Kredyt na żula - Rafał Socha - ebook

Kredyt na żula ebook

Rafał Socha

0,0

Opis

Kredyt na żula” to antologia prozatorskich miniatur, w których realia przeplatają się z groteską, a ponure konstatacje ze śmiechem. Narrator o specyficznym podejściu do życia w krótkich migawkach przybliża czytelnikom zmagania bohaterów tekstu z samymi sobą i otaczającą ich rzeczywistością, w której najmniejszy szczegół może urosnąć do rangi literatury.

Błyskotliwe, zaskakujące i celne – oto najważniejsze cechy opowiadań Rafała Sochy.

Rafał Socha (ur. 1976 r.) – prozaik i autor piosenek. Z wykształcenia inżynier budowlany. Ma w dorobku powieść „Jak zostałem bażantem”, będącą fabularyzowanymi wspomnieniami z przeszkolenia wojskowego, a także szereg opowiadań o tematyce współczesnej. Współpracuje z częstochowskim magazynem literackim „Galeria”. Pasjonuje się muzyką i sportem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Oficynka & Rafał Socha 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2014

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Skład: Piotr Geisler

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcie na okładce: © Dunca Daniel | Dreamstime.com

ISBN 978-83-64307-68-3

www.oficynka.pl

email:[email protected]

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Nagi konduktor

Nagi konduktor sadził tęgimi krokami. Kasował bilety z miną rutyniarza, trzaskał drzwiami z ułańską fantazją i z niewiadomych powodów wzbudzał poruszenie pośród zaspanych pasażerek. W końcu odsunął drzwi do przedziału, w którym siedziałem i ja. Chrząknął, zasalutował zamaszyście i naraz niemal całkowicie przesłonił sobą słabiutkie promyki zachodzącego słońca. Pociąg chyba wtedy zakręcał, bo na moment zrobiło się jakoś ciemniej i sądzę, że jak gdyby nieco ciszej. Przybysz, mimo swej bezwstydnej nagości, stanął hardo w szarych progach drugiej klasy. Miał służbową minę, na głowie służbową czapkę, pod nosem służbowe wąsy, służbową opaskę na lewym ramieniu oraz służbową torbę, która dyskretnie osłaniała intymność konduktora. Podświadomie przeczuwałem, po co przyszedł i czego od nas wkrótce zażąda.

— Dobry wieczór państwu — przemówił uroczyście. Starał się przykleić do przewieszonej przez obnażone ramię torby. — Kontrola biletów.

— Dobry wieczór — grzecznie odpowiedziała jakaś pani w starszym wieku. Zsunęła delikatnie okulary na czubek nosa i znieruchomiała.

Złożyłem niedbale gazetę i sięgnąłem do kieszeni marynarki. Prawdę mówiąc, choć oficjalnie nigdy bym się do tego nie przyznał, zajęty byłem bacznym obserwowaniem siedzącej naprzeciw licealistki. Dziewczyna założyła nogę na nogę i lekko się odchyliła. Minęło kilka sekund i znów — noga na nogę. Pochyliła się delikatnie, szukając w torebce biletu. Patrzę. I co? Nic. Jeszcze raz noga na nogę. Udawała, że mnie nie zauważa, a ja udawałem, że nie spostrzegam jej bardzo krótkiej spódniczki i bardzo białych, jak mi się zdawało, majtek.

Podałem swój bilet do kontroli. Ona też. Starsza pani w okularach także. I jeszcze dwóch nieogolonych panów, od których czuć było przetrawioną wódkę, oraz pewien chłopak o dwuznacznym uśmieszku w zasuniętej pod brodę zimowej kurtce i czapce naciągniętej głęboko na nadwrażliwe uszy. Słuchałem szelestu dziurawionych biletów, licząc przy tym częstotliwość przekładania nóg przez moją współtowarzyszkę podróży. Szesnaście, a może siedemnaście. A może i dziewiętnaście. Nie. Ile? O ile wolno mi się pomylić? Błąd pomiarowy. Jak w sprawozdaniach z laborek. No właśnie. Tyle że tutaj trochę głupio byłoby spudłować. No i nie bardzo można manipulować wynikami.

— Student pan jesteś? — westchnął nade mną konduktor. Z początku musiałem nie dosłyszeć, gdyż cymbał chwycił mnie łapą za rękaw i szarpnął dla opamiętania. — Ej, panie! Student?

— Co?! — wypaliłem brzydko. — O co chodzi?

— Studiujesz pan?

— Aa… No tak, tak — mruknąłem i uspokoiłem się nagle. Spojrzałem z uczuciem ulgi na nagiego kierownika pociągu osobowego. — No tak. Legitymacja — przyznałem, sięgając pospiesznie do schowka w marynarce. — Tak, zgadza się. Jestem studentem. Proszę — powiedziałem grzecznie i podałem konduktorowi swoją legitymację.

— Niby gra… — mamrotał, oglądając ją długo z każdej strony. — Niby wszystko gra.

— Co znaczy „niby”? — wtrąciłem nieśmiało.

— No, no — cmokał z uznaniem. — Sprytnie. Jak prawdziwa.

— Zaraz — powiedziałem głośniej. — Czy pan coś insynuuje?

— Ha! — huknął, wypinając swój nagi tors. — I tu cię mam, bratku!

— O co chodzi?

— A o zdjęcie! Myślałeś pan, że się ludzie nie połapią?

— W czym?

— Krzywo przyklejone i pieczątki nie znać!

— Nie znać? — zdziwiłem się i skoczyłem chyżo, aby obejrzeć własną legitymację. — W którym miejscu? Tutaj? Na fotografii?

— Aha! — przytaknął z wyraźną satysfakcją.

— Nie widać, bo już się starła — poirytowany rzekłem wyjaśniająco.

Nadgorliwy konduktor podrapał się po karku, a następnie spojrzał na mój nieszczęsny dokument przez pryzmat jarzeniówki zamontowanej na brudnym suficie.

— I data przerobiona — stwierdził autorytatywnie. — Nieładnie, panie studencie.

— Co? Gdzie?

— Była sobie trójeczka… — zasugerował melancholijnie. — A teraz jest sześć.

Znów rzuciłem się oglądać własną legitymację. Jego palec wskazujący lewitował gdzieś między podpisem właściciela a datą urodzenia. A konkretniej, zdaje mi się, wokół AD mego przyjścia na świat.

— Idziemy! — rozkazał. — I to już.

— A po co?

— Idziemy! — powtórzył, łapiąc za skórzaną torbę. — Bo jak nie, to dzwonię na policję. Policja kolejowa! Rozumiesz, chłopie? — wycedził dobitnie i jednym ruchem dłoni schował zarekwirowaną legitymację, drugim zaś wydobył kanciastą, nieforemną, służbową krótkofalówkę. Albo coś w tym stylu. Ale to wystarczyło w zupełności, bym wystraszył się nie na żarty.

— Panie kierowniku… — podjąłem kulturalnie. — Proszę spojrzeć jeszcze raz. Przecież to oryginalna legitymacja politechniki i oryginalna pieczątka. I podpis dziekana jest tam autentyczny, naprawdę niczego nie podrabiałem… Legitymacja oryginalna, aktualna i ważna. Legitymacja jak się patrzy. No co, nie wierzy pan?

— Dobra, dobra — mruknął zaczepnie. — To się jeszcze zobaczy.

— Ale panie kierowniku… Mam legitymację i mam prawo do zniżki. I mam ważny bilet. O co panu chodzi?

— Dobra! — podniósł głos. — Nie za mną te numery, Brunner! — przestrzegł groźnie, zaś służbowa torba poczęła telepać mu się na wszystkie strony. Już nad nią nie panował, a panie w przedziale sprawiały wrażenie cokolwiek zgorszonych. — Chodź pan! — ryknął.

— Kto? — zapytałem.

— No chodź pan!

— Ale gdzie i po co? — zajęczałem, czując, że grunt zaczyna mi się palić pod nogami. Goły facet nie chciał mi oddać mojej legitymacji i naprawdę zacząłem się obawiać, że już wcale nie żartuje.

— Chodź pan! — warknął jeszcze raz, szarpnął mnie za rękę i natychmiast obrócił się na bosej pięcie.

— Zaraz, zaraz! — wykrzyknąłem, ujrzawszy gołe pośladki kierownika pociągu. — Sam nigdzie nie idę!

— Trzymaj się, chłopcze — odezwał się jeden z nieogolonych panów. — Pokaż mu!

— Co mu mam pokazać?

— Trzymamy kciuki — odparł, a starsza pani w okularach prędko się przeżegnała.

— Ludzie… — wyjąkałem. — Co wy?

Ale w przedziale było cicho. Tylko starsza pani cichuteńko i bardzo niezrozumiale coś powtarzała. Z nadzieją w sercu uśmiechnąłem się do mojej licealistki, lecz ona niestety po raz kolejny przełożyła niecierpliwe nogi i smętnie pokiwała głową. Wstydziłem się poprosić kogokolwiek o pomoc. A już szczególnie ją.

Poderwałem się z miejsca. Cholernie było mi żal oddalającej się wraz z nagim konduktorem legitymacji, więc nie myśląc wiele, wybiegłem w końcu za nim z przedziału. Na korytarzu nie było tłoku. Może to i lepiej. Z daleka widziałem trzęsące się, nieco zarośnięte półdupki obnażonego kolejarza. Podążałem za nim w nagłym przypływie gniewu. Byłem coraz bardziej zły i coraz bardziej odważny. Już ja mu pokażę, z wolna rechotało mi w głowie. Pokażę temu bezwstydnemu nudyście.

Przebiegliśmy tak może ze dwa składy pulmana. Nie-liczni pasażerowie zawczasu usuwali się na bok. Konduktor cwałował dziarsko, ja go rozpaczliwie ścigałem. Być może skończyłby nam się pociąg, być może do jakiegoś pomieszczenia służbowego bym faceta zagonił, może nawet do samej kabiny maszynisty, nie wiem, nie mam pojęcia, czym skończyłaby się ta heca, jaki rezultat przyniósłby mój szaleńczy pościg… Naturysta jednak odpuścił. Przeszło mu. Zatrzymał się, obejrzał ostentacyjnie, w monumentalnej pozie nawet jakby znieruchomiał. Czekał. Ja też raptownie ochłonąłem i się opamiętałem. W myślach układałem już plan rozmowy, gdy golas odezwał się pierwszy:

— Zapalisz, szanowny studencie?

Trochę mnie zamurowało. Podszedłem bliżej.

— Tutaj?

— A co? Miejsce jak miejsce.

— To można tutaj palić? — zapytałem z niedowierzaniem. — W pociągu?

— Można — odparł zdecydowanie. Usiadł na rozkładanym siedzeniu i wyjął ze skórzanej torby dwa papierosy oraz ogromną zapalniczkę. Zasłonił nią swe przyrodzenie. — Tylko uważaj, żeby cię nie złapali.

Na ogół nie palę, ale postanowiłem nie odmawiać.

— A odda mi pan legitymację? — spytałem ostrożnie.

— Masz — powiedział cicho i wręczył mi papierosa.

Grzecznie przyjąłem podarowanego szluga, w palcach poobracałem nim trochę, powąchałem. Nikotynowy upominek posiadał filtr, wetknąłem go zatem w zęby. Nagi facet uprzejmie uraczył mnie ogniem. Pociągnąłem tak łapczywie, że aż łzy zakręciły mi się w oczach. Cofnęło. Wypuściłem dym i pociągnąłem jeszcze raz. Kasłałem gęsto. Konduktor się zaśmiał.

— Ej, studenciku! — rzekł wyniośle. — Chyba jeszcze nigdy nie miałeś prawdziwego peta w gębie.

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem przez załzawione oczy na żarzącą się faję i jakoś dziwnie krępowałem się przyznać mu rację.

— Widzisz, co te kurwy ze mną zrobiły? — jęknął naraz z papierosem w ustach. — Zachciało im się.

— Znaczy kto?

— Aa… — westchnął tylko i nie dokończył. Machnął ręką. Leniwie podrapał się po pryszczatym tyłku. — Pieprzeni tłumacze — uzupełnił nieprecyzyjnie, splunął z pogardą i zaraz otarł twarz. — Ale szkoda gadać.

— To jak? — palnąłem niecierpliwie, zdobywając się wreszcie na akt odwagi. — Zwróci mi pan dokument?

— A jakże — odparł po namyśle. Bawił się krótkofalówką i pociągał tytoń. — Mnie on nie jest potrzebny.

— To świetnie! — skwitowałem ucieszony. — Bo wie pan, ja zaraz muszę wysiadać.

— Teraz?

— No jeszcze nie… — zawahałem się. Przypomniałem sobie o trzymanym papierosie i zaraz wyrzuciłem go przez niedomknięte okno. — Na następnej stacji.

— A ta twoja laseczka?

— A bo ja to wiem?

— Dobra — rzekł i powstał z miejsca. — Masz pan tu swoją legitymację, panie inżynierze.

— Dziękuję — żeby było do rymu, podziękowałem szczerze. — Dziękuję, ale jeszcze nie mam dyplomu, więc legitymacja może mi się czasem na coś przydać.

— Aa… — bąknął i znowu machnął ręką, ale nic już nie dopowiedział. Poszedł dalej sprawdzać bilety. Nagi konduktor.

Ja zaś wracałem uradowany. Szczęśliwy, że mam przy sobie legitymację, i szczęśliwy, że zaraz wrócę do mojej przygodnej licealistki. Ale z tej nagłej radości zachciało mi się raptem do toalety.

Kolejowy sanitariat nie powalał na kolana. Mały, brudny, klaustrofobiczny. Dobrze, że przynajmniej zasuwka chodziła bez zarzutu. Zawsze zwracam uwagę na ten drobny szczegół. Głupio tak jakoś załatwiać potrzebę z myślą, że ktoś mi się zaraz do kibla na chama właduje. Można wprawdzie przytrzymywać drzwi jedną ręką, a drugą swobodnie dysponować, lecz to nie to. Żaden komfort. Nie. Zdecydowanie nie lubię ubikacji, w których nie ma haczyka albo przynajmniej skromnej zasuwki.

Gdy było po sprawie, nacisnąłem stopkę, a zawartość pękniętej muszli prędko poleciała w dół. Ulga. Starannie zapiąłem spodnie. Zamierzałem przemyć ręce, lecz niestety rychło okazało się, iż nie ma wody, choć jest kran. Co tam. Zamierzenie nielogiczne anulowałem czym prędzej.

Wróciłem na wąski korytarz z mocnym postanowieniem odnalezienia pozostawionego w pośpiechu przedziału — i wtedy ją ujrzałem. Zmierzała w moją stronę, choć naturalnie nie z mego powodu. W króciutkiej spódniczce i w białych majtkach. Przypuszczalnie zmierzała ku wyjściu. Jakieś kretyńskie ciarki przeleciały mi po plecach, a zaraz potem zadzwonił mi w skroniach mój własny puls. Lekko też spanikowałem.

— Wolne? — rzuciłem stereotypowo, wpakowawszy się na oślep w mijany przedział, i natychmiast runąłem na siedzenie.

Nie odpowiedziano na zwyczajowe zapytanie, przywarłem więc do oparcia i czekałem wewnątrz głuchego pudełka. Oddychałem w miarę miarowo, tak można by rzec. Położyłem rękę na oparciu i czekałem. Kątem oka zauważyłem śpiącego susła w czarnej kurtce i w jasnych skarpetach. Buty stały tuż obok okna. Usadowił się na dwóch siedzeniach i chrapał. Prawie jak marynarz w kajucie na hamaku. Poza tym przedział świecił pustkami, a jego powietrze wypełniał bardzo specyficzny smrodek, towarzyszący zwykle mocno eksploatowanym skarpetom.

Raz, dwa, trzy. Wstrzymałem nawet oddech. Przechodzi powoli. Postanawiam odczekać choć tych parę sekund. Cztery i pięć. Horoskopy powiadają, że pięć to moja szczęśliwa liczba, a więc…

No dalej. Do dzieła. Już pociąg hamuje. Gwiżdże, sapie i dyszy. Może i stęka. Nie pamiętam, jak to tam było. Biegnę przed siebie, lecę i gnam. Sam. Choć wcale nie zbliżam się jakoś. Horyzont daleko i blisko. I ona. W oddali. W bieli. Z parasolem. Na wysokim obcasie. Z parasolem. Na wysokim obcasie. Z parasolem. Na tym cholernie wysokim obcasie. Chyba ucieknie. Mi.

Wysiadła faktycznie. Na stacji o nazwie tak sobie takiej. Zwyczajnej. W pamięci ją mam. Ale nie powiem. Nikomu. Bo i po co. To komu. No właśnie. Ha, ha, ha.

Szamotałem się długo z upartymi drzwiami. Nie chciały mnie wypuścić, a ja czułem za sobą dość spory tłumek.

— Z buta pan pociąg! — życzliwie doradził ktoś z tyłu. — Pamiętaj pan! Zawsze, panie, z buta!

— A sam pan sobie pociąg — odparłem ze złością, bo nie słucham takich, co mocni wyłącznie w gębie. Ustąpiłem bez żalu jakiemuś śmiałkowi. A niech ma. A co. A swoją drogą mógłby się wreszcie ktoś wziąć za te pulmanowskie drzwi, co to nigdy nie otwierają się wtedy, kiedy potrzeba.

Więc tak na serio, to też wyskoczyłem. Właściwie wysiadłem. Chciałem ją śledzić jak Sherlock Holmes, choć do dziś nie wiem po co. Dreptała powoli, nie odwracała się. Harda sztuka. Musiała przecież co nieco zauważyć. Musiała przecież…

* * *

Pardon. Dzwoni telefon. Idę odebrać.

* * *

Cóż ci ludzie tacy mało rozgarnięci. Mogliby uważniej wykręcać cyferki. W końcu nie tak ich dużo. Znów pomyłka. Do Izy, ale tu nie mieszka żadna Iza. Przykro mi bardzo. Żadna Iza tutaj nie mieszka. Ani Agnieszka. Też tutaj nie mieszka.

* * *

Skuliłem się w sobie z rękami w kieszeniach. Jak pijak przylgnąłem do dworcowej ściany. Byle przeczekać i nabrać odwagi. Słyszałem wyraźnie ptasie zaloty i śmiechy. Pomimo zimy. Tudzież wczesnego mroku. Zapłonęło światełko. Zaświtała nadzieja, że może nie wszystkie jaskółki odleciały gdzieś tam na koniec świata. Do ciepłego kraju.

Mrok był chyba moim sprzymierzeńcem. Grudniowy mrok, za którym nikt nigdy nie tęskni. Czając się zmyślnie pod jego osłoną, obserwowałem umykającą postać. Nie za szybko. Nie za wolno. W sam raz. Tam, gdzie błyszczały oszronione latarnie, a dzieciaki ślizgały się pysznie. Tam, gdzie pośród wywróconych aut odbywał się hokejowy mecz, a kiedyś z pewnością przebiegała jezdnia. Tam, gdzie rozbłyskiwały wesołe miasteczka przed rezydencjami nowobogackich snobów.

Podążała uparcie jednostajnym tempem, a mnie nęciło okrutnie, by biec, gnać, wołać, doganiać i drżeć. Klęknąć i wyrzucić to z siebie. Nie tak łatwo dodać gazu. Nie w moim stylu. Niestety. Spod czapeczki z pomponem wyglądały jej włosy. Cóż za pokusa uwielbiać tę długość, która prowadzi donikąd. I wiedzieć o tym. Wiedzieć tak, jak się wie, że po sobocie przychodzi niedziela, a wakacje bywają gdzieś w lipcu czy sierpniu. Wiedzieć tak, jak się powinno i jak trzeba.

Ocknąłem się dopiero wtedy, gdy wchodziła po schodach do jakiegoś wielkiego gmaszyska. Nie powiem, żeby molochu, choć tak to już w życiu jest, iż nocą każdy przestronniejszy budynek przepoczwarza się w nieprzyjaznego giganta. Nawet z punktu widzenia studenta zgłębiającego tajniki budowlanej sztuki. Zniknęła w jego wrotach, a ja usiadłem na krawężniku. Zrobiło mi się zimno, bo to w końcu grudzień. Z przykrością odkryłem, że zgubiłem gdzieś po drodze czapkę. I rękawiczki. I, zdaje się, zdrowy rozsądek także. Siedziałem i słuchałem wyjącego przeraźliwie alarmu samochodowego. Ciąg krótkich, szybko urywanych pisków prędko przerodził się w żałosne zawodzenie ogłupiałej syreny, potem w warkot helikoptera, czkawkę tyranozaura, a na zakończenie coś w rodzaju pojękiwań katowanego buldożera.

Postanowiłem wreszcie, że coś należy postanowić. Wstałem, rozprostowałem kości i zawróciłem. Tymi samymi ulicami, mijając tych samych ludzi z tymi samymi milczącymi obliczami, wracałem do domu. Tak. Mój świat jest właśnie taki. Prosty, niewyszukany, bez opisów i bez palety zbyt wielu barw. Ascetyczny jak średniowieczni święci. Nie ma w nim cudów, nie ma fantazji, nie ma przepychu i nie ma miłości na zawołanie. Nie ma w nim statków, nie ma samolotów, nie ma rakiet i nie ma odżywek. Są tylko smętne odcienie szarości, jest chodnik i są nad nim chmury. Jest kuchnia, łazienka i jest moja samotnia, jest pusty las i jest jeszcze bardziej pusty step, jest hulajnoga i pociąg wraz z nagą obsługą, są tępe żyletki i przepocone ubrania. Zdarza się to, co się zdarza. Zazwyczaj. Oto mój świat. Czarny i biały. Jak w telewizji sprzed milionów lat. Mowa. Muzyka. Film.

* * *

Szedłem peronem wzdłuż kolejowych torów. Chciałem co prawda na peron sąsiedni, ale skoro w pobliżu nie było stosownego przejścia, dreptałem cierpliwie w jego poszukiwaniu. Zostało mi do pokonania może jeszcze z pięćdziesiąt metrów, kiedy nieoczekiwanie napatoczył się jakiś facet i zaproponował sprytniejsze rozwiązanie.

— Ale piździ — zauważył na wstępie. Podszedł blisko i wyciągnął rękę. — Ale, kurwa, mróz — dodał po chwili.

— No tak — odparłem dyplomatycznie. Poczułem się trochę nieswojo. — Zimno.

— Masz pan papierosa? — spytał rzeczowo. Podał mi rękę, a ja jakoś tak automatycznie uścisnąłem jego szorstką dłoń. Cofnął ją prędko. — O kurwa, jak piździ! — syknął przeciągle, po czym zgiął się wpół i kichnął dwa czy trzy razy.

— Niestety — powiedziałem grzecznie. — Nie palę.

Strzepnął z nosa na śnieg i otarł rękawem.

— Też ładnie — warknął. Popatrzył na gwiazdy i cicho gwizdnął kilka nutek jakiejś pospolitej melodii. — Daleko pan jedziesz?

— Nie — rzekłem. — Tylko dwie stacje. A pan?

— A ja, panie… — zamyślił się. — A ja, panie, pod samą granicę. Pod samiutką granicę — oświadczył z dumą.

Postanowiłem roztropnie, że nie będę dopytywał, pod jakąż to granicę. Staliśmy na opustoszałym peronie i czułem, nie wiedzieć czemu, że tracę pewność siebie.

— Ale piździ — powtórzył głucho. Znowu spojrzał na gwiazdy i znowu gwizdnął kilka fałszywych dźwięków. — Zrobiłoby się, kurwa, gdzie jakie wino… No nie?

— Wie pan… Przepraszam bardzo, ale ja muszę na tamten peron — powiedziałem rzeczowo, wskazując ręką sąsiedni placek asfaltu. — Naprawdę przepraszam, ale troszeczkę się śpieszę.

— Ja też! — pisnął. Energicznie przytrzymał mnie za ramię. — Czekaj pan! No czekaj! Ja przecie też tam.

— W takim razie… — rzekłem nieco podłamany. — W takim razie chodźmy razem.

Nieznajomy trzeci raz zagwizdał kawałek ulubionej melodii, a zaraz potem zeskoczył w dół na drobny kamień między szynami. Zrobił ze dwa głośne kroki i zatrzymał się.

— No coś pan? — spytał, odwracając łepetynę. — Nie idziesz?

— Hm… — chrząknąłem i chwilowo zaniemogłem. Coś kazało mi się zastanawiać.

— Chodź pan — kusił nieznajomy obieżyświat. — No chodź pan.

— Dobra, idę — zadecydowałem w końcu i zeskoczyłem na gładziutką szynę. O mało co nie wywinąłem orła.

— Ha, ha, ha! — zarechotał tamten. — Uważaj pan — przestrzegł zwięźle. Znów przysunął się blisko mnie. — A jakbyś pan słyszał gwizdek — rzekł poufnie — to nie odwracaj się pan. Rozumiesz? Udawaj pan, że nic nie słyszysz.

— Rozumiem — z ociąganiem powiedziałem cicho, choć coraz mniej podobała mi się ta cała eskapada przez tory.

Szliśmy po drobnym, starannie ułożonym tłuczniu. Omijałem śliskie szyny i modliłem się, aby nie usłyszeć gwizdka. Mój towarzysz opowiadał mi o jakimś kumplu, który robił na kolei, ale wypieprzyli go za wódkę na zbity pysk, jak to pędzi w piwnicy pierwszorzędne wino z jabłek i ze spirytusu oraz o tym, gdzie są fajne panienki i gdzie się można całkiem nieźle zabawić, jak już się ma kasę i trochę czasu.

* * *

Z reguły szanuję wszelkie przepisy, lecz czasem pozwalam sobie na pewne odstępstwa. To tak jak z wegetarianizmem — mięsa jadam tylko tyle, ile do obiadu.

* * *

— Halo, halo, panowie! — doleciało raptem z naprzeciwka. Niestety było to urzeczywistnienie mych najgorszych obaw. Koszmar iście kafkowski, który tak mnie wówczas podłamał, iż natychmiast zatrzymałem się pośrodku ohydnego torowiska. Dwie postacie wynurzyły się z półmroku, a zaraz potem rozległ się gwizd. Przeraźliwy gwizd.

Obejrzałem się z jakimś niemym wyrzutem w stronę mego przesympatycznego współtowarzysza. Chyba po to, by z żałosną satysfakcją zapytać, co dalej. Oglądam się więc i widzę, iż chłop nie zasypia gruszek w popiele. Cwałuje gdzieś prędko. Po torach, po kamieniach, po peronie, po ślizgawce. Leży. Podnosi się i stęka. Kuśtyka. Klnie. W końcu przepada gdzieś w tajemniczym mroku bezlistnych zarośli.

Ja jak zwykle zostaję sam…

— Dokumenty pana — poproszono grzecznie, acz zdecydowanie. — No, pozwól pan tu.

Zbliżyłem się posłusznie, przegryzając w sobie fatalną pomyłkę.

— Coś pan za jeden?

Machinalnie zmrużyłem powieki, bo przyświecili mi latarką po twarzy.

— Proszę to zgasić — poprosiłem, odwracając głowę.

— Zgaś, Maniek — niespiesznie powiedział jeden do drugiego. Latarka oślepła, a ja próbowałem odzyskać rozeznanie w nowej sytuacji. — To jeszcze młokos — ciągnął ten sam. Mówił niewyraźnie, jak gdyby przeżuwał gumę balonową.

— I co z tego? — mruknął operator latarki i zbliżył się nieco. Wydawało mi się, iż czuję jego oddech w przemieszaniu z jakimś cuchnącym dezodorantem. — Popełnił pan wykroczenie — kontynuował z nieskrywaną satysfakcją. — I będzie mandat, panie szanowny.

— Tak? — pisnąłem, przejrzawszy raptem na oczy.

Przede mną stało spokojnie dwóch nagich sokistów. Sprawiali wrażenie, jakby obaj wyskoczyli przed chwilą z kabiny natryskowej albo sauny, zdążywszy zabrać ze sobą jedynie regulaminowe czapki.

— A tak — spokojnie potwierdził ten z latarką. Upajał się efektem. — Dokumenty, dokumenty! — zażądał kategorycznie. Nieświeża para buchała z jego ust. — Dawaj pan dokumenty! W końcu po to łapiemy takich jak ty, panie kolego!

— Ale ja właściwie nie jestem niczemu winny — rzekłem naiwnie. — To tamten klient namówił mnie, żeby przez tory. Panowie widzieliście przecież, że on pierwszy…

— Tamtego też złapiemy — szybko wtrącił sokista z latarką. — I też zapłaci. Nie bój się pan. A teraz dokumenty.

Widząc dwóch mundurowych, a właściwie dwóch bezmundurowych, zupełnie odechciało mi się dalszego dochodzenia prawdy. Nie potrafię przekomarzać się w kiepskim stylu. Zresztą, jak znam życie, nie doprowadziłoby to do niczego…

— Może być legitymacja studencka? — zapytałem z błogą rezygnacją w głosie.

— Może — odparł ten z latarką.

Podałem mu swój wyświechtany dokument. Wziął, przyświecił i długo czytał.

— Dobra, Maniek — przerwał nagle służbiście bardziej liberalny kolega, głośno przy tym przełykając. — Daj spokój chłopakowi.

Poczułem jakąś nieskończoną wdzięczność w stosunku do tego gołego pana w czapce z daszkiem, jedzącego kiełbasę i przygryzającego ją sporą pajdą chleba bez popitki.

— A czemu? — oburzył się Maniek. — A właśnie, że nie dam!

Poczułem jakąś nieskończoną niechęć w stosunku do tego drugiego gołego pana w czapce z daszkiem, który bezmyślnie obracał w palcach moją legitymację i niebezpiecznie zbliżał ją do swego owłosionego interesu.

— Zabuli jak za zboże — zaśmiał się z wyższością. — Gówniarz jeden.

Ostatnim epitetem określono najprawdopodobniej moją skromną osobę. Tak mi się zdawało. W każdym razie jakoś stale nie umiem przywyknąć do tego, by ktoś mówił o mnie przy mnie w osobie trzeciej. No i do tego, że gdyby się dało, to pewnie śmiało użyłby osoby czwartej albo nawet i piątej…

— Dobra, Maniek — znów odezwał się pan z kiełbasą. — Na razie upomnimy chłopaka i będzie po sprawie. A najwyżej zapłaci na drugi raz.

— Nie! — ryknął Maniek. — Takich jak on bez sensu upominać. Niech buli, to się może nauczy. Łebek jeden.

Chciałem coś powiedzieć, tylko nie wiedziałem co. Nie wiedziałem, co tu rzec na obronę swą.

— Nie martw się — po przyjacielsku rzekł do mnie ten sympatyczniejszy funkcjonariusz. Przełknął kolejnego kęsa, a mi się wydało, że musi być dużo starszy wiekiem i stażem od tego z latarką. — Jesteś student, zapłacisz połowę. Co, może być?

Trochę zabolało, iż nieoczekiwany adwokat postanowił spasować aż tak łatwo. Pomyślałem, że można by podsunąć mu jeszcze jakiś skromny argumencik.

— Ale wie pan co? — wtrąciłem cichuteńko i celowo zamilkłem.

— Co?

— Bo, wie pan… — powiedziałem szczerze. — Nie mam pieniędzy. Nic przy sobie nie mam.

Nadzy sokiści wymienili między sobą kilka porozumiewawczych spojrzeń, a potem jeden z nich urzędowo rzekł:

— Będziesz miał na kredyt.

— A co to znaczy? — bardzo cicho zapytałem.

Nadzy sokiści znów wymienili między sobą kilka porozumiewawczych spojrzeń.

— To co? — zawahał się ten z latarką. — Olek mu wypisze kwity?

— No — potwierdził ten od kiełbasy.

— Dobra — podsumował tamten z latarką. — No to chodźmy.

Posłusznie podążyłem za czerwonofioletowymi półdupkami, zazdroszcząc po cichu morsom ich końskiego zdrowia. Zrobiliśmy dwie rundy naokoło jakiegoś długiego parterowego budynku, choć nie bardzo wiem, czemu to miało służyć. Następnie sforsowaliśmy pierwsze drzwi, później drugie, później dreptaliśmy długim korytarzem, później trzecie drzwi, a jeszcze potem czwarte. Przed piątymi wrotami obaj naturyści długo pouczali mnie:

— Weź pan tę swoją legitymację i wejdź pan do tego gabinetu. Powiedz pan panu Olkowi, żeśmy cię przyskrzynili na torach i żeby ci wypisał na kredyt. Zapamiętasz pan?

— Myślę, że tak — rzekłem nieco zdziwiony. — Ale czemu panowie sami mnie nie odprowadzicie?

— A bo… — zająknął się ten, który już w drodze zdążył spożyć całą pętaczkę i całą pajdkę. — A bo już pan jesteś odprowadzony, no nie? My teraz musimy szybko wracać do roboty.

— I łapać takich jak ty — dorzucił golas z latarką.

— To będziesz pamiętał? — upewnił się jeszcze starszy z sokistów. — Do pana Olka. Po kwity. Za łażenie po torach. Jasne?

— Jasne — uspokoiłem beznamiętnie. — Za łażenie po torach do pana Olka.

— No — potwierdził niecierpliwie. — No, idź już. Przez te drzwi. Idź, idź, chłopcze — ponaglił. — Już czas.

— Idę — powiedziałem i chwyciłem za klamkę.

— Ej! — wrzasnął młodszy funkcjonariusz. — Lepiej pan zapukaj!

— Dobrze, proszę pana. Na pewno zapukam — zadeklarowałem i głośno zapukałem w obite blachą drzwi. Rozległy się głuche szmery, a zaraz potem zapadła głucha cisza. Trochę zesztywniał mi palec w zetknięciu z arktycznie zimną stalą.

— Mocniej — doradził nagi sokista. — Trzaśnij pan mocniej.

Walnąłem pięścią w pancerne drzwi. Słuchaliśmy wszyscy trzej w ogromnym skupieniu. Trzej, bo jak się prędko zorientowałem, dwaj obnażeni funkcjonariusze nie myśleli wcale, aby mnie tak lekkomyślnie tu teraz pozostawiać. A nóż widelec zwiałbym im w ostatniej chwili i głuchawy pan Olek nie miałby okazji wypisać mi kwitu na kredyt. Co to, to nie. Byli nadzy, ale z całą pewnością nie bito ich w ciemię.

— Come in! — doleciało raptem zza blaszanych wrót.

Spojrzałem ze zdziwieniem na mą nagą eskortę. Skinęli z szacunkiem na pożegnanie i zaraz spiesznie oddalili się z powrotem, trzęsąc przy tym bezwstydnie owłosionymi pośladkami. Znów mogłem podziwiać niezwykłe zjawisko — i w stereo, i w kolorze…

Napatrzywszy się trochę, ostrożnie otworzyłem drzwi. Przestąpiłem próg i nagle znalazłem się w dość obszernej sali, widnej jak za dnia. Ujrzałem szkolne ławki, ustawione w trzech równoległych rzędach. W ławkach tych siedziało kilka młodych osób z porozkładanymi książkami o kolorowych ilustracjach. Naprzeciwko nich kołysał się rytmicznie jakiś starszy pan w wełnianej marynarce, mocno łysiejący, o bardzo niespokojnych rysach twarzy i siwawych, krzaczastych brwiach. Czytał gazetę i mruczał coś pod nosem. Nie zwrócił specjalnej uwagi na moje pojawienie się. Na kulturalne pozdrowienie skłonił tylko lekko głowę i nie odrywając wzroku od papieru, palnął ni to w pięć, ni to w dziesięć:

— Niech będzie pochwalony!

Zastanawiałem się momencik, czy to on jest tym całym panem Olkiem, który winien mi wypisać obiecany kwit. Nie wiem, co mi odbiło, ale zamiast zapytać o to głośno, postanowiłem usiąść w pierwszej ławce tuż na wprost belfra z gazetą.

— Zrobi fiut kartkówkę? — szepnął zaraz kolega, do którego się dosiadłem.

— Bo ja wiem? — zawahałem się szczerze, patrząc tak na pana Olka. Sprawiał wrażenie bardzo dobrego pedagoga i bardzo milutkiego człowieka. — Sądzę, że nie — rzekłem wreszcie. — Chyba nie zrobi.

— E tam! — prychnął z niechęcią mój podejrzliwy sąsiad. Miał hiszpańską bródkę, a na głowie wełnianą czapkę, spod której wyglądały długie włosy. — A ja ci mówię, że zrobi.

Pan Olek czytał gazetę przez kilka dobrych minut, podczas których słychać było jedynie bojaźliwe szepty zebranych na sali studentów oraz systematyczne dochodzenie, grzeczne skłanianie się i bezszelestne zajmowanie miejsca gdzieś z tyłu przez pojawiającą się młodzież. Nauczyciel zerknął w końcu na zegarek, zrobił dziwnie radosną minę i schował gazetę do leżącej nieopodal, mocno już zniszczonej, brązowej walizki. Ogarnął pomieszczenie niespokojnym wzrokiem, po czym zerwał się raptownie i skoczył do drzwi. Mocował się z nimi czas jakiś. Jak na złość nie bardzo chciały się domknąć, więc pan Olek postanowił użyć siły. Najpierw zrobił się czerwony jak marchewka, potem fioletowy jak segregator kolegi w czapce, a potem kopnął ze złością. I już się nie otwarły. Powrócił na swe miejsce z triumfującym uśmiechem.

— It’s… — rozpoczął głośno i wyraźnie, wskazując palcem na mojego towarzysza z ławki. Zrobiło się bardzo cicho.

— It’s… — podjął drżącym głosem wywołany chłopaczek, prędko jednak zamilkł.

— It’s time… — cierpliwie naprowadzał pan Olek. — It’s time to… No dalej, d’Artagnan!

— Start! — wykrzyknął raptem długowłosy.

— Całym zdaniem! — ryknął pan Olek. — Powtórz pan to!

Zdyscyplinowany student powtórzył, a następnie odetchnął głęboko.

— Because… — wycedził dalej belfer i mrugnął dwa razy do mnie. — Because… No mów pan, do diabła ciężkiego!

— Because… — powtórzyłem.

— Because we… — dorzucił.

— Because we… — znowu powtórzyłem.

— …always — znowu dorzucił, ale już z odrobiną zniecierpliwienia.

— Because we always… — zamyśliłem się taktycznie. Łysy facet ostro gestykulował wszystkimi czterema kończynami. — Because we always start at this time! — wykrzyknąłem z niemałą satysfakcją.

Lektor, nieco udobruchany, wstał i przysiadł na krańcu kolejnej ławki. Wziął na tapetę kogoś pod ścianą.

— Today is… — rozpoczął jak zwykle i jak zwykle prędko zamilkł.

— Today is the seventeenth of December — pięknie wyrecytował jakiś żeński głosik. — Precisely one week before Christmas Eve.

— Very good — rzekł pan Olek i zrobił kilka kroków. — A jak będzie „czwartek”?

Z tyłu usłyszałem kilka nieartykułowanych dźwięków. Coś jak chrząknie czy sapanie albo też skrzypienie nienaoliwionych zawiasów.

— Hm… — męczył ktoś ochrypłym głosem. — Mm, hm… Tuesday — stęknął wreszcie.

— What?! — obruszył się pan Olek.

Roztargniony młodzieniec odchrząknął kilka razy, ale nie rzekł już nic ponadto.

— Who knows? — zapytał uprzejmie prowadzący.

— Thursday — znów odezwał się spod ściany nienaganny akcent w tym samym co poprzednio, żeńskim wydaniu.

— Powtórz pan to — polecił pan Olek chrząkającemu nieszczęśnikowi.

— Thursday — zachrypiało.

— A „w czwartek”?

— Hm… Mm…

Nauczyciel podbiegł do biurka, pochwycił swoje krzesełko i jął walić nim głośno w blat.

— On! — ryknął. — On! Rozumiesz pan?

— On Thursday — rzekł wreszcie zachrypiały, co uspokoiło nieco naszego językowego przewodnika.

— Zapisz to sobie, synu — poradził oschle, postawił na podłodze ściskane krzesełko i ponownie usiadł za biurkiem.

Spoglądaliśmy po sobie zdziwieni, bo pan Olek wcale nie zamierzał przechodzić na tryb bardziej konwencjonalny. Wyjął z kieszeni jakiś nieduży przedmiot i w milczeniu począł się nim bawić.

— Angielska maszynka — kontynuował z rozrzewnieniem. — Kupiłem go w Londynie. To było chyba jeszcze w sixty-nine… — pochwalił się, wstał, zrobił dwa przysiady i nagle wziął potężny zamach. W powietrzu przemknęło coś połyskującego i prędko usłyszeliśmy osobliwy dźwięk. — Ha! Ostry jak brzytwa — mruknął z zadowoleniem odlotowy nauczyciel. Podszedł do tablicy i sapiąc, jął wyciągać z niej sterczący scyzoryk. Następnie złożył go i rozłożył. Zrobił kilka nerwowych kroków i znów przysiadł na skraju mojej ławki. — Wow! — zawył raptem żałośnie. — Cholera, zaciąłem się! Aj, jak piecze! — rozpaczał, podskakując między ławeczkami. — Piszcie! — zakomenderował wreszcie. — No, piszcie! Jak to będzie?

Wziąłem do ręki długopis i głęboko się zamyśliłem. Łysawy poliglota krążył między kolegami i koleżankami z tyłu, głośno mlaskał i w dość niewybredny sposób komentował nieuctwo moich współtowarzyszy. W końcu podbił do mnie.

— No i co?

— Nie za bardzo wiem — powiedziałem smętnie.

— Pisz pan. Jak się panu zdaje.

— Ale nie wiem, o co chodzi — wypaliłem szczerze.

— Aj! — znowu jęknął z bólu nasz oryginał. — Aj! Cholera, zaciąłem się! No, jak to będzie?

Napisałem prędko: I cut myself.

— A właśnie, że nie! Wszyscy robicie ten sam błąd — płynnie wycedził mi nad prawym uchem. — Ten sam — podkreślił dobitnie, podbiegł do tablicy i wielkimi, drukowanymi literami nagryzmolił: I’VE CUT MYSELF! Był tak podekscytowany, iż zdołał przy tym złamać kredę w paru miejscach. Kilka kawałków głucho opadło na podłogę, a pozostałość natychmiast wyrzucił przez okno, otrzepał się energicznie i bąknął coś o pylicy i górnikach. A zaraz potem na powrót zbliżył się do nas i przysiadł na mojej ławce. — Where’s your homework?

Milczałem.

— Do you have your homework?

— No, sir. I don’t — wyjąkałem. — I’m sorry — dodałem skruszony, chcąc mu wreszcie powiedzieć o kwitach i łażeniu po torach, ale coś mnie dziwnie powstrzymywało.

— Nie wygrasz ze mną, bracie — rzekł ze smutkiem. — Ja jestem nie do przejścia.

— Wcale nie zamierzam z panem walczyć — powiedziałem smętnie. Odwróciłem zakłopotany wzrok i zapatrzyłem się bezmyślnie w kawałek blatu szkolnej ławki, na którym ktoś koślawo wyrył czarnym długopisem, że „kocha babkę od geodezji”.

— Czemu się nie goli?

— Kto?

— Taki inteligentny chłopak — zauważył raptem pan Olek. — I przystojny. Chyba dziewczyny na pana lecą?

Pierwszy raz w życiu usłyszałem, że jestem przystojny i że dziewczyny na mnie „lecą”. Przełknąłem głośno ślinę i poczułem się niezwykle osobliwie.

— Ale dzisiaj będzie lufa — orzekł stanowczo surowy nauczyciel. — Od trzydziestu lat mam zasady i teraz ich nie zmienię, chłopcze — oznajmił uczciwie, wstał, podszedł do biurka i wstawił mi zasłużoną lufę. — Dobra — mruknął. — Miałem zrobić wam kartkówkę, ale odechciało mi się. Dziś się nie pytamy.

Po sali przegalopowała ulga, na co lektor znowu zareagował w swoim stylu — z zawadiacką miną zbliżył się do zgromadzonej braci. Stanął na wprost jakiegoś koszykarza i łagodnie szturchnął go palcem. Sportsmen milczał i ani mrugnął, szurnięty filolog ponowił więc swą zaczepkę.

— Nic pan nie powiesz? — zagadnął szelmowsko.

— A co mam niby mówić? — bąknęło chłopisko.

— Cokolwiek.

— Spierdalaj pan!

Pan Olek trochę poczerwieniał.

— Po angielsku — warknął. — Mów pan tylko po angielsku — zarządził i rąbnął koszykarza w karczycho, a zaraz potem złapał go za rękę.

— Don’t touch me! — zajęczał nagle tamten. — Leave me alone!

— Good. Very good.

— Thank you, sir.

— Ale łapsko — cmoknął pan Olek, po czym wyzywająco nachylił się nad dryblasem. — Kawał chłopa — dodał melancholijnie, wcale nie puszczając jego dłoni.

Na sali było cicho.

— Spróbuje pan na rękę? — zapytał półgłosem.

— A z kim?

— A ze mną! — radośnie wrzasnął podstarzały osiłek. Prędko zrzucił marynarkę i podwinął biały rękaw koszuli. — Zaczynamy — powiedział i usiadł okrakiem naprzeciw koszykarza.

Sportsmen także podwinął rękaw, po czym bez słowa zwarł się dłonią ze swym językowym guru. Nie wykazywał ani zdenerwowania, ani tym bardziej większego zakłopotania. Pan Olek momentalnie ruszył do ataku, lecz koszykarz zręcznie tłumił entuzjazm, który malował się na poczerwieniałej twarzy niecodziennego rywala. Było cicho, a oni w milczeniu mocowali się chyba z kilkadziesiąt sekund.

Aż tu nagle anglista wyciągnął spod stołu drugą dłoń w hetmańskiej odsieczy. Przycisnął oburącz i, tak czy siak, w sumie wygrał. Koszykarz zbytnio nie próbował protestować, bo z pewnością przez te wszystkie szkolne lata wpojono mu skutecznie, że — po pierwsze — nauczyciel ma zawsze rację. A jeśli czasem nie ma, to — po drugie — patrz na to, co było po pierwsze.

Łysawy pochwycił marynarkę i zarzucił ją na ramię. Nie wyglądał na uradowanego łatwym zwycięstwem.

— Ile pan ma lat? — spytał.

— Dwadzieścia trzy — zadudniło.

— A ja pięćdziesiąt dziewięć — prychnął smętnie i na powrót przyodział gustowne wdzianko. Poprawił też krawat.

Na sali w dalszym ciągu było cicho. Pan Olek wrócił za biurko, wziął do ręki książkę i przez chwilę przeglądał jej kolorowe stronice.

— E, d’Artagnan — rzekł pospiesznie. — Page sixty-two.

Siedzący tuż obok mnie kolega w czapce poruszył się nieznacznie. Nerwowo zadudnił palcami po blacie, po czym rzucił się do swego podręcznika. Prędko odnalazł rzeczoną stronicę i natychmiast rozpoczął głośne dukanie.

— Ha, ha, ha! — perfidnie zachichotał kawalarz zza katedry. — Ha, ha, ha!

Długowłosy słuchacz zamilkł, a dżentelmen śmiał się w najlepsze. Szukał czegoś w brązowej walizce, wciąż rechotał i rechotał wciąż. Nagle zatrzasnął ją głośno i przestał się śmiać. Podniósł do góry dłonie i wymierzył z gumki recepturki w mego towarzysza. Świsnęło w powietrzu, gumka dosięgła celu, odbiła się od kolorowej czapki i natychmiast spadła na podłogę. Mój sąsiad poczerwieniał, bezgłośnie warknął coś pod nosem i naraz odwrócił zmieszane oblicze. Pewnie czytał ten sam napis, co ja przed chwilą.

— Nie powiedziałem ci, d’Artagnan, co masz czytać — syknął pan Olek i z politowaniem pokiwał głową. — Powiedziałem tylko, która strona. Hę?

— Przepraszam — szepnął bliski płaczu d’Artagnan. Nie podnosił głowy. Dobrze, że skruszony nie padł na kolana. — Przepraszam pana.

— Nic nie szkodzi — mruknął pojednawczo nauczyciel. — Nie ma za co. Nie masz pan za co mnie przepraszać. Nie masz. Tylko, do jasnej cholery, słuchajcie trochę, ludzie, co ja do was mówię!

Wszyscy przytaknęli i znów zrobiło się cicho.

— Page sixty-two — powtórzył. — Exercise one.

Jak na komendę chwyciliśmy kolorowe student’s booki, ale nikt się nie odezwał.

— Czy wie ktoś — ciągnął pan Olek — co znaczy actually?

Pomyślałem, że wiem. A zaraz potem wpadło mi do głowy, że lepiej się nie wychylać. I jeszcze później, że chyba jednak nie wiem.

— Czy ktoś wie? — z głupim uśmieszkiem na twarzy zapytywał nasz przewodnik. — Czy ktoś wie?

Wielu myślało widać podobnie.

— No — niecierpliwił się pan Olek. — Kto wie?

Sądzę, iż ktoś z tyłu lekko się poruszył, gdyż nagle belfer wyskoczył niby z katapulty i runął między nasze ławki.

— Do you know? — zapytał z błyskiem w oku.

— I think so — znów doleciał mnie znajomy, przyjemny, żeński głosik spod ściany.

— What does it mean?

— „Teraz” — rzekła pewnym siebie głosem dziewczyna. — „Teraz, obecnie”. Coś w tym rodzaju…

Pan Olek aż podskoczył w miejscu.

— Nie, my poor girl. Niestety nie. To wcale nie znaczy to, co sobie tak ładnie wymyśliłaś.

Musiałem przyznać w duchu, że ja sobie też tak trochę skrycie obmyślałem.

— To jest… — zawahał się nauczyciel, ewidentnie poszukując najwłaściwszych słów. — To jest fałszywy przyjaciel tłumacza — oznajmił wreszcie. — Rozumiecie? Fałszywy przyjaciel tłumacza.

Potakiwaliśmy głowami jak stado baranów, ale to najwidoczniej dopingowało naszego wykładowcę. Zaczął opowiadać o swoich kolegach-tłumaczach i o różnych ciekawych historyjkach. Później przeszedł do prywatnych doświadczeń. Od wycieczek po Europie do szmuglowania tego i owego w minionej epoce, od podrywania stypendystek w muzeum woskowych figur do krochmalenia koszul, od hazardu i zakładów o fury jedzenia do tego, że nie należy ustępować miejsca starszym paniom w londyńskim metrze.

— Tak, tak… — ciągnął rozmarzony. — Różnie to bywało. Różnie. Ale my tu sobie gadu gadu, a walizki piętro wyżej. A więc… — urwał i podszedł do mnie oraz do d’Artagnana, który, nawiasem mówiąc, był chyba jego największym ulubieńcem. — Co znaczy actually?

Nie odpowiadaliśmy. Czekał chwilkę, aż w końcu powiedział sam:

— In fact. Actually means in fact.

Prędko zanotowałem bezcenną informację. Mój sąsiad także. I chyba bez wyjątku wszyscy na sali, gdyż pan Olek wciąż na nas patrzył. Pewnie był z siebie kontent i w ogóle.

— A jak będzie „jajko”? — zapytał raptownie i znowu wskazał na mnie. Włożył ręce do kieszeni spodni i czekał, podczas gdy ja nerwowo przeszukiwałem zasoby zawodnej pamięci. — Jajko ptaka — uzupełnił nagle i znów uśmiechnął się dwuznacznie.

Chyba po raz pierwszy rozległ się szczery śmiech, choć sam się jeszcze nie zaśmiałem. Nie bardzo miałem z czego, lecz moim towarzyszom to nie przeszkadzało. Nawet d’Artagnanowi.

— A „zderzaki”? — pytał dalej oryginał. Morda już mu się rozdziawiała od ucha do ucha. — No, wie ktoś może, jak będą „zderzaki”?

Nikt nie wiedział, ale za to każdy zdawał się rozbawiony do łez.

— A ja wiem! — ryczał pan Olek, przekrzykując ogólną wesołość. — Wiem. Tylko ja wiem. Założymy się?

— A o co? — spytał rozradowany koszykarz.

— A o kilogram zwyczajnej — wypalił pan Aleksander. — Stoi?

Niestety nie było chętnych.

— No to… — podjął znów nasz poliglota. — No to tylko o pstryka w ucho. Stoi?

Znów nie było chętnych.

— No co jest? — zdziwił się. — Nikt nie chce pstryknąć magistra?

Ale najwyraźniej nie chciał nikt. Może nawet ktoś chciał, lecz krępował się do tego przyznać, więc siłą rzeczy arcyciekawa propozycja po krótkim czasie zemrzeć musiała śmiercią naturalną.

— Aleście sztywniaki — stwierdził nauczyciel. — Jak nie, to nie.

Znów powróciliśmy do rozpoczętego ćwiczenia. Czytaliśmy po kolei zdania, w odpowiedniej formie wstawiając brakujące wyrazy z nawiasów. Ćwiczenie było takie sobie, średnio trudne. Potem zrobiliśmy drugie, a następnie trzecie. Na początku czwartego padło jakieś wyrwane z kontekstu stwierdzenie o wspinaczce wysokogórskiej. Coś jak: „lubię się wspinać, więc chciałbym pojechać w góry” czy też może podobnie, ale jak się okazało, panu Olkowi niewiele było trzeba — wskoczył na biurko i jął sugestywnie przebierać nogami. A zaraz potem puścił się w galop środkowym rzędem. Prędko zabieraliśmy mu spod nóg podręczniki i zeszyty. Zatrzymał się przy ścianie na końcu sali, zeskoczył na podłogę i przystąpił do tworzenia misternej konstrukcji, zmyślnie składając do kupy szkolne ławeczki. Następnie wgramolił się na ich szczyt i dumnie wyciągnął obie ręce, lecz sufitu już zbyt dobrze nie obmacał, bo raptem zapukano do drzwi. Odwróciliśmy głowy, a pan Olek natychmiast wrzasnął z samej góry:

— Come in!

Klamka poruszyła się, ale drzwi nie drgnęły.

— D’Artagnan! — ryknął ochryple filolog, gramoląc się z powrotem na dół. — Synu, please open the door!

Kolega w czapce wstał i podszedł do drzwi. Zluzował blokadę i odsunął się na bok. Do środka nieśmiało zajrzała czyjaś głowa w czapce z daszkiem.

— Przepraszam — przeprosiła kulturalnie głowa głosem dziwnie znajomym. — Przepraszam najmocniej, ale zaszło drobne nieporozumienie…

No tak, nie było wątpliwości. Do pracowni zaglądał jeden z sokistów, którzy zgarnęli mnie na torach.

— O co chodzi? — zapytał pan Olek, nerwowo wycierając dłonie o uwalane kredą spodnie.

— Nie, nie — kluczył trochę sokista. — Nic takiego.

— O co chodzi? Mów pan śmiało!

— Dziękuję — odpowiedział grzecznie funkcjonariusz. — Chodzi o tego pana — zwięźle wyłożył problem, po prostu brzydko pokazując na mnie paluchem.

— O którego? — dociekał pan Olek. — O tego w czapce?

— Nie, nie — wyjaśnił zza futryny przybysz, wskazując mnie ponownie. — No o tego.

— Wejdź pan do środka! Wejdź pan i pokaż pan którego!

Schowany za podwójną gardą naturysta głośno nabrał w płuca powietrza.

— Ale on wie — powiedział wreszcie.

— Ale ja nie wiem! — wrzasnął pan Olek. — Co się pan tak czaisz? No, chodź pan tu!

Funkcjonariusz raz jeszcze nabrał powietrza i powoli wyszedł zza drzwi. Tak jak myślałem, wciąż był nagi. Po sali przemknął szmer lekkiego zdumienia. Nieudolnie osłaniał się służbową latarką. I tak jak mogłem przypuszczać, rychło podszedł do mnie.

— Ten pan pójdzie ze mną — rzekł stanowczo. Troszkę się nadął, jak gdyby chcąc odrzucić precz kilkanaście natarczywych spojrzeń. — Popełnił wykroczenie i ma dostać mandat. Na razie tylko mandat.

— No to niech idzie — zadecydował pan Olek. Podbiegł w międzyczasie bliżej i dysząc, poklepał mnie po plecach. — Nieźle ci szło. Ale może jeszcze się kiedyś zobaczymy, przyjacielu.

Pospiesznie zwinąłem swoje książki i pożegnałem kolegów bez większego żalu. D’Artagnan uścisnął mi prawicę i szepnął potajemnie, że do odbębnienia zostało mu już tylko dziewięć godzin. Zamknęliśmy ciężkie drzwi i znów byliśmy na korytarzu kolejowego komisariatu. Nagi sokista oddychał miarowo.

— Dobra — powiedział w końcu. — Idziemy do pana Olka.

— Znowu?

— Znowu — potwierdził. — Tylko teraz osobiście pana odprowadzę — zapewnił, ruszając przed siebie.

Grzecznie podążyłem za nim, w sumie niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc.

— W takim razie — zagadnąłem — kim był tamten pan w sali?

— Który?

— No tamten od angielskiego?

— Aa… — rzekł niechętnie. — To był pan Tadek.

Nadal niewiele rozumiałem, lecz postanowiłem dać już za wygraną. Po jakimś czasie sokista zatrzymał się. Ja też.

— To tu? — zapytałem.

— Tu — odparł niepewnie.

— A przepraszam… — wtrąciłem jednak mimochodem, bo coś mi natrętnie nie dawało spokoju.

— No?

— Co się stało z tym drugim panem?

— Z którym?

— No z tym, który był razem z panem… Tam, na torach…

— Dostał telefon — wyjaśnił enigmatycznie.

— Aha…

— I musiał jechać.

Udawałem, że wszystko rozumiem. Staliśmy bez słowa, czekając nie wiadomo na co.

— Dlaczego nie wchodzimy? — zapytałem nieśmiało.

— Wchodzimy, wchodzimy. Tylko pan pójdziesz pierwszy.

— W porządku — odrzekłem i głośno zapukałem w drzwi. Tym razem były wykonane z drewna.

Słuchaliśmy cierpliwie, lecz nie doczekaliśmy się żadnej reakcji z wewnątrz. Więc zapukałem po raz drugi. A później i trzeci. Ale nie działo się nic.

— Hm… — ciężko jęknął sokista, nerwowo drapiąc się po przyrodzeniu. — Cholera — cicho zaklął pod nosem. — Głusi czy jak?

— Może by tak…

— Co?

— A może by tak samemu? — powiedziałem niepewnie, trzymając dłoń na metalowej klamce. — Może by tak spróbować?

— Co?

— No otworzyć.

Goły funkcjonariusz westchnął bardzo głośno. Znów podrapał się po tym i po owym, aż wreszcie szepnął:

— No to próbuj pan.

Delikatnie nacisnąłem klamkę i zaraz ją popchnąłem. Zawiasy żałośnie skrzypnęły. Naszym oczom ukazał się przestronny gabinecik z biurkiem po lewej stronie i kilkoma krzesłami w totalnym nieładzie. Do ścian poprzyklejano szafy, skąd tajemniczo spozierały tony dokumentów. Na wprost zauważyłem ogromniaste okno i kwiatki na parapecie. Chyba paprocie, ale było ciemno.

— Może wyszedł do ubikacji? — bełkotał przejęty sokista. — Albo do bufetu?

Zbliżyliśmy się do biurka. Leżały na nim jakieś papiery. Funkcjonariusz trochę ochłonął, wziął jedną z kartek i przyświecił latarką.

— Man-dat-za-jaz-dę-po-pe-ro-nie… — sylabizował półgłosem. — Nie. To nie ten formularz — powiedział zniechęcony. Odłożył kartkę i wziął z innej kupki. — Man-dat-za-spo-ży-wa-nie-al-ko-ho-lu-wmiej… — urwał nagle. — Nie. Ten też chyba nie — mruknął. Wziął z następnej, ale było tam tylko o jakimś upomnieniu za obelżywe hasła pod adresem kolejowej władzy oraz o natychmiastowym skierowaniu na kolegium za podstępne fotografowanie tajemnic państwowych. — Czekaj pan — rzekł wreszcie zmieszany. — Zaczekaj pan tu, a ja pójdę po pana Olka. On panu wypisze, bo ja nie wiem, gdzie tu trzymają odpowiednie formularze.

— Dobrze. Zaczekam — obiecałem, rozglądając się po ciemnym pokoiku.

— No — stęknął. — No to idę. A niech pan tu niczego nie rusza.

— Oczywiście, panie władzo.

Nagi sokista wyszedł pospiesznie, ale na wszelki wypadek nie domknął za sobą drzwi. Przez niewielką szczelinę wpadała cienka smuga światła z jasnego korytarza. Usiadłem na jednym z krzeseł i zadumałem się. Analizowałem całą sytuację z wielu stron. Ciągle jednak przychodziło mi do głowy, że będę musiał słono zabulić. Za łażenie po torach. Masz ci los, a to się rodzice ucieszą. Już widzę minę ojca, jak mu listonosz przynosi kwit z mandatem dla syna.

Raptem, jak mi się zdało, szurnęło coś sobie beztrosko pod oknem. Drgnąłem na krzesełku, nasłuchując z wielkim zaciekawieniem. W świetle odległych latarń mignęła jakaś postać, a zaraz potem ktoś zapukał w szybę. Trzykrotnie, w równych odstępach czasu. Nie wiedząc, co o tym sądzić, zerwałem się na równe nogi. Powoli zbliżyłem się do kwadratowego okna. Miało chyba ze trzy na trzy. Albo przynajmniej po dwa siedemdziesiąt z każdej strony. Przywarłem do szyby, lecz niestety niczego mi to nie dawało. Po drugiej stronie było pusto i bardzo głucho. Jak w grudniową noc. Powróciłem na swoje miejsce. Słyszałem kroki na korytarzu, jakieś przyciszone rozmowy, a później spuszczanie wody w klozecie, jakby tuż za ścianą. Nie miałem nic innego do roboty, więc wciąż nasłuchiwałem.

Aż tu nagle ponownie zapukano w okno. Tym razem drżąca ręka za szybą ukradkiem dawała mi jakieś znaki. Zdaje się, że dyskretnie przywoływała do siebie. Rozmowy z korytarza przybierały coraz bardziej na sile, postanowiłem więc, że nie dam się długo prosić. Podbiegłem do otworu okiennego i chwyciłem za zaśniedziałe uchwyty. Trzasnąłem w zapieczone zamki. Szarpnąłem mocno archaiczną okiennicę. Popuściła. Jeszcze druga i będzie po sprawie. Raz. Dwa. Szarpnąłem ponownie. Jest. Udało się. Mroźne powietrze od stóp do głowy. Biorę głęboki oddech. Oglądam się za siebie. Wciąż niby bez zmian, ale coraz głośniej i głośniej. Drzwi się odchylają…

Skok. Nad paprociami. Jak łyżwiarz figurowy ślizgam się na zmrożonym śniegu. Wstaję. Ktoś mi pomaga. Z tyłu krzyki i okropnie przeraźliwy gwizd. Biegnę. Biegniemy. Przed siebie. Sporadyczne drzewa. Mijamy w pośpiechu. Nie oglądam się za siebie. Latarnie w oddali. I cywilizacja.

Dopadłem jakiegoś kiosku czy melaminy. Żadnego ruchu. Na ulicy. Ktoś dyszy tuż obok mnie i łapczywie połyka powietrze. Jak nurek. Po akcji. Spokojnie, powoli. Uspokoić się. Ochłonąć na dobre.

— Niezłe masz pan chody — zagadnął w końcu mój wybawiciel, dławiąc się niemiłosiernie.

Spojrzałem. Facet nie wyróżniał się niczym specjalnym. Pod czterdziestkę, ale o posturze młodzieńczej. Niewysoki, o przyjemnym wyrazie twarzy, w sportowym dresie i w rękawiczkach.

— Dlaczego pan mi pomógł? — zapytałem grzecznie.

— Aa… — zamyślił się. — A bo ja lubię ludziom pomagać. Powiedzmy sobie, że tak dla sportu.

— W takim razie dzięki — szepnąłem, stabilizując skołatany oddech. — Wielkie dzięki.

— Nie ma sprawy — odparł zaraz i poklepał mnie po plecach. — Cała przyjemność po mojej stronie.

Ekscentryk, pomyślałem.

— Za co cię przyskrzynili? — spytał.

— Nic takiego — powiedziałem niechętnie. — Za łażenie po torach.

— Ha, ha! — ucieszył się. — Każdy tak mówi.

— Nie rozumiem.

— Normalnie — pisnął. — I jeszcze pewnie był tam z tobą taki rozebrany sokista? Co nie?

Jakiś przedziwny ekscentryk, pomyślałem w duchu.

— No był — przytaknąłem. — Nawet dwóch.

— Ha, ha! — znów zachichotał. — Ja to znam. Znam. Wszyscy tak mówią.

— Co to znaczy „wszyscy”?

— A co ma znaczyć? — obruszył się. — Przecież ci pomogłem, nie?

— Jasne.

— No i gra muzyka?

— No pewno, że gra — zapewniłem, przytupując dla rozgrzewki, bo mrozek dawał się ładnie we znaki. — Więc jak się mogę panu odwdzięczyć?

— E tam… Nie ma sprawy.

— Jak to nie ma? — uniosłem się honorowo. — Gdyby nie pan, to wlepiliby mi mandat. Jak amen w pacierzu.

— Ej, panie… — żachnął się. — Przecież mówiłem już, że ja tylko tak dla sportu. Ja codziennie biegam. Jogging, panie. Jogging. Trzeba przecież dbać o zdrowie, nie?

— Racja — potwierdziłem. — Mówił pan już.

— No i gra.

— Ale jednak — podjąłem na nowo — może byśmy tak gdzieś sobie na piwko…

— Ej, panie! Piwo to nie sport. A ja tylko dla sportu.

— No cóż, rozumiem… Jeśli naprawdę nie ma pan ochoty…

— Ej, panie! O tej porze? Knajpy już dawno zamknięte.

— A która godzina?

Nocny biegacz podwinął rękaw bluzy i buchając parą, rzekł:

— Wpół do trzeciej.

— Co?! — wykrzyknąłem. — W takim razie ja muszę do domu!

— A daleko pan mieszkasz?

— Dwie stacje stąd.

— Ho, ho, ho — podjął z poważną miną. — O tej porze nie ma żadnych pociągów, panie.

— Wiem — powiedziałem głucho. — A zegarek panu czasem się nie spieszy?

— Gdzie tam, panie? — obruszył się. — Zegarek pierwsza klasa.

— A bateria?

— Bateria też.

Przytupywałem w miejscu i ostro machałem ramionami.

— Zawsze pan tak po nocy? — zagadnąłem po jakimś czasie, aby nie urywać rozmowy.

— Nie, nie zawsze — odparł. — W niedzielę biegam rano, ale w tygodniu wychodzi, że po nocy.

— Podziwiać pana — rzekłem dyplomatycznie. — Naprawdę podziwiać.

— Ej, panie — znowu podjął po swojemu. — Co tam podziwiać… A pan szanowny czym się zajmuje?

— Ja… — zawahałem się. — Ja ciągle studiuję. Już czwarty rok, a może nawet i piąty, nie pamiętam. Pogubiłem się w tym wszystkim.

— Ho, ho, ho! Toż pan prawie jesteś magister. No nie?

— No prawie tak.

— Ładnie, panie. Bardzo ładnie.

— Ale jednak mimo wszystko powolutku. Jeszcze trochę czasu.

— Ano ładnie — podsumował. — Bardzo ładnie. No… — oznajmił, wyciągając rękę. — To trzymaj się pan.

Uścisnęliśmy sobie prawice.

— Ja idę pobiegać — rzekł na pożegnanie.

— Jak pan uważa…

— A nie daj się im pan na drugi raz! — wołał, oddalając się w coraz większy mrok. — Nie daj się pan sokistom!

— Nie dam, nie dam! — krzyczałem za nim w ów mrok. — Na pewno nie ma pan ochoty na dobrego grzańca?

— Daj pan spokój z tym piwskiem! Sport, panie! Sport! Tylko sport! — wrzeszczał trochę z daleka, aż wreszcie, jak nadprzyrodzona zjawa z ludowego podania, rozpłynął się definitywnie w szarych ciemnościach grudniowej nocy.

Było przenikliwie zimno, więc natychmiast ruszyłem z miejsca dla zwykłej rozgrzewki. Miałem sporo czasu do pierwszego pociągu. Bałem się nieco kolejowego dworca, choć dodatnia temperatura poczekalni korciła mnie niesamowicie. Analizowałem wszelkie za i przeciw, aż padło, że nie ma się czego obawiać. Poprzysiągłem sobie w duchu, że teraz już, choćby nie wiem co, będę przestrzegał wszelkich norm, zasad i przepisów. Nikomu nie dam się zbałamucić i za nic w świecie nie sprezentuję sokistom powodu do ponownego zatrzymania mnie.

I tak to ponownie zawitałem w kolejowe przybytki. Poczekalnia była pusta, blade światło sączyło się gdzieś z boku, a w przeciwległym kącie brykał sobie w najlepsze kafelkowy piec. Postanowiłem zasięgnąć informacji.

— O której będzie pierwszy pociąg? — zapytałem uprzejmie.

Zaspana kasjerka w czerwonym swetrze ocknęła się z drzemki i nie podnosząc okienka, zmierzyła mnie zamglonym wzrokiem.

— Za dwie godziny — rzuciła chrypliwie i ponownie przymknęła podkrążone powieki.

Delikatnie zastukałem w blat.

— Przepraszam… — szepnąłem. — Można prosić studencki w jedną stronę?

Znowu ocknęła się na moment.

— Gdzie?

— Na ten najbliższy pociąg, proszę pani.

Zrobiła zdziwioną minę.

— Gdzie znowu?

— Dwie stacje.

Podniosła szybkę gestem pełnym wieloletniej rutyny, a następnie, z jeszcze większą rutyną, podała mi kawałek zadrukowanego papieru toaletowego.

— Złoty siedemdziesiąt — rzekła, ziewając ostentacyjnie.

Wyjąłem z kieszeni drobniaki i sumiennie uiściłem należną kwotę.

— Dziękuję — powiedziałem grzecznie i starannie włożyłem bilet do swej mocno już wysłużonej legitymacji.

Przysiadłem na ławeczce koło pieca. Biło od niego przyjemnym ciepełkiem. Przysunąłem się możliwie najbliżej. Siedziałem tak może z pięć minut, aż poczułem się sennie. Oczy same mi się zamykały. Podniosłem więc nogi i ułożyłem je na drewnianej ławeczce. Była twarda, ale całkiem wygodna. Przez chwilę obserwowałem sufit pustej poczekalni, a potem niechcący zmrużyłem oczy i odpłynąłem na tysiąc innych chwil.

* * *

Obudziło mnie natarczywe szarpanie za ramię. Podniosłem lekko głowę i wnet spostrzegłem, że jakiś brzydko woniejący kloszard prowokacyjnie potrząsa mną niemytymi łapskami.

— Zjeżdżaj! — cedził, kalecząc polszczyznę. — Ej, gówniarz. Zjeżdżaj! To je moje!

Zerwałem się prędko. W ustach czułem znajomy smak, który budzi mnie co dnia. Chciało mi się lać, lecz absolutnie nie chciało mi się dochodzić swoich racji. Tym bardziej iż bezdomny budzik ostro wymachiwał zielonkawą butelką po tak zwanym gnoju.

— Przepraszam — zajęczałem. — Nie wiedziałem, że pan tu…

— Wynocha! — ryknął, odpychając mnie niewybrednie. — Paszoł won!

Przeciągnąłem się na stojąco i, dla świętego spokoju, zamilkłem. A gdy wkrótce oddaliłem się nieco, tamten schował butelkę do przepastnej kieszeni potarganego prochowca i począł wyciągać zza piecyka poczekalni obskurne toboły. Władował je na drewnianą ławkę i po chwili sam ułożył się między nimi. Całą bez wyjątku przestrzeń poczekalni ogarniał już wtedy niewybredny swąd, więc rychło wyszedłem na zewnątrz.

Świtało. Zimny wiatr od północy przeganiał ukośnie spadające płatki śniegu. Zapiąłem kurtkę pod samą szyję i podniosłem kołnierz. Śnieg skrzypiał pod stopami. Grzęznąc w białym puchu, podążyłem w stronę peronów w poszukiwaniu licealistki w białych majtkach.

(1999)

Historia jednego kompresorka

Pewien doktor z politechniki zaprosił nas kiedyś na wycieczkę, jak to określił, poglądową. Ucieszyliśmy się zgodnie, bo zajęcia terenowe zawsze stanowią kuszącą alternatywę dla bezmyślnego kiśnięcia w wydziałowych murach, co każdy normalny student z pewnością uczciwie poświadczy. Sprawę uprzyjemniał ponadto fakt, iż budowa, którą mieliśmy odwiedzić, zlokalizowana była w samym centrum naszego miasta.

W miłych nastrojach i przy stosunkowo przyzwoitej frekwencji zjawiliśmy się więc we wskazanym miejscu o wskazanej porze. Nasze dobre samopoczucie nie zostało lekkomyślnie zmącone, gdyż po niedługim oczekiwaniu pojawił się także pan doktor. Z umiarkowanym zdziwieniem zauważyłem jedynie, iż dla towarzystwa przywiózł ze sobą pana magistra. Obaj podjechali samochodem pod samą bramę, wysiedli z auta i ładnie skłonili się zgromadzonym.

— Wszyscy już są? — zapytał rzeczowo doktor, poprawiając przy tym kraciasty kaszkiecik.

— Wszyscy zainteresowani! — odkrzyknięto raptem z tłumku.

— Bardzo dobrze.

— Zainteresowani listą obecności… — uzupełniono zjadliwie.

Doktor udał, iż nie dosłyszał złośliwej uwagi. Magister również. Naukowcy w milczeniu wrócili do auta i długo poprawiali coś pod ciemną płachtą na tylnych siedzeniach wozu, aż wreszcie starszy stopniem zatrzasnął drzwi pojazdu, na co młodszy automatycznie uczynił to samo.

— Proszę państwa! — przemówił ten pierwszy. — Proszę państwa, ja myślę, że jeszcze trochę poczekamy… — oznajmił i zerknął nieznacznie na zegarek. — Tak? Dajmy spóźnialskim parę dodatkowych minutek, a w tym czasie my z kolegą — rzekł, wskazując na przytakującego mu bezwiednie magistra — przejdziemy zgłosić kierownikowi budowy, że już jesteśmy. Tak? Co? Może być? Zaczekacie?

Nie było protestów, toteż po krótkiej pauzie obaj wykładowcy przeleźli przez wyłamane przęsło w ogrodzeniu. Pozostaliśmy sami tuż obok zaryglowanej bramy, a chodnik rzeczywiście zaludniał się coraz bardziej. Wesołe dysputy przerwaliśmy dopiero wtedy, kiedy opiekunowie powrócili ze swej misji. Złaknieni nowin natychmiast otoczyliśmy doktora i magistra.

— Proszę państwa! — rzekł ponownie starszy rangą. Zdjął kaszkiet, przylizał odstające włosy i ogarniając zadowolonym wzrokiem przybyłe osoby, kontynuował uroczyście: — Proszę państwa, właśnie rozmawiałem z kierownikiem. Przyjmą nas chętnie. Przyjmą bardzo chętnie, ale, hm, tego… — zawiesił głos i jakby lekko się zadumał. — Dopiero za jakiś kwadrans. Tak? Nie chcą przerywać roboty, więc za kwadrans. Tak? Czyli jest trochę czasu. Tak? Nie ma co marznąć. Tak? Czyli co, idziemy na pączka? Tak?

Pośród zgromadzonych przemknął jęk delikatnego zdziwienia, a po części i rozczarowania.

— Mamy piętnaście minut — ciągnął zapobiegliwy wykładowca. — Tak? Więc można by tak teraz sobie skoczyć na pączka… Tak?

Wciąż nikt się nie odzywał.

— Tu obok jest cukiernia… — dorzucił nieśmiało magister.

— Ano jest — potwierdził doktor. — Jest, ale proszę za daleko mi się nie rozchodzić. Tak? Nie rozchodzić mi się bardzo proszę, bo za piętnaście minut wszyscy się tu spotykamy. Tak? Tak? Tak?

— Tak — odezwał się raptem jeden z bystrzejszych. Na chwilkę zapadła osobliwie krępująca cisza, ale zaraz potem, w mgnieniu oka, ludzie jęli się rozchodzić.

— Aha! — ryknął szybko doktor, chociaż nikt specjalnie nie zamierzał go już słuchać. — I jeszcze jedno! Proszę państwa, jeszcze jedno! Bardzo ważna sprawa! Potrzeba dwóch panów!

Moi kamraci czym prędzej znikali w popłochu i to we wszystkich możliwych kierunkach. Ktoś nawet przebiegł slalomem przez ruchliwą jezdnię, byleby tylko nie stać się przymusowym ochotnikiem z nieoczekiwanej łapanki. Osobiście nie uciekałem aż tak ofiarnie. Właściwie w ogóle nie zamierzałem uciekać. Odszedłem jedynie lekko na bok, obserwując uważnie bieg wydarzeń. Trzy sympatyczne koleżanki rozmawiały chwilkę z doktorem i magistrem, znacząco potaknęły głowami, uśmiechnęły się na odchodnym, po czym wolniutko ruszyły w stronę jakiegoś pobliskiego sklepiku. W sumie z braku laku, zamiast zmykać gdzie pieprz rośnie, postanowiłem podjąć próbę dołączenia do nich, co mi się prawie udało. Już minąłem bramę wejściową, już obiegłem niechlujnie zaparkowany samochód doktora, kiedy…

— Halo, halo! — świsnęło w mroźnym powietrzu. — Na momencik, panie kolego! Na momencik! Tak?

Zrezygnowany zatrzymałem się w pół drogi, warknąłem coś tam pod nosem i, z przyklejonym przytomnie uśmiechem, odwróciłem głowę w stronę tajemniczego, choć przecież doskonale znanego głosu wykładowcy.

— Przydałby się jeszcze jeden kolega! — cedził doktor, zbliżając się do mnie prędko. — Niech pan poprosi jeszcze kogoś! Tak?

Obejrzałem się w stronę nieodległych drzwi, na tle których — jeszcze przed zaledwie ułamkiem sekundy — widziałem tercet zaprzyjaźnionych kumpelek.

— Ale wszyscy już się porozchodzili… — rzekłem pokornie. — Wszyscy koledzy gdzieś poznikali, panie doktorze.

Naukowiec przyglądnął mi się raptem jakby znacznie uważniej.

— A to pan był, zdaje się, u mnie? — zagadnął wreszcie. — To pan pytał o asystenturę? Tak?

— Tak — przyznałem zmieszany.

— Dobra — mruknął. — Może jednak coś z tego wyjdzie… Zobaczymy. Tak?

Ładnie się uśmiechnąłem.

— Przydasz się pan chociaż na coś — kontynuował doktor. — Tak? Zaczekasz pan tu przy samochodzie, a ja pójdę do kierownika. Żeby mi wypożyczył jednego robotnika. Tak?

— Jak pan uważa…

— Pilnuj pan sprzętu! — powiedział dobitnie i znowu przelazł na teren budowy przez wyłamane przęsło. Magister jak cień prędko podążył za nim.

Stałem na chodniku, ostro przeklinając własną naiwność. Żałowałem teraz trochę swych pochopnych działań, kiedy to na początku piątego roku, zupełnie nieświadomie, zajrzałem do doktora po jednym z wykładów i spytałem nierozważnie o możliwość pozostania na uczelni i kontynuowania tak zwanej kariery naukowej. Nie to, żebym zaraz o niczym innym w życiu nie marzył, ale podobała mi się troszeczkę atmosfera akademicka. I, przy szerzącym się wokół gigantycznym bezrobociu, sondowałem po prostu możliwość zaczepienia się na wydziale. Zawsze to jakieś rozwiązanie. Doktor odparł, że ciężka sprawa. Że mało godzin i że w ogóle raczej nici z moich ambicyjek. Zapomniałem więc rychło o całym zdarzeniu, uważając rzecz za zamkniętą i to definitywnie, ale — jak się raptem okazało — naukowcy mają zadziwiająco dobrą pamięć…