Kraj Boga... i kobiety - James Oliver Curwood - ebook

Kraj Boga... i kobiety ebook

James Oliver Curwood

3,1

Opis

Philip Weyman – bohater westernu Kraj Boga… i kobiety – po spędzeniu osiemnastu miesięcy wśród dzikich i niedostępnych lodów Arktyki, gdzie stracił dwóch towarzyszy, powraca do cywilizacji. Obozując w lesie, spotyka piękną Josephine. Kobieta jest śmiertelnie przerażona. Ukrywa się przed niebezpiecznymi wrogami. Weyman, oczarowany nie tylko jej urodą, ale także siłą i charakterem, na wzór średniowiecznych rycerzy składa przysięgę, że zrobi wszystko, by pomóc jej wyjść z kłopotów, nie pytając nawet o ich przyczyny. Jakiż to sekret skrywa piękna kobieta? Kto chce wyrządzić jej krzywdę? No i co czeka wędrowców w jej rodzinnym Adare House, skoro już pierwszej nocy ktoś strzela do Philipa? Weyman nawet się nie domyśla, jak wielkie czekają go kłopoty…

Książka była dwukrotnie ekranizowana, w 1916 i 1937 r.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (7 ocen)
0
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kopwie

Z braku laku…

Slabe i rozwlekle
00

Popularność




Ja­mes Oli­ver Cur­wo­od

Kraj Boga… i ko­bie­ty

Ty­tuł ory­gi­na­łu: God’s Co­un­try… and the Wo­man

Tłu­ma­cze­nie:

Ce­za­ry Głu­sze­nia

Re­dak­cja

Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ce­za­ry Głu­sze­nia

ISBN 978-83-7565-398-4

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I. Powrót z arktycznego piekła

Opty­mizm ser­ca Phi­li­pa Wey­ma­na prze­czył temu, iż cał­kiem jesz­cze nie­daw­no pa­trzył na okrop­ną śmierć Ra­dis­so­na, a po za tym na­dal prze­by­wał w kra­ju, w któ­rym rze­ki pły­nę­ły na pół­noc. Na prze­kór temu za­śmiał się i za­czął śpie­wać. Ser­ce rwa­ło się w jego pier­si z ra­do­ści. Mó­wił do sie­bie szcze­rze i bez za­kło­po­ta­nia, za­da­wał so­bie py­ta­nia i od­po­wia­dał na nie, dys­ku­to­wał z sa­mym sobą o wspa­nia­ło­ściach na­tu­ry i moż­li­wo­ści na­dej­ścia bu­rzy, jak­by za­miast jed­ne­go czło­wie­ka było tu ich te­raz trzech, a na­wet czte­rech.

Na sa­mym krań­cu świa­ta czło­wiek sta­je się mno­go­ścią… je­śli jest bia­ły. Dwa lata po­by­tu na krań­cach Ark­ty­ki na­uczy­ły Phi­li­pa wie­dzy, z po­mo­cą któ­rej czło­wiek do­brze po­zna­je sa­me­go sie­bie, a w chwi­lach ta­kich jak ta te­raz, kie­dy jego men­tal­ne i fi­zycz­ne zmy­sły ki­pia­ły z ra­do­ści, prze­ni­ka­ją­ce go uczu­cie ra­do­ści było tak wiel­kie, iż na­wet pró­bo­wał śpie­wać pio­sen­kę bied­ne­go Ra­dis­so­na La Bel­le Ma­rie1 gru­bym fran­cu­skim ba­sem, a wy­szło coś po­śred­nie­go mię­dzy po­sęp­nym war­cze­niem psa a ci­chym dud­nie­niem od­le­głe­go jesz­cze grzmo­tu. Za­czął kasz­leć. A po­tem za­śmiał się po­now­nie, pe­ne­tru­jąc wzro­kiem zwę­ża­ją­cą się prze­strzeń je­zio­ra roz­cią­ga­ją­cą się przed nim.

Czuł się jak chło­piec i za­chi­cho­tał, kie­dy po­my­ślał o przy­czy­nach tak oso­bli­we­go za­cho­wa­nia z jego stro­ny. Przez ostat­nie 23 mie­sią­ce przy­po­mi­nał bo­wiem ka­wa­łek kau­czu­ku na­prę­żo­ne­go aż do gra­nic mak­si­mum – nie­rzad­ko aż do gra­nic kry­tycz­ne­go punk­tu pęk­nię­cia. A te­raz na­de­szła wresz­cie chwi­la od­prę­że­nia i wła­śnie wra­cał do domu. DOM! Wła­śnie to jed­no sło­wo spra­wi­ło, iż ru­mie­niec po­ja­wił się przez krót­ką chwi­lę na jego po­licz­kach, a raz czy też na­wet dwa razy za­po­mniał się do tego stop­nia, iż sło­wo to prze­śli­zgnę­ło się po­mię­dzy jego war­ga­mi. W koń­cu po­wra­ca do cy­wi­li­za­cji – od­cho­dzi wresz­cie z ob­sza­ru, gdzie kró­lu­je wiecz­ny, mo­no­ton­ny od­głos pę­ka­nia lo­do­wej sko­ru­py i mla­ska­ją­cy ję­zyk Eski­mo­sów.

Reszt­ką ołów­ka Phi­lip za­zna­czył na skraw­ku pa­pie­ru przy­pusz­czal­ne miej­sce, w ja­kim dzi­siej­sze­go po­ran­ka może się znaj­do­wać. Cha­ta zbu­do­wa­na ze szkie­le­tu wie­lo­ry­ba, bę­dą­ca jego ostat­nim ark­tycz­nym obo­zo­wi­skiem, była po­ło­żo­na w od­le­gło­ści 800 mil w pro­stej li­nii na pół­no­cy. Fort Chur­chill po­ło­żo­ny nad Za­to­ką Hud­so­na le­żał w od­le­gło­ści 400 mil na wschód, a Fort Re­so­lu­tion, po­ło­żo­ny nad Wiel­kim Je­zio­rem Nie­wol­ni­czym, był od­da­lo­ny do­kład­nie 400 mil na za­chód. Na swo­jej za­im­pro­wi­zo­wa­nej ma­pie za­kre­ślił gru­bą kre­ską okrąg do­oko­ła Prin­ce Al­bert, 600 mil na po­łu­dnie. Wła­śnie tam prze­bie­ga­ła naj­bliż­sza li­nia ko­le­jo­wa. Sześć dni wcze­śniej Ra­dis­son zmarł po mie­sięcz­nej wal­ce ze strasz­li­wą cho­ro­bą, któ­rą tu na­zy­wa­no: le mort ro­uge albo też czer­wo­ną śmier­cią. Od tam­tej chwi­li Phi­lip skie­ro­wał swo­ją łódź pro­sto na szlak wod­ny Du­bawnt i był już te­raz 120 mil bli­żej cy­wi­li­za­cji. Dwu­krot­nie prze­pły­wał tym wod­nym szla­kiem już wcze­śniej i do­brze wie­dział, iż w pro­mie­niu 150 mil nie spo­tka żad­ne­go bia­łe­go czło­wie­ka. A co do bia­łej ko­bie­ty…

Wey­man za­prze­stał wio­sło­wa­nia w miej­scu, gdzie nie było nur­tu, i po­chy­lił się do tylu, aby za­czerp­nąć po­wie­trza i na­peł­nić swo­ją faj­kę. BIA­ŁA KO­BIE­TA! Czy za­cznie wpa­try­wać się w nią ni­czym głu­piec, gdy wresz­cie uj­rzy ją po­now­nie? 18 mie­się­cy wcze­śniej wi­dział bia­łą ko­bie­tę w For­cie Chur­chill – żonę an­giel­skie­go urzęd­ni­ka, mia­ła lat trzy­dzie­ści z od­cie­niem sza­ro­ści w jej ja­snych blond wło­sach i bla­do­nie­bie­skich oczach. Świe­żo przy­by­ły z Ogro­du Ede­nu dzi­wił się wów­czas, dla­cze­go pół tu­zi­na bia­łych męż­czyzn po­że­ra­ło ją swo­im wzro­kiem. Wie­le mie­się­cy póź­niej, bę­dąc już w sza­le­ją­cym mro­ku ark­tycz­nej nocy, zro­zu­miał. W Fond du Lac, kie­dy Wey­man po raz pierw­szy zna­lazł się w le­si­stym kra­ju, po­wie­dział do agen­ta:

– On jest cu­dow­ny! To jest kraj Boga!

A wów­czas agent zwró­cił ku nie­mu swój zmę­czo­ny, pu­sty wzrok i od­po­wie­dział mu sło­wa­mi:

– Był nim, za­nim ona ode­szła. Lecz ża­den kraj nie jest kra­jem Boga bez ko­bie­ty – a po­tem za­pro­wa­dził Phi­li­pa do sa­mot­nej mo­gi­ły spo­czy­wa­ją­cej pod po­tęż­nym ogo­ło­co­nym z ga­łę­zi świer­kiem i po­wie­dział mu w kil­ku sło­wach, jak jed­na ko­bie­ta prze­mie­ni­ła jego ży­cie.

Wte­dy jesz­cze Phi­lip nie wszyst­ko w peł­ni zro­zu­miał. Lecz te­raz już tak.

Wzno­wił swo­je wio­sło­wa­nie, a jego sza­re oczy sta­ły się czuj­ne. Jego sa­mot­ność i ogrom świa­ta, zda­wał so­bie do­brze spra­wę, że był je­dy­nie w nim ma­leń­ką cząst­ką, nie cią­ży­ło na nim spe­cjal­nie. Ko­chał bo­wiem ogrom, pust­kę i wspa­nia­łość sa­mot­no­ści. Była po­ło­wa je­sie­ni i zbli­ża­ło się po­łu­dnie, a nie­bo było bez­chmur­ne i cie­płe od ogrze­wa­ją­cych je sło­necz­nych pro­mie­ni. Pły­nął bli­sko za­chod­nie­go brze­gu je­zio­ra. Prze­ciw­le­gły brzeg był od­da­lo­ny o milę da­lej. Był bo­wiem tak bli­sko skał oka­la­ją­cych pla­żę je­zio­ra, iż sły­szał mięk­kie, gar­dło­we wrza­ski ka­na­dyj­skich só­jek. A to, co te­raz zo­ba­czył, tak da­le­ko jak tyl­ko jego wzrok się­gał, i to we wszyst­kich kie­run­kach, był to wła­śnie kraj Boga – wspa­nia­łość barw, któ­re były ni­czym ob­raz na­ma­lo­wa­ny ręką sa­me­go mi­strza. Brzo­za przy­bra­ła bar­wy czer­wo­ną i zło­tą, zaś po­śród skał po­ra­sta­ły drze­wa, któ­re były wiel­ki­mi szkar­łat­ny­mi pla­ma­mi owo­ców ja­rzę­bi­ny od­ci­na­ją­cy­mi się wy­raź­nie na tle ciem­ne­go po­ły­sku świer­ka, ce­dru i bal­sa­mi­ny.

Bez po­wo­du Phi­lip słu­chał po raz dru­gi ci­chych i po­zba­wio­nych ży­cia słów Ja­spe­ra, agen­ta z Fond du Lac, kie­dy ten opi­sy­wał mu dzień, gdy on i jego mło­da wów­czas żona po raz pierw­szy, na wła­sne oczy uj­rze­li wspa­nia­łe cuda Pół­no­cy. „Ża­den kraj, nie jest kra­jem Boga bez ko­bie­ty!” Sło­wa te zno­wu za­dźwię­cza­ły nie­przy­jem­ną mo­no­to­nią w jego mó­zgu. Zde­cy­do­wał się, że w dro­dze po­wrot­nej wstą­pi do Fond du Lac, gdyż sło­wa Ja­spe­ra i ob­raz zroz­pa­czo­ne­go czło­wie­ka, sto­ją­ce­go tam­te­go dnia obok ma­leń­kie­go krzy­ża pod wiel­kim świer­kiem, uczy­ni­ło z nich bra­ci w dziw­ny oso­bli­wy spo­sób. Oprócz tego, agent mógł­by go za­opa­trzyć w in­diań­skich prze­wod­ni­ków oraz za­przęg i psy po­cią­go­we, gdy­by wcze­śnie spadł śnieg.

W szcze­li­nie po­mię­dzy ska­ła­mi Phi­lip wy­pa­trzył bia­łe pa­sem­ko pia­sku i tam wła­śnie skie­ro­wał swo­ją łódź, pra­gnąc przy­bić do brze­gu. Wio­sło­wał już od go­dzi­ny pią­tej i w cią­gu 6 go­dzin prze­pły­nął 18 mil. Jed­nak nie czuł zmę­cze­nia, gdy sta­nął na brze­gu i roz­pro­sto­wał się. Do­brze pa­mię­tał, jak cał­kiem od­mien­nie było jesz­cze 4 lata temu, kie­dy Hill, czło­wiek z Kom­pa­nii Za­to­ki Hud­so­na, jesz­cze w Prin­ce Al­bert pa­trzył na nie­go scep­tycz­nym i nie­spo­koj­nym wzro­kiem, za­chę­ca­jąc go sło­wa­mi:

– Idziesz na po­grzeb, mło­dy czło­wie­ku, na swój wła­sny po­grzeb. Ni­g­dy nie do­trzesz do God’s Ho­use, a tym bar­dziej do Za­to­ki Hud­so­na!

Wey­man za­śmiał się ra­do­śnie.

– Okpi­łem ich, wszyst­kich ich okpi­łem! – mó­wił do sie­bie. – Mogę po­sta­wić do­la­ra za pą­czek, że je­ste­śmy naj­bar­dziej twar­dym oka­zem, jaki kie­dy­kol­wiek przy­dry­fo­wał z Za­to­ki Ko­ro­na­cyj­nej albo też z każ­dej in­nej za­to­ki. PĄ­CZEK! Od­dał­bym bry­łę zło­ta tak wiel­ką jak moja pięść za pą­czek albo też za ka­wa­łek cia­sta i to w tej chwi­li. Pącz­ki i cia­sto – praw­dzi­we sta­re dy­nio­we cia­sto – sos żu­ra­wi­no­wy i ziem­niak! Wiel­ki Boże, one są tyl­ko 600 mil stąd i to całe fury!

Za­czął po­gwiz­dy­wać, kie­dy wy­cią­gał swój gu­mo­wy, wo­dosz­czel­ny, ma­ry­nar­ski wór z łód­ki na brzeg je­zio­ra. Na­gle za­milkł, a jego oczy wpa­try­wa­ły się uważ­nie w bia­łą, gład­ką płasz­czy­znę pia­sku. Niedź­wiedź był tu­taj i to cał­kiem nie­daw­no. Wey­man po­przed­nie­go dnia zdo­był świe­że mię­so, lecz in­stynkt na­tu­ra­li­sty oraz miesz­kań­ca lasu po­wstrzy­mał go te­raz od śpie­wa­nia, czy też po­gwiz­dy­wa­nia – dwie rze­czy, ja­kie był skłon­ny zro­bić tego szcze­gól­ne­go dnia. Nie mógł na­wet przy­pusz­czać, iż niedź­wiedź ów, któ­re­go miał ni­g­dy nie uj­rzeć na oczy, w naj­więk­szym stop­niu wpły­nie na całe jego póź­niej­sze ży­cie. Był bo­wiem na tyle fi­lo­zo­fem, aby do­ce­nić zna­cze­nie war­to­ści ma­łych rze­czy, lecz tro­py niedź­wie­dzia wca­le nie skło­ni­ły go do mil­cze­nia, po­nie­waż uwa­żał je za tak istot­ne, gdyż pra­gnął go za­bić. Z wiel­ką ocho­tą za­pro­sił­by go na­wet na obiad, za­szczy­ca­jąc swo­ją roz­mo­wą, gdy­by był tak miły i uprzej­my jak wiel­kie z wy­łu­pia­sty­mi oczy­ma sój­ki ka­na­dyj­skie, któ­re nie­ustan­nie z sobą flir­to­wa­ły, prze­la­tu­jąc bli­sko nie­go.

Opróż­nił po­ło­wę za­war­to­ści swo­je­go wo­dosz­czel­ne­go wor­ka, wy­kła­da­jąc po­szcze­gól­ne ar­ty­ku­ły na pia­sku, i za­czął wy­bie­rać pro­duk­ty z prze­zna­cze­niem na obiad, i za­chi­cho­tał w swo­im wiel­kim szczę­ściu, gdy zo­ba­czył, jak roz­rze­dzo­na sta­ła się li­sta jego za­pa­sów. Na­dal w jego po­sia­da­niu było ćwierć fun­ta her­ba­ty, nie po­sia­dał już ani cu­kru, ani też kawy, lecz za to miał pół tu­zi­na fun­tów mąki, 27 śli­wek za­zdro­śnie strze­żo­nych w ka­wał­ku skó­ry na­rwa­la, odro­bi­nę soli i pie­przu zmie­sza­nych ze sobą oraz świe­że mię­so z ka­ri­bu.

– Mamy ślicz­ny dzień i urzą­dzi­my so­bie ucztę za­miast obia­du – po­in­for­mo­wał sie­bie sa­me­go. – Nie ma po­trze­by gło­do­wać. Wy­pra­wi­my tu wspa­nia­łą ucztę. Ugo­tu­ję 7 śli­wek, za­miast 5-ciu!

Roz­nie­cił małe ogni­sko, za­wie­sił nad nim dwa małe garn­ki, wy­brał śliw­ki i od­mie­rzył peł­ną łyż­kę czar­nej her­ba­ty. W chwi­li od­po­czyn­ku, jaką te­raz miał, cze­ka­jąc aż woda się za­go­tu­je, wy­grze­bał małe lu­ster­ko z wor­ka i spoj­rzał na sie­bie. Jego dłu­gie, za­nie­dba­ne wło­sy były ko­lo­ru blond, a cal za­ro­stu na jego twa­rzy przy­brał ce­gla­sto­czer­wo­ną bar­wę. W ką­ci­kach oczu utwo­rzy­ły się drob­ne fał­dy po­wsta­łe przez sie­ką­cy śnieg z desz­czem oraz chłod­ne wia­try ark­tycz­ne­go wy­brze­ża. Usta wy­krzy­wiał mu gry­mas, kie­dy pa­trzył na swo­je lu­strza­ne od­bi­cie. Na­raz jego twarz roz­ja­śni­ła się na­głą in­spi­ra­cją.

– Mam! – wy­krzyk­nął. – Mu­szę się ogo­lić! Uży­ję wody ze śli­wek!

Z kau­czu­ko­wej tor­by wy­do­był swo­ją brzy­twę oraz bez­kształt­ny ka­wa­łek my­dła i ręcz­nik. Przez ko­lej­nych 15 mi­nut sie­dział na pia­sku ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi oraz lu­strem na ska­le i go­lił się. Kie­dy skoń­czył, przyj­rzał się so­bie uważ­nie.

– Je­steś pra­wie że pięk­ny – pod­su­mo­wał, a chwi­lę po­tem prze­mó­wił do sie­bie cał­kiem po­waż­nym to­nem: – Czte­ry lata temu, kie­dy stąd wy­ru­sza­łeś, mia­łeś 30 lat, a wy­glą­da­łeś jak­byś miał 40. Te­raz masz 34 lata i gdy­by nie te śnież­ne bruz­dy pod two­imi oczy­ma, mógł­bym po­wie­dzieć, że je­steś o je­den dzień albo na­wet o dwa młod­szy. To jest już cał­kiem do­brze.

Ob­mył swą twarz i za­czął ją su­szyć, uży­wa­jąc ręcz­ni­ka, gdy ja­kiś od­głos spra­wił, iż jego wzrok po­wę­dro­wał w prze­strzeń po­nad ska­ła­mi. To był trzask, taki, jaki wy­da­je su­chy pa­tyk, kie­dy się na nie­go na­dep­nie albo pę­ka­ją­ca ga­łąz­ka. Każ­dy z tych od­gło­sów ozna­czał tyl­ko jed­no. W po­bli­żu mu­siał cza­ić się niedź­wiedź.

Ci­snął gwał­tow­nie ręcz­nik i od­piął kla­pę ka­bu­ry tak, aby do­trzeć do trzy­ma­nej w niej bro­ni, a na­stęp­nie rzu­cił okiem na go­tu­ją­cą się w ma­łych na­czyn­kach wodę, oce­nia­jąc, ile cza­su musi mniej wię­cej upły­nąć, aby zgro­ma­dzo­na w nich woda za­czę­ła się go­to­wać, i ru­szył ostroż­nie w kie­run­ku, skąd do­bie­gał ów od­głos. Tu­zin kro­ków za skal­nym na­sy­pem na­tknął się na do­brze wy­ty­czo­ny szlak ło­sia, a sto­jąc na wierz­choł­ku wiel­kie­go gła­zu, oce­niał, do­kąd pro­wa­dzi ów łosi szlak. Do­szedł do wnio­sku, iż niedź­wiedź mu­siał po­ży­wiać się owo­ca­mi ja­rzę­bi­ny, po­nie­waż wiel­kie sku­pi­ska tych owo­ców, ni­czym wiel­ka szkar­łat­na pla­ma, były 100 jar­dów da­lej.

Szedł więc na­przód, za­cho­wu­jąc jed­nak co­raz więk­szą ostroż­ność. Jed­nak pod wiel­kim drze­wem ja­rzę­bi­ny nie do­strzegł żad­nych śla­dów niedź­wie­dziej uczty – ani tej ostat­niej, ani na­wet daw­niej­szej. Szedł więc da­lej szla­kiem tą ło­sią ścież­ką, skrę­ca­jąc pra­wie że pod ką­tem pro­stym od drze­wa ja­rzę­bi­ny, jak gdy­by ów szlak miał go za­pro­wa­dzić w samą głę­bię lasu. Jego od­kryw­czy in­stynkt ka­zał mu przejść ko­lej­nych 100 jar­dów do miej­sca, w któ­rym ścież­ka wy­ty­czo­na przez ło­sia jesz­cze raz skrę­ca­ła w lewo. Sły­szał te­raz od­głos szyb­ko prze­są­cza­ją­cej się wody gdzieś po­mię­dzy ska­ła­mi, jak­by od­głos ciek­ną­cej stru­gi. Lecz te­raz jego ba­daw­czy umysł ja­koś nie mógł sko­ja­rzyć od­gło­su, jaki te­raz wy­raź­nie usły­szał, z od­gło­sa­mi tak cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi dla niedź­wie­dzia. Żad­ne­go trza­sku su­che­go pa­ty­ka czy też od­gło­su ła­ma­nych ga­łą­zek w le­śnym po­szy­ciu. Przy­po­mi­na­ło to bar­dziej mu­zy­kal­ny dźwięk, jaki wy­da­wa­ła z sie­bie sama woda, nie­zwy­kle oso­bli­wa me­lo­dia prze­ry­wa­ją­ca mo­no­to­nię pły­ną­ce­go w spo­sób jed­no­staj­ny stru­mie­nia.

Aż na sam grzbiet sza­re­go wy­nio­słe­go pia­skow­ca wspiął się te­raz Phi­lip, aby spoj­rzeć w głąb ma­łej do­lin­ki, jaką uczy­nił stru­mień, prze­ci­ska­jąc się przez ska­ły, a po­zo­sta­wia­ją­cy na swej dro­dze gład­ko wy­gła­dzo­ne gła­zy i ka­mie­nie oraz po­kru­szo­ne zę­bem cza­su, po­trza­ska­ne odłam­ki skał. Phi­lip zszedł ze szczy­tu pia­skow­ca i do­tarł aż do sa­mej kra­wę­dzi war­stwy bia­łe­go pia­sku, by na­stęp­nie ostro skrę­cić w pra­wo, tam gdzie mała wod­na sa­dzaw­ka ufor­mo­wa­ła się u pod­sta­wy ol­brzy­miej ska­ły. I tu wła­śnie za­trzy­mał się, ser­ce pod­sko­czy­ło mu aż do gar­dła, a każ­dy mię­sień w jego cie­le drżał, jak­by prze­szedł przez nie­go elek­trycz­ny wstrząs na wi­dok tego, co tam zo­ba­czył. Przez chwi­lę stał jak ska­mie­nia­ły, nie mo­gąc się po­ru­szyć, tyl­ko stał i pa­trzył.

Na sa­mym skra­ju sa­dzaw­ki, dwa­dzie­ścia kro­ków od nie­go, od­wró­co­na ty­łem do nie­go klę­cza­ła ko­bie­ta. Wi­dział tyl­ko jej ple­cy i w tej wła­śnie chwi­li była tak znie­ru­cho­mia­ła jak ska­ła gó­ru­ją­ca nad nią. Wraz z mo­no­ton­nym od­gło­sem szu­mią­ce­go stru­mie­nia bez na­my­słu z jego stro­ny – nie ma­jąc cza­su na­wet, aby się za­sta­no­wić – w jego umy­śle po­wró­ci­ły sło­wa Ja­spe­ra – agen­ta, a te­raz wie­dział, że spo­glą­da na cud, któ­ry uczy­nił na jego oczach kraj Boga – mia­no­wi­cie na bia­łą ko­bie­tę!

Świa­tło słoń­ca pa­da­ło pro­sto na jej od­sło­nię­tą gło­wę. Po­nad jej lek­ko po­chy­lo­ny­mi ra­mio­na­mi prze­su­wa­ła się cu­dow­na fala buj­nych, luź­no roz­pusz­czo­nych wło­sów, opa­da­ją­cych aż na sam pia­sek. Czar­ne loki, wręcz ak­sa­mit­ne ni­czym skrzy­dło wro­ny, mo­gły ozna­czać, iż dziew­czy­na jest In­dian­ką z ple­mie­nia Cree lub Me­ty­ską. Lecz to, w co się te­raz tak wpa­try­wał, i wszyst­ko to, co wte­dy do­strzegł, pa­trząc na po­chy­lo­ną syl­wet­kę dziew­czy­ny, były to ciem­ne i zło­te bar­wy je­sie­ni, któ­ra na­ma­lo­wa­ła ten wspa­nia­ły ob­raz wła­śnie dla nie­go tego dnia.

Z wol­na dziew­czy­na unio­sła gło­wę, jak­by coś ostrze­gło ją o jego obec­no­ści. Czuj­nie na­słu­chi­wa­ła, ni­czym ptak, kie­dy de­li­kat­ny po­dmuch wia­tru, wie­ją­ce­go z ma­leń­kiej do­li­ny z tyłu, wzbu­rzył jej wło­sy i uło­żył w fa­lu­ją­cy, błysz­czą­cy we­lon, od któ­re­go w bla­sku pa­da­ją­cych sło­necz­nych pro­mie­ni od­bi­ło się sto ma­leń­kich świetl­nych ogni­ków. A po­tem, gdy Phi­lip zdu­sił w so­bie ów na­gły im­puls, aby wy­krzyk­nąć, by prze­mó­wić do niej, dziew­czy­na pod­nio­sła się i sta­nę­ła wy­pro­sto­wa­na przy sa­dzaw­ce, na­dal bę­dąc od­wró­co­ną ty­łem do nie­go, zaś jej wło­sy, ni­czym wspa­nia­ły błysz­czą­cy we­lon, opa­dły na jej ra­mio­na.

Jej ruch od­sło­nił ręcz­nik, czę­ścio­wo roz­ło­żo­ny na pia­sku, grze­bień, szczot­kę i małą to­reb­kę na przy­bo­ry to­a­le­to­we. Phi­lip tych przed­mio­tów nie wi­dział. Dziew­czy­na z wol­na za­czę­ła się od­wra­cać, śle­dząc ba­daw­czym wzro­kiem ska­ły gó­ru­ją­ce po­nad ma­leń­ką do­li­ną.

Męż­czy­zna stał cał­kiem znie­ru­cho­mia­ły na kształt rzeź­by wy­ku­tej z ka­mie­nia, nie­my i cią­gle wpa­trzo­ny, kie­dy od­wró­ci­ła się do nie­go twa­rzą.

Przypisy

1 Pięk­na Ma­ria.

II. Nieoczekiwane spotkanie

Twarz, jak ta, w któ­rą się te­raz Phi­lip wpa­try­wał, mo­gła uka­zać mu się, bę­dąc wi­zją z cu­dow­ne­go snu z sa­me­go raju. Była to bo­wiem twarz dziew­czy­ny. Jej oczy ko­lo­ru naj­czyst­sze­go błę­ki­tu nie­ba spo­tka­ły się z jego spoj­rze­niem. Zaś usta były lek­ko roz­chy­lo­ne i lek­ko ro­ze­śmia­ne. Lecz za­nim Phi­lip zdą­żył wy­po­wie­dzieć sło­wo i za­nim zdą­żył wy­rwać się z tego kosz­mar­ne­go sta­nu odrę­twie­nia, na­stą­pi­ła zdu­mie­wa­ją­ca prze­mia­na. Po­twor­ny wy­raz stra­chu, któ­re­go nie mógł­by za­po­mnieć, na­wet gdy­by jego ży­cie roz­cią­ga­ło­by się na set­ki lat wstecz, po­ja­wił się w jej oczach. Na wpół ro­ze­śmia­ne usta za­mar­ły z prze­ra­że­nia. Szyb­ko, ni­czym wy­buch pro­chu, na jej twa­rzy po­ja­wi­ło się spoj­rze­nie, któ­re ab­so­lut­nie nie wy­ra­ża­ło nor­mal­ne­go w tych nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach wy­ra­zu zdzi­wie­nia. Był to strach – krań­co­we prze­ra­że­nie. Był tak po­twor­ny, pa­ra­li­żu­ją­cy, wszech­ogar­nia­ją­cy, iż przez mo­ment zda­wał się na­wet wy­ry­wać samo pra­gnie­nie ży­cia z wnę­trza jej du­szy. W ko­lej­nej chwi­li uczu­cie to ustą­pi­ło, a dziew­czy­na, chwie­jąc się na no­gach, zmu­szo­na była ple­ca­mi oprzeć się o pod­sta­wę ska­ły, ła­piąc się ręką za ser­ce.

– Mój Boże, jak ja cię prze­stra­szy­łem! – wy­sa­pał Phi­lip.

– Tak, prze­stra­szy­łeś mnie – po­wie­dzia­ła.

Jej gar­dło nie było za­sło­nię­te, Phi­lip wi­dział jego drże­nie, co ozna­cza­ło, że dziew­czy­na czy­ni­ła ogrom­ny wy­si­łek, aby mó­wić spo­koj­nie. A jej wzrok nie opusz­czał go na­wet na mo­ment. Kie­dy prze­su­nął się o krok w jej stro­nę, dziew­czy­na od­ru­cho­wo przy­tu­li­ła się moc­niej do ska­ły.

– Nie bo­isz się te­raz? – za­py­tał. – Za nic na świe­cie nie chciał­bym cie­bie prze­stra­szyć. I prę­dzej niż wy­rzą­dzić to­bie krzyw­dę, ja sam wo­lał­bym się za­bić. Zna­la­złem się tu­taj przez przy­pa­dek. Nie wi­dzia­łem bia­łej ko­bie­ty od dwóch lat. Więc się w cie­bie wpa­try­wa­łem… wpa­try­wa­łem… i sta­łem jak głu­pi.

Ulga po­ja­wi­ła się w oczach dziew­czy­ny po usły­sze­niu jego słów.

– Dwa lata? Co masz na my­śli?

– By­łem da­le­ko stąd, na sa­mym krań­cu – mam na my­śli Ark­ty­kę, uczest­ni­czy­łem w rzą­do­wym pro­gra­mie ob­ser­wa­cji ob­sza­rów dzi­kich gęsi – wy­ja­śnił – a te­raz wła­śnie stam­tąd wra­cam.

– Je­steś z Pół­no­cy? – w jej py­ta­niu wi­dać było żywe za­in­te­re­so­wa­nie.

– Tak. Pro­sto z Za­to­ki Ko­ro­na­cyj­nej. Wy­sze­dłem tu­taj na brzeg, aby ugo­to­wać pap­kę ze śli­wek. W cza­sie gdy woda się go­to­wa­ła, przy­sze­dłem tu, tro­piąc niedź­wie­dzia, i zna­la­złem cie­bie! Na­zy­wam się Phi­lip Wey­man, nie mam z sobą na­wet jed­ne­go In­dia­ni­na i ist­nie­ją trzy rze­czy na tym świe­cie, na któ­re te­raz chęt­nie bym za­mie­nił swo­je imię: jed­na to cia­sto, dru­ga to pą­czek, a trze­cia…

Dziew­czy­na od­rzu­ci­ła do tyłu swo­je wło­sy, a strach cał­ko­wi­cie opu­ścił jej spoj­rze­nie, gdy te­raz pa­trzy­ła na nie­go.

– A ta trze­cia? – za­py­ta­ła.

– To od­po­wiedź na py­ta­nie – do­koń­czył. – Jak do tego do­szło, że zna­la­złaś się tu­taj, 600 mil od cze­go­kol­wiek?

Dziew­czy­na od­da­li­ła się od ska­ły i po­de­szła w jego stro­nę. A te­raz zo­ba­czył, że była nie­mal­że tak wy­so­ka jak on, szczu­pła jak trzci­na i mia­ła taką wspa­nia­łą po­sta­wę i spo­sób trzy­ma­nia gło­wy ni­czym dzi­ki nar­cyz, któ­ry za­wsze ko­ły­sze się do mu­zy­ki wia­tru. Za­gię­ła rę­ka­wy, od­kry­wa­jąc swo­je bia­łe ręce nie­mal­że do sa­mych ra­mion, i kie­dy uważ­nie pa­trzy­ła na nie­go, za­nim od­po­wie­dzia­ła na py­ta­nie, od­rzu­ci­ła błysz­czą­cą masę wło­sów i za­czę­ła upla­tać je w je­den dłu­gi war­kocz. Strach przed ob­cym męż­czy­zną, ja­kim był dla niej Phi­lip, cał­ko­wi­cie ją opu­ścił. Te­raz była spo­koj­na. A było coś ta­kie­go w jej spo­so­bie ci­che­go, a jed­no­cze­śnie do­głęb­ne­go ba­da­nia jego oso­bo­wo­ści, iż on po­wstrzy­mał sło­wa, ja­kie w in­nych oko­licz­no­ściach mógł­by wy­po­wie­dzieć.

W cią­gu za­le­d­wie tych kil­ku chwil zna­la­zła swo­je miej­sce w jego ży­ciu. Sta­ła przed nim ni­czym bo­gi­ni, wy­so­ka, szczu­pła i bez uczu­cia lęku, jej gło­wa, zło­to-nie­bie­ska au­re­ola, twarz prze­peł­nio­na czy­sto­ścią, ob­raz pięk­na, siły, onie­śmie­la­ją­cy go do tego stop­nia, iż na­dal po­zo­sta­wał nie­my, cze­ka­jąc na dźwięk jej gło­su. W jej spoj­rze­niu nie było te­raz ani cie­nia śmia­ło­ści, ani też wy­ra­zu po­dejrz­li­wo­ści. Jej oczy były to czy­ste, głę­bo­kie sa­dzaw­ki ak­sa­mit­no-nie­bie­skie­go ko­lo­ru, a siła spoj­rze­nia była taka, iż po­wstrzy­my­wa­ła go przed pró­bą okła­my­wa­nia jej. Czuł, że pod cię­ża­rem jej spoj­rze­nia upadł­by przed nią na ko­la­na na pia­sku i oczy­ścił­by swą du­szę ze wszyst­kich ukry­tych tam se­kre­tów.

– To nie jest aż tak dziw­na rzecz, że po­win­nam być aku­rat tu­taj – dziew­czy­na w koń­cu od­po­wie­dzia­ła. – Za­wsze by­łam tu­taj. Tu jest mój dom.

– Tak, wie­rzę w to – wy­sa­pał Phi­lip. – To jest ostat­nia rzecz na świe­cie, w któ­rą moż­na by uwie­rzyć, lecz wie­rzę. Wie­rzę w to. Coś – lecz nie wiem co – po­wie­dzia­ło mi, że na­le­żysz do tego wła­śnie świa­ta, gdy sta­łaś tu­taj obok ska­ły. Lecz na­dal nie mogę zro­zu­mieć. Ty­siąc mil od mia­sta – i ty! To nie­sa­mo­wi­te. Pra­wie jak te sny, któ­re śni­łem pod­czas ostat­nich 18 mie­się­cy, i wi­zje, ja­kie wi­dzia­łem pod­czas trwa­nia tam­tej dłu­giej, sza­leń­czej po­lar­nej nocy na wy­brze­żu, kie­dy przez całe 5 mie­się­cy nie wi­dzie­li­śmy na­wet sło­necz­ne­go bla­sku. Ale, sama ro­zu­miesz, jak trud­no to po­jąć.

Szyb­ko swój wzrok prze­niósł od niej i skie­ro­wał spoj­rze­nie po­nad ska­ły wą­wo­zu, jak gdy­by spo­dzie­wa­jąc się do­strzec ja­kiś znak ist­nie­nia domu, o któ­rym ona wspo­mi­na­ła, albo przy­naj­mniej ja­kiś ślad ludz­kiej obec­no­ści – poza dziew­czy­ną oczy­wi­ście. Ta zaś szyb­ko od­ga­dła sens jego ba­daw­cze­go spoj­rze­nia.

– Je­stem tu sama – po­wie­dzia­ła.

Ton jej gło­su bar­dziej go prze­ra­ził niż wy­po­wie­dzia­ne przez nią sło­wa. W jej oczach po­ja­wił się moc­niej­szy, ciem­niej­szy blask, gdy ob­ser­wo­wa­ła, jaki sku­tek jej sło­wa wy­war­ły na nim. Za­to­czy­ła błysz­czą­cą, bia­łą ręką, na­dal mo­krą od kro­pel wody z sa­dzaw­ki, sze­ro­kie pół­ko­le, wska­zu­jąc na roz­le­głą ob­sy­pa­ną bar­wa­mi je­sie­ni prze­strzeń roz­cią­ga­ją­cą się wo­kół nich.

– Je­stem tu sama – po­wtó­rzy­ła, na­dal jed­nak nie spusz­cza­jąc wzro­ku z jego twa­rzy. – Cał­kiem sama. To dla­te­go prze­stra­szy­łeś mnie, dla­te­go się ba­łam. To jest moja kry­jów­ka i po­my­śla­łam…

Zro­zu­miał, iż wy­po­wie­dzia­ła sło­wa, któ­re te­raz pra­gnę­ła­by wy­co­fać. Za­wa­ha­ła się. Usta jej drża­ły. W tej chwi­li na­pię­cia mały sza­ry gro­no­staj ob­lu­zo­wał ka­mień ze skal­ne­go grzbie­tu, pod któ­rym wła­śnie sta­li. Na ten dźwięk, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie do­szedł do nich z tyłu za ich ple­ca­mi, dziew­czy­na ze­rwa­ła się z miej­sca i w mgnie­niu oka daw­ny strasz­li­wy wy­raz stra­chu zno­wu po­ja­wił się na jej twa­rzy. Lecz te­raz Phi­lip zo­ba­czył coś w jej obec­nym sta­nie krań­co­we­go prze­ra­że­nia, cze­go nie do­strzegł za pierw­szym ra­zem, bę­dąc wów­czas zbyt za­kło­po­ta­ny i zbyt onie­śmie­lo­ny, aby to do­strzec wcze­śniej. Jej pierw­sze uczu­cie stra­chu, wte­dy gdy go uj­rza­ła, było tak ostre i wy­ra­zi­ste, iż nie zdo­łał do­strzec, co z tego stra­chu u niej po­zo­sta­ło, kie­dy ją wresz­cie opu­ścił. Lecz te­raz sta­ło się to dla nie­go cał­kiem ja­sne i wy­raz spoj­rze­nia, jaki po­ja­wił się na jego twa­rzy, po­wie­dział jej aż nad­to wy­raź­nie o do­ko­na­nym przez nie­go od­kry­ciu.

Pięk­no jej twa­rzy, ko­lor oczu, wło­sy, cud jej obec­no­ści 600 mil od cy­wi­li­za­cji spra­wiał, iż wte­dy stał jak za­cza­ro­wa­ny. Wów­czas wi­dział tyl­ko ciem­ny blask i cu­dow­ny błę­kit jej oczu. Te­raz uj­rzał jed­nak, iż oczy te cu­dow­ne w swo­im pięk­nie były na­wie­dza­ne przez coś, co sta­ra­ła się tak usil­nie zwal­czyć – ba­daw­cze spoj­rze­nie ści­ga­ne­go zwie­rzę­cia, ja­kie te­raz moc­no pło­nę­ło w jej oczach i któ­re­go on sam nie mógł być ab­so­lut­nie przy­czy­ną. Wiel­ki smu­tek oraz wszech­ogar­nia­ją­cy ją strach, tkwią­cy gdzieś w głę­bi du­szy, prze­ni­kał na wskroś jej po­zor­ne uczu­cie obo­jęt­no­ści, z jaką sta­ra­ła się mó­wić do nie­go. Wie­dział, iż ko­bie­ta to­czy wal­kę z sobą, a ner­wo­wo wy­krę­ca­ne pal­ce ręki, trzy­ma­nej w oko­li­cach ser­ca, były bar­dziej wy­mow­ne niż wszel­kie jej wy­po­wie­dzia­ne sło­wa. Zbli­żył się więc do niej i wy­cią­gnął ku niej rękę, a kie­dy prze­mó­wił, jego głos roz­brzmie­wał to­nem, któ­ry spra­wiał, że męż­czyź­ni czu­li do nie­go re­spekt, a ko­bie­ty na­bie­ra­ły za­ufa­nia.

– Po­wiesz mi to, co chcia­łaś po­wie­dzieć? – za­py­tał de­li­kat­nym, bła­gal­nym to­nem. – To jest two­ja kry­jów­ka, a ty my­śla­łaś – co? My­ślę, że od­ga­dłem. Po­my­śla­łaś, że je­stem kimś zu­peł­nie in­nym, kimś, kogo masz po­wo­dy, aby się oba­wiać.

Nie od­po­wie­dzia­ła. Było to tak jak­by w peł­ni nie zdo­ła­ła go przej­rzeć. Wy­raz jej oczu mu to po­wie­dział. Nie pa­trzy­ły na nie­go, lecz spo­glą­da­ły w głąb jego du­szy. A były tak mięk­kie i cu­dow­ne jak le­śne fioł­ki. Od­krył, że ich spoj­rze­nia wza­jem­nie się spo­tka­ły, a obo­je są już tak bli­sko sie­bie, że z ła­two­ścią mógł­by wy­cią­gnąć rękę i ją do­tknąć. Po­wo­li ich spoj­rze­nia za­czę­ła prze­sła­niać de­li­kat­na ła­god­na mgieł­ka. A po­tem w ja­kiś cu­dow­ny spo­sób zo­ba­czył, jak w ką­ci­kach jej oczu gro­ma­dzą się łzy, jak­by kro­pel­ki rosy zbie­ra­ły się po­nad słod­ki­mi płat­ka­mi kwia­tu. I przez chwi­lę ko­bie­ta na­dal nie mo­gła prze­mó­wić. Po­tem po­ja­wi­ło się de­li­kat­ne drże­nie w jej gar­dle, a z ust wy­szedł szyb­ki, ła­god­ny od­dech.

– Tak my­śla­łam, że je­steś kimś in­nym – kimś kogo się oba­wiam – po­wie­dzia­ła po chwi­li. – Lecz dla­cze­go po­win­nam ci o tym po­wie­dzieć? Je­steś stam­tąd, z miej­sca, któ­re wy tak dum­nie na­zy­wa­cie cy­wi­li­za­cją. Nie po­win­nam ci ufać wła­śnie z tego po­wo­du. No więc dla­cze­go, dla­cze­go mia­ła­bym ci o tym po­wie­dzieć?

W jed­nej chwi­li Phi­lip zna­lazł się przy niej. Ujął jej drżą­ce pal­ce w swo­ją szorst­ką, su­ro­wą od śnież­nych burz i ark­tycz­nych wia­trów dłoń. A w jego po­sta­wie było coś, co spra­wi­ło, że pa­ra­li­żu­ją­ce uprzed­nio dziew­czy­nę kosz­mar­ne uczu­cie stra­chu opu­ści­ło ją cał­ko­wi­cie.

– Dla­cze­go? – za­py­tał. – Po­słu­chaj więc, a ja ci po­wiem. Czte­ry lata temu przy­by­łem do tej kra­iny, stam­tąd – pro­sto ze świa­ta, któ­ry oni na­zy­wa­ją cy­wi­li­za­cją. Przy­by­łem tu­taj ze znisz­czo­ny­mi ma­rze­nia­mi i nie­speł­nio­ny­mi ide­ami. Wszyst­ko to, w co uprzed­nio wie­rzy­łem, le­gło kom­plet­nie w gru­zach. A tu­taj od­na­la­złem praw­dzi­wy kraj Boga. Od­na­la­złem nowe ide­ały oraz nowe ma­rze­nia. Za­bie­ram więc je ze sobą w dro­gę po­wrot­ną. A one ni­g­dy nie zo­sta­ną znisz­czo­ne, tak jak to się sta­ło z po­przed­ni­mi, po­nie­waż te­raz od­na­la­złem coś, co spra­wi, że będą żyć na­dal. A tym czymś je­steś TY! Nie po­zwól, aby moje sło­wa cię prze­ra­zi­ły, one są tak czy­ste jak te słoń­ce, któ­re te­raz świe­ci nad na­szy­mi gło­wa­mi. Je­śli te­raz odej­dziesz – je­śli więc po­now­nie cie­bie już nie zo­ba­czę – to wy­peł­ni­łaś ten prze­cud­ny świat dla mnie. A je­śli będę mógł coś zro­bić, żeby to udo­wod­nić, aby móc uczy­nić cię szczę­śliw­szą, dla­te­go dzię­ku­ję do­bre­mu Bogu, że wy­słał mnie tu na ten brzeg, abym ugo­to­wał pap­kę ze śli­wek.

Pu­ścił jej dłoń i cof­nął się krok.

– To wła­śnie dla­te­go po­win­naś mi o tym po­wie­dzieć – za­koń­czył.

Na­gła nie­spo­dzie­wa­na zmia­na po­ja­wi­ła się w oczach i na twa­rzy dziew­czy­ny. Szyb­ko i gwał­tow­nie od­dy­cha­ła. Zo­ba­czył na­głe drże­nie w jej gar­dle. Ru­mie­niec po­ja­wił się na jej po­licz­kach. Usta były czę­ścio­wo roz­chy­lo­ne, zaś oczy świe­ci­ły jak gwiaz­dy.

– Je­steś więc go­tów dużo dla mnie zro­bić? – py­ta­ła go gło­sem nie­mal­że po­zba­wio­nym tchu. – Dużo i jak… CZŁO­WIEK?

– Tak.

– CZŁO­WIEK, jak je­den z lu­dzi z kra­ju Boga? – po­wta­rza­ła.

Skło­nił swo­ją gło­wę.

Wol­no, tak wol­no, iż zda­wać by się mo­gło, że ona się wca­le nie po­ru­sza, zbli­ży­ła się do nie­go.

– A kie­dy to uczy­nisz, czy wów­czas ze­chcesz do­bro­wol­nie odejść i obie­cać, iż ni­g­dy mnie już wię­cej nie zo­ba­czysz i nie po­pro­sisz o na­gro­dę? Czy go­tów je­steś przy­siąc to?

Ręka dziew­czy­ny do­tknę­ła jego ra­mie­nia, a jej od­dech stał się szyb­ki i na­pię­ty, gdy cze­ka­ła na jego od­po­wiedź.

– Je­śli tego so­bie ży­czysz, tak – od­po­wie­dział.

– Pra­wie że wie­rzę – usły­szał, jak gdy­by sło­wa te wy­po­wie­dzia­ła wy­łącz­nie dla sie­bie. Od­wró­ci­ła się do nie­go po­now­nie i coś na kształt wy­ra­zu wia­ry i na­dziei prze­mie­ni­ło jej twarz. – Wra­caj więc do two­je­go ognia i two­ich śli­wek – po­wie­dzia­ła szyb­ko i prze­lot­ny uśmiech prze­szedł przez jej usta. – Po­tem, za pół go­dzi­ny przyjdź do wą­wo­zu do miej­sca, gdzie ścież­ka skrę­ca po­mię­dzy ska­ły. Tam mnie od­naj­dziesz.

Szyb­ko po­chy­li­ła się i po­chwy­ci­ła małą tor­bę oraz szczot­kę le­żą­cą na pia­sku. Po­tem, nie oglą­da­jąc się na nie­go po­now­nie, po­bie­gła szyb­ko poza wiel­ką ska­łę. Ostat­nim ob­ra­zem, jaki uj­rzał Phi­lip, było wspa­nia­łe pięk­no jej wło­sów, któ­re fa­lo­wa­ły za nią na kształt chmu­ry w sło­necz­nym bla­sku.

III. W służbie nieznajomej

W to, że spo­tka­nie sprzed ostat­nich kil­ku mi­nut zda­rzy­ło się na­praw­dę, a nie było tyl­ko ja­kimś cu­dow­nym przy­wi­dze­niem tego czer­wo­ne­go i zło­te­go świa­ta, któ­ry po­now­nie le­żał ci­cho i bez ży­cia do­oko­ła nie­go, Phi­lip z tru­dem mógł uwie­rzyć, kie­dy wra­cał z po­wro­tem do swo­jej ło­dzi i ognia. Od­kry­cie ist­nie­nia tej dziew­czy­ny, ukry­tej 600 mil od cy­wi­li­za­cji, na ob­sza­rze tej dzi­kiej kra­iny pra­wie że ter­ra in­co­gni­ta1, dla bia­łe­go czło­wie­ka sta­no­wi­ło rzecz wy­star­cza­ją­cą, aby wpra­wić go w za­kło­po­ta­nie. A wła­śnie te­raz, gdy no­ga­mi wy­ko­pał ża­rzą­ce się wę­gle drzew­ne spod go­tu­ją­cych się na­czyń i spo­glą­dał na ze­ga­rek, aby w spo­sób do­kład­ny usta­lić czas, za­czął zda­wać so­bie spra­wę, że na­wet jesz­cze set­na część tego cudu nie zo­sta­ła przez nie­go od­kry­ta.

Te­raz, kie­dy zo­stał już sam, py­ta­nie za py­ta­niem, na któ­re nie mógł zna­leźć od­po­wie­dzi, prze­ska­ki­wa­ło przez jego mózg, a każ­da żył­ka w jego cie­le pul­so­wa­ła z dziw­ne­go pod­nie­ce­nia. Ani przez chwi­lę nie wąt­pił w to, co mu po­wie­dzia­ła. Ten świat – lasy do­oko­ła nie­go, je­zio­ra, błę­kit­ne po­god­ne nie­bo było jej do­mem. A jed­nak, wal­cząc na próż­no, aby roz­wi­kłać tę za­gad­kę, po­wie­dział so­bie w na­stęp­nej chwi­li, iż to wszyst­ko nie może być jed­nak praw­dą. Jej głos nie przy­po­mi­nał ni­cze­go z tej dzi­kiej kra­iny – z wy­jąt­kiem jej sło­dy­czy. Żad­na ska­za nie za­nie­czy­ści­ła czy­sto­ści jej mowy. Ona wznio­sła się po­nad nim, ni­czym kró­lo­wa z ja­kie­goś cu­dow­ne­go kró­le­stwa, nie zaś pro­sta le­śna dziew­czy­na. A jed­nak w ry­sach jej twa­rzy do­strzegł du­szę ko­goś, kto wi­dział świat tak, jak­by ten świat żył gdzieś za ścia­ną lasu. A jed­nak wie­rzył jej. To był jej dom. Jej wło­sy, oczy oraz na po­do­bień­stwo kwia­tu szczu­płość jej pięk­ne­go cia­ła – i coś wię­cej, coś, cze­go nie mógł do­strzec, lecz wy­czuł w jej obec­no­ści, po­wie­dzia­ło mu, że tak wła­śnie było. Ten cu­dow­ny świat roz­cią­ga­ją­cy się wo­kół nie­go był to wła­śnie jej dom. Lecz dla­cze­go, w jaki spo­sób?

Roz­siadł się wy­god­nie na ska­le, trzy­ma­jąc otwar­ty ze­ga­rek w ręce. Jed­nej rze­czy mógł być cał­kiem pe­wien. Dziew­czy­na była przy­gnie­cio­na przez dziw­ny strach. To nie była oba­wa przed sa­mot­no­ścią, przed zgu­bie­niem się, przed ja­kimś przy­pad­ko­wym nie­bez­pie­czeń­stwem, któ­re zro­dzi­ło się w jej wy­obraź­ni. To była o wie­le więk­sza, po­waż­niej­sza rzecz. Ona to sama mu wy­zna­ła – nie otwar­cie, lecz w spo­sób zu­peł­nie wy­star­cza­ją­cy, aby zro­zu­miał, iż oba­wia się kon­kret­ne­go prze­śla­dow­cy. Myśl ta wy­wo­ła­ła u nie­go lek­ki dreszcz ra­do­ści, stan pew­ne­go ro­dza­ju unie­sie­nia. Ze­sko­czył ze ska­ły i zszedł do sa­me­go brze­gu je­zio­ra, pe­ne­tru­jąc ba­daw­czym wzro­kiem toń wod­ną, rzu­ca­jąc ku niej żywe, wy­zy­wa­ją­ce spoj­rze­nie. W ta­kich chwi­lach za­po­mniał, że cy­wi­li­za­cja cze­ka na nie­go, iż przez ostat­nich 18 mie­się­cy był sam na kra­wę­dzi ży­cia i śmier­ci, na tym na­gim i bar­ba­rzyń­skim krań­cu zie­mi. W jed­nej chwi­li, na prze­strze­ni kil­ku mi­nut, jego świat skur­czył się do tego stop­nia, że te­raz tyl­ko dwie rze­czy mia­ły dla nie­go zna­cze­nie – otu­lo­ne je­sie­nią lasy i dziew­czy­na. Poza tymi rze­cza­mi nie my­ślał o ni­czym in­nym, jak tyl­ko o upły­wa­ją­cych mi­nu­tach, któ­re te­raz wle­kły się dla nie­go jak 30 cię­żar­ków oło­wiu.

Kie­dy wska­zów­ka jego ze­gar­ka za­zna­czy­ła 25 z prze­pi­sa­nych 30 mi­nut, ru­szył w kie­run­ku sa­dzaw­ki. Miał nie­wiel­ką na­dzie­ję, że ona już bę­dzie, gdy prze­kra­czał grzbiet skal­ny. Lecz jesz­cze nie wró­ci­ła. Spoj­rzał w głąb wą­wo­zu, a po­tem na czy­sty bia­ły pia­sek tuż przy sa­mej kra­wę­dzi wody. Tam były za­zna­czo­ne wy­raź­nie śla­dy jej bu­tów – małe wą­skie od­ci­ski buta z ob­ca­sem! Uśmiech­nął się, gdyż każ­de nowe od­kry­cie, ja­kie na­po­tkał, a do­ty­czą­ce dziew­czy­ny, wy­wo­ły­wa­ło u nie­go szcze­ry za­chwyt. Miesz­kan­ka lasu, jak do­brze wie­dział, no­si­ła­by mo­ka­sy­ny, bę­dąc 600 mil od cy­wi­li­za­cji.

Gdy już miał prze­sko­czyć przez wą­ski prze­smyk sa­dzaw­ki, za­uwa­żył bia­ły obiekt, nie­mal­że za­ko­pa­ny w pia­sku, i wy­do­był go. Była to chu­s­tecz­ka i samo to było dla nie­go ko­lej­nym za­sko­cze­niem. W cza­sie ich pierw­sze­go spo­tka­nia nie stu­dio­wał do­kład­nie ubio­ru dziew­czy­ny, za­uwa­żył tyl­ko, że jej suk­nia była de­li­kat­na, cia­sno przy­le­ga­ją­ca do cia­ła, ko­lo­ru nie­bie­skie­go. Chu­s­tecz­kę jed­nak obej­rzał bar­dziej do­kład­nie. Była uszy­ta z naj­przed­niej­sze­go płót­na, ob­ra­mo­wa­na ko­ron­ką i tak mięk­ka, iż z ła­two­ścią mógł­by ją ukryć w swo­jej dło­ni. Od niej do­la­ty­wał do nie­go de­li­kat­ny za­pach słod­kie­go skal­ne­go fioł­ka. Do­brze wie­dział, że jest to skal­ny fio­łek, gdyż nie­je­den raz miaż­dżył kwit­ną­ce kwia­ty w swo­ich dło­niach. We­pchnął ów ka­wa­łek płót­na w kie­szon­kę na pier­si swo­jej fla­ne­lo­wej ko­szu­li i na­stęp­nie szyb­kim kro­kiem ru­szył w głąb wą­wo­zu.

100 jar­dów po­nad nim stru­mień skrę­cał gwał­tow­nie i w tym wła­śnie miej­scu wą­ski pa­sek le­śnej łąki do­cho­dził aż do sa­mej kra­wę­dzi je­zio­ra. Szyb­ko więc zna­lazł się na ni­skim brze­gu i sta­nął twa­rzą w twarz z dziew­czy­ną.

Sły­sza­ła wcze­śniej, jak nad­cho­dził, i cze­ka­ła już na nie­go, a na jej ustach po­ja­wił się lek­ki po­wi­tal­ny uśmiech. Za­koń­czy­ła wła­śnie swo­ją to­a­le­tę. Uplo­tła swo­je prze­ślicz­ne wło­sy, zo­sta­ły uło­żo­ne w gę­sty błysz­czą­cy dia­dem na jej gło­wie. Wo­kół jej gar­dła de­li­kat­nie szu­mia­ły ko­ron­ki, a de­li­kat­ny me­szek fal­ba­nek spo­wi­jał jej nad­garst­ki. Była bar­dziej pięk­na niż kie­dy­kol­wiek i jesz­cze bar­dziej kró­lew­ska, gdy tak sta­ła przed nim. Była sama. Zo­ba­czył to w swo­im pierw­szym, szyb­kim spoj­rze­niu.

– Nie ja­dłeś śli­wek? – za­py­ta­ła i po raz pierw­szy zo­ba­czył ra­do­sne ogni­ki błysz­czą­ce w jej oczach.

– Nie. Ja… wy­ko­pa­łem ogień spod nich – od­po­wie­dział.

Szyb­ko od­gadł zna­cze­nie jej słów i na­gły, lecz bar­dzo wy­mow­ny ruch jej ręki. W bli­skiej od­le­gło­ści od nich był roz­bi­ty mały na­miot, a na tra­wie przed tym­że na­mio­tem roz­ło­żo­ny bia­ły ob­rus, zaś na nim roz­sta­wio­ny po­si­łek, ja­kie­go nie oglą­dał przez po­przed­nie dwa lata.

– Cie­szę się – po­wie­dzia­ła, a kie­dy ich spoj­rze­nia wza­jem­nie się spo­tka­ły, do­strzegł w jej oczach bi­ją­cy z nich blask przy­ja­ciel­skie­go hu­mo­ru. – One mo­gły­by ze­psuć twój ape­tyt, a ja po­sta­no­wi­łam za­pro­sić cię na obiad, któ­ry zjesz ra­zem ze mną. Nie­ste­ty nie mogę cię po­czę­sto­wać szar­lot­ką czy też pącz­kiem, lecz mam tu­taj cia­sto owo­co­we z wła­sne­go wy­pie­ku oraz wła­sno­ręcz­nie prze­ze mnie zro­bio­ny sło­ik dże­mu. Czy ze­chcesz się do mnie przy­łą­czyć?

Za­sie­dli do cze­ka­ją­cej już na nich uczty i dziew­czy­na po­chy­li­ła się, aby na­lać mu fi­li­żan­kę her­ba­ty z dzban­ka, któ­ry był już przy­go­to­wa­ny i cze­kał. Jej ślicz­na gło­wa była bli­sko nie­go, wpa­try­wał się w nie­mym po­dzi­wie w jej gę­ste, błysz­czą­ce, sple­cio­ne war­ko­cze i de­li­kat­ne, ła­god­ne, kształt­ne za­ry­sy po­licz­ków oraz szyi. Na­raz dziew­czy­na prze­chy­li­ła się do tyłu i wy­chwy­ci­ła jego spoj­rze­nie. Sło­wa, któ­re mia­ła już na ustach, po­zo­sta­ły nie­wy­po­wie­dzia­ne, ra­do­sny wy­raz znikł z jej spoj­rze­nia. Zaś na jego po­licz­kach po­ja­wił się ru­mie­niec.

– Wy­bacz mi, je­śli w moim za­cho­wa­niu jest coś, cze­go nie ro­zu­miesz – bła­gał. – Przez mi­nio­ne ty­go­dnie za­sta­na­wia­łem się, jak będę się za­cho­wy­wał, kie­dy zno­wu spo­tkam bia­łych lu­dzi. Być może nie je­steś w sta­nie tego po­jąć. Lecz być tam przez 18 mie­się­cy i przez te 18 mie­się­cy nie sły­szeć na­wet gło­su ko­bie­ty, nie wi­dzieć na­wet za­ry­su jej twa­rzy, być zmu­szo­nym do ży­cia tyl­ko z ma­rze­nia­mi – cza­sa­mi moje za­cho­wa­nie może się wy­da­wać tro­chę dziw­ne. Czyż je­steś w sta­nie to zro­zu­mieć cho­ciaż tro­chę?

– Bar­dzo dużo – od­po­wie­dzia­ła tak szyb­ko, iż po­czuł we­wnętrz­ną ulgę. – Z po­cząt­ku cał­kiem ci nie wie­rzy­łam, ale te­raz za­czy­nam wie­rzyć. Wi­dzę, że je­steś szcze­ry. Lecz nie mów­my o so­bie te­raz przy obie­dzie. Czy lu­bisz ta­kie cia­sto?

Dała mu do skosz­to­wa­nia ka­wa­łek tak wiel­ki jak jego pięść, a on na­tych­miast od­gryzł koń­ców­kę.

– Wy­bor­ne! – wy­krzyk­nął na­tych­miast. – Po­myśl – nic tyl­ko czer­stwy chleb, chleb, chleb i to przez całe dwa lata i tyl­ko 6 un­cji dzien­nie przez ostat­nie pół roku! Nie masz nic prze­ciw­ko temu, jak zjem je całe – cia­sto mam na my­śli?

Dziew­czy­na bar­dzo po­waż­nie za­czę­ła kro­ić na ćwiart­ki cia­sto, ja­kie jej jesz­cze po­zo­sta­ło.

– To jest je­den z naj­więk­szych kom­ple­men­tów, jaki mo­głeś mi oka­zać – po­wie­dzia­ła. – Lecz czy nie ze­chciał­byś go zjeść ra­zem z ugo­to­wa­nym ję­zy­kiem oraz z do­dat­kiem odro­bi­ny ho­ma­ra z pusz­ki, a tak­że ma­ry­na­tą…

– Ma­ry­na­ty! – prze­rwał jej. – Wła­śnie o cia­sto i ma­ry­na­tę – bła­gam! Ma­rzy­łem o ma­ry­na­tach, bę­dąc tam. Przy­cho­dzi­ły do mnie w mo­ich snach, wiel­kie jak góry, a pew­nej nocy śni­łem o tym, jak go­ni­łem ma­ry­na­tę, któ­ra mia­ła nogi, przez całe go­dzi­ny, a gdy ją w koń­cu zła­pa­łem, wte­dy prze­mie­ni­ła się w górę lo­do­wą. Bła­gam, po­zwól mi zjeść wła­śnie cia­sto i ma­ry­na­tę!

Lecz za jego sło­wa­mi dziew­czy­na do­strze­gła też dru­gą praw­dę – stan krań­co­we­go za­gło­dze­nia. Za­wsty­dzo­ny pró­bo­wał to przed nią ukryć. Od­mó­wił przy­ję­cia trze­cie­go, du­że­go ka­wał­ka cia­sta, lecz wło­ży­ła go, po­mi­mo pro­te­stów, w jego dłoń. Na­le­ga­ła tak upar­cie, iż w koń­cu zjadł ostat­ni ka­wa­łek cia­sta i ostat­nią ma­ry­na­tę, jaka jesz­cze po­zo­sta­ła w bu­tel­ce, któ­rą uprzed­nio otwo­rzy­ła.

Kie­dy skoń­czył, dziew­czy­na po­wie­dzia­ła:

– Te­raz wiem.

– Co?

– To, że mó­wi­łeś praw­dę, że by­łeś przez dłu­gi czas na Da­le­kiej Pół­no­cy, a te­raz stam­tąd po­wra­casz, i że nie mu­szę się już oba­wiać tego, cze­go wcze­śniej się oba­wia­łam.

– A ten strach? Po­wiedz mi.

Od­po­wie­dzia­ła bar­dzo spo­koj­nie, lecz w jej oczach oraz ry­sach twa­rzy po­ja­wił się wy­raz roz­pa­czy, któ­ry do tej pory po­zo­sta­wał dla nie­go nie­mal­że nie­wi­docz­ny.

– My­śla­łam przez ostat­nie 30 mi­nut, kie­dy od­sze­dłeś – po­wie­dzia­ła. – I zda­łam so­bie wów­czas spra­wę, jak nie­mą­drze po­stą­pi­łam, mó­wiąc ci wte­dy tak wie­le. Przez jed­ną sza­lo­ną chwi­lę my­śla­łam, że mo­żesz mi po­móc w sy­tu­acji, któ­ra jest dla mnie tak strasz­li­wa jak te, któ­re spo­ty­ka­łeś, prze­by­wa­jąc mie­sią­ca­mi w cza­sie trwa­nia nocy po­lar­nej w Ark­ty­ce. Lecz jest to nie­moż­li­we. Wszyst­ko, o co mogę cię te­raz pro­sić – wszyst­ko to, cze­go mogę od cie­bie żą­dać, je­śli oczy­wi­ście two­je sło­wa są praw­dzi­we i je­steś czło­wie­kiem ho­no­ru – to abyś zo­sta­wił mnie i ni­g­dy ni­ko­mu nie wspo­mniał na­wet szep­tem o na­szym spo­tka­niu. Czy ze­chcesz mi to obie­cać?

– Obie­cać, to ozna­cza­ło­by dla mnie po pro­stu skła­mać – po­wie­dział to wol­no, a jego ręka ner­wo­wo ści­ska­ła ko­la­no. – Je­śli jest po­wód – bar­dzo waż­ny po­wód, dla któ­re­go po­wi­nie­nem cię opu­ścić – to wte­dy odej­dę.

– Więc do­ma­gasz się po­wo­du?

– Do­ma­ga­nie się przy­czy­ny by­ło­by z mej stro­ny… – za­wa­hał się, a ona do­da­ła:

– Nie­ry­cer­skie. Tak, a na­wet o wie­le bar­dziej – od­po­wie­dzia­ła de­li­kat­nie.

Phi­lip po­chy­lił gło­wę przez mo­ment i wów­czas dziew­czy­na zo­ba­czy­ła od­cień sza­ro­ści w jego ja­snych blond wło­sach, bez­wład jego sil­nych ra­mion, ro­dzaj wy­ra­zu bez­sil­no­ści w jego po­sta­wie. Nowy blask świa­tła zno­wu roz­pro­mie­nił jej twarz. Unio­sła rękę, jak­by pra­gnąc go do­tknąć, i na­tych­miast opu­ści­ła ją w dół w mo­men­cie, w któ­rym pod­niósł na nią swój wzrok.

– Czy po­zwo­lisz, abym ci po­mógł?

– Gdy­by to tyl­ko mo­gło być praw­dą – wy­szep­ta­ła, kie­ru­jąc swój wzrok nie na nie­go, lecz gdzieś po­nad nim. – Gdy­bym tyl­ko mo­gła to­bie za­ufać, tak jak czy­ta­łam, że w daw­nych cza­sach damy ufa­ły swo­im ry­ce­rzom. Lecz te­raz – zda­je się to być nie­moż­li­we. W tam­tych cza­sach, set­ki lat temu, są­dzę, iż ko­bie­cość była war­to­ścią bli­ską sa­me­mu Bogu. Męż­czyź­ni wal­czy­li za nią i dla niej, aby za­cho­wać ją czy­stą i świę­tą. Gdy­byś wte­dy przy­szedł do mnie, opu­ścił­byś swo­ją lan­cę i wal­czył­byś dla mnie bez za­da­wa­nia py­tań, bez do­ma­ga­nia się po­wo­du, bez za­sta­na­wia­nia się, czy mia­łam ra­cję, czy też nie – wal­czył­byś tyl­ko dla­te­go, że by­łam ko­bie­tą. Te­raz jest od­mien­nie. Je­steś bo­wiem czę­ścią cy­wi­li­za­cji, a na­wet gdy­byś zro­bił wszyst­ko to, o co mo­gła­bym cię po­pro­sić, uczy­nił­byś to tyl­ko dla­te­go, że miał­byś przed sobą na­gro­dę. Ja wiem. Zaj­rza­łam w głąb two­jej du­szy. Zro­zu­mia­łam. Na­gro­dą tą by­ła­bym JA!

Spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy, jej pierś drża­ła, a głos dziew­czy­ny prze­szedł nie­mal­że w szloch, co spra­wi­ło, iż nie mógł on za­prze­czyć praw­dzi­wo­ści jej słów.

– Tra­fi­łaś w sed­no – po­wie­dział, a jego głos miał dziw­ne brzmie­nie na­wet dla nie­go sa­me­go. – I nie jest mi wca­le przy­kro z tego po­wo­du. Cie­szę się, że to do­strze­głaś i ro­zu­miesz. Zda­wać by się mo­gło, iż jest rze­czą nie­mal nie­przy­zwo­itą z mo­jej stro­ny mó­wić ci o tym, gdy znam cię za­le­d­wie od tak krót­kie­go cza­su. Lecz czu­ję tak, jak­bym znał się już od wie­ków – gdyż za­wsze ży­łaś w mo­ich snach i ma­rze­niach. Dla cie­bie go­tów był­bym pójść na­wet na naj­dal­szy kra­niec zie­mi. I mogę uczy­nić dla cie­bie to, co inni męż­czyź­ni uczy­ni­li­by wie­ki temu. Ich na­zy­wa­no ry­ce­rza­mi. Ty mo­żesz na­zwać mnie męż­czy­zną!

Sły­sząc jego sło­wa, dziew­czy­na wsta­ła z miej­sca, na któ­rym do­tąd sie­dzia­ła. Spoj­rza­ła na­stęp­nie na ob­sy­pa­ne zło­ty­mi pro­mie­nia­mi świa­tła ścia­ny lasu, któ­re ni­czym wzbu­rzo­ne fale na roz­sza­la­łym przez ży­wioł mo­rzu co­fa­ły się w od­da­li, a słoń­ce oświe­tla­ło jej cu­dow­ną ko­ro­nę z wło­sów, w ca­łej jej pięk­nie i chwa­le. Lecz jed­na z jej rąk była na­dal moc­no przy­ci­śnię­ta do jej pier­si. Te­raz od­dech sta­wał się jesz­cze szyb­szy, a ru­mie­niec po­głę­bił się na jej po­licz­kach do tego stop­nia, jak­by zo­sta­ły one po­pla­mio­ne so­kiem ze świe­żo wy­ci­śnię­tych owo­ców dzi­kiej wi­no­ro­śli. Phi­lip po­wstał rów­nież i sta­nął przy niej. Jego ra­mio­na były po­chy­lo­ne. Rów­nież i jego spoj­rze­nie za­wę­dro­wa­ło tam, do­kąd wcze­śniej za­wę­dro­wał wzrok dziew­czy­ny. Kie­dy z ko­lei uj­rzał ob­sy­pa­ne zło­ty­mi i czer­wo­ny­mi bar­wa­mi je­sie­ni od­le­głe krań­ce lasu roz­pły­wa­ją­ce się na tle błę­ki­tu bez­kre­sne­go nie­ba, po­czuł nowy i wspa­nia­ły ogień, jaki roz­pa­lił się te­raz w jego ży­łach. Ich wza­jem­nie spoj­rze­nia od cu­dów przy­ro­dy zwró­ci­ły się ku so­bie – wza­jem­nie się spo­ty­ka­jąc. Phi­lip wy­cią­gnął do dziew­czy­ny swą rękę. I z wol­na jej ręka, do­tąd kur­czo­wo przy­ci­śnię­ta do ser­ca, za­drża­ła, nim pięk­na nie­zna­jo­ma mu ją po­da­ła.

– Je­stem cał­kiem pe­wien, że cię te­raz ro­zu­miem – po­wie­dział, a jego głos był ci­chy, lecz moc­ny, wa­lecz­ny głos na nowo zro­dzo­ne­go męż­czy­zny. – Będę więc two­im ry­ce­rzem, ta­kim sa­mym jak ci, o któ­rych to czy­ta­łaś, że żyli daw­no temu. Nie będę ocze­ki­wał na­gro­dy, któ­ra nie bę­dzie ofia­ro­wa­na z do­bro­ci ser­ca. A te­raz, czy ze­chcesz po­zwo­lić, abym ci po­mógł?

Przez mo­ment ni­czym daw­na dama po­zwo­li­ła mu trzy­mać swą dłoń. Po­tem ła­god­nie cof­nę­ła ją i ode­szła od nie­go kil­ka kro­ków do tyłu.

– Naj­pierw mu­sisz zro­zu­mieć, za­nim mi się za­ofia­ru­jesz – po­wie­dzia­ła. – Nie mogę ci po­wie­dzieć, ja­kie­go ro­dza­ju mam kło­po­ty. Tego się ni­g­dy nie do­wiesz. A kie­dy bę­dzie już po wszyst­kim i po­mo­żesz mi przejść przez tę ot­chłań, wte­dy dla cie­bie na­sta­nie naj­więk­szy czas pró­by. Wie­rzę, iż kie­dy po­wiem ci tę ostat­nią rzecz, któ­rą bę­dziesz mu­siał uczy­nić, wte­dy to uznasz mnie za po­two­ra i odej­dziesz. Lecz to jest ko­niecz­ne. Je­śli masz dla mnie wal­czyć, to bę­dziesz wal­czył w kom­plet­nych ciem­no­ściach. Nie bę­dziesz wie­dział, dla­cze­go ro­bisz rze­czy, o zro­bie­nie któ­rych cię po­pro­szę. Mo­żesz oczy­wi­ście zga­dy­wać, lecz ni­g­dy nie od­gad­niesz praw­dy, choć­byś miał żyć na­wet ty­siąc lat. Two­ją je­dy­ną na­gro­dą bę­dzie świa­do­mość, że wal­czy­łeś dla ko­bie­ty i oca­li­łeś ją. A te­raz, czy na­dal chcesz mi po­móc?

– Nie je­stem w sta­nie tego po­jąć – wy­ją­kał. – Ale, tak, na­dal go­tów je­stem za­ak­cep­to­wać to, co nie­unik­nio­ne. Obie­ca­łem ci, że będę tak po­stę­po­wał, jak to ro­bi­li ci daw­ni ry­ce­rze, o któ­rych ma­rzy­łaś. A zo­sta­wić cię te­raz, by­ło­by – od­wró­cił swo­ją gło­wę w ge­ście bez­sil­no­ści – uczy­nić z mo­je­go ży­cia pust­kę i to na za­wsze. Po­wie­dzia­łem ci to. Lecz nie bę­dziesz w sta­nie tego po­jąć, ani w to uwie­rzyć, do­pó­ki tego nie uczy­nię. Ko­cham cię.

Mó­wił to tak ci­chym gło­sem i tak bez­barw­nym, jak­by sło­wa te czy­tał z ja­kiejś książ­ki. Lecz ton wy­po­wie­dzi czy­nił je prze­ko­ny­wu­ją­cym. Dziew­czy­na po­de­rwa­ła się i na­gła bla­dość opa­no­wa­ła jej po­licz­ki. Lecz wkrót­ce po­tem na jej twa­rzy po­wró­cił go­rącz­ko­wy ru­mie­niec.

– Wła­śnie w tym czai się nie­bez­pie­czeń­stwo – szyb­ko po­wie­dzia­ła. – Lecz wy­po­wie­dzia­łeś sło­wa ta­kie, ja­kie so­bie ży­czy­łam, abyś je po­wie­dział. To jest wła­śnie to nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­re musi zo­stać za­ko­pa­ne – głę­bo­ko – bar­dzo głę­bo­ko. I ty to uczy­nisz. Nie bę­dziesz za­da­wał ja­kich­kol­wiek py­tań, na któ­re nie będę so­bie ży­czy­ła udzie­lać ci od­po­wie­dzi. Bę­dziesz dla mnie wal­czył, w mro­ku, wie­dząc tyl­ko, że to o co cię po­pro­szę, abyś dla mnie uczy­nił, nie jest rze­czą złą ani też grzesz­ną. A w koń­cu… – dziew­czy­na za­wa­ha­ła się, a jej twarz sta­ła się tak twar­da i na­pię­ta jak jego wła­sna. – A na sam ko­niec – wy­szep­ta­ła – two­ją naj­więk­szą na­gro­dą bę­dzie świa­do­mość, że wy­peł­nia­jąc tę ry­cer­skość dla mnie, zdo­by­łeś to, cze­go nie ofia­ro­wa­ła­bym in­ne­mu męż­czyź­nie. Świat bo­wiem może za­ofia­ro­wać tyl­ko jed­ne­go ta­kie­go czło­wie­ka jak ty dla ko­bie­ty. Gdyż two­ja wia­ra musi być bez­gra­nicz­na, two­ja mi­łość musi być tak czy­sta jak te wy­su­szo­ne fioł­ki tam po­mię­dzy ska­ła­mi, je­śli masz zwy­cię­sko przejść przez pró­bę, jaka jest przed tobą. Po­my­ślisz o mnie, że je­stem sza­lo­na, kie­dy się to wszyst­ko skoń­czy. Lecz ja je­stem przy zdro­wych zmy­słach. Da­le­ko stąd, w Snow­bird Lake Co­un­try2 jest mój dom. Je­stem tu sama. Ża­den bia­ły męż­czy­zna czy też bia­ła ko­bie­ta mi nie to­wa­rzy­szą. Jako mój ry­cerz, je­dy­na na­dzie­ja zba­wie­nia, któ­rej te­raz kur­czo­wo się trzy­mam, po­wró­cisz ra­zem ze mną do tego miej­sca – jako mój mąż. Dla wszyst­kich tam po­zo­sta­łych, z wy­jąt­kiem nas sa­mych, bę­dzie­my mę­żem i żoną. Będę no­sić two­je na­zwi­sko – albo ta­kie, ja­kie przy­bie­rzesz i pod któ­rym bę­dziesz tam zna­ny. A już na sa­mym koń­cu tego wszyst­kie­go, w go­dzi­nie trium­fu, kie­dy bę­dziesz już wie­dział, że wy­cią­gną­łeś mnie bez­piecz­nie z ot­chła­ni, na kra­wę­dzi któ­rej te­raz sto­ję, odej­dziesz z po­wro­tem do pusz­czy i… – zbli­ży­ła się do nie­go i po­ło­ży­ła dłoń na jego ra­mie­niu – ni­g­dy już nie wró­cisz – mó­wi­ła to tak ła­god­nym to­nem, iż z tru­dem sły­szał jej sło­wa. – Umrzesz dla mnie, dla wszyst­kich, któ­rzy tam będą cię zna­li.

– Do­bry Boże! – wy­sa­pał i skie­ro­wał swój wzrok po­nad nią, tam gdzie ob­sy­pa­ne zło­tą je­sie­nią lasy zda­wa­ły się roz­pły­wać na tle bez­kre­snych ob­sza­rów nie­bios.

Przypisy

1 Zie­mia nie­zna­na.

2 Kraj Je­zio­ra Zię­by.

IV. Josephine

W taki wła­śnie spo­sób obo­je sta­li tak przez dłuż­szą chwi­lę. Ani przez mo­ment wzrok dziew­czy­ny nie opusz­czał jego twa­rzy, zaś Phi­lip pa­trzył pro­sto przed sie­bie, po­nad gło­wą dziew­czy­ny, w od­le­głą i pro­mien­ną prze­strzeń ma­sy­wów gór­skich, któ­rych sto­ki po­ro­śnię­te były la­sa­mi. Dziew­czy­na, jako pierw­sza, za­czę­ła ule­gać emo­cjom. Po­licz­ki na prze­mian bla­dły jej i czer­wie­nia­ły, mięk­kie ko­ron­ki ob­ra­mo­wu­ją­ce jej gar­dło szyb­ko pod­no­si­ły się i opa­da­ły. W jej oczach oraz ry­sach twa­rzy po­ja­wił się taki wy­raz, któ­re­go wcze­śniej ni­g­dy nie ośmie­li­ła­by się wy­ja­wić wcze­śniej przed nim – nie­me i bła­gal­ne spoj­rze­nie prze­peł­nio­ne wy­ra­zem lęku i roz­pa­czy, któ­re omal nie prze­ro­dzi­ło się w bez­sil­ny płacz.