Kraina ślepców. The Country of the Blind - Herbert George Wells - ebook

Kraina ślepców. The Country of the Blind ebook

Herbert George Wells

2,0

Opis

O trzy tysiące mil od Chimborazo, o sto mil od śniegów Cotopaxi, w najdzikszym łańcuchu podzwrotnikowych Andów znajduje się tajemnicza dolina – Kraina Ślepców. Niegdyś dolina owa dostępna była dla ludzi: po przezwyciężeniu straszliwych grani i lodowej przełęczy, udawało się dotrzeć do odległych hal. Kilka rodzin metysów peruwiańskich ukryło się tam przed okrucieństwem i tyranią hiszpańskich władców. Wkrótce potem nastąpił tu przerażający wybuch Mindohamby, który na siedemnaście dni pogrążył Quiho w ciemnościach; woda wrzała w strumieniach Yagnachi, a ryby pływały martwe, aż po Guayaquil. Na całym zboczu górskim, od strony Oceanu Spokojnego waliły się skały, obrywały lawiny, burzyły się roztopy i nagłe powodzie, a cały łańcuch starej Arancai obsunął się i zawalił z hukiem tysiąca piorunów, odcinając Krainę Ślepców od świata. Podczas tego straszliwego wstrząsu świata, jeden z pierwszych osadników tej doliny znajdował się właśnie po przeciwnej stronie łańcucha górskiego. Nie mogąc odnaleźć zawalonego przejścia, zmuszony zapomnieć o żonie, dzieciach, przyjaciołach i dobrach, które posiadał po tamtej stronie, rozpoczął nowe życie na nizinie. Po pewnym czasie rozchorował się i oślepł, i aby się od niego uwolnić, zesłano go do kopalni, gdzie umarł samotnie. Historia jego dała początek legendzie, która trwa na przestrzeni Kordylierów i Andów do dnia dzisiejszego… Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 86

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Herbert George Wells

 

Kraina ślepców

The Country of the Blind

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej

A dual Polish-English language edition

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

Tekstpolski wg edycji z roku 1911

Tekstangielski wg edycji z roku 1911

Zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Armoryka

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-7639-180-9

Kraina ślepców

O trzy tysiące mil od Chimborazo, o sto mil od śniegów Cotopaxi, w najdzikszym łańcuchu podzwrotnikowych Andów znajduje się tajemnicza dolina – Kraina Ślepców. Niegdyś dolina owa dostępna była dla ludzi: po przezwyciężeniu straszliwych grani i lodowej przełęczy, udawało się dotrzeć do odległych hal. Kilka rodzin metysów peruwiańskich ukryło się tam przed okrucieństwem i tyranją hiszpańskich władców. Wkrótce potem nastąpił tu przerażający wybuch Mindohamby, który na siedemnaście dni pogrążył Quiho w ciemnościach; woda wrzała w strumieniach Yagnachi, a ryby pływały martwe, aż po Guayaquil. Na całem zboczu górskiem, od strony oceanu Spokojnego waliły się skały, obrywały lawiny, burzyły się roztopy i nagłe powodzie, a cały łańcuch starej Arancai obsunął się i zawalił z hukiem tysiąca piorunów, odcinając Krainę Ślepców od świata.

Podczas tego straszliwego wstrząsu świata, jeden z pierwszych osadników tej doliny znajdował się właśnie po przeciwnej stronie łańcucha górskiego. Nie mogąc odnaleźć zawalonego przejścia, zmuszony zapomnieć o żonie, dzieciach, przyjaciołach i dobrach, które posiadał po tamtej stronie, rozpoczął nowe życie na nizinie. Po pewnym czasie rozchorował się i oślepł, i aby się od niego uwolnić, zesłano go do kopalni, gdzie umarł samotnie. Historja jego dała początek legendzie, która trwa na przestrzeni Kordylierów i Andów do dnia dzisiejszego.

Opowiadał on, czemu porzucił bezpieczne schronienie i kraj, dokąd przybył dzieckiem w węzełku łachmanów, na grzbiecie lamy. – Dolina – mówił – posiadała wszystko, o czem można było zamarzyć – słodką wodę, pastwiska, klimat łagodny i glebę żyzną, brunatną, na której drzewa rodziły doskonałe owoce. Zbocze górskie, porośnięte lasem pinij, chroniło od lawin. Z trzech innych stron otaczały dolinę wielkie zwały szarozielonych skał, pokrytych wiecznym śniegiem. Podczas roztopów, wody z lodowca spływały zdala innemi zboczami, a czasem tylko wielkie zwały lodowe obsuwały się po zboczu, chroniącem dolinę. Nie padał tam nigdy deszcz ani śnieg; tylko wartkie strumienie zasilały bujne, zielone pastwiska, nawadniając całą przestrzeń doliny. Osadnikom było tam świetnie. Bydło chowało się i mnożyło, a jedna tylko troska mąciła szczęście gospodarzy. Wystarczała, zresztą, aby popsuć wszystko. Naszła ich dziwna choroba, która przyprawiała wszystkie dzieci nowonarodzone, a nawet niektóre starsze o ślepotę. Właśnie dla zwalczenia tej plagi, zdobycia jakiegoś antidotum czy czaru, naraził się ów przybyły na trudy i niebezpieczeństwa dalekiej drogi, W tych czasach ludzie nie wiedzieli nic o zarazkach chorobotwórczych ani o infekcjach. Zdawało się im, że to kalectwo wynikło z winy pierwszych imigrantów, którzy przybyli tu bez księdza i nie postawili ołtarza w dolinie. Pragnął więc wysłannik zdobyć ołtarz, piękny, wspaniały i nie nazbyt drogi; potrzebne mu były relikwie i inne wszechmocne symbole wiary: medaliki tajemnicze i modlitwy. W sakwach miał ze sobą sztabę rodzinnego srebra, którego pochodzenia nie chciał wyjaśnić; z uporem niedoświadczonego kłamcy twierdził, że tego metalu nie było w dolinie. Wszyscy mieszkańcy stopili swoje pieniądze i ozdoby – opowiadał – gdyż nie potrzebowali ich tam, w górach, i dali mu, ażeby zakupił święte środki przeciwko strasznej chorobie. Można sobie wyobrazić tego młodego górala, o zaćmionym już wzroku, ogorzałego, niespokojnego, przestępującego z nogi na nogę. Górala, co nie znał obyczajów nizinnych, co kręcąc czapkę w rękach, opowiadał bystrookiemu, uważnemu księdzu swoją historję. Można sobie wyobrazić, jak chcąc powrócić do kraju, zaopatrzony w pobożne i niechybne lekarstwa, przyglądał się z niewypowiedzianą rozpaczą chaosowi spiętrzonych złomów w miejscu, w którem ongiś było ujście gardzieli skalnej. Nie wiem nic więcej o dalszych nieszczęściach przybysza, słyszałem tylko o jego nędznej śmierci. Biedny zbłąkaniec umarł zdala od swoich!

Gorączkowe opowiadania biedaka dały początek legendzie o rasie ślepych ludzi. Można tę baśń usłyszeć i dzisiaj.

Wśród zapomnianej i oderwanej od świata ludności straszliwa choroba szerzyła się nieustannie. Starym wzrok tak osłabł, że chodzili poomacku. Młodzi widzieli, ale mętnie, dzieci były zupełnie ślepe. Życie jednak w tym otoczonym śniegami basenie górskim było łatwe, bez cierni i głogów, bez jadowitych owadów i drapieżnych zwierząt, pośród lam łagodnych, sprowadzonych tu ongiś łożyskami potoków przez pierwszych osadników. Ci, którzy widzieli, ślepli tak powoli, że ledwo sobie zdawali sprawę z tego nieszczęścia. Służyli oni za przewodników pozbawionym wzroku dzieciom, które w ten sposób poznawały doskonale całą dolinę. Wreszcie dar widzenia zatracił się zupełnie. Ludzie mieli dość czasu, aby przywyknąć do obchodzenia się bez oczu z ogniem, który podtrzymywali starannie w piecach z kamienia. Byli to prości ludzie, analfabeci, ze śladami cywilizacji hiszpańskiej, przechowujący tradycje artystyczne i zapomnianą filozofję dawnego Peru. Pokolenia przeminęły za pokoleniami. Zapomniały wielu rzeczy; wiele nowych wynalazły. Wspomnienie o wielkim świecie, z którego przybyły, stało się niejasne, niemal mityczne. We wszystkich pracach, nie wymagających wzroku, byli ci ludzie, wytrwali i zdolni, a przypadek, rządzący z dziedzicznością, sprawił, że znalazł się wśród nich ktoś, obdarzony oryginalnym umysłem i darem wymowy i perswazji, po nim przyszedł inny. Ci dwaj przeminęli, ale wpływ ich pozostał. Małe społeczeństwo wzrastało w liczbę i w inteligencję i wreszcie poczęło rozwiązywać nasuwające się zagadnienia socjalne i ekonomiczne. Pokolenia przemijały za pokoleniami. I nadszedł czas, kiedy urodziło się dziecko z piętnastego pokolenia, wywodzącego się od owego przodka, który wywędrował z doliny ze sztabą srebrną w poszukiwaniu Boskiej pomocy – i więcej nie wrócił. W tym to czasie do małej społeczności przybył człowiek z dalekiego świata. I to będzie właśnie historja owego człowieka.

Był to góral z okolic Quiho; w życiu swojem widział kawał świata, dotarł aż do morza, czytywał książki i słynął z umysłu przenikliwego i wielkiej przedsiębiorczości. Wycieczka Anglików, przybyła pod równik, aby zbadać niektóre szczyty Andów, zabrała go ze sobą w charakterze przewodnika, zamiast trzech Szwajcarów, którzy zachorowali po drodze. Poczęli wdrapywać się razem na góry, tu i tam, aż wreszcie postanowili wejść na szczyt Parascohopetlu-Matterhornu andyjskiego, W czasie tej właśnie wycieczki przewodnik dostał się do innego świata. Historję wypadku opisywano ze dwanaście razy. Relacja Pointera okazała się najlepszą. Opowiada on, jak turyści, po przezwyciężeniu niebezpiecznej drogi, stanęli na krawędzi ostatniej, najgłębszej przepaści, jak zbudowali na noc schronisko ze śniegu w kolebie górskiej i wreszcie opisuje tę tragiczną chwilę, kiedy nagle spostrzegli, że Nunez znikł. Poczęli nawoływać – nie było odpowiedzi; nawoływali tak i gwizdali przez resztę nocy, która minęła bezsennie.

O świcie trafili na ślady. Zrozumieli wreszcie czemu Nunez nie odpowiadał na ich wołania. Okazało się, że ześlizgnąwszy się po wschodniem, niezbadanem dotychczas, zboczu góry, poleciał wdół po śnieżnym upłazie, gdzie wyżłobił ciałem swem głęboką brózdę. Upadek jego wywołał lawinę. Ślad Nuneza gubił się na krawędzi straszliwej przepaści, a dalej nic już nie było widać. Daleko, daleko wdole, majaczyły we mgle, jakgdyby drzew zarysy, w zamkniętej, wąskiej dolinie. Ale turyści nie zdawali sobie sprawy, że, to jest właśnie zapomniana przez świat Kraina Ślepców, nie wyróżniająca się zresztą zoddali niczem szczególnem. Przygnębieni nieszczęściem, wyrzekli się tego popołudnia dalszego zdobywania szczytów i Pointer musiał zejść zpowrotem, rezygnując z dalszych prób. Do dziś dnia Parascohopetl wznosi dumnie swój niezwyciężony szczyt, a schronisko Pointera, nie odwiedzane przez nikogo, zawaliło się w śnieg.

Góral, który spadł do przepaści, uszedł cało.

Obsunął się po zboczu z wysokości tysiąca stóp i otoczony chmurą śniegu, leciał po stromej pochyłości z upłazu na upłaz. Toczył się, ogłuszony i bez czucia, ale z całemi kośćmi; dostał się wreszcie na płaszczyznę i zatrzymał tu, otoczony zwałami śniegu, który uratował mu życie. Kiedy odzyskał przytomność i zdał sobie sprawę z sytuacji, począł wygrzebywać się ze śniegu i wreszcie zobaczył gwiazdy. Przez pewien czas leżał na brzuchu, zastanawiając się, gdzie jest i co się z nim stało. Zbadał całość swoich członków i stwierdził, że postradał większość guzików, a kurtka owinęła mu się dokoła głowy. Nóż wypadł z kieszeni, a kapelusz zaginął bez wieści, choć wiązał go stale pod brodą. Przypomniał sobie ostatnia chwilę przed upadkiem: szukał kamieni dla podparcia schroniska. Zgubił też gdzieś swój czekan.

Zrozumiał wreszcie, że spadł z góry, i podnosząc głowę, przyjrzał się przestrzeni, którą przeleciał – wydawała się jeszcze bardziej olbrzymią w bladem świetle księżyca. Z rozszerzonemi oczyma badał straszliwe, białawe urwisko, wyłaniające z ciemności swój przygniatający zwał. Tajemnicze, fantastyczne piękno tej skały ścisnęło mu serce; nagle wstrząsnął nim paroksyzm śmiechu i łkania...

Po dłuższym upływie czasu zdał sobie sprawę, że leży na krawędzi śniegowego pola. Wdole, poniżej łagodnego zbocza, oświetlonego jasno księżycem, zauważył ciemne, rozsiane plamy, jakgdyby hale. Powstał z wysiłkiem, opanował zbolałe członki, zsunął się ostrożnie ze śniegu i podążył w kierunku łąk. Tam zwalił się do snu pod skałą, osuszył butelkę, którą znalazł w kieszeni, i zasnął natychmiast.

Obudził go śpiew ptaków.

Usiadł i począł się rozglądać. Był na niewielkiej wyżynie, stanowiącej dno rozległej przepaści, ograniczonej złomami, po których stoczył się wczoraj wraz z lawiną. Przed nim wznosił się aż do nieba mur skalny. Gardziel górska ciągnęła się między temi ścianami z zachodu na wschód; w tej chwili pełna była blasku wschodzącego słońca, które zalewało światłem wysoką górę, zamykającą ujście doliny. Za Nunezem widniało urwisko i przepaść. Jedna z rozpadlin tworzyła komin, o ścianach, ociekających roztajałym śniegiem, którędy z wielką trudnością można się było spuścić wdół. Zejście okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał; wkrótce stanął na niższej, równie pustej platformie skalnej, zjechał wdół po piargach i stanął na zboczu, porośniętem drzewami. Zastanowiwszy się chwile, poszedł w kierunku najbardziej wzniesionej części doliny, gdyż zdaleka dojrzał coś nakształt kamiennych siedzib ludzkich niezwykłego kształtu.

Posuwał się naprzód niezmiernie powoli; wkrótce słońce przestało oświecać dolinę, ptaki ucichły, powietrze ochłodło i uczyniła się ciemność zupełna. Odległa dolina i domostwa ludzkie stały się przez to jeszcze bardziej ponętne. Nunez znajdował się wciąż na pochyłości, ale pomiędzy skałami zauważył – był to człowiek spostrzegawczy – nieznany mu dotychczas rodzaj paproci, wychylającej z rozpadlin liście, nakształt chciwych, zielonych rąk. Wyrwał kilka łodyg, pożuł – i to go wzmocniło.

Około południa spuścił się nareszcie w dolinę, zalaną słońcem. Był wyczerpany i spragniony; siadł więc w cieniu skały, napełnił swą manierkę wodą ze strumienia i wypił ją do dna. Odpoczywał przez czas dłuższy, zanim ruszył w drogę ku domostwom.

Siedziby te wydawały mu się bardzo dziwne, a kiedy się baczniej przyjrzał, to spostrzegł, że cała dolina wygląda szczególnie i niezwykle. Powierzchnia jej była pokryta wspaniałemi, bujnemi łąkami o przepięknych kwiatach. Łąki te, umiejętnie nawodnione, świadczyły o systematycznej kulturze rolnej. Dookoła doliny biegła ściana, u której stóp wyżłobiony był kanał, a z niego wypływały odnogi, zasilające wodą łąki. Wyżej, na zboczach, stada lam pasły się spokojnie. W rzadkich odstępach widniały daszki na pałacu, najwidoczniej służące za szałasy dla bydła. Wszystkie strumienie wpadały do szerokiego kanału, płynącego środkiem doliny. Ograniczony był z każdego brzegu cembrowaniem metrowej wysokości. To wszystko nadawało osadzie charakter dziwnie miejski, tem bardziej, że przecinało ją mnóstwo dróg, wyłożonych czarnemi i białemi kamieniami. Drogi te, obramowane szczególnym chodnikiem, biegły w równych odstępach i krzyżowały się regularnie. Układ domów nie przypominał w niczem nieporządnych, nagromadzonych bezładnie chałup w wioskach andyjskich. Stały one nieprzerwanym szeregiem z obu stron głównej ulicy, zdumiewającej czystości. Na tle kolorowych fasad widniały tu i ówdzie drzwi, ale ani jedno okno nie przerywało monotonji ścian. Fronty domów, barwione z dziwną nieregularnością, pociągnięte były rodzajem gipsu, czasem czarnego, czasem brunatnego, jak się da, czasem też widniały na nich plamy ceglaste albo szarawe. I odrazu na widok tych dziwacznych ozdób przyszło góralowi na myśl słowo: „ślepi”.

...Zuch, który to wszystko uczynił – pomyślał – musiał być ślepy, jak kret!

Szedł po