Kraków za Łoktka - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Kraków za Łoktka ebook

Józef Ignacy Kraszewski

3,5

Opis

Kraków za Łoktka” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Początek XIV wieku. Książę kujawski Władysław prowadzi walkę z królem czeskim Wacławem. Ścigany przez jego żołnierzy znajduje schronienie na dworze rycerza Zbyszka Suły. Syn Suły – kilkunastoletni Marcik przystaje do armii księcia kujawskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-698-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

Dedykacja

AUTOROWI

DUCHA WOJEWODY

PANU LUDWIKOWI GROSSMANOWI.

Wywdzięczając się za dar Jubileuszowy

 Drezno. 1880 r. Kwiecień.

przesyła 

Autor.

I

Pod Krakowem około Balic, które naówczas do rozległych majętności Toporczyków z Tęczyna należały, stał w lesie dwór, zwany Łowczą; gdyż w nim dawniej na łowy zbierano się i po łowach odpoczywano.  Zbudował go był przed laty wielu, Jaśko z Tęczyna, ale później dwór zaniedbany opustoszał, kołem go podparto i pastusi się leśni tylko tulili w słoty pod strzechę — gdy zubożały ziemianin, który ojcowizny pozbył, a w jakimś stopniu dalekim z rodem Starżów był spowinowacony, wyprosił sobie chatę za czynsz mały, z kawałkiem lasu i pola.  Warowali tylko panowie z Tęczyna, aby w lasach nie polował, zwierza im nie płoszył, a po troszę od szkody pilnował.  Stary, wojak niegdyś, teraz już niedołęga, ubożuchno żyjący, podjął się wszystkiego co od niego chciano, byle zyskać kąt spokojny i dworek na Łowczej oblepiwszy, podparłszy, od lat kilku w nim z żoną i synem przemieszkiwał.  Nie szlachecka to była, nie rycerska rzecz w takiej zagrodzie, cudzej jeszcze, biedę klepać, ale wolał już to Zbyszek Suła, niż w Krakowie wśród mieszczan i niemców pospołu żyć, bo ci ziemianina nie szanowali, Wójtowi zuchwałemu i lada Viertelnikowi ulegać było trzeba.  Na Łowczej, jeśli przyszło się komu pokłonić, to równemu sobie ziemianinowi, nie szwabowi lub sasowi — zresztą swobody mógł zażywać jak największej.  Dostatku wielkiego u Suły nie było, ale i nędzy nie doznawali.  Syn Zbyszka, którego Marcikiem zwano, bo mu na imię Marcin było a matka go tak spieściła, nie młodzieniaszkiem już był, ale też nie starym: miał lat ze trzydzieści. Jak ojciec sługiwał rycersko, ale się przerzucał od jednego do drugiego pana, skarżąc się, że mu wszędzie nie po myśli było, że go krzywdzono. Przeto też często do ojca powracał, wyczekując jakichś lepszych czasów i ludzi lepszych, a w Łowczej przesiadując.  O półtorej milki od Krakowa, który podówczas już rósł bardzo, mógł ztąd zawsze gdy chciał (a zachciewało mu się tego prawie codziennie) dojeżdżać do miasta, spędzić tam dzionek z dobremi przyjaciółmi, dużo się nasłuchać, dobrze napić nie płacąc i z wesołą myślą a plotkami wieczorem do rodziców powrócić.  Zbyszek Suła niekoniecznie był rad temu, że syn tak miejsca nigdzie nie zagrzewał. Chciał by go był widzieć przy możnym panu jakim, zapracowującego sobie na łaskę i opiekę, ale z drugiej strony, on i matka Zbita, cieszyli się, iż go przy sobie miewali, no z nim im w pustym dworze raźniej i weselej było.  Krom starego Zbyszka, matki Zbity, starej baby co im jeść gotowała, parobka do posług i wyrostka sieroty z Krakowa przybłąkanego, pary koni na stajni, krowy i psa podwórzowego, nie było w Łowczej więcej nikogo.  Wśród głuchego lasu, nie bardzoby bezpiecznie było tak siedzieć, dla włóczęgów i zbójów, których zawsze do koła miasta dużo bywa, ale o Zbyszku i łotrzykowie wiedzieli, że się u niego pożywić nie było tak dalece czem, a guza złapać łatwo. Stary żołnierz w potrzebie jeszcze raźno obuchem wywijał.  On i syn jego Marcik, ludzie byli nie płochliwi, do korda i do topora szparcy.  Zbliżał się wieczór jesienny, niebo było pochmurne dnia tego, więc i ciemno się zawczasu robić poczęło. Wiatr szumiał w borze, liście już poschłe z drzew opędzając. W izbie około ognia siedział Zbyszek, dalej nieco drzymała Zbita, która już wieczorami prząść nie mogła, bo jej nie służyły oczy, a i ręce się trzęsły. Na ławie w kącie z kądzielą siedziała gospodyni Marucha, w drugim parobek Chaber niemając co robić, skałki łupał. Przy ognisku w garnkach się coś gotowało. Dym, któremu wiatr nie dawał przez dywanik wychodzić, często się do izby wracając rozwlekał po niej — ale do niego przywykli byli wszyscy. Wieczór był smutny, Marcik, który swym zwyczajem powlókł się był do Krakowa, jakoś nie wracał.  Czekano nań z wieczerzą. Zbita niespokojna coraz to się wiatrowi przysłuchiwała, czy jej tententu konia nie przyniesie, któryby powrót syna zwiastował.  Miała się o co troskać, bo Marcik czasem z Krakowa pokrwawiony i potłuczony powracał.  Różnie się trafiało, jak zwyczajnie człowiekowi rycerskiego rzemiosła, co się rad mięszać gdzie gorąco.  Wiatr, który jesienią dziwnemi odzywa się głosy, dnia tego strachem przejmował, tak zawodził przeraźliwie. Słychać w nim było wycie ludzkie, jęki dziecięce, niby okrzyki tłumów i wrzawę swarliwą, to śmiechy szatańskie, to zbójeckie gwizdania, to urągające się śpiewy jakichś ptaków niebywałych.  Głosy te oddalały się, przybliżały, uciekały kędyś i jakby gnane powracały spiesznie dając słyszeć z różnych stron domu, od jednego to od drugiego węgła.  Zaskakiwały od komina, szeleściały w strzesze. Jakaś siła szatańska łomotała drzwiami, szelpotała w słomianem pokryciu, dobijała się do okiennic, pełzała po ścianach.  Zbita, która pobożną była, żegnała się słysząc to i żegnała krzyżem świętym wszystkie cztery świata strony. Nie pomagało to nic, wietrzysko dokazywało, a wiadomo, że jest w niem siła nieczysta — i djabelskie tańce i wesela innej nad tę gędźby nie znają.  Drzewa blizkie miotane tą złą mocą, trzeszczały i skrzypiały, gałęzie ich upadały na strzechę, słychać było liście szeleszczące po ścianach. Czasem z wiatrem sypnął deszcz gęsty, ale wprędce rozbity wichrem, ustawał.  Mieszkańcy lasu oswojeni byli z temi głosami, które czasem po całych nocach spać im nie dawały, a jednak tego dnia strach ich jakiś przejmował. — Nastawiali uszu, czekali aby się skończył ten taniec djabelski i burza poszła na dalsze bory. Lecz wietrzysko jakby sobie upodobało wyrąbaną nieco około Łowczej polanę, szumiało w niej, a im wieczór był późniejszy, tem siły i ochoty większej nabierało do szaleństwa.  Teraz już i Marcika przybywającego, zdala posłyszeć było trudno, z taką wściekłością burza około dworku wyła. Ogień choć od wichru zakryty, słaniał się i przypadał do ziemi, ściany dygotały a drzwi trzęsły się ciągle i wiązanie na dachu trzaskało.  Stary Zbyszek ze wszystkich we dworku zebranych najmniej był czułym na to. Wojak obyty z życiem, nawykły pod gołym niebem obozować, doznawał niemal jakiegoś błogiego uczucia, czując się pod dachem w taką porę. Przypominał sobie jak nieraz burze jesienne, namioty im z nad głów i szałasy precz roznosiły, a ognisk nie dawały rozpalić.  Stary pamiętał przygód niemało i sam ich doznał wiele. Przed dwudziestą kilką laty zaciągnął się był do wojska księcia kujawskiego Władysława, służył u niego długo i dzielił z nim różne losy. W końcu, lat temu już było ze sześć, musiał zaniemógłszy powrócić do żony i osiedlić się w Łowczej.  Książe Władysław, którego Łoktkiem zwano, mały ale dziarski mąż, żelazny człek, wojował długo aż go wreszcie zazdrośni i nieprzyjaźni książęta, a w ostatku Czechy co Polskę opanowali — wygnali gdzieś z kraju.  Słychać już o nim od lat kilku nie było.  Jedni twierdzili że kędyś został zabity, drudzy że się błąkał po obcych krajach, a od czasu jak Wacław czeski objął panowanie nad całą niemal Polską, miano Łoktka i sprawę jego za zgubioną.  Książę już i nie młody był, bo lat czterdzieści kilka liczył, znużony też, gdyż lat dwadzieścia przeszło ciągle wojował. Dobił się był panowania, niemal korony po Przemysławie, aż naraz naposiedli się nań wielkopolanie, duchowni zaczęli go wyklinać za to, że im ich ziemie pustoszył i klasztorom nie przepuszczał. Czecha wezwano w pomoc, a waleczny książe zniknął i jakby zapadł pod ziemię.  Zbyszek właśnie o nim sobie myślał, bo go kochał bardzo. Lepszego pana dla swoich żołnierzy nie było nad niego, żył tak samo jak i oni, z jednego kociołka jadał z niemi, śmiał się i dawał śmiać ochotnie, pyszny nie był, ludzki bardzo. Prawda, że żołnierz u niego rzadko grosz zobaczył bo on sam nigdy go nie miał, ale po wsiach i dobrach duchownych żywili się i rwali jak chcieli, a i na plebanje zaglądali.  Dobry ten pan wprawdzie gdy mu się kto sprzeciwiał wieszał bez sądu, ścinał bez miłosierdzia, a jednak ludzie miłowali go, bo gdy kazał wieszać albo ścinać, pewnie było za co, a dla dobrych był ojcem rodzonym.  W tych ziemiach, których był panem, osobliwszym sposobem miał najzajadlejszych wrogów i najlepszych przyjaciół, co zań gotowi byli dać życie. Miłowano go bez miary i nienawidzono srodze.  Takim był, że i sam nic pomiernie czynić nie umiał i w ludziach też budził albo niechęć wściekłą lub miłość ogromną...  Zbyszek myślał o tym dawnym swym wodzu, z którym się dużo po Ślązku, Wielkopolsce, po sandomirskiej i krakowskiej ziemi nawłóczył, gdy pomimo wichru, dał się słyszeć tentent konia tuż pod oknem. Pies leżący w progu, (wabił się na Kruczka) szczekać począł zerwawszy się, parobek skałki łupać porzucił, a Zbita zawołała z drzemki się budząc:  — Ot i Marcik!  Szedł Chaber do drzwi, bo te na wszelki wypadek wieczorem drągiem zakładano, aby podsłuchawszy w sionce, młodemu panu otworzyć. Ten się już w znany wszystkim sposób kułakiem tłukąc, do drzwi dobijał.  On ci to był sam. Ruszyło się wszystko w chacie, stara Marucha do garnków, Zbita na przyjęcie syna, nawet Zbyszek głowę podniósł i zwrócił się ku wnijściu.  Marcik oddawszy konia wchodził właśnie.  Chłop był dorodny, silny, szeroko ramienny, co się zowie tęgi, twarzy krągłej i rumianej cale nie brzydkiej, a gdy była wesołą, piękniejącej.  Z całej postawy i ruchu znać było, że się rodził na wojaka, ale nie na takiego coby nogami wrósłszy w jedno miejsce trwał w niem, na ruchawego i potrzebującego codzień nowej sprawy.  Okryty szeroko opończą dość wyszarzaną, miał pod nią kawałek zbroi i mieczyk, na głowie czapkę z obręczami żelaznemi i spiczastym wierzchem okutym, bo onego czasu z domu się wybierać bez zbroi i oręża niebezpieczno było. Każdej godziny mogło coś niespodzianego spotkać.  Marcik dobrze wiedział o tem i w ręku też trzymał od siodła odjęty kosturek z siekierką i obuszkiem, który w jego dłoni mógł się dobrze dać we znaki.  Pokłonił się rodzicom zdejmując zwolna opończę i na ścianie ją wieszając, gdzie miejsce dla niej na kołku było.  — Psi czas! — zawołał. — Żeby marcha nie miała lepszych dróg a ja dobrych rąk, wicher by ją obalił, tak szaleje. Drzewa ogromne kłaniają się jak kłosy. — Psi czas!  — A trzeba ci to było siedzieć tak do późna? — zamruczał ojciec.  — Nie mogłem bo się wyrwać z gospody od Szeluchy, takiego tam dziś było ludu i gadania!  — Ho! ho! — odparł ojciec, a matka stanęła gotując się już słuchać opowiadania i ręce na piersi zakładając.  — Co tam ludzie pletli, aż strach!! — rozśmiał się Marcik. — Żebyście to wy byli mogli posłuchać, ojczulu, dopiero byście się radowali. Mnie się zda, że to wierutne baśnie.  — Cóż to? co? — przerwał ojciec ciekawie.  — No! — rzekł Marcik, wyciągając się jakby go siedzenie na koniu zmęczyło — plotą ludzie, że się kędyś znowu Łoktek pokazał!  To rzekłszy śmiać się począł, a Zbyszek choć stary, choć w nogach nie mocen, porwał się piorunem i przyskoczył do syna.  — Łoktek! mój pan! — zawołał radośnie. — Widzisz! a tom ci ja mówił zawsze, przysięgałem się, że pan ten zginąć nie mógł, że on się zabić nie dał, że wypłynie jeszcze i panować musi!!  — Ho! ho! — śmiał się syn siadając na ławie i nogi ku ogniowi wyciągając. — Ojczulu! ojczulu! już mu tu nie bywać! Z czeskich mocnych rąk już my się nie wydobędziemy!  Wacław się królem koronował, ma za sobą pół świata, potęgę ogromną. Cesarze i króle z nim, a ten twój biedota książe, Łoktek goły, co nigdy denara przy duszy nie miał, gdyby ci wypłynął gdzie — co on zrobi przeciw takiemu mocarzowi, jak król czeski?  Stary zasmucił się mocno. Nie mógł synowi prawdy nie przyznać, a serce inaczej pragnęło i czuło.  Przeciw wszystkiemu miał jakąś nadzieję.  — E! e! — rzekł cicho — niechaj no się on tylko pokaże! Zobaczysz Marcik da on sobie rady i z tym mocarzem! Ty go nie znasz! Ja u niego służyłem, ja na niego patrzałem! Mały człeczek, niema spojrzeć na co — a jak bije! jaką ma siłę! i jaką moc daje swoim, gdyby czary miał. Ludzie już słaniają się i padają, niech on krzyknie na nich tylko, wnet nowa dusza w nich wstępuje. Miecz jego dobry, ale serce jeszcze lepsze.  Przerwał z końcu Zbyszek pochwały i przystąpiwszy do syna naglił nań.  — No, gadajże ty mnie, gadaj, zkąd ludzie wzięli, że on się znowu pokazał. Widział go kto? Blizko lat cztery go nie było ani słychu, jak w wodę wpadł, mówiono, że zabili go, że na Węgrzech zginął, że do klasztoru wstąpił na pokutę, że go Czechy, czy Niemcy zamordowali. A jam temu nigdy nie wierzył, bo ja go znam!!  — Kto tu teraz prawdy dojdzie? — odezwał się Marcik obojętnie, wcale zapału ojca nie biorąc do serca. — At! prawią ludzie, jakoby się zjawił! Toby nie znaczyło nic, bo czego nie prawią? ale Czechy czegoś niespokojne.  Mówią, że pan Ulrych (Boskowicz), co na zamku siedzi, dał pilne rozkazy, aby go szukano. Trzęsiono po kątach — łapano, a za głowę jego naznaczył moc grzywien, czy wielkich tych groszy pragskich. — —  Stary ręce załamał.  — Uchowaj panie Boże nieszczęścia, gotów się jaki łotr ułakomić, zawołał, i zdradzić go! Miłosierny panie!!  — A coby w tem dziwnego było? — rzekł Marcik. Nie każdego dnia trafi się taka zwierzyna!  Zbyszek aż się wstrząsnął ze zgrozy.  — Milczałbyś — krzyknął. — Ja bym swoje życie za tego pana dał. Oh! oh! gdyby się on zjawił a poszczęściło mu się, ty i ja nie siedzielibyśmy w tej mizernej chacie na Łowczej, ale na krakowskim zamku, albo na własnym ziemi kawałku.  Marcik ręką zamachnął, jakby tę przepowiednię lekko sobie ważył.  — Takby było! tak! — ciągnął stary dalej. — Pan to jest taki, że żadnego ze swoich starych żołnierzy, gdyby go raz widział, nie zapomni. — Spójrzawszy jeno na mnie, powiedziałby ci zaraz, gdzieśmy razem bywali i co robili. Choćby miał tysiąc ludzi, gdy im raz popatrzył w oczy, każdego poznał, bodaj po dziesięciu latach. Każdemu wdzięczen był...  — A co dziś ta jego wdzięczność warta! kiedy on sam kąta i przytułku niema i mieć nie będzie — rzekł Marcik spluwając. — Jeżeli prawda, że żyw włóczy się kędyś, a Czechy za nim w tropy, kto do niego dziś przystanie? Ani łomu, ani domu, ani grosza w kalecie. Co po takim panu?  — Co ty wiesz? co ty znasz? — gorąco ofuknął go stary. — Widziałem ja go już w dziesięć koni jeżdżącego po dworach, w lichej zbroiczce powiązanej sznurkami, z kaletą pustą, a w miesiąc, we dwa, ludzi już miał, grody brał, i bił się i zwyciężał...  — Tak ci to może bywało — odparł Marcik — póki u nas małe książątka trzymały ziemię. — Rwać od nich było łatwo, nie od Czecha! to siłacz wielki!  — A ja ci mówię — porwał się Zbyszek, — że tym Czechom u nas długo nie gościć! Już się ziemianie skrobią po głowach, już po miastach niemcy, choć się im kłaniają a stękają. Dłużej nikt nie strzyma.  — A co ziemianie dziś znaczą? — rozśmiał się Marcik — albo to oni ci, co byli? Niegdyś oni rej wodzili, teraz miasta górą, niemcy górą, grody poobsadzane najemnikiem, żołnierza cudzego dosyć!  Zbyszek głową potrząsał.  — Gadaj ty mi lepiej, co w mieście słychać? Tego od ciebie chcę.  — Mówiłem już, — odparł syn. — Plotą jakby się znowu zkądeś wyrwał Łoktek, dodają że najwyższy Biskup Rzymski o jego prawa się upomina, że on w Rzymie u niego był i z tamtąd wraca.  — Widzisz — zatryumfował ojciec — widzisz! Ho! nie darmo on w świat szedł! Rozumny pan! Wiedział gdzie uderzyć. Był tego czasu właśnie w Rzymie wielki odpust na świat cały, kędy i zbójom wszelakim odpuszczano... Ty myślisz, że Biskup rzymski to mała rzecz? taki prosty Biskup jak nasze? On ci przecie koronę nosi i korony rozdaje. A jak on się upomni? jak zaklnie?  Marcik głową kręcił.  — To co? — rzekł. — Wszystko babskie gadanie, aby ludzie mieli co językami mleć. Czechów ktoś chciał nastraszyć — bajkę im puścił, a na nich czapka gore, popłoszyli się. Zkąd by on po czterech leciech wziął się tu znowu? kiedy już wracać nie ma do czego! Kujawy, nie Kujawy zabrali mu wszystko, piędzi ziemi nie ma. Prawią ci, co dobrze wiedzą, że księżnę żonę jego mieszczanin do domu przez miłosierdzie wziął i żywi ją, przytułek jej daje. Nie czekał by on tyle lat, gdyby o czem myślał.  Czechy tym czasem gospodarują...  Na granicy od Węgier w Kamienicy nad Dunajem twierdzę słyszę budują, że aż strach!  — W Kamienicy? nad Dunajem? — spytał stary. — Toć ona biskupia była?  — Biskupowi dali za nią Biecz — rzekł Marcik. — Tam gród chcą mocny i wielkie miasto zakładać. Cóż wasz Łoktek z rękami gołemi zrobi przeciw nim??  Zbyszek nie dał się pożyć, zwiesił trochę głowę i mruknął uparcie.  — Gadaj, gdzie go widzieli? kto o nim mówi?  Marcik uśmiechając się miłosiernie, w głowę się poskrobał.  — Jam ci to myślał sobie, rzekł — jak się tatulo dowiedzą o tym swym zmartwychwstałym Łoktku, spokoju mi o niego nie dadzą. Dla tegom u Szeluchy od jednego do drugiego chodził nastawując uszu, — ale bredzą, każdy co innego. —  — A prawże mi co gadają?  — Każdy swoim smakiem — śmiał się Marcik. — Jedni jak ja drwią i wiary nie dają, drudzy gotowi by iść tropić, aby Czechom wydać za pieniądze...  — To łajdaki są i zbóje — krzyknął głośno oburzony Zbyszek — psy niepoczciwe, dałbym je wywieszać!  — Niektórzy pomrukiwali, że go widziano w okolicy kędyś niedaleko — ciągnął Marcik. — Mówią, że po dworach do ziemian zaglądał około Ojcowa, do tych, co mu dawniej sprzyjali i chadzali z nim. Ci go pono przyjmują ni źle, ni dobrze — goszczą, karmią, przez zęby coś cedzą, a z pomocą — nie radzi.  — Tacy oni wszyscy, tacy! — westchnął Suła. Im i Czech dobry i Niemiec dobry, a gdyby Tatar przyszedł panować i temuby się kłaniali. — Co im!  — A ja sobie mówię — słyszysz Marcik — ten mały był dla nas na pana stworzony! Z nim ksiądz, ziemianin, chłop, najlichsza gadzina rozmówić się mogła, zrozumiał każdego, nie przegnał precz nikogo! To był pan — nasz!  On tej biedy pod czas zażywał co i my wszyscy! Czarny chleb jadał, na ziemi legał, po lasach się tułał, w siermiędze chodził, głowy gdzie przytulić nie miał — a jak było potrzeba — panem potrafił on być i łeb uciąć i krwi utoczyć gorącej. Gdy dobry bywał choć do rany, gdy się namarszczył, stój z dala, albo nogi za pas. Żartu z nim nie ma.  To był pan dla nas! Trzymał twardo, gdy potrzeba było, a wiedział gdzie i kogo głaskać — i dać dobre słowo!  Zbyszek westchnął.  — Co ty wiesz? — dodał do syna. — Tyś nic nie widział a mało co słyszał odemnie — ale gdybyś patrzał na to co ja!!  Syn się uśmiechał po troszę, stary rozgadywał się tak, że już utrzymać nie mógł i choć pewnie raz nie pierwszy puścił się w opowiadanie, gdy tymczasem wieczerzę im przygotowywano.  — Ja — jam go z maleńka znał — mówił. — Nie miał wówczas może nad lat piętnaście, a rwał się już wojować i panować. Jam naówczas służył przy medyku Mikołaju, co go pilnował, żeby nie chorzał. Ale gdzie on kiedy chory mógł być!! Bywało zdaje się, że słabuje, niech no mu powiedzą, że trzeba w pole, zerwie się na równe nogi — zdrów jak ryba!  Wówczas na swą rękę jeszcze nie mógł wojować, to się czepiał, gdzie co szczęknęło. Chodził z nieboszczykiem Kaliskim Pobożnym — i przy innych, byle się wojny uczyć — Z Przemkiem co na Poznaniu siedział choć nie bardzo byli zgodni, a i temu pomagał.  Lat kilkanaście jak się Czarnemu Leszkowi, zmarło, co też żołnierz był dobry, a potomstwa po nim nie zostało, choć żaby i węże na to jedli oboje, i nic im nie pomogło. — Ziemianie sobie na Kraków wzięli Mazowieckiego Bolka, a mieszczanie Krakowscy z Wrocławia Ślązaka.  Wówczas mazurów sobie ściągnął i wielkopolan i pomorzan, jam tam był, gdy Henryka napadł pod Siewierzem, w parę niedziel po Gromnicach! Tośmy się tłukli, to siekli! to gnali!! Przemko jeden padł zabity, młodziuchne chłopię, Bolko Opolski ranny, dostał się nam w niewolę..  W drugiej bitwie pod Skałą, w trzeciej pod Świątnicą — biliśmy się a bili. Ten mały tak sam dokazywał, że stał za dużych dziesięciu. On ci nie będzie patrzał zdala ręce założywszy, jak się ludzie rąbią za niego; żeby go przywiązano na łańcuch, urwie się, leci w samą gąszcz, w upał, a siecze... Trzeba na to patrzeć!!  Po Świątnicy szliśmy do Krakowa prosto... Tu nam wrota otwierają szeroko, niemcy się do ziemi kłaniają, ks. Biskup Paweł co to wiecznie wichrzył a smrodził — z krzyżem i święconą wodą wychodzi naprzeciw — Witajże hospodynie!  Przyszliśmy jak swoi wziąć gród, ano zaraz prędko kto w mieście stał u tych niemców paskudnych zwąchał, że oni ze strachu nie z miłości się poddali.  W mieście było nie swojo. Patrzali na nas jak na wrogów, po kątach się już zmawiali. Pan o tem wiedząc lekce sobie ważył. Jednak straże około wałów i wrót miejskich obchodził sam, aby być pewnym, że się nie stanie nic. Niemcy prawili ciągle — Ja! ja! kłaniali się a djabła za kołnierzem mieli.  Posłali po swoich cichaczem na Ślązk.  My tym czasem w Krakowie siedzieli jak w uchu. Pamiętam tę noc, bom na straży był, a właśnie Łoktek sam obszedł czaty i opatrzył.  Naraz, kiedy on już był blizko zamku, pod świętym Franciszkiem — zrobił się hałas.. niemcy wrota otwarli — puścili wewnątrz Ślązaków! Ci wprost na nas, bij zabijaj! Ledwieśmy z życiem uszli..  Jam popędził za panem i dognałem go przy klasztorze. Nie więcej nas z nim było jak sześciu. Wpadliśmy do Franciszkanów. Mnichy za nami drzwi zawarli.  Co tu począć? Ino patrzeć jak tu nas niemcy pobiorą, gdyby w gnieździe pisklęta..  Myślicie że się uląkł? albo serce stracił? Wziął na się mniszy habit co mu go od jakiegoś wyrostka dobrali obciąwszy od dołu, i na mur, który do klasztoru przytykał. Dawaj drabinę, podawaj sznury! Spuściliźmy się tak szczęśliwie i uszli, koni dostawszy..  W tej to zawierusze zgłosił się Czech, że jemu należy Polska, bo Gryfiny wdowy kleryk coś tam na skórze fałesznie napisał... Przemko wielkopolski przez zazdrość dla naszego, wolał oddać Kraków Czechowi.  Myślisz, że nasz mały się poddał i uszy stulił? Szli Czechy na Sandomierz, a my też przeciw nim.  Znowuśmy się tłukli a gnali — bo nie były to Czechy też same co dziś są. Jednak my im z Łoktkiem podołali.  Poszliśmy do Wiślicy — i wzięli. Podstąpiliśmy pod Kraków, zajęli przedmieścia, siedzieliśmy im pod nosem — nie dali się.  Nie mógł naówczas żaden Czech na krok się za wał ważyć, bośby na nich czatowali i rwali ich wszędzie. Przyciągnął z Pragi Biskup z wojskiem, bo oni sobie z biskupa Wojewodę zrobili, i ten nam rady nie dał.  Łoktek z nami krył się po lasach, po wąwozach, po górach i polował na nich.. Wówczas nieraześmy obłowili się dobrze.. tak, że już oni sami się prosili u niego, aby zgodę zrobił.  — A dobrze — rzekł — idźcie precz, będzie zgoda!  I rwaliśmy ich po kawalcu..  Dopiero jak sam król przyciągnął z mocą wielką, a jeszcze tamtych Sasów sobie z Brandeburga dobrał, co się to nim opiekowali — musieliśmy od Krakowa odstąpić, aleśmy poszli do Sieradzia i do Sandomierza.  Przeciw takiej sile co było robić? Rozumny pan był! Rozumny!  Bitwy się im chciało, prosili o nią — nie dał im jej. Staliśmy znowu po lasach i na czatach. Wymkną się Czechy, z głodu mrąc, na picownika — puszczamy... Gdy się ubezpieczą i zapuszczą głębiej — dopiero my na nich i z tyłu i z przodu.. Mało który nam uchodził.  Snu tam nie było ani spoczynku. A i on też nie zasypiał, dworu sobie ani dachu nie szukał. Wszędzie sam był z nami. Musieli Sieradź oblegać, i tego nie wzięli, tylko miasto same.  Cały następny rok nie dawaliśmy im spokoju. Boże miłosierny! gdyby człowiek chciał powiedzieć co przez te czasy przecierpiał i robił! — niktby nie wierzył.  Biliśmy się gdzie ino było można — aż do samego końca, póki nas taka garść była, żeśmy w pole wyciągać mogli. Aż — obrali sobie w Poznaniu króla — dopiero my spoczęli. Mały nasz przycupnął, wiedział, że chyba on długo tam nie posiedzi, na niego bo się odgrażali dawno. I zabili go w Rogoźnie.  W Poznaniu na Ś. Wojciech, wiosną naszego pana okrzyknęli księciem — i tylko co mu korony nie dali — królem go chcieli mieć. Dopieroż Ślązaki sobie drwić! z łokciowego pana, że mały, że znosek.. a odgrażać się.  Zasłyszał, że Ślązacy go tak i owak przezywają a lekce sobie ważą. — Pójdziemyż na Ślązko — rzekł. — Poszliśmy i spustoszyli je, aby znali co łokciowy pan może.  Stary westchnął ciszej.  — Wróciwszy my z tego Ślązka do Polski — niema co się zapierać — prawda, że nasi ludzie srogo sobie poczynali w domu.. ale nie było sposobu, płaca nie dochodziła, pieniędzy nie było, żyć musieli. Więc się nie patrzało czyja wieś, czy księża, czy kościelna.. A i do klasztorów młodzież zaglądała do młodych mniszek, że nie jedną wyciągnęli z sobą... Za to Pan Bóg pokarać musiał, bo tam na swawolę dużo dziewcząt pobrali.  Jam precz szedł, na sumieniu nic nie mam. Ślązacy się zaraz z Biskupem Poznańskim zwąchali, więc, choćby z tego nie było nic — począł Biskup kląć, nie tyle za mniszki co za snopy i grosze.. Ślązakowi chcieli się poddać. Polatało się, przyszła zgoda, gdy licho Czechów nadało..  Zamilkł Zbyszek nagle podparłszy się smutnie na ręku.  — Tamtych to lat go widzieć było potrzeba — dodał — gdyśmy w polu ciągle byli. Wszyscy jako jeden człek, pułkowódzcy i ciury o głodzie i chłodzie — a gdy wróg się pokazał — jak wściekli!  W złej czy dobrej doli nigdy się on nie zmieniał, zawsze ten sam, noc i dzień we zbroi, miecza nie odpasując. Namiotu sobie rozbić nie dał, na gołej ziemi spał. Ledwie się ozwało hasło, pierwszy na nogach. Konie pod nim padały, on się tylko przesiadał, i — dalej! Nam siły ustawały, jemu nigdy!  I jakim on był, takim będzie gdy powróci! — zakończył stary Zbyszek.

II

Po chwili dodał Suła:  — Gdyby on czy z nieba spadł czy z pod ziemi wyszedł, wojowałby i zawojowywał jak wprzódy!  Marcik słuchał z uwagą, oczy mu czasem pobłyskiwały. Wierzył czy nie w opowiadanie, brało go ono za serce, rozgrzewał się, zajmował, uśmiechał. Stary mówił coraz żywiej, a gdy skończył i zadumał się, Marcik rzekł cicho.  — Któż ich wie? Choć mnie się wierzyć nie chce aby on się zjawił znowu — któż wie? Czechy się niepokoją i ruchają — coś to znaczy. Biegają po okolicy, porozsyłali ludzi, trzęsą po dworach.  W ciągu rozmowy wiatr ucichł był nieco, szumiały tylko lasy w dali poważnie, głucho, niby sobie rozpowiadając o tem, co przeszło.  O tej godzinie nigdy prawie nikt do Łowczej się nie zjawiał, nie spodziewano się też nikogo, gdy pies naprzód okrutnie, do drzwi przyskakując ujadać zaczął, co wszystkich nastraszyło, bo Kruczek słynął z roztropności i nigdy darmo nie napędził popłochu, chyba albo się wilcy zbliżali, których czuł zdala, albo człek przywlókł obcy.  Chaber pobiegł nasłuchiwać, gdy razem we drzwi i okiennice bić zaczęto.  O tej porze nocnej z otwieraniem dobrze się trzeba było namyślać. Wyprawiano więc Marcika do sieni, aby przez otwór w ścianie rozpatrzył się, co to było. U progu już krzyki jakieś rozlegały się pół niemieckie pół niby polskie. Domyślano się Czechów Boskowicza.  Byli to podówczas straszni panowie, którym posłuch dawać musiano, bo nie folgowali nikomu. Stary Zbyszek już wołał aby im otwierano nie czekając, gdy Marcik jeszcze się rozpytywał.  Na ostatek po krótkim targu, drzwi otwarto, bo je już łamać chcieli, i wparł się mąż uzbrojony, wzrostu słusznego, z mieczem w ręku, który z czeska łajał, że śmiano go trzymać u progu, opowiadając się, że był posłany od Wielkorządcy Boskowicza, aby po okolicy tropił włóczęgów.  Zbyszek koso nań spojrzał z podełba.  Za nim tuż ciągnęło dwu pachołków z toporami i mieczami.  Wcisnęli się do chaty, a drugich dwu na straży przy drzwiach zostało. — Wysoki mąż w sieni zaraz począł się pilno rozglądać, zawołali ognia. Zobaczywszy, że drabina stała wiodąca na wyżki, jednemu ze skałką kazali wleźć zobaczyć, czy się tam kto nie ukrywa.  Sam dowódzca wszedł do izby niespokojnie badając wszystkie kąty.  — Nie masz kogo obcego u siebie — zapytał gospodarza, który ramionami tylko poruszył. — Łotrzyska się po okolicy błąkają.  — Cóż to wy macie dworek ziemianina za łotrowską gospodę? — odbąknął Suła.  Czech dumnie i opryskliwie odwrócił się ku niemu, wołając.  — Albo to u was po dworach, po ziemianach nie było rozbójniczych szajek? Czyśmy to nie musieli tych gniazd wywracać? Nie łupiło wasze rycerstwo po gościńcach?  Zbyszek odpowiedział mu tylko gniewnem spojrzeniem i uszedł na bok. Nie mówiąc więcej Czech powlókł się po izbie, a drzwi do komory zobaczywszy, zajrzał i tam. Wrócił mrucząc i siadł na ławie zdala od ognia.  — Nie macie co pić? — spytał po chwili.  — U mnie tu nie szynk ni gospoda — rzekł stary. — Wody kiedy chcecie dam, piwo pono wyszło, miodu ja nie sycę ni piję, a na wino mnie nie stać.  Czech z pod nosa łajał. Tymczasem i pachołkowie, co na strychu byli, nic nie znalazłszy, weszli do izby, stanęli w progu. Reszta ich w sieni i podwórku czekała.. Kruczek, który się nieco uspokoił, znowu począł na obcych naszczekiwać.  Dowódzca siedział kwaśny.  — Myśmy tu o żadnych nowych rozbojach i łotrzykach w okolicy nie słyszeli — odezwał się przysuwając ku niemu Suła ciekawy. — Cóż to was tak pilno po nocy pędzi?  Czech zrazu nie chciał odpowiadać i mruczał tylko sam do siebie coś po cichu. Potem zagadnął o drogi w okolicy, o dwory w sąsiedztwie, o przesmyki ku Ojcowu, o przejezdnych jakich czy ich tu za dnia nie widziano.  Suła uspokajał, zapewniając, że po lasach nic słychać nie było, od czasu jak mieszczanina Strokę jadącego z Wrocławia ubito, a zabójców połapano i powieszano.  Czech słuchał obojętnie i milczał. Na myśl wreście przyszło Zbyszkowi, że łacniejby co może z niego wyciągnął, gdyby przyjął gościnniej. Więc choć mu resztek piwa Świdnickiego z Krakowa przyniesionego żal było okrutnie, choć wprzód powiedział, że mu ono wyszło, zamruczał coś do ucha Zbicie, która z komory wyniosła garnek prosty pełen piwa i podała kubek Czechowi. Ten co się już poczęstowania nie spodziewał, wzbraniał się trochę zrazu, potem napój przyjął i wąsy po nim otarłszy, trochę czoło rozchmurzył.  Ze szczęśliwego usposobienia korzystając, gospodarz śmielej się coraz ku niemu przysuwał.  — Mówcie sobie co chcecie — rzekł — musi coś pilnego być, kiedy was na noc w burzę rozsyłają po drogach i lasach. Ludzie jakieś brednie plotą, a wy im wierząc i sami pokoju nie macie i drugim go nie dajecie. U nas tu o niczem nie słychać.  — Ludzie plotą bajki albo i nie bajki — odmruknął Czech — kto to wie? Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Na zamku coś wiedzieć muszą, kiedy nas na wszystkie strony, pod Sącz, pod Wiślicę i ku Ojcowu rozpędzono.  — No? a kogóż się boicie? — pytał Suła.  — My? nie bojemy się nikogo — rzekł dowódzca — ale po co warchoły mają ludzi niepokoić?  — Jakie warchoły? — nalegał stary.  Czech się obejrzał.  — Cóż? niceście nie słyszeli?  — W kącie siedząc, zkąd ja co mam słyszeć? Nie wiem nic.  — At, plotą — dodał Czech pogardliwie — że to małe książątko, co to było przepadło, Władek Łokieć z mysiej jamy się znowu dobył.  Ramionami dźwignął uśmiechając się.  — U was — mówił — człowiek nowy czy stary, byle się ruszył a huknął, głowy się zawracają. Nowe sitka lubicie.  — Zkądby się ten miał wziąć! — rzekł Suła z udaną obojętnością.  Podał Czechowi kubek drugi, który on wypił ochoczo i stał się jeszcze otwartszym.  — Wczorajszego dnia — począł pochylając się ku niemu — przybył na zamek do pana Ulrycha ziemianin Poręba, co ma nie opodal dwór w górach. Ten oznajmił, że u niego był i nocował z kilku ludźmi, mały panek Łoktek. Zamiast go tam zaraz pochwycić i na zamek odstawić — za coby nagrodę dobrą wziął — puścił go wolno nakarmiwszy i napoiwszy, a potem się dopiero namyślił i ze strachu dał o nim znać Ulrychowi.  Począł go Boskowicz łajać, dla czego nie wziął wywołanego w niewolę, kiedy go w ręku miał, tłumaczył się, iż starego prawa gościnności łamać mu się nie godziło. Naklął go i nałajał nasz dobrze, i zaraz po drogach rozesłał, aby Łokcia tropiono.  Suła słuchał z uwagą wielką i głową pokręcał.  — E! — rzekł udając niedowiarka. — Ten Poręba przylizać się chciał i lada co wam naplótł. Wy się darmo po okolicy tułać będziecie. Tu go niema. Zkąd by się wziął? po tylu latach? i to jeszcze pod bokiem waszym? pod Krakowem? Naprzód by o nim na Kujawach słychać było.  — I ja tak myślę — rzekł Czech wstając z ławy. — Myśmy się dosyć po lesie i wąwozach natłukli, powrócimy do Krakowa.  — Najrozumniej zrobicie — potwierdził Suła, dając mu trzeci kubek na drogę.  Czeladź, którą też poczęstowano aby ją udobruchać, ogrzawszy się zaczęła do odjazdu sposobić. Marcik, który czasu rozmowy zdala się trzymał, wywiódł ich za próg i poświeciwszy do wsiadania, gdy w las ruszyli, rad że się zbył, drzwi drągiem założył.  Wróciwszy do izby, gdy na ojca spojrzał, zdumiał się mocno, takiej starowina buty nabrał i poweselał. Czapczynę na jedno ucho wykręcił, ręce w boki za pas pozakładał, i tylko że po izbie nie skakał, ale nogami podtuptywał.  — Słuchajno Marcik! ho! Teraz jam pewien, że Łoktek żyw! A jak on żyw — to im sadła za skórę zaleje! gorącego!! Jeśli nie on, nikt ztąd Czechów nie wyżenie. To go Pan Bóg zesłał!  Zbyszek dziwnym głosem ostatnie słowa wyśpiewał — a syn mu się uśmiechnął.  — Śmiej się, nie śmiej — począł stary — Czechy dobre nosy mają, wietrzą oni sławnie. Poręba by nie skłamał — choć urwisz! Zaraz z gębą na zamek! z długim jęzorem do Czecha!! Jabym go za to powiesił.. Dał jeść, pić, a potem puścił nań ogary — dobra mi gościnność!  Jak się Łoktka doczekamy, warto mu za to krwawą łaźnię sprawić! — Ojczulu! kochany mój! — patrząc nań i wpół go obejmując zawołał Marcik — ażeście odmłodnieli!  — Co myślisz? Gdybym pana mego zobaczył, krzyknął Zbyszek ręce składając — na prawdę by mi może młodość wróciła. To człowiek cudotwórca.  Gwarzyli tak śmiejąc się, gdy Zbita, która z wieczerzą się dla Czechów wstrzymała, poczęła kaszę ze słoniną na misę wykładać, aż zapach od niej rozszedł się po izbie.  Syn i ojciec poczuwszy ją, oba się zwrócili ku stołowi.  — Idźcie jeść, aby darmo nie stygła! — powoływała Zbita.  Zbiegli się do misy, na którą czeladź się też oglądała, stary Zbyszek miał ręce umywać, gdy stukanie nieśmiałe i powolne do okiennicy słyszeć się dało.  Z początku przeżegnali się tylko sądząc, że zły duch się im jaki przekomarza, ale gdy pukanie się powtórzyło, Marcik śmielszy ku oknu się zbliżył.  Z podwórza dochodziło jakby szeptanie i mruczenie.  — Albo Czechy powróciły — rzekł Zbyszek — albo.. licho już wie co o tej godzinie może być?? Zbóje?  — Nie otwierajcież po nocy lada komu — dodała Zbita — djabeł nie śpi, kto wie jaką zły duch może przybrać postać? Ktoby poczciwy ważył się po nocy na taką burzę?  Zbyszek niespokojny, rozgorączkowany łyżkę za pas wetknąwszy sam też pobiegł słuchać do okna, Marcik do sieni aby wyjrzeć otworem. Zamięszało się w chacie, a stukanie do okiennicy nie ustawało.  Gdy po długich szeptach i naradach Marcik w rękę wziąwszy obuszek, odważył się drzwi przemknąć, aby z ludźmi małą gromadką spokojnie w podwórku stojącemi rozmówić się — gdyż proszący o przytułek zbójecko i napastliwie nie wyglądali; spotkał się naprzód z dość słusznego wzrostu mężczyzną otulonym opończą, który dla zbłąkanych podróżnych od Ślązka jadących o jaką godzinę spoczynku w chacie upraszał.  — A gdzież tu u mnie dla was wygoda w takiej biednej chiżynie? — odparł Zbyszek od progu — ani miejsca dosyć ani strawy.  Przybyli poczęli naradzać się między sobą.  — Myśmy się tu tylko co Czechów z Krakowa Ulrychowych zbyli — mówił gospodarz — i tych musieliśmy częstować a zapasów nie mamy.  — Czechów? jakich? — zapytano z gromadki.  Głos, który Zbyszek posłyszał tak go tknął, że zadrżał...  — Boskowiczowych ciurów — odparł — którzy włóczą się po okolicy sami nie wiedzą kogo szukając...  — Powiadają — dodał Marcik — że Łoktek się kędyś z martwych powstawszy zjawił i za nim się puścili. Radziby go mieć!  Gdy to rzekł, pomiędzy przybyłemi gwar się wszczął wielki, zrozumieć nie było można co mówili. Spierali się o coś. Jeden mimo wszystkich podedrzwi podjeżdżał i chciał do chaty.  Marcik rozeznał tylko gdy ktoś rzekł.  — A no dobrze, kiedy raz byli, rychło tu nie powrócą.  Człeczek mały, krępy, natychmiast z konia się zsunął i rozpychając drugich szedł do dworku. Za nim trzech jeszcze pospieszyło i Zbyszek także.  Właśnie na ognisko świeżo skałek dorzuciła Marucha — zapałało mocno, światło padło na wchodzących, którym się z wielką przyglądano ciekawością.  Państwo to było jakieś, ale nie wielkie, ludzie nędznie poodziewani, w opończach grubych, po których znać było, że na gołej ziemi często legiwały. Twarze zbiedzone i pomęczone, odzież obmokła, obówie wychodzone. Pomiędzy niemi Zbyszka najwięcej zajął ten, co był najniepozorniejszy; mały, średnich lat mężczyzna, krępy, zdrów, czarno zarosły. Patrzał nań, przyglądał się, oczy mu na wierzch wychodziły, ręce począł łamać, usta się otwarły i nagle na kolana przed nim padłszy, twarzą do ziemi — krzyknął.  — Pan mój! pan mój!  Słowa te jakby żarzewiem na gości rzuciły. Ci, co małemu towarzyszyli, obstąpili go i już z nim do drzwi chcieli, gdy on śmiało naprzód wystąpił i do Zbyszka się zbliżywszy, rękę mu kładnąc na ramieniu — raźno zawołał.  — Pokaż twarz? coś za jeden?  Gdy światło padło na nią, podumał kęs i rzekł.  — A toć — Zbyszek Suła? hę? ty coś ze mną długo wojował, i na Ślązku i pod Krakowem i w Krakowie onej nocy, cośmy się zmniszyli? Pamiętasz! tyś to jest.  Śmiał się a oczy mu błyszczały.  — Dobra wróżba starego spotkać wojaka — dodał — he! Znowu na wojnę pójdziemy!  Mówił a drudzy się rozstępowali — można mu się było lepiej przypatrzeć.  Mały był bardzo ale jak z jednej bryły wyciosany — na twarzy, w oczach, w uśmiechu, na czole, męztwo, rzeźkość jakaś okrutna i wiara w siebie napiętnowane były. Każdy je musiał przeczytać, nikt omylić nie mógł. Nie piękny był z twarzy, w której surowości i dumy wiele było, ale powaga jej, energja, poszanowanie wrażały.  Człek był z rodzaju tych, co ich chcąc niechcąc słuchać drudzy muszą — umiejący rozkazywać, czujący w sobie do tego prawo. Mały, gdy stał wśród takich co go nie głową ale dwoma i trzema przerośli — zdawał się nad wszystkich większy.  W ustach, na czole śmiały mu się wspomnienia tych wypraw na Ślązko w r. 1297, gdy mszcząc się urąganiu książąt Wrocławskich z wyboru jego na króla i przezwiskom pogardliwym, jakie mu nadawali, szyderstwom ich niepoczciwym — wpadł na ich ziemie i spustoszył je okrutnie.  Lecz jakże innym się teraz wydał ów Łoktek w oczach starego żołnierza! Pod te czasy miał jeszcze błyszczące zbroje, orszak książęcy, purpurowe płaszcze i hełm złocony — choć wszystko to pono za pożyczany grosz kupione było. Pamiętał Zbyszek ową kitę, którą do hełmu przypinał, aby się trochę słuszniejszym wydawać. Naówczas książęco występował — a teraz!  Z pod opończy starej i zabłoconej przeglądała zbroja dawno nie czyszczona, piersi jego okrywająca; miecz u pasa wisiał w prostych pochwach czarnych, hełm miał lichy i pogięty. Towarzystwo też jego nie lepiej było poodziewane i zbrojne.  Zbyszek patrząc nań z radości tak drżał, iż przemówić mu było trudno, przyciągnął tylko syna przed księcia, kazał mu na kolana paść i w rękę go całować.  — Syn mój! — rzekł.  — A żołnierz taki dobry jak ty? — spytał Łoktek.  — Posłużywszy u Miłości Waszej, — zawołał stary, — będzie on lepszy nademnie. Weźcie go ino z sobą! Poszedłbym i ja z wami, ale nie zdużam już. Zaniemógłbym kędy na drodze.  Łoktek wpatrywał się w Marcika.  — A no! — rzekł — zdałby się. Teraz, czy później, nie wiem.. Ludzi mi trzeba dużo.  Otaczający księcia widząc go tak bezpiecznym, poszli straże postawić do koła chaty. — Łoktek zbliżył się do ognia ręce grzejąc, a miał je tak duże i silne, jak u najroślejszego chłopa, żylaste i namulane.  — Cóżeście to mówili? — zwrócił się do Zbyszka. — Czechy tu was nawiedzili, szukając mnie i tropiąc? Jużci to wiedzą o mnie?  — Na biedę, — rzekł Suła, — który z radością niezmierną usługiwał staremu panu, prawie oszalały szczęściem tem, że go oglądał. Opowiadali tu, że Poręba stary, co Miłość Waszą przyjmował u siebie onegdaj, wczoraj do Ulrycha przybył i dał mu znać o tem.  — Poręba! — powtórzył Łoktek smutnie podnosząc głowę. — Któżby się po nim spodziewał? Kłaniał mi się do stóp, płakał wrzekomo z radości. Tacy oni dziś mało nie wszyscy...  W oczy mi nic rzec nie śmieją, a boją się i radziby siedzieć w spokoju choć pod obcym — i —  Nie dokończył. — Potem na pół głośno, jakby do siebie mówił.  — Nie na tym jednym dworze drżąc, mnie ugaszczali, oglądając się, niby ciesząc, a w rzeczy trwożąc i przeklinając, żem się żyw ostał. Na nikogo tu nie liczyć pono, aż się siła zbierze.  W tem Zbyszek przyszedł z pokłonem.  — Liczcie na starych, co wam służyli — zawołał niemal ze łzami — rachujcie na pewno. My byśmy się za was ubić dali.  Smutnie klępiąc go po ramieniu rozśmiał się Łoktek.  Milczenie jego mówiło wiele, jak gdyby:  — A co mi po was, biedacy?  W tejże chwili posępna twarz jego się rozjaśniła. Nie był to człowiek, coby smutkom a trosce dał się gryźć jak rdzy i zjadać. Rozpatrzył się po izbie ubogiej, po ludziach biednych. Towarzysze jego właśnie wracali do chaty. —  Na stole misa z kaszą woniała.  Zbyszek kłopotał się skrobiąc w głowę.  — Czem my tu Miłość Waszą w tej nędzy przyjmiemy? czem ugościm? — mruczał. — U nas strawa licha!  — Jakbyś zgadł, żeśmy głodni, — odpowiedział Łoktek, — a kto głodny, nie przebiera.. Pamiętasz stary, żeśmy nieraz o suchym chlebie, o wodzie z kałuży nie jeden dzień trwać musieli. Ja też z wami!  Mówił to wesoło poglądając ku swoim, których twarze blade wydawały głód i znużenie.  — Jak dziki zwierz jużem się po pieczarach i jaskiniach chronić musiał — mówił dalej — i pod drzewy w błocie legiwać. Żołnierska rzecz żyć jak się zdarzy.  I z wolna zaczął się zbliżać ku misie.  — Słuchaj Zbysz — rzekł. — Nie objemy my was? Macie więcej tej kaszy, byście przez nas nie byli głodni?  Zbita żywo porwała się z kąta.  — Jedzcie zdrowi! — zawołała — choćby na pół kopy kaszy i słoniny starczy, a i wędliny kawał się najdzie.  — I piwo Świdnickie, tylko go już omal — rzekł Zbyszek. — Aby tylko nie z drożdżami, bo już u spodu...  Książe śmiał się i już na ławie siadał do stołu, drewnianej lipowej łyżki szukając. Ci co z nim byli, siadać się nie ważyli razem — czekali z dala. Nie patrząc na nich książe się wziął do misy. Jadł, ale widać było, że o jadle nie myślał.  Marcikowi przypatrywał się z uwagą. Chłop miał w oczach bystrość wielką, dał mu znak, aby bliżej przystąpił.  — Poczciw być musisz jak twój ojciec? — odezwał się. — Nie zdradzisz mnie?  Marcik rękę na piersiach położył. Mały ten pan już i jego rozgrzewał i rad był mu się przysłużyć.  — Pół mili ztąd do Balic — zapytał Łoktek — juści nie więcej?  — Prawie i tyle na prost nie ma, — ozwał się Zbyszek.  — Tem lepiej — dodał książe. — Po nocy tam dojechać nie ulękniecie się?  Marcik się rozśmiał białe zęby pokazując. Nie lękał się on niczego w świecie, nie było to ani w jego naturze, ni w obyczaju. W Krakowie najtęższe zbóje jego się obawiały. We trzech nań nie raźno było.  — W Balicach, — mówił pan jedząc ciągle — musi być pod ten czas Topor, co go to Mieczykiem zową?  — Toć od niego tę chatę trzymamy — dodał Zbyszek.  — Ten dawniej bywał ze mną — rzekł Łoktek.  — Prawda! — zamruczał Zbyszek trąc głowę, ale postarzał się bardzo i zbabiał trochę młodą żonę sobie wziąwszy.  — Ja tam do Balic do niego sam nie chcę — mówił książe — abym dobrego człowieka szukając, na złych nie trafił. Jedź że ty, na ucho jemu tylko samemu szepnij kto cię przysłał. Zechce-li do mnie, przyprowadź go, a zawaha się, rzuć go nie mówiąc gdzie jestem.. Rozumiesz?  Zbyszek głową potakiwał ręcząc, że syn się sprawi dobrze, Marcik też ochoczo opończę z kołka zdjąwszy, skoczył do szopy po konia.  Łoktek tym czasem jadł, piwa postawionego napił się trochę, chleb czarny krajał nożem u pasa na rzemyku zawieszonym — i wesoło po tem towarzyszów wezwał do kaszy i wędliny, — sam na drugą ustępując ławę.  — Zbyszek — zawołał po chwili, ziewnąwszy. — Jam to pono nocy dwie tak dobrze jak nie spał, a trzeciej mało co i na chłodzie. Daj ty mi gdzie legnąć. Zbroi nie będę zdejmował, przywykłem do niej, nie zacięży mi — kto wie, co się przydarzyć może?  A no — legnę.  Nie mając lepszego nad własne posłanie, powiódł go ku niemu Zbyszek. Ledwie na nie spojrzawszy, mały pan zaraz legł, płaszczem krzyną oczy przysłonił i wnet — chrapać zaczął.  Towarzysze jego szepcząc cicho, dali znać, aby i drudzy się też tak znajdowali. Sami na ławach posiadali raz jeszcze wyjrzawszy na straże.  Na dworze cicho już było, księżyc świecił z chmur porozrywanych, które się po niebiosach tułały; szparko go to zasłaniając, to odkrywając. Las spoczywał, szum jego ledwie słychać było.  W chacie też stała się cisza, tylko mały ogieniek, który na palcach chodząc utrzymywano, potrzaskiwał niekiedy, miotając iskrami do koła. Noc tedy nastała, każdy gdzie kto mógł przyległ na ławie lub na ziemi. Pospali się wszyscy, ale gotowi zbudzić za najmniejszym szelestem, coraz to głowy podnosząc i nasłuchując, a usypiając znowu. —