszystkie cyfry były połączone w pary. Jedna para mogła oznaczać raczej literę niż wyraz, to się wydawało najbardziej logiczne.

Marion zamknęła oczy, chcąc przypomnieć sobie słowo, którego nauczyła się jako młoda dziewczyna... Przez całe lata nie dawało jej ono spokoju... Słowo na „O”... „Dobry Boże, przecież to znane jak świat...”

- ESARINTULO! - zwołała.

Porządek liter najczęściej używanych w języku francuskim. Najpierw „E”, później „S”, następnie „A” i tak dalej. Mogła spróbować połączyć najczęściej powtarzające się liczby z najczęściej używaną literą.

- To nam daje...

Marion zabrała się do liczenia. Najczęściej powtarzały się 11 i 15: jedna cztery razy druga trzy. Prawdopodobnie „A” i „E”. Liczba 34 kończyła wiadomość, podczas gdy w części środkowej dwukrotnie występowało 11. Dwa „A” w jednym wyrazie? Całkiem prawdopodobne. Marion zdecydowała się przyporządkować literę „A” liczbie 11 i literę „E” liczbie 15.

Dwukrotnie występowały także liczby 55 i 32.

Czyżby „Z” i „L”?

Marion zapisała w notesie pierwsze wnioski, zastępując iksem niewiadome:

xxEZAxAxxxExA/ZxLxxxAxxEx

Nic oczywistego. Jedno słowo ma trzynaście liter, drugie jedenaście. Wiadomość była bardzo krótka. Może nawet zbyt krótka, żeby dało się użyć ESARINTULO.

W pierwszej chwili zdanie, które przypuszczalnie było dodatkową wskazówką, wydało się Marion niezrozumiałe, dlatego wyłączyła je ze swojego rozumowania; teraz jednak nadszedł czas, aby wykorzystać je w równaniu.

„Jest ich dwadzieścia pięć, chociaż można by dodać jeszcze jedną, która stanowiłaby krótszą wersję swojej następczyni; są ułożone w kwadracie, 12345 i 12345 na odciętej i rzędnej.”

Dwadzieścia pięć czego?

Marion oblizała wargi.

Narysowała w notesie tabelę. Poczynając od lewego górnego narożnika, napisała: 1, 2, 3, 4 i 5 w jednakowej odległości w linii poziomej, jak dla odciętej. Następnie powtórzyła całą operację w linii pionowej, która stała się rzędną.

- I co teraz?

Miała dwadzieścia pięć kratek do wypełnienia, tylko czym?

„Jest ich dwadzieścia pięć, chociaż można by dodać jeszcze jedną, która stałaby się krótszą wersją swojej następczyni.”

Opuściła dłoń, która uderzyła o kartkę.

- Co za idiotka!

Musiała zastąpić liczby literami.

- Alfabet!

Krótsza wersja następczyni to „V”, następczyni to ,W”, a od 25 przechodzi się do 26.

Wypełniła tabelę według ciągu rosnącego, który jest najbardziej logiczny

Następnie przyjrzała się ponownie ciągowi liczb.

52 24 15 55 11 22 11 12 43 24 15 32 11 / 55 35 32 45 54 31 11 33 24 15 34

Wystarczy znaleźć punkt, w którym krzyżują się kolumny, a odcięta i rzędna dadzą literę.

Zgodnie z tą metodą, pierwsza liczba - 52 (5 i 2) - dałaby albo ,W”, albo „J”. Ponieważ więcej wyrazów zaczyna się na literę ,W”, pierwsza cyfra każdej liczby musi być rzędną, następna zaś odciętą. Marion zaczęła więc zastępować każdą parę wskazaną literą.

Miała czarne paznokcie, a pozostałe na nich resztki ziemi podkreślały każdą zmarszczkę na palcach. Co chwila ciemne drobinki odrywały się od skóry, pozostawiając brudne ślady na papierze.

WIEZAGABRIELA / ZOLTYKAMIEN

6

Teraz, gdy słońce zniknęło, do pokoju sączyło się niebieskie światło. Jedynie w okolicy sofy i stojącej obok lampki pozostał bursztynowy krąg.

- „Wieża Gabriela, żółty kamień” - przeczytała Marion, kładąc notes na kolanach.

Czego właściwie od niej chciano? Wyciągnąć ją na zewnątrz, na zabawę w tropienie?

Wyjrzała przez okno. Wraz z zapadnięciem zmroku cmentarz postarzał się o trzysta lat, krzyże stały się groźne, a porosty przybrały odpychający cielesny wygląd przemykającego po kamieniach złodzieja. Domu zaś strzegł rozparty wysoko na skale kościół opacki.

Marion poszła po plan, który rano dała jej siostra Annę, i rozłożyła go na stoliku.

Wieża Gabriela to budowla stojąca nieco na uboczu, na zachodnim zboczu wzgórza.

Do tej okrągłej baszty wzniesionej nad samym brzegiem morza można było dotrzeć dwiema drogami. Jedna była nie do przebycia podczas przypływu, należało zatem pójść naokoło, opuszczając miasteczko przez główną bramę, aż do Fanils. Druga droga była trudniejsza dla nowicjusza, wymagała bowiem wdrapania się pod górę aż do murów opactwa, a następnie zejścia tak zwaną ścieżką do Fanils.

Komuś, kto - tak jak ona - dysponował planem, nie powinno to jednak nastręczać żadnych trudności.

Marion złożyła mapę i zeszła po płaszcz.

Oczywiście, że tam pójdzie. I to właśnie teraz, kiedy jej ciekawość sięgała zenitu. Co innego miała do roboty? Wziąć kąpiel i zastanawiać się przez godzinę nad celem tej zabawy? Bez sensu.

Bez sensu i denerwujące.

Poprawiwszy poły ciepłego okrycia, wypiła duszkiem szklankę wody i wyszła z domu, starannie zamykając drzwi na klucz.

Uliczka była ciemna jak ściek. Przypominała ponury średniowieczny zaułek - po jednej stronie wznosił się mur otaczający cmentarz, po drugiej rząd niskich domów, wszędzie zaś znajdowały się tylko stare kamienie, a zamiast latami wisiała zgaszona lampa z kutego żelaza, zgrzytająca na wietrze. Marion uświadomiła sobie, że nie ma latarki, którą mogłaby sobie oświetlić drogę albo przynajmniej mapę. Na szczęście miała dość jasne wyobrażenie tego, którędy powinna się udać. Nie było mowy, aby iść dołem, po południu widziała bowiem, że morze się podnosi, a o tej porze woda musiała już pewnie sięgać murów.

Skręciła zatem w lewo.

Brukowana ścieżka była niewidoczna. Marion przedzierała się przez zasłonę ciemności przepuszczającą jedynie dźwięki.

Po prawej stronie ukazały się biegnące wzdłuż cmentarza schody, którymi można się było dostać na wzgórze.

Podniosła kołnierz płaszcza, żeby osłonić szyję przed chłodem, włożyła ręce do kieszeni i ruszyła po stopniach, przyciskając łokcie do ciała.

Wąska ścieżka skręcała wielokrotnie, wijąc się wśród popękanych murków i starych domów. Wkrótce Marion znalazła się nad miasteczkiem, skąd dochodziło niewiele światła.

Na uliczkach nie było żywego ducha.

Marion stanęła u stóp opactwa - wspaniałej, potężnej i górującej nad zatoką fortecy wiary. Idąc przez chwilę pod jej osłoną, odkryła szerokie schody wiodące do drogi, która wiła się między drzewami, a następnie schodziła do Fanils.

Wiatr przybrał na sile.

W dole ukazała się wieża Gabriela, częściowo zasłonięta roślinnością porastającą zachodni i północny stok. Dość wysoka, przede wszystkim jednak szeroka, stała z dala od pozostałych budowli Mont-Saint-Michel niczym parias.

Do żałosnej skargi wichru dołączyła fala przyboju.

Marion znalazła się przy otwartym przejściu, którym można się było dostać do bocznej części wieży.

Tymczasem z drugiej strony uderzyła zaciekle fala, rozbijając się o kamienie.

Gdy po kilku minutach przebywania na wzniesieniu górującym nad krajobrazem Marion znalazła się na poziomie morza, ogarnął ją niepokój. Utraciła poczucie bezpieczeństwa i kontroli, stając się bezbronna, dostępna.

Tak, to właściwe słowo. „Dostępna”.

Otaczający ją czarny bezkres widziany z góry wydawał się piękny i niegroźny jak namalowany obraz, tymczasem teraz morze mogło wysunąć swoją bardziej chciwą mackę i ją pochwycić. Wystarczył gwałtowny atak gniewu, aby ponieść Marion daleko od lądu.

Z powodu ciemności każdy dźwięk nabierał irytującej siły. Marion jeszcze bardziej wtuliła szyję w kołnierz płaszcza. Nie była przerażona. Czuła się nieswojo ze względu na bliskość morza w mroku, ale się nie bała.

Wreszcie dotarła do wieży Gabriela. Pozostało tylko odnaleźć żółty kamień.

Droga za nią zniknęła, schodząc łagodnie ku brzegowi.

Na jej końcu ukazała się niespodziewanie lśniąca fala. Gdy rozbiła się z hukiem, piana rozprysła się o skały. Morze zastygło na moment bez ruchu, po czym cofnęło się niczym koniuszek ogromnego języka, który właśnie polizał w tym miejscu ziemię, próbując jej smaku. W dole odbijał się nieśmiały półmrok nieba, mieniąc się tysiącem odblasków.

Marion znajdowała się dwadzieścia metrów od końca świata. Chłoszczący wiatr zamienił jej włosy w istne kłębowisko.

W ogóle nie żałowała, że zeszła na dół. Widok był tego wart.

„Żółty kamień. Pozostało ci znaleźć żółty kamień i przekonać się, dokąd nas zaprowadzi ta zabawa.”

Posuwała się krok za krokiem, wpatrując się uważnie w ziemię w poszukiwaniu rzadkich jaśniejszych plam. Wkrótce minęła wieżę, zbliżając się do morza, które znajdowało się zaledwie metr niżej.

Ono zaś kołysało się bez przerwy, roztrzaskując fale z hukiem o brzeg. Marion trzymała się od niego najdalej jak mogła, w nagrodę za swoją zuchwałość otrzymując słone krople morskiej wody.

Nigdzie ani śladu żółtego kamienia.

Jeśli był niewielkich rozmiarów i ukryty gdzieś w gęstych zaroślach, to bez latarki nie sposób go było zauważyć.

Marion dotarła do końca drogi. W oddali rozciągało się królestwo morza.

„Żółty kamień... Żółty kamień... Trzeba tylko sprawić, żeby stał się widoczny!”

Odwróciwszy się na pięcie, powędrowała z powrotem ku wieży.

Ziemia była usiana mnóstwem białawych punkcików.

Przy murze wieży Gabriela było widać większe i ciemniejsze halo - nieduży głaz, prawdopodobnie żółtego koloru.

Marion pociągnęła go do tyłu. Był ciężki.

Blok przetoczył się na bok z chrzęstem, który zagłuszył huk fal.

Marion szybko chwyciła leżącą pod kamieniem kopertę, zanim porwał ją wiatr.

Na kopercie nie było żadnego napisu.

Wsunęła ją do kieszeni.

W górze rozległ się świst.

Najpierw cichy, przypominający wdech. Coś z wysiłkiem wciągało powietrze, jak jakieś olbrzymie stworzenie chore na astmę.

Marion przyjrzała się z uwagą wieży i jej wierzchołkowi, skąd zdawało się dochodzić sapanie. Świst umilkł.

Ostatnie dźwięki zagłuszył dziwny odgłos, jakby zaworu zamykającego się raptownie w wodzie.

Nagle rozległo się potężne trzaśnięcie, bardziej suche i jednocześnie bardziej głębokie niż grzmot.

Wewnątrz wieży dało się słyszeć echo. Marion zrozumiała wszystko, widząc cofające się fale. U stóp wieży wydrążono niegdyś podłużne dziury przypominające poziome otwory strzelnicze, przez które wysoka fala mogła się czasem przedostać do wnętrza budowli, uderzając od środka w jej ściany. Cofająca się woda tworzyła ciąg powietrza, który wydawał długi syk.

Marion uznała, że zobaczyła już dostatecznie dużo, poza tym zaczęła marznąć. Jeśli do tej pory czuła się tylko nieswojo, to teraz musiała jednak przyznać, że straciła pewność siebie.

Po raz pierwszy ujrzała ów cień, idąc chodnikiem wzdłuż murów opactwa.

Jakąś postać w dole, na sąsiedniej uliczce leżącej kilka metrów niżej. Człowiek, którego właśnie spostrzegła, bez wątpienia musiał ją także zauważyć, co chwila bowiem przystawał, zadzierając do góry głowę. Niestety, był zbyt daleko, żeby mogła go rozpoznać.

Marion przyspieszyła kroku. Nie było wprawdzie późno, wiatr jednak wiał naprawdę mocno - wystarczająco mocno, aby ludziom nie chciało się wyściubiać nosa z domu. Nie ulegało wątpliwości, że zbliżała się burza. Obecność tamtego człowieka w ogóle nie podziałała na nią uspokajająco.

Popychana porywami wichru postać szybko posuwała się naprzód, nie spuszczając Marion z oczu.

Ona zaś nie miała najmniejszej ochoty spotkać kogokolwiek, a tym bardziej nieznajomego. Nie teraz.

Pokonawszy pierwszą serię stopni, zbiegła po następnej. Wąski korytarz skręcał w prawo, między dwoma pusty - mi domami, następnie w lewo, po czym znowu robił zwrot przed kolejnymi schodami. Marion dosłownie się po nich stoczyła.

Uszy bolały ją od ataków nadchodzącej burzy.

Wreszcie, ledwie łapiąc oddech, dotarła do uliczki. Swojej uliczki.

Przebiegła kilka metrów w ciemnym zaułku.

Po czym zatrzymała się nagle przed niespodziewaną przeszkodą - masą, o którą uderzały, odbijając się, żywioły.

On tam był.

Tuż przed nią.

Naraz w ciemności rozbłysło światło skierowane wprost na jej twarz. Cofnęła się o krok, zasłaniając ręką oczy.

- Ej! - zawołała.

Nie było żadnej reakcji.

Marion zdążyła tylko zauważyć, że nieznajomy jest znacznie wyższy od niej i że ma kwadratowe ramiona.

- Proszę opuścić lampę! - krzyknęła. - Oślepia mnie pan.

Przestała go widzieć, słyszała jednak, jak się porusza. Jego buty skrzypiały, gdy szedł po bruku.

- Ej, mówię do pana!

Lampa zastygła.

- Nie znam pani; kim pani jest? - zapytał mężczyzna z silnym północnym akcentem.

- Słucham? Jaja pan sobie robi? To pan mnie zaatakował!

- To moja praca, łaskawa pani. Jestem stróżem Mont-Saint-Michel. A pani?

Marion poczuła ulgę. Opuściło ją napięcie, którego nawet nie podejrzewała o taką siłę.

- Zostałam... zaproszona przez braci i siostry, żeby...

- Tak też sobie pomyślałem. Jest pani gościem zakonników. Tak przypuszczałem, widząc, że pani twarz jest mi obca. Gael, brat Gael uprzedził mnie, że przyjedzie do nich na zimę jakaś kobieta. Proszę wybaczyć, jeśli panią przestraszyłem.

Marion poczuła irytację, ponownie tego dnia słysząc, że mogłaby tutaj spędzić całą zimę.

- Nie szkodzi; nie mówmy o tym - odrzekła. - Mam na imię Marion.
- A ja Ludwig.

Przysunąwszy lampę do twarzy, oświetlił ją od dołu, aby Marion mogła go zobaczyć.

- Teraz już mnie pani rozpozna - roześmiał się.

Rzeczywiście był wysoki - metr dziewięćdziesiąt. Był raczej tęgi, miał długie policzki i brodę okalającą usta. Jego oczy były równie czarne jak krótko obcięte włosy. „Około trzydziestki”, oceniła Marion.

- Nie powinna pani zostawać na zewnątrz, bo idzie burza - ostrzegł. - Zaraz będzie ostro walić.
- Właśnie wracałam z krótkiego spaceru.
- Tak. Cóż, niech się pani pospieszy. Zaraz kończę obchód i wracam do domu. Później na ulicach nie będzie już żywego ducha.
- Tutaj mieszkam - oznajmiła Marion, pokazując biegnącą za jej plecami uliczkę.
- O, proszę mi wybaczyć - powiedział, odsuwając się, aby ją przepuścić. - Jeszcze będziemy mieli okazję, żeby się lepiej poznać, skoro zamierza pani spędzić z nami zimę. Dobranoc pani.

Skinąwszy mu głową na pożegnanie, z radością otworzyła drzwi.

To „pani” w jego ustach nie przypadło jej do gustu. Brzmiało zbyt ostentacyjnie. W jakim był właściwie wieku? Pięć, sześć lat młodszy od niej? A wypowiedział to tak, jakby między nimi istniała prawdziwa przepaść. Tak, jakby Marion była... stara.

„Jesteś przeczulona.”

„Tak, i co z tego?”

Zamknąwszy drzwi na klucz, zapaliła lampę nad progiem.

Co ją napadło, żeby wyjść?

Włożyła dłoń do kieszeni i wyjęła kopertę.

Wolno pokręciła głową, zdegustowana własnym postępowaniem.

Następnie położyła kopertę na stoliku przy drzwiach.

7

Nastał szary świt.

I hałaśliwy

Burza przypuściła pierwszy atak w nocy, wiele razy wyrywając Marion ze snu. Tymczasem jedyną pozostałością po nawałnicy był wiejący bezustannie i tłukący o mury wiatr, który pokrył całą zatokę szarym całunem, zacierając granicę między morzem a niebem.

Marion powoli otworzyła oczy.