Krajobrazy mojej duszy. Księga IV - Jarosław Bzoma - ebook

Krajobrazy mojej duszy. Księga IV ebook

Jarosław Bzoma

5,0

Opis

„Krajobrazy” to cykl 6 tomów, w których autor zadaje i stara się dać odpowiedź na fundamentalne psychologiczno-filozoficzne zagadnienia metafizyczne, epistemologiczne i ontologiczne dotyczące człowieka. To sokratejski przewodnik po tym, co ludziom znane i nieznane, czego chcieliby się dowiedzieć o sobie samych, a co często leży na pograniczach i peryferiach ludzkiej świadomości. Co leży w zakresie naszego poznania, a co być może na zawsze pozostanie tajemnicą.

Czy oświecenie jest możliwe i czy przewodnicy duchowi ze snu mają za zadanie przeszkodzić nam w tym procesie?
Czy można, manipulując rzeczywistością snu, wpływać w ten sposób na zdarzenia na jawie?
Czym jest trzydziesty trzeci stopień wtajemniczenia masońskiego i czy są kolejne?
Czy obca cywilizacja to ludzie z przyszłości?
Czy we śnie można cofnąć czas i uczestniczyć w wydarzeniach na Golgocie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 607

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Rozpoczynam zbieranie materiału do księgi czwartej. Robię to bez większego przekonania. Nie jestem nawet pewien, czy ją ukończę. Na dobrą sprawę wszystkiego, co mnie interesowało, już się dowiedziałem. Dowiedziałem się również, jakie są ograniczenia w moim rozumieniu tamtej strony. Ku swojemu rozczarowaniu odkryłem, że niczego nie mogę być ostatecznie pewien. W szczególności tego, że kogokolwiek przekonam do autentyczności moich doświadczeń. Mam coraz mniej chęci, by kontynuować ten dialog. Trochę mi szkoda utracenia umiejętności, wręcz pewnej łatwości kontaktu ze snami, ale przecież nie będę do końca życia zapisywał ton papieru. Nikogo to pewnie nie zainteresuje, zatem robienie tego jedynie dla siebie jest stratą czasu. Kiedy rozważam tę możliwość, sam mogę się przekonać, jak trudno porzucić przyzwyczajenie. Rozmyślanie o snach z czasem staje się nawykiem, w skrajnych przypadkach natręctwem. W ogóle myślenie o czymkolwiek jest zadziwiającym procesem. Nie wiadomo, czy myślimy dlatego, że chcemy, czy dlatego, że musimy o jakichś sprawach pomyśleć. Nie do końca wiadomo, czym jest myślenie. Nie chodzi mi tutaj o pozorną odpowiedź, jaką otrzymujemy od naukowców po zmierzeniu przez nich prądów czynnościowych mózgu. Chodzi mi o subtelną przyczynę myślenia.

Myśląc, ulegając emocjom, poddając się refleksji, tworzymy nietrwałe formy – myślokształty, czyli porcje świadomości, które stanowią powiązanie informacji, emocji i obrazu. W takiej formie zapamiętujemy je i po jakimś czasie odtwarzamy. Często wracają same poprzez skojarzenie z wyzwalającymi je sytuacjami, raz przykrymi, kiedy indziej przyjemnymi. Tak się właśnie buduje nastrój wspólnych spotkań – poprzez uruchomienie wspólnych ciągów skojarzeń, myślokształtów (inaczej zwanych egregorami).

Kiedy powtarzamy te same lub bardzo podobne myśli na wybrany temat, pewien kwant naszej świadomości przybiera na wyrazistości. Zaczyna żyć własnym życiem w swoim świecie, wyobrażeniowo-emocjonalnym, mentalnym. Nie znika wraz ze zmianą naszego nastroju czy z chwilowym zainteresowaniem czymś innym. Dawne myślokształty trwają karmione naszą pozaświadomą uwagą jeszcze jakiś czas. Kiedy myślokształt jest zasilany stale przez jedną albo wiele osób, nabiera cech trwałości, a nawet własnego, indywidualnego życia z quasi-świadomością ograniczoną wewnętrznymi cyklami, podobnie do programu operacyjnego w komputerze. Dlatego we wszystkich kręgach kulturowych i systemach religijnych tak ważna jest powtarzalność zachowań definiujących określonego egregora w sposób skodyfikowany co do treści, formy, rodzaju emocji z nim związanych i obrazu. Stąd, jak się wydaje, bierze się obrzędowa cykliczność: powtarzane zgromadzenia, święta, nabożeństwa, skodyfikowane deklamacje, pieśni i modlitwy, w których podkreśla się ważność rytuału i symbolu. Wybiegając nieco tym komentarzem naprzód: z moich obserwacji tamtej strony wynika, że nawet senni aktorzy, będący formą komunikacji pomiędzy Świadomością a moją jaźnią dzienną, mają cechy zaskakująco dużej trwałości. Spotykam ich nawet po kilku miesiącach w czymś w rodzaju kolonii, skupisk egregorów. To ich zbyt długie trwanie powoduje, że stają się pożeraczami ludzkiej energii, oraz to, że myślimy nawykowo, w utrwalony sposób. Czy ich niematerialne istnienie ma dla nas realne znaczenie? Jung twierdził, że fakty psychiczne są mimo wszystko najprawdziwszymi faktami!

Reasumując: tworzenie egregorów wplątuje nas w wielką kosmiczną grę, jako że nie tylko nasza ludzka świadomość jest ich twórcą!

Trochę to pachnie prehistorią współczesnej psychologii, ale na trop istnienia egregorów naprowadzają nas współcześnie żyjący synestetycy – ci spośród nas, którzy widzą muzykę lub odczuwają nastroje i osobowości poszczególnych form, cyfr czy kolorów. Podobnie sawanci potrafiący wykonywać rachunki na ogromnych liczbach tylko dlatego, że widzą je jako specyficzne kształty i potrafią przewidzieć ich relacje pomiędzy sobą. Nasze własne sny, codzienne uleganie urokom pewnych idei czy wreszcie postulowane istnienie rezonansu morficznego, które wywiódł ze swoich długoletnich obserwacji Rupert Sheldrake. Nawet naukowcy głównego nurtu nie mogą zlekceważyć jego teorii pól morfogenetycznych[1].

Kiedy tworzonemu przez nas egregorowi poświęcamy coraz więcej uwagi, trwoniąc na jego kształtowanie czas i energię życiową, nawet się nie spostrzeżemy, kiedy utracimy możliwość oderwania od niego uwagi. Twór ów zacznie się zachowywać jak zazdrosny kochanek i zniszczy nasze życie, pochłaniając w coraz większym stopniu naszą uwagę. W skrajnych przypadkach taki egregor potrafi pochłonąć naszą energię całkowicie. Nieświadomi tego, co się z nami dzieje, postronni obserwatorzy powiedzą, że pochłonęła nas jakaś pasja. Nasze życie tymczasem zacznie biec w izolacji od inaczej myślących po wybojach chorób i niefortunnych zdarzeń.

Kiedy dostrajamy się do już istniejącego egregora, dołączamy do pielęgnującej go grupy ludzi, w pierwszym okresie otrzymamy ogromną dawkę wsparcia z jego strony. Doświadczymy stanu euforii. Pierwsze kontakty spowodują siłą rzeczy przepływ specyficznej energii w naszą stronę. Z czasem, w miarę wyrównywania poziomów, seanse poboru mocy zaczną się przeplatać z seansami jej utraty. Egregor grupowy po zrównoważeniu poziomów energii zawsze okaże się bardziej głodny niż my, ponieważ on nie może uzupełniać jej braku pożywieniem ze świata materii to my jesteśmy jego jedynym źródłem pokarmu. Dlatego właśnie silnie zaangażowani członkowie takich kolektywów czy przywódcy grup pielęgnujących swojego egregora, jeżeli tylko nie są cynicznymi manipulatorami tłumem, a prawdziwymi wielbicielami swojego egregorialnego idola, podupadają na zdrowiu albo doświadczają traumatycznych zdarzeń. Powstaje błędne koło. Wyznawca dostraja się jeszcze silniej, sądząc, że idol jest niezadowolony, i karze wyznawcę za brak dostatecznego zaangażowania, otwiera się więc jeszcze pełniej na egregora, ten natomiast, wyczuwając pełne oddanie, rozpoczyna rabunkową eksploatację swojego żywiciela. Egregor nie ma w swoim rozwoju innych ograniczeń poza brakiem energii. Byłby w stanie stać się całym Wszechświatem, gdyby tylko pozwolono mu na taki nowotworowy rozrost.

 

W dziedzinie konstruowania egregorów, jak w każdej innej, możliwe jest osiągnięcie mistrzostwa. Męczeńska śmierć dedykowana egregorowi może spowodować zlanie się świadomości adepta, przyszłego świętego, z tym emocjonalno-wyobrażeniowym bytem. Od tej chwili egregor będzie stanowił jego nowe ciało, ciało przemienione (!) – ten stan pozwoli adeptowi bytować w jego subtelnej przestrzeni pozacieleśnie, z zachowaniem własnej indywidualności, mimo że pozostanie pod oślepiającym urokiem owego tworu. Powrót do cyklu inkarnacyjnego jest jednak nieunikniony. Adept ponownie wejdzie na tę drogę, kiedy tylko jego energia zostanie granicznie zubożona przez idola.

Wciąż świetnie funkcjonuje religia, której depozytariusze wcale nie ukrywają przed wyznawcami faktu, że wszyscy oni są budulcem mistycznego ciała jej boskiego założyciela.

Niewielu z nich przejdzie przez myśl jak prawdziwy jest ten, zdawałoby się, jedynie katechetyczny frazes.

Antropozof Rudolf Steiner miewał wizje istot asurycznych wyżerających ludzkie ja. Te istoty również należałoby przyporządkować do egregorów, a nie do panteonu archetypów /bogów.

Trudno powiedzieć, czy egregory jako formacje pobierające, gromadzące i przetwarzające energię pochodzącą od ludzi i innych bytów świadomych mogą być tworzone lub wykorzystane przez wysoko zorganizowane Świadomości jako swojego rodzaju akumulatory czy miejsca poboru energii. Zapewne tak, skoro i ludzie-magowie, i kapłani potrafią tego dokonać. W tym kontekście całkiem sensownie brzmi opinia rabina Jacoba Taubesa, który w swoim eseju pisze:

„Pięcioksiąg nie zna nieba jako boskiej siedziby. Elohim Pięcioksięgu prowadzi swój lud pod postacią słupa ognia. Bóg Izraela mieszka pośród swojego ludu”[2].

 

Drapieżcy, latawce, którym tak wiele uwagi poświęcał Castaneda, to właśnie egregory. Chciałoby się dodać: złe egregory. Ale czy egregory w ogóle mogę być dobre? Każdy z nich, koniec końców, jest dla człowieka zwodniczy i staje się przyczyną utraty życiowej energii. Dobry egregor jest użyteczny tylko pozornie. Dla człowieka to zawsze gra o sumie ujemnej.

Kiedy we śnie chciałem zobaczyć latawiec, pokazano mi mnie samego. Czyżby fizyczny umysł uciekał przed każdym wewnętrznym pozacielesnym poziomem Świadomości? Nie tylko przed egregorem, ale i Świadomością, duszą realizującą się w ciele fizycznym? Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że nawet karma, która zmusza nas do ciągłych powrotów, powtórnych narodzin, ma charakter egregorialny.

Zaczyna się we mnie rodzić przypuszczenie, że każdy niższy poziom Świadomości tworzy energetyczną podstawę do realizacji celów poziomu wyższego. Przynajmniej tak jest od poziomu idei do jej peryferyjnej, materialnej realizacji. Nie ma pomyłki w tym zdaniu.

Przez niższy, materialny poziom naszego umysłu ta relacja może być odbierana jako rodzaj zniewolenia. Wyjątkowo bywa jednak i tak, że egregor ma w swojej strukturze okno, które prowadzi do wyższych poziomów Świadomości, ale dostępne jest ono jedynie dla wysoko kwalifikowanych, świadomych iluzoryczności egregorialnych konstrukcji mistyków.

Egregory nie są tak głęboko osadzone w Świadomości (Jung nazwałby ją nieświadomością zbiorową) jak archetypy, ale kierunek, w jakim podąża nasza wyobraźnia, próbując definiować obydwa określenia, jest podobny.

Na samym końcu tego tomu zamieściłem, za zgodą autora, bardzo interesujący artykuł o egregorach.

 

 

 

 

 

 

 

 

Kładąc się dzisiaj do łóżka, zadaję pytanie. Przyznaję, że niezbyt wyszukane: No i co?

Odpowiedź jest obrazowa, ale niesie ze sobą również porcję ważnych informacji:

Ze Świadomością jest tak, jak z programem komputerowym. Wraz z urodzeniem zyskujemy jej plik instalacyjny. Kiedy wyrazimy zainteresowanie uruchomieniem jakiegoś programu do komunikacji z nią, następuje proces instalacji. Owa chęć może być wyrażona różnie. W moim przypadku odpowiednikiem naciśnięcia ikony „instaluj” było pierwsze świadome wyjście z ciała. Po przebudzeniu rozwijam tę refleksję.

Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób, ale to prawda. Nawet kolejne etapy instalacji odbywały się podobnie. Dwa razy podpisałem zgodę na to, by kontynuować. To taki odpowiednik naciśnięcia ikony „dalej”. „Zakończ” musiałem nacisnąć, nie będąc tego świadomym. Może właśnie refleksja, która mnie ogarnęła, jest tym kliknięciem? Instalacja najwidoczniej została zakończona pomyślnie, ponieważ od dłuższego czasu nie miałem w snach elementów instalacji kabli dodatkowego zasilania ani pytań o kolejną zgodę.

No i co z tego? A no nic. Mam taki program i tyle. Mogę go używać albo nie. Pewnie po jakimś czasie będzie wymagał aktualizacji, ale o to sieć zadba sama.

Warto by zapytać, czy ten program został zainstalowany na poziomie tego jednostkowego życia, czy też dla całości mojego wieloaspektowego istnienia.

No i jeszcze jedno: czy pielęgnowanie duchowości ma polegać na dalszym świadomym śnieniu, czy są może jakieś skuteczniejsze metody? Zaoszczędziłbym sporo czasu i materiałów piśmiennych.

 

Na kuchence stoi mały rondelek. Na prawym przednim palniku. Uchwyt ma z lewej strony. Mieszam w tym rondelku gęsty, ciemnobrązowy sos. Mieszam go dużą wazową łyżką. Trzymam ją w prawej ręce. Kilka razy próbuję oprzeć łyżkę o wewnętrzną ściankę rondelka, ale ten ciągle się wywraca. Kilkukrotne próby odejścia od rondelka i jednoczesnego pozostawienia łyżki w środku kończą się za każdym razem niebezpiecznym przechyleniem naczynia na prawą stronę. Budzi mnie kolejne przechylenie, tym razem grożące wylaniem zawartości na prawą stronę.

 

Siedzę, rozmawiając dyskretnie z kimś po mojej lewej stronie. Opowiadam mu o zdarzeniu z czasów pobierania nauki w liceum. Na lekcję języka angielskiego nasz profesor zaprosił stażystkę kończącą filologię angielską. Ta bardzo optymistycznie nastawiona do swojego przyszłego zawodu dziewczyna rozmawia z nami po angielsku, indagując o zainteresowania pozaszkolne. Mój poziom angielskiego jest tak mizerny, że opowiadając o tym, iż czytam właśnie książkę Gore Vidala Julian[3], mylę słowo „czytać” ze słowem „pisać” (autentyczne zdarzenie). Młoda kobieta jest zachwycona tym, że ma przed sobą przyszłego pisarza. Przysłuchujący się temu nauczyciel oczywiście wyprowadza ją z błędu. Robi to ze sporą dozą sarkazmu skierowanego w moją stronę. Jest mi trochę przykro. Nie z powodu zgryźliwości nauczyciela, do tego jestem przyzwyczajony, ale z powodu rozczarowania, które widzę na twarzy przyszłej pani profesor. Ta sytuacja dotknęła mnie tym bardziej, że już wtedy miałem za sobą pierwsze próby literackie. Ich fragmenty można, znaleźć w pierwszej części tego cyklu – to te krótkie opowiadania w Moim życiorysie.

Opowiedziałem tę historię i wstałem, ponieważ czas już iść. Odchodzę, kierując się przed siebie, a potem skręcając w prawo.

Dopiero teraz zauważyłem, że cały czas po mojej prawej stronie siedziała duża grupa ludzi. Widownia! Jedno jest pewne: na pewno nie moja. Patrzą w tę samą stronę, w którą szedłem zaraz po wstaniu z krzesła.

Przechodzę przed frontem widowni, ale moja droga krzyżuje się z drogą kilkunastu osób, które wstały z pierwszych rzędów i teraz zmierzają w stronę sceny. Ktoś przez cały czas mi towarzyszy, ale jest dla mnie niewidoczny. Podpowiada mi interpretację tego, co widzę!

Właśnie dlatego w tej chwili skorygował mój wcześniejszy osąd na temat tego, co dzieje się przede mną. Ludzie, pomiędzy którymi przechodzę, których droga krzyżuje się z moją, zmierzają do komunii!

Dziwne, bo nie widzę nigdzie ołtarza. Myślę sobie: dla mnie komunia to nie problem, mogę pójść razem z nimi, ale niewidoczny towarzysz podpowiada, abym nie zmieniał kierunku. Podążam więc dalej. Kiedy amfiteatralna widownia po mojej prawej stronie kończy się, skręcam znowu w prawo i idę po stopniach do góry, okrążając obserwujących, nadal mając ich po swojej prawej stronie.

Dochodzę do ostatnich rzędów, tutaj jest sporo wolnych miejsc. Początkowo sądzę, że siedzący tam wcześniej ludzie poszli do komunii. Głos jednak znowu wyprowadza mnie z błędu. Ci, którzy je zajmowali, wyszli z sali drzwiami, które mam po lewej stronie. Dodatkowo otrzymuję informację, że na tych miejscach siedziały bardzo poważne, znaczące osoby. Feng shui, określa tę strefę w przestrzeni jako strefę bogactwa, jeżeli za punkt odniesienia przyjmiemy scenę, natomiast w przypadku zorientowania na wspomniane drzwi, te na lewo, będzie to strefa wiedzy. W pełni zdaję sobie z tego sprawę dopiero po przebudzeniu.

Siadam na jednym z tych miejsc. Siedzę więc tak jak wtedy, zanim jeszcze wstałem z krzesła po raz pierwszy w tym śnie, tyle tylko, że teraz po prawej stronie widowni. Zwracam się do towarzyszącej mi osoby, która poprzednio siedziała po mojej lewej stronie i była mało widoczna. Teraz mówię do pustego krzesła.

Tłumaczę się towarzyszowi z tego, że mimo iż już napisałem trzy części Krajobrazów mojej duszy i zacząłem pisać część czwartą, ciągle jeszcze nie próbuję ich opublikować. Coś mnie powstrzymuje. Określam to coś jako lęk przed reakcją otoczenia (na jawie wiem, że nikt nie zwróci na moje enuncjacje większej uwagi, ale tej obawy, którą mam we śnie, nie mogę zlekceważyć). Mówię, że jeszcze muszę poczekać, jeszcze trzeba kilka rzeczy wyjaśnić, ale i tak liczę się z tym, że publiczność odsądzi mnie od czci i wiary.

Budzę się. Próbuję wszystko skrupulatnie zanotować. Potem kładę się na nowo. Sporo refleksji napłynęło do mojej dziennej świadomości. Zasypiam dopiero po kilkudziesięciu minutach. Pytanie, czy program, jaki uruchomiłem, będzie służył tylko mojej doczesnej jaźni, czy też skorzysta z niego cały mój zespół reinkarnacyjny, ciągle czeka na pełniejszą odpowiedź.

 

Zasnąłem.

Stoję na plaży, twarzą zwrócony do otwartego morza. Po mojej lewej stronie jest kobieta. Bardzo wyraźna. Tę wyraźność dopełni za chwilę jej zachowanie, ponieważ w tej chwili czuję właściwie tylko jej obecność, cała moja uwaga skupiona jest na tym, co dzieje się przede mną.

Na samym brzegu plaży, za niskim, ale długim na kilkanaście metrów parawanem stoją mężczyźni w kąpielówkach.

Na komendę daną przez kogoś, kogo nie potrafię dokładnie określić, wszyscy ściągają majtki i opuszczają je na ziemię. Parawan zasłania mężczyzn tylko nieco ponad kolana, więc mam wątpliwą przyjemność ujrzeć ich genitalia. W praktyce nie poświęcam temu widokowi uwagi, bo absorbuje mnie zachowanie kobiety, która od początku stała po mojej lewej stronie. Ona również, w odpowiedzi na opuszczenie majtek przez stojących naprzeciw nas mężczyzn, ściągnęła krótką spódnicę, którą miała na sobie.

Tyle że ona miała pod spódnicą jeszcze figi, więc po jej opuszczeniu nie odsłoniła całkiem swej nagości.

 

Obudziłem się wcześnie rano.

Dopiero podczas przepisywania na czysto zrozumiałem, co zostało powiedziane! Jest mi bardzo wstyd!

To nie ja otworzyłem program dla całego swojego zbioru inkarnacji, a one dla mnie! Jestem naprawdę nadętym bufonem. Program miałem zainstalowany oczywiście od samego urodzenia, ale zaczął się otwierać dopiero w czasach licealnych. Moja apostazja od wszystkich społecznie usankcjonowanych doktryn religijnych rozpoczęła się już wtedy. Nieznajomość, a raczej nierozpoznanie drogi, którą przede mną wytyczono, powodowała rozczarowanie mojej Świadomości. Szczególnie silną barierą był lęk przed brakiem akceptacji nauczycieli wobec mojego wewnętrznego doświadczenia duchowego. Ciekawa jest synchroniczność w opuszczaniu bielizny przez obydwie strony uczestniczące w zdarzeniu! Jednoczesność.

Przykro mi to stwierdzić, ale właśnie krystalizuje się we mnie poczucie misji!

 

Pytam Szirin, czy rzeczywiście mam wydać swoje książki.

 

We śnie widzę z góry próby włączenia się do ruchu jakiegoś samochodu. Czeka on na możliwość wyjazdu z zatoki po prawej stronie drogi. Ruch oczywiście jest prawostronny, a pojazd musi wjechać na prawy pas, co dla włączającego się do ruchu oznacza ruch w lewo. Auto jest hermetyczne (!), zamknięte na stałe.

Głos:

– Tekst zaczyna przemawiać dopiero na sporych głębokościach.

Obraz: Pęki stron sklejane są grzbietami, w grubą książkę.

Budzę się.

Jak ze wszystkim, czekamy, jak to mawiają ezoterycy, na sankcję egregorialną albo raczej na włączenie się w odpowiednią tendencję rozwoju naszego społeczeństwa.

Tak jak podejrzewałem, sen był informacją również na ziemskim poziomie. Nazajutrz w moim samochodzie spaliła się cewka zapłonowa. Samochód stracił moc i musiałem długo czekać, aż będę mógł się włączyć do ruchu. Do domu dojechałem na trzech cylindrach.

 

Skoro moim zadaniem jest jednak włączenie się do ruchu, to tymczasem wypada mi zapytać: Szirin, opowiedz mi, jakie są wasze, wyższe formy duchowości? Czy macie jakiś rodzaj kultu?

 

Stoję z żoną na przystanku. Tyłem do parku. Czekamy na autobus. Wracamy do domu. Autobus podjeżdża, zatrzymuje się daleko od nas, po prawej stronie, na końcu zatoki przystanku. Nie dobiegniemy. Tym bardziej, że żona musi jeszcze podejść do bramy parku, wejść na nią i przyczepić sobie do pleców prostokątną płytę, która wisi tam, po lewej stronie. Płyta wygląda trochę jak skrzydła, jest szersza niż plecy żony, wystaje sporo na boki.

Obserwuję jej zabiegi, starając się zachować spokój. Niemniej jestem poirytowany jej zwłoką. Staram się nie wprowadzać atmosfery podenerwowania, ale mówię do niej z kamuflowanym wyrzutem:

– Teraz to będziemy musieli pojechać taksówką.

Patrzę wymownie w stronę autobusu. Rzeczywiście zaraz odjedzie.

Kiedy żonie udaje się już zapakować na plecy ten dziwny bagaż, podchodzi do mnie, a ja prowadzę ją w stronę zatoczki autobusowej. Wychodzę nawet nieco na ulicę, tak aby nadjeżdżający taksówkarz rozpoznał mój zamiar.

Mówię jeszcze raz, żeby wybiła sobie z głowy podróż autobusem, bo już nie zdążymy dobiec. Przejeżdżają jeden czy dwa samochody osobowe, ale to chyba nie są taksówki. W każdym razie nie zatrzymały się na mój gest, trochę zresztą nietypowy: polega na wysunięciu prawej ręki, wystawieniu z zamkniętej dłoni dwóch palców (wskazującego i środkowego) i wykonaniu nimi ruchów podobnych do drapania.

W końcu widzę, jak z lewej strony nadjeżdża taksówka bagażowa, nieco większa od osobowej. Zaczynam gestykulować z ożywieniem, ale słyszę zza swoich pleców głos, chyba żony:

– Nie zatrzyma się.

– Dlaczego ma się nie zatrzymać? – odpowiadam. – W środku jest tylko kierowca.

Pojazd przejechał obok, nawet nie zwalniając. Mimo to odwracam się za nim. Widzę, że kiedy minął zatokę przystanku, jednak stanął. Jeszcze dalej niż autobus, do którego nie mogliśmy podbiec. Waham się, czy iść w jego stronę. Auto z tyłu wygląda na wojskowy transporter opancerzony. Na dodatek kierowca z niego wysiadł. Nie zdążyłem już przyjrzeć się dokładniej, dokąd poszedł, bo moją uwagę odwróciły strzały i detonacje. Ponadto zauważyłem, że z tej samej okolicy, skąd dobiegł odgłos wystrzałów, od strony osiedla mieszkaniowego usytuowanego daleko po prawej stronie, po drugiej stronie ulicy, unosi się coraz gęstszy dym. Dym, a może chemiczna mgła, zbliża się bardzo szybko w stronę przystanku. Wiem, że to są manewry, nie ma potrzeby obawiać się jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Wycofujemy się z żoną, w kierunku wiaty przystankowej. Wiata jest nietypowa: mały budynek, ma okna i drzwi. Przez otwarte okno widzę, jak od strony samochodu, który zatrzymał się na końcu zatoki autobusowej, w naszym kierunku idzie mężczyzna z szeroką rurą na ramieniu. Ta rura produkuje taką samą, nieprzenikliwą dla wzroku mgłę, podobną do dymu, który nadciągnął od strony osiedla. Najwyraźniej zadaniem tego człowieka jest dodymienie obszaru, który jest jeszcze przejrzysty. Żołnierz przechodzi właśnie za oknem wiaty. Sugeruje nam, abyśmy cofnęli się jak najgłębiej i pozamykali okna i drzwi. Jest w stosunku do nas nastawiony neutralnie, nie jest służbistą.

Pytam żołnierza, jaki jest skład mgły. On odpowiada, że to głownie kofeina.

Ach! Teraz już wszystko rozumiem: wszyscy, włącznie ze mną, są nakręceni przez tę kofeinę. Żołnierz potwierdza moje odkrycie.

Budzę się w swoim łóżku, jest już dzień, ale nie chce mi się wstawać, jeszcze chwilę poleżę. Ktoś dzwoni do drzwi. Podchodzi do nich… pani technik z laboratorium protetycznego, obok którego pracuję na co dzień.

O kurczę! To sen! To nowy model żony? Żona techniczna.

Żona techniczna otwiera drzwi i wpuszcza pacjenta do mieszkania. Chwilę rozmawiają w przedpokoju, po chwili techniczka wchodzi do pokoju, w którym leżę na łóżku, i mówi, że trzeba zreperować protezę pacjenta. Należy wykonać odwzorowanie, czyli wycisk. Zaraz za nią, z kawałkiem czarnego chleba w ręku wpycha się pacjent. Ja już zacząłem wstawać z łóżka, ale jestem w piżamie, w ogólnym nieładzie. Zirytowany jego nachalnością, ale panując nad sobą, proszę, aby chwilę jeszcze poczekał w przedpokoju, ponieważ muszę się ubrać. Pacjent wraca w kierunku przedpokoju, ale zamiast pójść w lewo, głębiej, idzie prosto, w kierunku łazienki. Po chwili zawraca, przepraszając. Mówi, że pomylił drogę. Myślę sobie: „Akurat. Chcesz po prostu zwiedzić moje mieszkanie, wścibski gościu!”. Tymczasem poranne zamieszanie, zamiast się uspokoić, rośnie jeszcze bardziej. Dzwoni telefon i żona techniczna podaje mi słuchawkę.

– Słucham.

– Jesteś szczęśliwy? – pyta matka.

– Sie (!) – dopowiadam.

Powiedziałem „słucham sie(!)”. Zanim zdążyłem odpowiedzieć na jej pytanie, ona poprawia mnie:

– Powinieneś powiedzieć „się” a nie „sie”!

Tymczasem ja dopiero konstruuję swoją odpowiedź, na pytanie o to, czy jestem szczęśliwy. Najzwyczajniej w świecie reaguję w zwolnionym tempie! Matka jest wielokroć szybsza w zadawaniu pytań niż ja w odpowiadaniu na nie. Odpowiadam więc, a jednocześnie tłumaczę się z zarzutu o niepoprawność, mówiąc, że jestem trochę zatkany.

(W rzeczywistości moja mama nigdy nie zadałaby takiego pytania, nie próbowałaby też mnie poprawiać).

Budzę się i próbuję przeanalizować sen. Powiedziałem „słucham sie” zamiast „słucham się”! To wbrew pozorom, chociaż niegramatyczna, to jednak zasadnicza różnica. Podobna do tej pomiędzy „jestem posłuszny” a „wsłuchuję się w siebie”.(To chyba kluczowa odpowiedź na wyżej stawiane pytanie. Wyższą formą duchowości jest wsłuchiwanie się w siebie!)

Telefon mnie nie zirytował, on rozładował poirytowanie, które mi towarzyszyło, przez całą podróż senną tej nocy. Zdenerwowanie powstałe w wyniku pobudzenia „kofeiną” życia?

Pośród tych rozważań – zasypiam.

Zza telefonu wyłania się, podnoszony przez kogoś, kto trzyma go od góry jedną ręką (!), biały worek wielkości człowieka. Kształt w środku jest czytelny nawet poprzez jego nieprzeniknione dla moich oczu płótno. Wewnątrz jest Boża Matka. Mam na myśli nie Matkę Boską, tę chrześcijańską, ta nie miałaby powodu zasłaniać się, czy, mówiąc inaczej, pozostawać niewidoczną dla ludzkich oczu. To była Boża Matka, Sophia. Mądrość Boża, żeńska, przejawiona część Boga. Drugą częścią jest oczywiście nieprzejawiony Boży Ojciec. Oczywiście pamiętam naukę z poprzednich snów. Suma nie czyni całości. Ta Matka jest nie tylko Mądrością, ale i Troską, Dobrocią. Kogo innego mogłoby obchodzić, czy jestem szczęśliwy?

 

Budzę się na dobre. Skrzydlata żona ma za zadanie towarzyszyć mi w drodze na Ziemię, pomagać mi w reperowaniu protez, które służą ludziom do jedzenia czarnego chleba. Ludziom ciekawskim, chcącym dowiedzieć się czegoś o lewej stronie bytu (lewa strona wynika z położenia mojego łóżka względem drzwi – puste miejsca na widowni, z poprzedniego snu, są usytuowane podobnie).

Tamta cześć przestrzeni trenuje nas (manewruje nami?), pobudzając nas „mgłą” i zasłaniając nią oczy. Aby uniknąć zamglenia, trzeba dać się oddzielić od stada (osiedla czy autobusu), zamknąć wszystkie otwory, przez które wyglądamy na świat i na dodatek wycofać się, wsłuchać się w głąb siebie? Postępowanie powinno być indywidualne, ponieważ nie da się razem ze swoją uskrzydloną duszą wsiąść do środka komunikacji publicznej (egregora)!

Co najważniejsze, Matka zwróciła moją uwagę na to, że powinienem słuchać swojego wnętrza, nie zaś słuchać się kogokolwiek. To są ich (tj. wyższych Świadomości) zajęcia duchowe i to jest ich forma kultu (Matka bez postaci i oblicza). Matka po drugiej stronie słuchawki i worka. Matka niewidoczna, ale troskliwa.

 

Zapytam, dlaczego nie Ojciec albo, nie oboje naraz.

 

Pod ścianą, po prawej stronie ekranu, stoi okrągły kamień. Kiedyś takie kamienie na wsiach były montowane nad drewnianym korytkiem z wodą. Obracane za pomocą dołączonej korby, ostrzyły narzędzia. To może być również koło młyńskie, tyle że trudno to sprecyzować, ponieważ nie mam punktów odniesienia.

 

Ktoś rzuca, pod moje nogi, okrągłe lusterko z rączką. Lusterko ma ramkę z luźno splątanych, drutów.

Głos:

– Weź to lusterko!

Pytam po raz kolejny: Dlaczego tylko Matka?

Głos (tak silny, że aż się ocknąłem, myśląc, że ktoś nade mną stoi i mówi do mnie!):

– Lubi zawierzać!

Budzę się. Może ma jakieś znaczenie to, że jestem mężczyzną? Czyżby realna tylko na pewnym poziomie dwoistość Boga była przyczyną, dla której wszystkie religie świata dzielą najwyższy byt na osoby kultu, męskie i żeńskie?

Nadjeżdża złoty (!) autobus. Jedzie pod kątem, z lewej na prawą, ku środkowi ekranu.

Próbuję wysiąść z autobusu, przednimi drzwiami, ale drzwi są tak skonstruowane, że mają zawiasy z lewej strony i otwierają się do środka. Aby je otworzyć, trzeba się cofnąć w głąb autobusu!

Jakiś mocno sfatygowany, przez czas, jegomość siedzi po prawej stronie stolika, twarzą do obserwatora. Prawą ręką przysuwa sobie pusty, przezroczysty, szklany talerzyk, o nieregularnym brzegu. Talerzyk jest nieco brudny, jakby ktoś już zjadł to, co na nim leżało. Patrząc z góry, przypomina rozchylony kwiat z krótkimi płatkami.

Głos:

– Nie można już na ciebie patrzeć, słońce moje!

Teraz na stole leży księga o białych okładkach. Musiała być czytana, bo kartki nie są sprasowane, odstają nieco od siebie. Wszystko w tej księdze jest białe!

Głos:

– Całość zakończyła się wytrąceniem / wytraceniem lekarzy.

Teraz za stołem siedzi kobieta (twarzą do obserwatora ekranu), po lewej stronie stoją dwie formy. Ta bardziej oddalona jest pełna ciastek, na drugiej, ciastek jest zaledwie połowa. Kobieta przekłada je na drugą, z mojej perspektywy prawą stronę. Kładzie je chyba na podobnej blasze.

Rabini w typowych chasydzkich czapkach z futrzanym otokiem i w czarnych chałatach tańczą, tworząc krąg. Poruszają się w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara.

 

Budzę się. Myślę nad związkami zachodzącymi pomiędzy sennymi scenami.

Przyszedł mi do głowy pewien pomysł: a gdyby tak wszystkie elementy snu odtworzyć odwrotnie, zgodnie ze wskazówkami zegara, zgodnie z kierunkiem upływu czasu, naturalnym dla naszego umysłu!? Wtedy:

Rabini idą w kierunku, w którym płynie, dla ludzi, czas.

Kobieta przekłada ciastka ze strony materii w kierunku zaświatów.

Głos powiedziałby:

– Część rozpoczęła się od stworzenia chorych.

Na stole leży zapisana na nowo księga, jeszcze przez nikogo nieczytana.

Głos powiedziałby:

– Chce się w ciebie patrzeć, nieprzenikniona ciemności!

Młody mężczyzna, siedzący po stronie stworzenia, podawałby komuś po lewej stronie talerzyk, prosząc tym gestem o jeszcze.

Wsiadałbym do autobusu, który ma drzwi otwierające się do wnętrza.

Autobus odjeżdżałby wtedy z prawej na lewą stronę i miałby siermiężny wygląd.

Na pytanie, dlaczego nie Ojciec, otrzymałbym odpowiedź: Nie lubi być ufny.

Głos mówiłby do mnie:

– Odłóż lusterko, które masz przed sobą. Ja je komuś oddam.

A młyn miele, toczącym się nieustannie kołem, ziarno duchowej rzeczywistości.

Czyżby na tym polegała dwoistość: męskość i żeńskość Boga? Na kierunku upływu czasu?

Czy Bóg jest jednością tylko wtedy, kiedy spoczywa w teraz?

Proszę o potwierdzenie właściwego zrozumienia snu.

 

Zapamiętałem obraz ukazujący sytuację, w której władcy (taką miałem we śnie wiedzę na temat tej postaci) ukazuje się twarz kobiety. To jego żona, którą utracił jakiś czas temu. Obserwuję tę sytuację i znam dalszy jej rozwój. Pewność dają mi moje własne doświadczenia nabyte tej samej nocy:

Widziałem wcześniej obraz podobny, tyle tylko, że twarz kobiety, która mi się ukazała, po chwili przekształciła się w twarz śmierci!

Obserwuję więc władcę postawionego w podobnej sytuacji. Mam poczucie przewagi, ponieważ ja już wiem, co stanie się za chwilę, a on nie. I rzeczywiście twarz jego dawnej żony zaczyna powoli zmieniać się na inną. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, nie jest nią twarz śmierci, tylko innej kobiety, nieznanej mi zupełnie. Jestem zaskoczony takim rozwojem wypadków.

Budzę się, zapisuję, zasypiam.

Sen jest rodzajem wykładu, zaznajomienia z pewną treścią. Nie jest symboliczny, pozwala uchwycić sedno przekazu, który jest do mnie kierowany.

Mądrzy i zasobni żyją tylko tym, czego doświadczają bezpośrednio w kontakcie ze światem.

Głupi i pozbawieni władzy nad sobą żyją przeszłością albo wiecznymi planami na przyszłość.

Budzę się. Znam tę naukę, ale nigdy nie zetknąłem się z nią u źródła, we śnie.

Wracając do przemiany kobiecej twarzy – dla ludzi w śmierć, dla władcy w inną formę: to właśnie do tej przemiany odnosi się treść wykładu. Potężni żyją doświadczaniem teraźniejszości, natomiast my, ludzie, pozbawieni władzy nad sobą, żyjemy upływem czasu, do tego upływu przywiązujemy największe znaczenie.

 

List od T.K.:

 

Witam Pana. Powracamy do starych prawd. Wcale się nie zdziwię, jak za którymś śnieniem dostanie Pan (po potędze teraźniejszości) jakąś inną starą mądrość. Na przykład że niesprzeciwianie się, nieosądzanie i nieprzywiązywanie to trzy aspekty prawdziwej wolności, czyli radości istnienia.

Buddyzm robi furorę również po drugiej stronie. Fenomen rodziców Bożych, Boga Ojca i Matki Bożej / Bogini, to tylko odniesienie do naszego sposobu rozmnażania i wychowywania potomstwa. To taki sztuczny dym, być może niekoniecznie z kofeiny, który ma bardziej zobrazować niepoznawalne na naszym poziomie rozwoju i percepcji.

Pozdrawiam,

T.K.

 

Odpowiedź na list T.K.:

 

Oczywiście tak mogłoby się nam na zdrowy rozum wydawać, ale, jak zwykle, pytanie zostało postawione, a odpowiedź została udzielona. To, co my traktujemy jako różnicę płci, po tamtej stronie jest różnicą w kierunku przepływu czasu, jest również różnicą potencjałów i wektorów percepcji! Oczywiście wciąż z naszego punktu widzenia, dla tamtej strony to nieistotne / nieistniejące rozróżnienie.

Pozdrawiam, J.B.

 

Pozwolę sobie zapytać, kolejnej nocy, czy każdy, kto żyje teraźniejszością, jest władcą siebie. Czy tylko prawdziwy władca potrafi żyć w teraźniejszości?

Najciekawsze jest to, że tak naprawdę nie do końca wiem, o co pytam. O bycie oświeconym czy o bycie wolnym od iluzji? A może o samego Boga?

 

Szara przestrzeń rozdziela się na dwie części, jakby odsłaniała czerń, która jest za nią. Płaszczyzny rozsuwają się na lewo i prawo.

Chciałem zamieszkać na cmentarzu, ale wybito mi to z głowy i kazano wrócić do życia.

 

Głos:

– Każdy z was stoi przed wyborem na każdym poziomie.

Obraz: Widzę coś, co przypomina górną część klepsydry wypełnionej piaskiem. Wspomniane poziomy są właśnie w poprzek klepsydry!

Zabieram wychodzącej z supermarketu parze wózek wypełniony zakupami. Właśnie podchodzili do jakiejś budki. Trudno powiedzieć, czy ta budka to wyjście, wejście czy co innego. Wiedzą, że brakuje im jednego przedmiotu. Ja też wiem o zaistniałym braku. Zabieram im wózek ze słowami:

– Skoro już wam urwało…

Zabieram i okrążam kiosk w kierunku biegu wskazówek zegara. Kiedy powracam do nich z drugiej strony, mówię, że niestety nic się nie zmieniło i tej rzeczy, którą stracili, nadal nie ma, mimo mojego okrążenia budki.

Budzę się i tak sobie myślę: my, po tej stronie, władzy mamy niewiele. Od mojego kręcenia się z wózkiem wypełnionym materią niczego nie przybędzie.

Zasypiam.

 

Patrzę z góry na niezmierzone pustkowie. Po prawej stronie ekranu dostrzegam maleńki prostokącik. Zbliżam się do niego. To samochód. Staję po jego prawej stronie, otwieram tylne drzwi. Samochód ma przód skierowany w głąb ekranu śnienia. Pojawia się mężczyzna, który skończył jakąś pracę, toczył coś, co przypominało ogromną rolkę słomy.

Na pustyni?

Zapraszam go do samochodu, na tylne siedzenie. Mówię do niego:

– Proszę bardzo, panie Saint.

Teraz jestem, razem ze sporą grupą osób, w wielkim półhurtowym markecie, takim jak Makro.

(Topografia: na środku ekranu stoi długi regał. My siedzimy oparci o jego lewy koniec. Naprzeciw nas, czyli jeszcze bardziej na lewo, jest drugi regał, ustawiony poprzecznie).

Tam, gdzie siedzimy, zrobiliśmy sobie imprezę. Chyba na coś czekamy?

Głos:

– Są już blokady na drogach.

Budzę się i zasypiam.

Głos:

– A wszystko to dlatego, że jesteś degeneratem.

Budzę się i myślę: „No tego to na pewno nie zapiszę”. Po chwili jednak zapisuję. Jak wszystko, to wszystko!

Zasypiam, prosząc o wytłumaczenie tak twardych słów.

Obraz: W ekranie śnienia jest prostokątna dziura. Wygląda to tak jak trójwymiarowy ekran wmontowany w dwuwymiarową białą płaszczyznę.

Ja staram się wrzucić słowo „degenerat” (!) za tę dziurę, chcę je schować za dolną krawędzią!

Kiedy już mi się udało, zaczynam obserwować sam siebie zza krawędzi trójwymiarowego ekranu. Ja obserwowany idę w jego głębi, cały czas po lewej stronie, po ściętych poziomo, na tej samej wysokości, wierzchołkach gór. Idę jak po stole. Prowadzę na smyczy białego psa (goldena albo labradora). Smycz jest napięta, więc trudno powiedzieć, czy to ja jego prowadzę, czy może on ciągnie mnie.

Budzę się. Podobno pies we śnie to dobra, przyjazna energia. Ja niezbyt lubię spotykać psy[4] po tamtej stronie, trochę mi to pachnie śmiercią. Ale może się mylę? Od wczorajszego wieczoru napływają do mojej świadomości różne lęki, może dlatego ten pies budzi takie uczucia. Mistycy twierdzą, że lęk jest wołaniem Boga. My widzimy w nim oczywiście energię „ssącą”, odbieramy go jako zagrożenie. Niewykluczone, że to, co interpretujemy jako lęk, jest niejako zanieczyszczone, pochodzi z poczucia winy wobec różnych osób. Wygląda to tak, jakby właśnie ono powodowało zaporę na drodze do pełnego kontaktu z wysokimi energiami (blokady na drogach pomiędzy świętością a byciem degeneratem, czyli tym, kto upraszcza sobie drogę w górach?). Napady lęku, nawet teraz, po obudzeniu, są nieprzyjemnie natarczywe. Proszę więc Boga i jego dobre emanacje o ochronę i pomoc w udrożnieniu kanału, który powoduje lęk. Często poczucie winy (i wywołany przez nie lęk) znajduje punkt zmniejszonego oporu w wydarzeniach nas otaczających i powoduje, sytuacje destrukcyjne. Na szczęście prośba o pomoc pomaga. Mogę spokojnie zasnąć.

Głos:

– Trzeba stale patrzeć!

Rozumiem to pouczenie, poczucie winy nie pozwala nam żyć teraźniejszością, być panami samych siebie.

 

Widzę, po prawej stronie ekranu, leżącego ogromnego starca, zwróconego głową w kierunku obserwatora. Chyba umiera. Być może to zapaść. Dostrzegam jakąś postać, która opuściła go i uciekła w lewą stronę. We śnie jestem przekonany, że to postronna osoba, która zaniechała ratowania tego człowieka. Ruszam do akcji. Ściągam z głowy futrzaną czapkę, muszę mieć swobodę ruchów. Podchodzę do starca, mając zamiar rozpocząć reanimację. Starzec mówi do mnie, że jest za późno i moja pomoc niczego nie zmieni. Siadam więc obok niego. Odpowiadam, że jeżeli nie mogę mu pomóc, to będę mu chociaż towarzyszył.

Najprawdopodobniej w wyniku mojej decyzji zmienia się aranżacja snu i zamiast odchodzącego starca nadnaturalnej wielkości pojawia się przestrzeń o obniżającej się wibracji.

Jestem na prowincji. Obszar jest zupełnie odcięty od świata. Znam to miejsce! Szedłem już tędy, tą samą drogą. Właśnie idę po lewej stronie kanału odpływowego, schodzę z góry). Oczywiście, jak to ja mam w zwyczaju, drogą zakazaną dla ruchu pieszego. Zakaz dotyczy chodzenia brzegiem. Są nawet jakieś resztki drutu kolczastego. Nie wiem, po co to ograniczenie, skoro kanał jest pusty, a dno już nawet porządnie obeschło. Idę więc, mimo że nie wolno. Zaplątałem się lewą nogą w resztkę drutu, trudno się od niego uwolnić, trzyma za nogawkę jak pies! W końcu jakoś się wyplątałem. Po kilku krokach zeskakuję na dno kanału, ponieważ tędy wiedzie najwygodniejsza droga.

Kanał poprowadzono z niewysokiego wzniesienia. Teraz bardzo łagodnym łukiem zakręca w prawo. Kiedy dochodzę do końca, widzę, że przechodzący w poprzek chodnik jest nieco podmokły. Tutaj woda nie całkiem opadła. Wykop na samym końcu jest tak płytki, że przechodzi w drogę krzyżującą się ze wspomnianym chodnikiem. Im bardziej skręcam w prawo, tym droga jest bardziej podmokła. Próbuję iść po lewej stronie, ale tutaj jest jeszcze bardziej grząsko. Wracam więc kilka kroków i próbuję po prawej. Tutaj jest niewiele lepiej. Na dodatek, mam lekkie obuwie i już porządnie wysmarowałem je błotem. Zatrzymuję się niezdecydowany. Po mojej prawej stronie widzę rzadki zagajnik, w którym drzewa stoją w wodzie. Gdzieś spoza zagajnika dochodzą do mnie dziecięce głosy. Dzieci śpiewają jakąś piosenkę. Dziwna sytuacja, bo ich nie widać, a po stronie, z której płynie śpiew, jest duże rozlewisko. Patrzę teraz przed siebie, w kierunku, w którym wiedzie chodnik. Widzę ogromny akwen, tak duży, że może być jeziorem. Woda zajęła cały obszar z przodu, a także z prawej i z lewej strony chodnika!

Gdzieś przede mną, w oddali, nieco na lewo od zatopionego chodnika, widzę kogoś na łódce. Stoi z wiosłem w ręku.

Znam tę osobę, to wariatka. Nigdy bym z nią nie wsiadł do jednej łodzi. Jest naprawdę pozbawiona rozumu. Łódź nadpływa od strony, gdzie na jawie usytuowane jest Podzamcze, tam również znajduje się miejski bazar. Przez obszar, który we śnie jest zalany wodą, na jawie przebiega tranzytowa dwupasmówka przecinająca Lublin na dwie części.

Tymczasem, nie wiem skąd, z mojej prawej strony pojawił się nastoletni chłopak. Mieszka gdzieś tu w pobliżu. Mówi, że on tam popłynie. Próbuję, grzecznościowo zamienić z nim kilka słów. Mówię, że życie tutaj ma tylko jeden minus: trzeba ciągle dokładać do pieca (!). Chłopak przyznaje mi rację, widzę jednak, że on zna też inne wady życia w tej okolicy: czuje się samotny.

Zdecydował się popłynąć z tą kobietą do większego skupiska, do sklepu. Pyta, czego mi potrzeba, bo będzie w księgarni. Bardzo trudno jest mu się obejść bez książek. Żeby nie sprawić mu przykrości, wymyślam coś na poczekaniu. Proszę o książkę, która w tytule ma dwoistość i jest autorstwa Huxlaya.

Wracam wzdłuż kanału spływowego do domu, w którym. jestem gościem. Ledwo przyszedłem, szukam kapci. Gdzieś je tu zostawiłem. Wracam do podnóża schodów wejściowych. Są jakieś białe kapcie z gumką, pasują prawie na każdą nogę. Pytam, czy to moje, bo kiedy je dostałem jakiś czas temu, wcale się im nie przyjrzałem. Gospodyni odpowiada, że chyba moje, bo nie są jej. Nakładam. Pasują, więc chyba moje. Idę do mieszkania, zdejmuję w przedpokoju z wieszaka ciemnozieloną kurtkę. Tym razem co do tego, że jest moja, nie mam żadnych wątpliwości, tyle tylko, że nie wiedziałem, że w niej tutaj przyszedłem!

W tym samym czasie, kiedy dobywam kurtkę z zapchanego ubraniami wieszaka, wchodzi chłopak. Mówi, że pytał w księgarni o książkę, o którą prosiłem, ale jej nie mieli, a może nie znali takiego tytułu.

On chyba też niczego nie kupił. Czuję, że powinniśmy się zaprzyjaźnić, a przynajmniej wypada mi zachować wobec niego wdzięczność za to, że fatygował się również w mojej sprawie. Pytam więc, co on chciał kupić. Odpowiada, że książkę o motocyklach.

Dziwi mnie to niepomiernie, ponieważ byłem przekonany, że w tej trudnej okolicy mieszkają tylko ludzie o zainteresowaniach niematerialnych, lubiący samotność! Tymczasem on kocha motocykle! Przypominam sobie, że w domu mam jakiś album na ten temat. Na okładce jest duży czerwony ścigacz. Pytam, czy jego interesuje raczej mechanika czy po prostu wygląd jednośladów. Znowu mnie zaskakuje, odpowiada, że wygląd. Chłopak zapewnia, że pomoże mi w kupnie „mojej” książki. No i tak się zakumplowaliśmy, trochę ze współczucia, a trochę z samotności.

W dalszą drogę ruszamy razem. Wyszliśmy przed dom, w którym gościłem. Chłopak natychmiast zaczyna biec w prawo, okrążając dom w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Krzyczy coś do mnie, nie bardzo słyszę co, ale widzę, że dokoła niego miota się kilka rozszczekanych kundli. Teraz rozumiem, o co mu chodziło. Chciał w ten sposób odciągnąć psy, abym mógł spokojnie wrócić do swojego domu. Prawdziwy przyjaciel!

Budzę się.

 

No to byłem u bram Hadesu. Nietrudno będzie zidentyfikować moich sennych gości. Hades w permanentnym stanie konania, przewoźnik dusz z jakiegoś powodu będący w moim śnie kobietą i dwójka bliżej niezidentyfikowanych, ale przyjaznych bytów z nieco wyższego poziomu. Młodzieniec i jego starsza znajoma.

 

List od T.K.:

 

Witam Pana.

Bardzo możliwe, że ma Pan rację. Możliwe, że wyższe wymiary też są dualne płciowo.

Byłoby to jakieś uzupełnienie do teorii wylęgarni dusz Newtona. Chociaż on nic nie pisał na temat rozmnażania dusz. A może to stary Ockham ma racje? Niestety nie wiem.

Pytania o tzw. wieczną teraźniejszość/życie teraźniejszością są zawsze trudne.

Moim zdaniem dostał Pan czytelną odpowiedź. Powiedziano Panu, że Pan już to wie. Już Pan tego doświadczył. Stuprocentowe potwierdzenie może Pan znaleźć jedynie po śmierci. Co symbolizuje ten pies, który prowadzi Pana po ściętych / płaskich / łatwych do osiągnięcia i zrozumienia szczytach.

Pozdrawiam,

T.K.

 

Pies doprowadził mnie aż na tereny zdegenerowane energetycznie, czyli do mitycznego Hadesu!

 

Drugi list od T.K.:

 

Witam. Załączam mój ostatni sen. Uznałem go za interesujący.

Matka, 14.02.2012 r.

We śnie widzę moją matkę. Jest żywa. Sen nie zawiera bezpośredniej informacji o jej śmierci.

Spotykamy się na dworze. Razem z mamą zbieram jakieś elementy materiałów budowlanych (?), kawałki kamieni, drewna i innych rzeczy. Dla mnie stwarzają poczucie zbierania jakichś śmieci. Wiem, że te zbierane rzeczy są potrzebne mojej matce. Najprawdopodobniej poprosiła mnie, żebym jej pomógł to pozbierać i zabrać. Ładujemy to wszystko do dużych worków.

Przenosimy te śmieci przez CMENTARZ! Przechodzimy z nimi przez cmentarz. Na drugą stronę. Tu znajduje się jakiś niewielki domek z ogródkiem. Wiem, że matka go zagospodarowuje. To jej własność. Niby wszystko już w nim jest, ale wygląda na to, że jeszcze mama nie jest ze wszystkiego zadowolona. Są jeszcze jakieś braki, żeby tu mogła spokojnie zamieszkać.

Pozdrawiam,

T.K.

 

Moja odpowiedź na list T.K.:

 

Wszystko wskazuje na to, że pańska Mama urządza się, po tamtej stronie. Fajnie!

Przesyłam ciekawy materiał i jednocześnie odpowiedź na Pana wątpliwości na temat: czy można się jeszcze czegoś dowiedzieć za życia, czegoś zza wielkiej wody?

 

Pytam „chłopca od książek”, jakie informacje mogłyby się znaleźć w takiej sennej książce o dualizmie. Oczywiście fakt jej potencjalnego istnienia był jedynie sennym wytworem!

 

Noc zaczyna się trzema płytkimi snami.

Kobieta w krótkiej spódniczce (greckiej?) stoi w skłonie, tyłem do mnie. Rozstawia nogi tak, że tworzą rodzaj bramy. Widać jej białe majtki!

Ktoś wyciska za pomocą prasy korbowej bliżej nieokreśloną włóknistą strukturę.

Chłopiec podchodzi do stojących na podmokłej łące, dwóch czy trzech, mężczyzn i zrzuca im z głów kapelusze, które spadają na mokrą łąkę i nasiąkają wodą. Mężczyźni stoją jak zahipnotyzowani.

Zasypiam jeszcze głębiej. Sen jest tak głęboki, że po obudzeniu nie mogę określić, czy nie był czasem rzeczywistością!

Obserwuję dualizmy pojawiające się w świecie materii. W nic nie ingeruję, nie ma takiej potrzeby, one istnieją w sobie właściwym miejscu. Co ciekawe, zajmują jedynie wycinek bezmiaru przestrzeni. Wycinek od lewej do prawej. Widzę wolne od nich krańce przestrzeni otaczającej obszar tworzenia się dualizmów!

Idę z krewną (!) żony, schodzimy z góry. Zamierzamy kogoś odwiedzić. Mówię do niej, że mamy tutaj, na Podzamczu, miejski dworek. To okolica Bazaru. Kobieta jest bardzo zdziwiona, że jesteśmy w posiadaniu trzech domów. O tym na wsi wie od dawna, ale o tym z centrum nigdy nie słyszała!

Mówię, że mamy go już od dawna, ale rzadko tam bywam, więc już trochę o nim zapomniałem!

Jeszcze śpiąc, wiem, że ten dworek wielokrotnie nawiedzałem, wiele snów na bardzo głębokim poziomie rozgrywało się w tym domu i wokół niego. Dopiero teraz, po odblokowaniu pamięci sennej, powracają do mnie inne obrazy dotyczące tego budynku. Co więcej, znam rozkład pomieszczeń, meble i nastrój, jaki w nim panował. Wstrząsające! To nie do wiary, że tak szeroka gama snów była dla mnie zupełnie niedostępna. Gdy już przypomniałem sobie to wszystko, okazało się, że dom, w którym mieszkam od trzydziestu lat, też ma swój senny odpowiednik, zresztą śniłem o nim wielokrotnie, nie pamiętając tego po przebudzeniu. W snach jest kilkukrotnie większy, ma więcej pomieszczeń, ogromnych pokojów, a także dodatkowe wyjście na ulicę z tyłu. Odwrotnie jest w przypadku wspomnianego miejskiego dworku z Podzamcza. Ten w snach jest skromniejszy od wiejskiego oryginału istniejącego faktycznie, na jawie. Ja zaraz oszaleję! To są jakieś tajemne płaszczyzny mojego bytu. Niedostępne dla mnie na jawie ani w dotychczasowych snach z poziomu żony, przewodniczki. Więc to o takich dualizmach miała opowiadać ta niedostępna książka!? Ale wracam do samego snu.

Ten miejski dworek to zwykły parterowy domek, nieco wystylizowany. Chcę go pokazać kuzynce żony, tym bardziej, że to prawie po drodze. Już po chwili, kiedy tylko zaczęliśmy iść w jego kierunku, widzę, że w okolicy trwają prace rozbiórkowe. Zburzono już bardzo dużo budynków. Coś mnie tknęło, ale odsunąłem tę myśl od siebie. Niemożliwe, aby ktoś, bez mojej wiedzy, rozebrał dom, który należy do mnie. Co z tego, że dawno mnie tutaj nie było? Czyżbym odzyskał dostęp do poziomów świadomości, w których w tym życiu jeszcze nigdy nie gościłem?

Im bardziej przybliżamy się do miejsca, gdzie powinien znajdować się dworek, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że prace wyburzeniowe są coraz rozleglejsze. Dochodzi do tego, że nie jestem w stanie rozpoznać okolicy, w której się znalazłem. Gdzieś w tym całym zamieszaniu, zgubiłem swoją towarzyszkę, ale może to i lepiej, niech nie ogląda mnie, kiedy jestem w szoku.

Pytam przypadkowo spotkaną grupkę ludzi, gdzie jest administracja tego terenu.

Dlaczego nic nie wiedziałem, dlaczego nikt mnie nie powiadomił o rozbiórce? Należy mi się odszkodowanie, zwrot mienia ruchomego, które było wewnątrz!

Idę pod górę, która wznosi się po drugiej stronie wyburzanego osiedla. Na lewo od ulicy, którą się wspinam, na tle nowego eleganckiego apartamentowca, widzę stojącego mężczyznę. Dobrze odżywiony Cygan, świetnie ubrany. Początkowo próbuje mnie zbyć, ale kiedy podchodzę do niego bliżej, następuje dziwne, wzajemne, rozpoznanie. On poznał mnie, a ja jego. To ten sam facet (postać/aktor), który w moim śnie grał rolę ojca Jezusa, prawie 33, prawie mędrca w snach, które opisałem w trzeciej księdze Krajobrazów.

Kiedy uzyskaliśmy kontakt, Cygan zmienia wobec mnie swoje zachowanie. Pokazuje mi drogę do administracji. Droga, jest mi już znana, pochodzi ze snu o trzech asystentkach (w trzeciej księdze Krajobrazów). Prosto, potem przez bramę w lewo i z powrotem, później trochę w prawo (w tym miejscu stała asystentka z workiem na głowie). W tym śnie, bieżącym, gdzieś w tym miejscu ma się znajdować administracja.

Idę we wskazanym kierunku. Po drodze zahaczam o barak, w którym znajduje się jakby komis, magazyn rzeczy pozyskanych z rozbieranych budynków. Mieści się po prawej stronie. Chodzę po jego pomieszczeniach, mam cichą nadzieje, że trafię na coś, co należy do mnie. W ostatnim pomieszczeniu rzeczywiście tak się staje. Mebel stojący po lewej stronie coś mi przypomina. Proszę kobietę, która cały czas jest tu obecna, o zdjęcie zeń poduszki, która go przykrywa. Kobieta niechętnie, ale spełnia moją prośbę.

Tak, to zabytkowy klęcznik z mojego dworku (oryginał jest w domu na wsi!). Żądam zwrotu. Kobieta odmawia, nadchodzi jej syn (!). Oboje zaprzeczają, jakobym miał do tego klęcznika jakiekolwiek prawa. To ich własność (nie muszę chyba dodawać, że ich już też rozpoznałem, to „aktorzy” odtwarzający w moich snach postacie Jezusa i jego Matki)!

Straszę ich policją, ale wiem, że jak tylko wyjdę, oni schowają ten klęcznik. Aby mnie zdezorientować, mówią, że tu obok jest jeszcze jeden magazyn i to pewnie tam są moje rzeczy.

Wychodzę na dwór, daję sobie już jednak spokój z szukaniem moich własności, chcę dotrzeć do administracji.

Po drodze trafiam na kolejny budynek. Wchodzę. Wnętrze wygląda na wielki, piętrowy magazyn żywności. Nie widzę ani magazyniera, ani schodów, ani drabin do wchodzenia na kolejne piętra. Budynek wygląda na wtórnie zaadaptowany do celów magazynowych, widać ślady remontów, powyburzane fragmenty ścian działowych. Cała dostępna przestrzeń jest wypełniona po brzegi dużymi, kolorowymi, przedmiotami. Wspinam się jak alpinista. W pewnym momencie po lewej stronie lokalizuję niewyraźnego magazyniera, a właściwie magazynierkę. Pytam, którędy do administracji. Ona opisuje mi drogę, jaką mam przebyć po wyjściu z magazynu. Droga wiedzie po lewej stronie budynku magazynowego. Schodzę, trzymając się końcami palców wystających cegieł. Przy wyjściu spotykam obcego mężczyznę, który przyszedł po coś do magazynu. Nie ma pomiędzy nami żadnej relacji.

Do administracji trzeba pójść prosto, drogą po lewej stronie budynku, a potem zakręcić w lewo za jakimś ogrodzeniem. Natykam się na mały barak, kanciapę budowlańców, a właściwie ekipy rozbiórkowej. Nawiązuję z nimi rozmowę, udaje mi się z nich wyciągnąć informację, że to oni prawdopodobnie rozebrali mój dom!

Co ciekawe, korzystam z nadarzającej się okazji i uzyskuję od nich adres mojego zniszczonego mieszkania. Cały czas martwiłem się, że nie będę mógł podać go w administracji. Po prostu nie znałem nazwy ulicy. Wiedziałem tylko, jak tam trafić!

Ten dom, który rozebrali, stał przy ulicy Dęboszewskiego 32 (mój dom na wsi również ma numer 32, oczywiście nie muszę dodawać, że ulica o takiej nazwie nie istnieje w naszym mieście)! Opowiadają, że w domu znaleźli nietoperza, który kogoś z nich nawet chyba podrapał. Nie przyznaję się, że byłem właścicielem tego domu. Podpytuję ich o szczegóły, nie wyjawiając swojej tożsamości. Widzę, że na półce po lewej stronie siedzi duży, strzegący dawnego domu nietoperz. Domyślam się, że to ten sam, ale nie dociekam, przecież i tak się nie będę o niego upominał. Członków ekipy rozbiórkowej wzięło na wspomnienia, jeden z nich opowiada, że podobno niektórym płacili odszkodowania, najwięcej chyba dwanaście tysięcy.

Myślę: „Całe nic, ale dobre i to, na coś się przyda”. Dom był stary i popękany, ale mimo to jego wartość była kilkukrotnie wyższa. Interesuje mnie jeszcze co innego: co z prawami do gruntu, kto je przejął? Przecież ziemia jest nieporównanie droższa. O to teraz chcę zapytać pracowników administracji. Już się zbliżam do jej siedziby, ale budynek jest mało wyraźny. Kiedy podchodzę do niego, budzę się.

Otwieram oczy i… jestem święcie przekonany, że naprawdę byłem właścicielem tego miejskiego dworku na Podzamczu, koło Bazaru! Zaniepokoiłem się nie na żarty, że przecież dawno już tam nie byłem, więc mogli go naprawdę rozebrać. Nie uwierzy Pan, fakt jego istnienia jedynie na poziomie snów dotarł do mnie dopiero po paru minutach!

Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że na wyższych poziomach mojej Świadomości istnieją kopie obydwu domów, o których wspomniałem na początku relacji. Co więcej, nie tylko domów, ale nawet postaci z moich własnych snów.

Cały sen przypomina mi kopię rzeczywistości. Właśnie tam znajdują się kopie moich snów (czyżby one wszystkie były w tym magazynie żywności?).

Wygląda na to, że głęboko ukryte kopie moich doświadczeń z obydwu stron były początkowo magazynowane na niższych poziomach (okolice domu, Bazaru, antykwariatu), a potem demontowane. Do mnie jako ich właściciela wraca jedynie jakieś dziesięć procent (odszkodowanie) energii zaangażowanej w stworzenie duplikatu realnego bytu albo sennej emanacji postaci uczestniczących we śnie! W sennej arytmetyce dwanaście tysięcy może oznaczać ostateczny kres podróżowania. Zapewne chodzi o liczbę dwanaście. Numer domu 3 i 2 to zapewne jego twarda (dąb) lokalizacja.

To egregory rzeczywistych przedmiotów i wrażeń z poziomu jawy, a nawet egregory z sennych podróży! Wstrząsające! Symbole, które uczestniczą w naszych snach, wiodą swoje prywatne życie do czasu, kiedy przez dłuższy okres niewykorzystywane, są, jakby z urzędu, demontowane,! Samodzielnie żyjące kopie operacyjne! Podobnie ma się rzecz w przypadku naszych ziemskich planów.

To właśnie tu mamy do czynienia ze światami równoległymi. Mylnie sugeruje współczesna ezo-nauka, mówiąc, że życie każdego z nas rozgałęzia się na życia równoległe, w każdym, hipotetycznie ważnym dla nas momencie. W ogóle istnienie rzeczywistości równoległych to oczywiście jeszcze inna sprawa (sen o malwie i jej wielokrotnie złożonym kwiecie).

Poziomy, do których się dostroiłem, są na co dzień i na co noc niedostępne, nawet dla naszej drugiej świadomości, podróżnej. To informacje zza wielkiej wody, z krainy śmierci, przynajmniej w rozumieniu naszej ziemskiej jaźni. Na szczęście chłopiec od książek potrafił się uporać z bezmiarem rozlewiska, z bezrozumnym Charonem i ze zgrają Cerberów. Tym razem psów było chyba więcej niż trzy. A może były tylko tak wściekle zajadłe, że ich liczba wydała mi się większa?

Cały fizycznie się trzęsę z emocji! Czyli co? Świadomość jest utworzona z sumy egregorów. Przynajmniej jej dostępna mi w tej chwili część. To one prowadzą akty naszej podświadomej percepcji. Z czasem te nieużywane są demontowane. Coś jednak z nich pozostaje, a te najbardziej wartościowe elementy są magazynowane na jeszcze wyższym poziomie. A co, jeżeli nasza jaźń, świadomość, dusza są w taki sam sposób kreowane przez wyższe Istnienie i w końcu przez samego Demiurga?! Może to jest ogólny mechanizm kreacji czegokolwiek po tamtej stronie? Myślokształty!

Nawet nasz głupiutki umysł dzienny, umysł ciała, tworzy sobie robocze duplikaty w postaci pralek, samochodów, domów. Robi to na wzór Świadomości dużo wyższych.

Dlatego właśnie (tu ukłon w stronę Pana poprzedniego listu) nie powinniśmy zbytnio się angażować, pragnąć, planować. Ponieważ tworzymy kopie operacyjne, które podtrzymujemy potem własną energią. Co więcej, możemy mieć po śmierci kłopoty z własnymi co aktywniejszymi kopiami / egregorami napotkanymi po tamtej stronie. Żądne podtrzymania swojego istnienia dopadają one swojego twórcę zdezorientowanego, bo będącego tuż po utracie sztywnego umysłu ziemskiego! To one budzą przerażenie w pozbawionych już ciała świadomościach. Egregory naszej, ale zapewne i ludzkiej zbiorowej tożsamości!

Wypowiedziałem się chyba w miarę zrozumiale?

Pozdrawiam, J.B.

 

Zająłem się sprawami dnia codziennego, na jawie.

Wracam z pracy do domu, realnie! Zastanawiam się, kim może być ów chłopak, który miał przynieść mi książkę. Jak ma na imię? Zapytam o to dzisiaj, a zaraz potem zapytam, co jest w budynku administracji.

Ciekawość tego, kim jest nastolatek, nie daje mi spokoju. Może to następca Szirin?

Skręcam w swoją ulicę, jestem już blisko domu. Słyszę w głowie, jak we śnie, głos! Pada tylko jedno słowo: Adonis!

„O kurczę” – myślę sobie. „Mocny jesteś, skoro masz tyle siły, żeby przebić się do mojej dziennej świadomości!”.

Po powrocie do domu zaglądam do Wikipedii:

 

„Adonis (gr. Ἄδωνις Adōnis, łac. Adonis) – postać mitologii greckiej, w starożytności podmiot czci boskiej i kultu religijnego, piękny młodzieniec, ulubieniec Afrodyty.

[…]

Po dziesięciu (księżycowych) miesiącach kora na drzewie mirtowym podniosła się i pękła. Z rośliny wypadło niemowlę cudnej urody. Znalazła go Afrodyta i nazwała go Adonisem (adon – pan, wyraz pochodzenia semickiego). W tajemnicy przed wszystkimi powierzyła go w opiece Persefonie [! – przyp. J.B.]. Gdy wyrósł na pięknego młodzieńca, Afrodyta chciała go odzyskać, lecz Persefona również zakochała się w Adonisie i zwrócić go nie chciała. O całym sporze dowiedział się Ares (być może powiedziała mu o tym sama Persefona) i nasłał na Adonisa wielkiego odyńca. Dzik zabił młodzieńca, kłem rozdzierając mu udo. Z kropli krwi, które padły na ziemię, wyrosły kwiaty – adonisy (inaczej miłek). Umierającego znalazła Afrodyta i poprosiła Zeusa o wskrzeszenie ukochanego. Nie chciała się na to zgodzić Persefona, która mówiła, że Adonis umarł i teraz należy do królestwa umarłych (czyli również do niej samej). Zeus (w innej wersji muza Kalliope) wskrzesił Adonisa i zarządził, że jedną trzecią roku Adonis spędzi z Persefoną, jedną trzecią z Afrodytą i jedną trzecią tam, gdzie chce. Adonis zawsze wybierał Afrodytę”[5].

 

Teraz będzie jeszcze lepszy kawałek. W tym świetle wszystko staje się jasne. Ta wariatka na łodzi to Charon. Persefona to najwyraźniej dama, u której gościłem. Nieźle jest pożyczyć białe łapcie od Persefony…

Staje się również jasne, co to za brama, pomiędzy kobiecymi nogami – Brama Afrodyty!

Tylko dlaczego wpadłem w ten grecki kanał? Nie zdziwię się, kiedy okaże się, że administracja mieści się na Olimpie! Nie wspomnę już, że Adonis i Adonai brzmią podobnie: i to Pan, i to Pan.

 

„Persefona (także Kora, gr. Περσεφόνη Persephonē, gr. ΚόρηKorē, łac. Proserpina) – w mitologii greckiej małżonka Hadesa [jeszcze ciekawiej! – J.B.], władczyni świata podziemnego i opiekunka dusz zmarłych. Była córką Demeter i Zeusa.

Za zgodą ojca została porwana przez Hadesa, gdy wraz z towarzyszkami bawiła się na łące. Kiedy próbowała zerwać piękny kwiat narcyz, ziemia rozwarła się i pojawił się Hades w złotym rydwanie, uprowadzając ją do swego królestwa. Zrozpaczona Demeter przez dziewięć dni i nocy poszukiwała córki, aż w końcu poruszony jej cierpieniem Helios wyznał bogini prawdę. Rozzłoszczona Demeter opuściła Olimp i zabrała ziemi płodność. Zaniepokojony losem głodujących ludzi Zeus zgodził się zwrócić Demeter córkę, pod warunkiem że podczas pobytu w podziemiach nic nie spożyła. Świadom podstępu Hades poczęstował Persefonę przed odejściem owocem granatu. Ostatecznie Zeus zadecydował, że Persefona dziewięć miesięcy będzie spędzała z matką, zaś trzy z mężem. Gdy Persefona powracała do matki nastawała wiosna, gdy wracała pod ziemię rozpoczynał się okres zimy. Jako pierwszy mit o porwaniu Persefony przytoczył Hezjod.

Kult Persefony i Demeter był podstawą misteriów eleuzyjskich [w poprzedniej księdze opisuję, jak miałem przyjemność ujrzeć prawdziwe oblicze tych bogów – J.B.], w Atenach obchodzono na jej cześć misteria w okresie Antesteriów. Świątynie Persefony znajdowały się w Koryncie, Megarze, Sparcie, Lokroj i w południowej Italii. Przedstawiana była jako groźna, zasiadająca u boku męża władczyni podziemi, z pochodnią lub makiem w ręku.

Kult Persefony rozbudowali orficy. Bezdzietnemu w klasycznej wersji mitu związkowi Hadesa i Persefony przypisano jako córki Erynie, zaś sama Persefona ze związku z Zeusem miała urodzić Zagreusa”[6].

 

„Afrodyta (gr. Ἀφροδίτη Aphrodítē, łac. Aphrodite, Venus) – w mitologii greckiej bogini miłości, piękna, kwiatów, pożądania i płodności. Najbardziej urodziwa z bogiń antycznych mitów. Jej rzymską odpowiedniczką była Wenus (Wenera)”[7].

 

Nic dziwnego, że pokazano mi bramę utworzoną z jej nóg!

Dzisiaj zapytam o Administrację!

 

List od T.K.:

 

Witam. Nieźle Pan zamieszał z tymi wszystkimi postaciami z mitologii greckiej. Koncepcja światów równoległych wydaje się bardzo oryginalna. Nigdzie dotychczas nie spotkałem się z podobną ideą. Sam miałem podobne sny. Wielokrotne powroty do tych samych miejsc, będących pewnym odwzorowaniem ziemskiej rzeczywistości. Również spotykane tam postacie miały swoich odpowiedników na Ziemi.

Pozdrawiam,

T.K.

 

List do T.K:

 

Tak, ale tutaj występowały byty, które symbolizowały idee przekazu sennego. One nie znikają wraz z wyśnieniem się snu. Przez jakiś czas prowadzą samodzielne życie!

Sny o ideach domów musiałem śnić naprawdę dużo wcześniej, i to co najmniej trzy-, czterokrotnie. Nie wiem, jak się to stało, ani jeden nie wydobył się na jawę. Takie struktury muszą powstawać nie tylko wtedy, kiedy intensywnie myślimy o rzeczach abstrakcyjnych, ale również kiedy myślimy nad stworzeniem czegoś materialnego, na przykład domu od podstaw. Idee postaci / przetrwałych aktorów świadomie spotkałem po raz pierwszy. Już wcześniej zwróciłem uwagę, że topografia snów często się powtarza. To muszą być jakieś trwalsze struktury duchowe, które ubierają się w coraz to inne dekoracje. To bardzo wyrafinowane przestrzenie, samoświadome. Tylko nie bardzo rozumiem, po co była ta greka. Może dzisiaj coś się wyjaśni?

Może bogowie greccy mają głębszy związek ze światem idei, głębszy niż inne byty duchowe pełniące funkcje bogów w innych kulturach. Ale czy Grecy byli rzeczywiście pierwsi w ich zdefiniowaniu? Raczej nie.

 

Pytam o to, kim jesteś, chłopcze. Czy rzeczywiście Adonisem? Proszę również o wyjawienie czegoś o administracji.

Budzę się rano, z głosem rozbrzmiewającym w moich uszach:

Głos:

– Część jest całością!

Wstaję. Jestem zawiedziony. To cały urobek nocny?

No niby tak, głos ma rację. Ale to chyba rzecz oczywista dla wszystkich. Idę do kuchni umyć szklankę. Stoję nad zlewem, woda płynie miarowo. Nagle powraca przed moje wewnętrzne oczy obraz całego snu. Czyli jednak coś mi się śniło!

Mój nowy przewodnik idzie z lewej strony. Oprowadza mnie po jakiejś industrialnej przestrzeni. Fabryka?

Teraz rozumiem, dlaczego niczego nie mogłem sobie przypomnieć. Wszyscy, których spotkaliśmy po drodze, są przeciwni mojej obecności tutaj! Stąd ta mgła zapomnienia!

Przewodnik doprowadził mnie do wrót wyjściowych, ogromnych, jak z hangaru. Są otwarte i widzę za nimi, w niewielkiej odległości, drugi hangar, który przypomina coś pomiędzy blokiem elektrowni, halą Ursusa a Kaabą[8].

Jest to monochromatyczny ciemny budynek pozbawiony jakichkolwiek wyróżniających elementów zewnętrznych. Właśnie w tym momencie, gdy go oglądam, padają słowa:

– Część jest całością!

Swoją drogą ciekawe, skąd muzułmanie wzięli pomysł na ten swój namiot – Kaabę?

Jednego jestem pewien. Najbliższej nocy już nie odpuszczę!

Zacząłem w dzień robić korektę trzeciej części i… o zgrozo! Okazało się, że zniknął spory fragment zapisu. Jedyna nadzieja w tym, że Pan T. ma jakąś kopię!

 

List od T.K.:

 

Witam.

Bardzo ładny przekaz, tylko oczywiście nie wiadomo, co wyraża.

Czy to, że każdy element Wszechświata jest hologramem (a właściwie jego oddzieloną częścią), iluzją, snem Boga? Czy to, że wszystko, każdy człowiek, organizm, każda cząstka i cześć tej cząstki jest częścią Wyższej Inteligencji / Boga? Ta druga prawda wydaje się bardziej pociągająca. Dawałaby możliwość (przynajmniej potencjalną) poznania wszystkiego, całej wszechwiedzy, w każdym miejscu przez każdą osobę. Powiem skromnie: osobę nieco przygotowaną, taką jak np. Pan i ja.

Przypadkiem mam zapisaną trzecią część Krajobrazów. Większość, niestety, też została utracona przy tzw. odświeżaniu komputera przez „fachowca”. Wysyłam ją Panu.

Pozwolę sobie zasugerować zgranie wszystkiego na płytę.

Pozdrawiam,

T.K.

 

List do T.K.:

 

Dziękuję za zachowanie brakującego fragmentu. To jakieś dziwne zbiegi okoliczności. Dzisiaj zacząłem robić korektę i dopiero teraz się zorientowałem, że zniknęło tych kilka stron. Miałem starą kopię na „chomiku”, ale wczoraj go wyczyściłem, porządkując pliki.

Wracając do utajonego snu. Ja rozumiem to jako odpowiedź na pytanie, które mnie tak naprawdę nurtowało od dłuższego czasu, mimo że nie zadałem go wprost. Mianowicie: czy ci wszyscy pojedynczy bogowie: greccy, rzymscy, żydowscy i inni, są samoistnymi władcami, czy też nie? Oczywiście rozpatrywałem również teorię egregorialnego pochodzenia tych bytów. Odpowiedź, przy okazji pytania o Adonisa, była właśnie na to pytanie. Części są całością. Ja to nawet rozumiem. W świecie bez czasu i bez przestrzeni nie ma nie tylko czasu i przestrzeni, ale także nie ma części! Jest tylko całość!

Po prostu żeby były części, musi być czas i przestrzeń. To chyba najbardziej mną wstrząsnęło!

Aby stać się całością, musimy uwolnić się z czasoprzestrzeni, która jest rodzajem cysty w łonie całości. Żydzi określili to jako miejsce, z którego Bóg się wycofał, aby stworzyć przejawienie[9]. Oczywiście nie uda się naszej świadomości wynieść z tego świata poczucia bycia całością (sam taki pomysł jest absurdalny), z takim bagażem nie przeszłaby przez niebiańską dziurkę od klucza. Ta dziura w „Niebie” działa tak w obydwie strony. Aby zstąpić ze Źródła Zstępującość również musi się podzielić. To prawda trudna do przełknięcia dla naszego umysłu. Dla niego w jakimś sensie taka wiadomość oznacza śmierć! Dla duszy jedynie epizod. Gurdżijew zakładał, że dusza, aby zaistnieć i nie zniknąć po śmierci, musi osiągnąć pewien potencjał. Myślał pewnie o tym, że inaczej jej samoświadomość zniknie, bo to, co powiedział, rozumieć należy jako uzyskiwanie samoświadomości za pomocą ludzkiego umysłu. Gdyby rozumieć Gurdżijewowskie budowanie duszy dosłownie, to musiałaby ona kształtować się oddolnie. To byłoby jakieś duchowe samorództwo! Wówczas to człowiek byłby stworzycielem duszy, a nie jakaś wyższa Całość, Jedność. Dość absurdalne odwrócenie. Idąc dalej tą drogą, dotrzemy do konstatacji, że to ludzie i ich dusze zbiorowo tworzą Boga. W takim razie kto stworzył materię i samego człowieka? I tu cały błąd rozumowania wychodzi na jaw. Można oczywiście założyć, że materia stworzyła się sama, ale coś mi się wydaje, że to jest mało prawdopodobne! Niewykluczone, że w wiecznym teraz są jeszcze jakieś inne sposoby poruszenia pierwszej przyczyny.

Pozdrawiam, J.B.

 

List od T.K.:

 

Witam. Bardzo dobre. Podoba mi się! Właśnie dlatego Gurdżijew nie budzi we mnie sympatii. Jego teoria rozwiniętej duszy, która tylko wtedy może przetrwać po śmierci, jest znacznie gorsza nawet od wierzeń chrześcijańskich, które nie zabijają duszy, ale skazują ją na wieczne męki (przypadek piekła). Poza tym teoria Gurdżijewa o relacji Boga stwórcy do człowieka jest dla mnie nie do przyjęcia (człowiek dla Boga nie istnieje, jest niezauważalny jako obiekt zbyt krótko żyjący). Cała jego teoria kosmogoniczna jest cokolwiek anachroniczna. Jak Pan słusznie zauważył, taka teoria wypływa z dominującego w niektórych filozofiach Wschodu poglądu o oddzieleniu /oddzielności świata od Boga – transcendencji. Zawsze byłem większym zwolennikiem immanencji.

Pozdrawiam,

T.K.

 

Proszę o wyjawienie, co znajduje się w budynku administracji. Zwracam się raczej do Adonisa niż do Szirin!

 

Zastanawiam się, czy nie ulec naciskom kobiety, która współpracuje z firmą, w której i ja jestem zatrudniony. Chodzi o fizyczne połączenie się z nią.

We śnie sugerowany jest seks na tylnym siedzeniu samochodu. Ten akt ma się odbyć pod naciskiem tej dziewczyny. Zagroziła, że jeśli się nie zgodzę, opowie o naszej współpracy mojej żonie. Sytuacja jest absurdalna, bo ja z tą kobietą spotykam się tylko zawodowo! Na dodatek chyba to ona ma z tej współpracy więcej korzyści niż ja. Wspominałem już w trzeciej księdze o tym, że po tamtej stronie seks ma związek z przepływami energii, w tym przypadku ma ona płynąć raczej w stronę bytu, który posila się energią moją i mojej firmy, ale daje nam również na sobie zarobić. To rodzaj komensalizmu, a nie zwykłego pasożytnictwa. Moja znajomość z Adonisem jest również chyba tego rodzaju.

Chyba jestem już bliski zgody. Dla świętego spokoju. Siedzę w swoim samochodzie ustawionym w ślepym zaułku, tyłem do miejsca, w którym pracuję. Widzę nawet, we wstecznym lusterku (że też wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby we śnie spojrzeć za siebie przy pomocy lusterka), drzwi do budynku mojej firmy. Są za mną, z mojej lewej strony! Z tych drzwi ma wyjść kobieta, mimo że na co dzień tam nie pracuje, dochodzi jedynie z zewnątrz.

Przez cały czas rozmyślam, czy robię dobrze. Na dodatek obawiam się, że ktoś nas w tym samochodzie zobaczy, podwórko nie jest zbyt głębokie. Próbuję, czy nie dałoby się czymś zasłonić szyb, na przykład, matami przeciwsłonecznymi, zdjętymi znad przedniej szyby.

Na szczęście, z kłopotu wybawiają mnie nieznane mi siły zarządzające tą okolicą (administracja?).

Kamienica, która znajduje się przed moim samochodem i zamyka podwórko, pod wpływem tych nieznanych mi bliżej sił, zanika i odsłania mi drogę. Natychmiast korzystam z tej możliwości i wjeżdżam głęboko na wprost, a potem nieco w lewo. W tym czasie znika mój samochód, tak że do celu, do wewnętrznego podwórka, docieram już tylko ja jako osoba. W tym zakątku na pewno nikt nie dojrzy naszego połączenia. Na podwórku, przede mną, po mojej lewej stronie widzę jakieś legowisko. Jednym słowem warsztat mi pozostawili! Tylko czy teraz ta kobieta mnie tu odnajdzie?

Ja sam, czuję się tu bardzo bezpiecznie. Wyczuwam, że atmosfera bezpieczeństwa, która mnie otoczyło, to wynik sympatii mieszkańców tej okolicy! Doceniają to, co robię, i uznali, że należy mi pomóc! Na drodze, którą się tu dostałem, ustawiono całą sieć obserwatorów, którzy mają kontrolować sytuację i ostrzegać mnie o przybyciu kobiety! Moim bezpośrednim pomocnikiem, czy może opiekunem, jest młody mężczyzna stojący po prawej stronie, nieco z przodu. Adonis?!

Właśnie się pojawił. Pytam go, czy ta kobieta tutaj w ogóle trafi. Odpowiada, że powinna, bez większych trudności.

Z mojej inicjatywy wracamy kilkadziesiąt metrów, idąc, przejściem pomiędzy podwórkami, drogą, którą kobieta ma nadejść. Rozmawiam przez cały czas z moim opiekunem, słucha mnie bardzo uważnie, widać interesują go poplątane relacje międzyludzkie. Jest jeszcze młody, ciekawią go takie sprawy!

Dochodzimy do skrzyżowania, na którym, zagłębiając się w podwórka, skręciłem w lewo. Stąd widać już na wprost całą drogę, którą kobieta może nadejść. Zakrętu strzeże jakiś wielki mężczyzna, zbój, nie daj Panie Boże. Kiedy zobaczył nas obydwu razem, od razu wywiązała się pomiędzy nami relacja ochroniarz – ochraniany. Cała ta przestrzeń przypomina atmosferą gangsterską enklawę staromiejską. Ja jestem ich gościem i włos z głowy spaść mi nie może!

Kontrolujący zakręt, ostrzega swoich, odgania obcych. Wiem, że jest elementem sieci ostrzegawczo-ochronnej, tej okolicy.

Siadamy