Krąg - Magdalena Szychulska - ebook

Krąg ebook

Magdalena Szychulska

4,7

Opis

Było ich troje: Los, Fortuna i Przesąd. Niezwykłe trio, czuwające nad narodzinami, życiem i ostatnią drogą człowieka. Muszą pozostawać w idealnej harmonii, by świata nie opanował chaos i zniszczenie. Jest jednak ktoś, dla kogo nie ma nic wspanialszego niż ludzkie szczątki - to Śmierć. Zrobi wszystko, by zachwiać tę idealną równowagę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (19 ocen)
13
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Magdalena Szychulska
Krąg
©c Copyright by Magdalena Szychulska 2012
ISBN 978-83-7564-371-8
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Nawet coś tak małego, jak lekki ruch skrzydeł Motylaw Nowym Jorku może spowodować potężny tajfun poprzeciwnej stronie globu.

Teoria Chaosu

Prolog

Siedzą na półkach. Delikatni, porcelanowi, przykryci cieniutką powłoczką z kurzu. Każdy z nich jest inny, w swoim własnym mniemaniu, niepowtarzalny. Przed półką stoi regał, jego dębowe półki uginają się pod ilością opasłych tomisk. Każda książka jest inna i każda posiada również wytłoczony tytuł, który dziwnym trafem posiada również każda laleczka na półce. Ach, gdyby się tak przyjrzeć, czy dałoby się dopasować laleczkę do woluminu z regału? Mężczyzna pociąga za sznurki, które wiją się od każdej kończyny laleczki. Zabawki poruszają się, całkowicie nieświadome, że ktoś steruje ich ruchami.

Przypatrują się temu trzy postaci; Los, który został zrodzony z materii i pyłu. Żelazną ręką ujarzmiający czas i przestrzeń; Fortuna, narodzona z ognia i wody, była mieszanką dwóch przeciwstawnych żywiołów. Ostatnim był Przesąd, pan zawirowań i wszelakich niespodzianek, nigdy martwy i nie zawsze żywy.

Byli trzema szalami wagi. Gdyby jedna się przekrzywiła, wszechświat ległby jak domek z kart. Wolność stałaby się niewolą, a władza przestała być władzą. Upadałyby monarchie, a człowiek ginąłby za człowiekiem. Trudno uwierzyć, że to nie nasze działania mają rezultat w przyszłości. Trio wpatruje się w ludzi, oni są tacy delikatni! To właśnie Lalkarz ujarzmia ich gwałtowność. Jednak przez okno pracowni zagląda jeszcze jedna postać. Z twarzą nieprzeniknioną wpatruje się w zabawki. Tylko sobie wierna i tylko sobie oddana, podobna do sępa, czyhającego na padlinę. Bo gdy tylko laleczka spadnie, jej szczątki trafiają w ręce Śmierci. Jednak to rzadko się dzieje przed czasem! Ach, gdyby temu dopomóc? Różne myśli nawiedzają głowę kobiety zza okna. Zawsze starała się trzymać na uboczu, być początkiem końca i końcem początku. Jednak głód był silniejszy.

Któż z Trio miał równie mroczne serce co Śmierć? Może Los, który pilnował narodzeń? Może Fortuna, która czuwała nad życiem niewinnych pod dłońmi Lalkarza? Lecz może był to Przesąd, którego zadaniem była opieka w czasie ostatniej drogi człowieka, drogi do rąk Śmierci? Czyż to nie byłoby proste? Zawrzeć pakt z samym diabłem, z istotą najbardziej zimną i najbardziej niegodziwą z całego grona? Wtedy zabawa stałaby się pyszna. Śmierć drżała z emocji na samą myśl o tym przedsięwzięciu.

Trach.

Rozlega się dźwięk tłuczonej porcelany. Laleczce rozerwały się sznurki ze starości.

Człowiek jest taki delikatny, dlatego Śmierć go sobie umiłowała. Zaraz pojawi się Przesąd, trzymający w dłoniach resztki. Wtedy wystarczyłoby wyskoczyć z ciemności. Omotać, oszukać, ponęcić. Wypuścić to, co było do tej pory zamknięte, ujawnić to, co było ukryte. Przekrzywić wagę, na swoją własną korzyść.

Stworzyć we dwójkę Krąg, zamknąć w nim Lalkarza, Fortunę i Los. Cichaczem ominąć zasady. Jednak trzeba działać delikatnie, nie igrać z istotą dużo potężniejszą niż sama osoba Śmierci. Przyszłość będzie czarna jak kawa, rozpocznie się wyścig trwający tysiąclecia. To nie będzie trudne, nie będzie trudne, na razie.

Śmierć jednak nie przewidziała, że historia źle się potoczyła. Na świecie pojawił się potomek Fortuny i Przesądu, zesłany przez Los na ziemię. Miał być ostatnią nadzieją dla ludzkości – Następca wielkiego Trio, który mógłby zdjąć Krąg utworzony przez zło. Miał się zawsze odrodzić, miał zawsze czuwać. Niestety Przesąd odkrył jego powinność i postanowił zapobiec niebezpieczeństwu. Zażądał od Losu dwójki ludzi, których stworzono tylko po to, by ujarzmić Następcę. Troje ludzi będących nowymi szalami wagi. Troje wiecznych, aczkolwiek śmiertelnych. Rozpoczął się wyścig, który miał trwać tysiąclecia.

Rozdział IŚnij zawsze słodkie sny

Było to nocą, która swoim ciemnym płaszczem szczelnie otuliła Ziemię. Morze stało nieruchomo, taflą przypominało powierzchnię wody w szklance. Cała natura zdawała się oczekiwać, w powietrzu wyczuwalne było napięcie. Piasek na plaży zamarzł mimo pory roku. Wiatr ustał całkowicie, dookoła panowała niczym niezmącona cisza. Po chwili rozległ się szelest bosych stóp na białym piasku. Nie wiadomo skąd pojawił się człowiek, wychynął z ciemności niczym drapieżnik. Wędrowiec nie odczuwał przenikliwego zimna szronu, którym pokryła się plaża. Szedł w stronę wody, która zdawała się na niego czekać. Zanurzył w morzu stopy zaledwie do kostek i zatrzymał się. Wciągnął w płuca nocne powietrze i odetchnął głęboko. Niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami, a jego środek przecinał sierp księżyca. Wędrowiec stał dłużą chwilę w wodzie, nie odczuwał jej chłodu. Możliwe, że czekał na coś lub na kogoś. Za jego plecami piętrzył się groźny masyw czarnego klifu. Na niebie zaczęły pojawiać się chmury, prawie tak nagle, jak wędrowiec na plaży. Kłębiły się, a ich kształty wydawały się znajome, aczkolwiek bardzo dalekie.

– Nadszedł czas.

Gdy wędrowiec wyrzekł te słowa, w powietrzu rozniósł się donośny grzmot.

* * *

Wiatr dął w okna i zrywał liście z drzew, a monotonny odgłos spadających kropli usypiał miasto. Deszcz zmywał cały brud z odrapanych murów i wąskich ulic. Czasami jakiś samochód błysnął światłami, by po chwili zniknąć za zakrętem i schować się w garażu. Aloe spała z zaciśniętymi powiekami. Zamykała dłonie w pięści, jakby podświadomie próbowała się przed czymś obronić. W pokoju widoczna była smuga z latarni stojącej nieopodal domu, jednej z niewielu zachowanych na Sto Dwudziestej Drugiej ulicy.

Cienie wędrowały po podłodze, będąc całkiem spokojne i nieszkodliwe. Mrugały ślepiami spod dywanu i szafy. Lecz po chwili latarnia zamigotała i zgasła. Ciemność i deszcz naparły na okno, a gdy wiatr zawył, dziewczyna cicho westchnęła przez sen. Nagle cienie zaczęły drżeć. Pokracznie wypełzały spod mebli. Wiły się po podłodze, wyciągając długie palce w stronę śpiącej istotki. Kotłowały się między sobą, rozmywały i pojawiały na nowo, nie miały określonych kształtów. Jedne pożerały drugie, inne zlewały się z pierwszymi, a ostatnie były częścią środkowych. Rozwierały czarne paszcze, z których zionęła czerń jeszcze bardziej skondensowana. Cienie były bezdenną czeluścią pustki. Lecz w końcu poczęły formować się z nich kształty. Ni to zwierzęta, ni to ludzie.

Z cichym szelestem wpełzły na łóżko, a Aloe odwróciła głowę w ich stronę, jakby w nieświadomym geście powitania. Cienie otoczyły ją i zaczęły spoglądać na jasną cerę i rozsypane na poduszce czarne włosy. Miała sine usta i pot spływał jej po skroni.

Dziewczyna dygotała. Dręczyły ją koszmary, które pojawiały się każdej nocy. Widziała wojny i minione kataklizmy. Uczestniczyła w całym minionym złu świata. Mijały minuty, a Cienie nadal otaczały ją w kompletnym bezruchu. Po chwili jeden się poruszył. Wpełznął na klatkę piersiową dziewczyny i zaczął zmieniać swoją postać. Aloe oddychała szybciej, gdy Cień przybierał jej widmowy kształt. Wyglądał jak delikatna, migocząca otoczka z dymu, która uformowała się nad młodą kobietą. Po chwili zniknął, wchłonięty przez ciało dziewczyny. Reszta Cieni postąpiła tak samo, a za każdym razem oddech śpiącej stawał się szybszy i płytszy. Wszystkie Cienie zniknęły, były teraz częścią Aloe, a ona była częścią nich. Odetchnęła głęboko, koszmary ją opuściły. Latarnia na dworze zamigotała i znów zajaśniała, zalewając pokój kojącym, pomarańczowym światłem.

Tak było co noc. Gdy Aloe zamknęła oczy, pod powiekami wyświetlał się ten sam film. Dopiero gdy pojawiły się Cienie, mogła odetchnąć. Dziewczyna miała te sny od zawsze, była przez nie samotna i zamknięta w sobie, a jako czternastolatka powinna mieć wielu przyjaciół i znajomych. Jednak żadne dziecko nie chciało mieć z nią nic wspólnego. Aloe dorastała w samotności.

Kilkanaście przecznic dalej, w małej kamienicy światło paliło się tylko w jednym oknie. Komputerowa poświata sączyła się na parapet przez niedokładnie zamknięte żaluzje. W małym pokoju siedział chłopak, na uszach miał wielkie słuchawki, z których leciało ciężkie brzmienie starego rocka, a on sam zdawał się być całkowicie pochłonięty tym, co działo się na ekranie komputera. Ian miał podłużną twarz o ostrych rysach.

Długie, proste włosy opadały mu na ramiona, zlewając się z czarną koszulką. Miał bystre oczy, niegdyś zawsze błyszczące i roześmiane, teraz zapadnięte i podkrążone.

Chłopak sięgnął na oślep po puszkę z piwem, by po chwili pociągnąć z niej zdrowy łyk. Był zmęczony, już od kilkunastu godzin włamywał się do serwera szkolnego, żeby zmienić swoje kiepskie oceny, zanim rodzice się o nich dowiedzą. Zamknął oczy i przeciągnął się, ziewając głośno. Rzucił okiem na zegarek. Druga w nocy. Będę to musiał dokończyć jutro – pomyślał i wstał od komputera. Z żalem stwierdził, że puszka jest już pusta. Jeszcze raz się przeciągnął i podszedł do okna, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Nacisnął klamkę, uchylając je, a widok, który mu się ukazał, niezmiernie go zadziwił. Na parapecie siedział kot i wpatrywał się teraz w Iana zielonymi oczami.

– Co tu robisz, mały? – mruknął chłopak i spróbował pogłaskać zwierzę.

Kot tylko zasyczał i obnażył zęby.

Ian cofnął rękę. Pomyślał, że zwierzak musiał komuś uciec, ale niezmiernie dziwne było, że siedział w taką ulewę na jego parapecie, i to kilkanaście metrów nad ziemią.

Rodzina Iana mieszkała na ostatnim piętrze starej kamienicy.

– Gdzie ty masz właścicieli? – zapytał sam siebie w zamyśleniu.

Jednak po chwili przetarł oczy ze zdziwienia. W miejscu, gdzie siedział kot, była już tylko kałuża spowodowana cieknącą rynną. Ian prze kilka dobrych minut wpatrywał się w parapet, po czym nagle wychynął szybko z okna, żeby sprawdzić czy kot nie spadł na dół. Na chodniku go jednak nie było, leżało tam tylko kilka dziurawych worków ze śmieciami. Chłopak stwierdził, że kot musiał być przywidzeniem, spowodowanym zmęczeniem, po czym zamknął okno i ponownie zasunął żaluzje. Podrapał się po karku, podciągnął workowate spodnie i ziewając, powlókł się do łazienki. Lecz gdy tylko opuścił pokój, na parapecie pojawił się kot. Siedział nieruchomo i wpatrywał w drzwi za którymi zniknął chłopak.

Obrzeża miasta były równie ciche jak centrum. Duże jednorodzinne domy stały mokre, świecąc oknami, niczym stwory ukryte we mgle. Paula rozmawiała głośno przez telefon, ale w tak wielkim domu nikomu to nie przeszkadzało. W jednej ręce trzymała komórkę, a drugą malowała paznokcie u stóp. Gdzieś z głębi pomieszczenia dolatywały dźwięki włączonego telewizora.

Pokój był bardzo jasny i przestronny, wielkie łóżko zajmowało prawie całą ścianę. Naprzeciw niego było duże, zdobione okno z widokiem na ogród, teraz ciemny i zamglony. Dębowa szafa, ściśnięta w rogu, pokryta była plakatami ulubionych piosenkarzy i piosenkarek, a na półeczkach wiszących wzdłuż ścian leżały kadzidełka i zapachowe świeczki. Podłogę zajmował puchaty, wrzosowy dywan. Paula zadbała o atmosferę w tym pokoju, chciała aby odzwierciedlał ją. W jakimś magazynie przeczytała, że pokój jest częścią jego właściciela; można powiedzieć, że pokój i Paula zgrywali się idealnie.

Właścicielka była bowiem dziewczyną o złotych włosach i szarych oczach. Mimo kilku piegów, które wdzięcznie gościły na jej nosie, była uważana za niezwykle atrakcyjną. Długie nogi, zgrabna talia i obfity biust zapewniły jej powodzenie u płci przeciwnej. Paula była typową dziewczyną z bogatego domu, wszystkie jej zachcianki były spełniane w trybie natychmiastowym. Miała wszystko, czego dusza zapragnie.

Gdy skończyła rozmawiać, spojrzała krytycznie na swoje paznokcie, po chwili uśmiechnęła się i sięgnęła po utrwalacz. Z telewizora słychać było jakąś powtórkę programu dla rolników. Na szklanym ekranie garbił się ubłocony mężczyzna w średnim wieku, z dziurkowanym kapeluszem wciśniętym głęboko na czoło i strzelający oczami spod jego ronda. Widać było, że chętnie zniknąłby sprzed kamery. Za jego plecami przejeżdżała beztrosko młocarka. Paula nie zwracała na to większej uwagi. Telewizor miała włączony tylko dlatego, że nie znosiła ciszy. Chowała wiele fobii, które w większości nie były nikomu znane. Nie lubiła zamkniętych pomieszczeń i ciemności. Gdy wychodziła na dwór, zawsze sprawdzała, czy na niebie nie ma chmar ptaków.

Panicznie bała się liczby trzynaście i wszystkiego, co się z nią wiąże. Nie kładła nigdy butów na stole i nie przechodziła pod drabiną. Gdy kot przebiegł jej przez drogę, zawracała i obchodziła to miejsce naokoło. Wbrew pozorom, Paula miała bardzo ciężkie życie, na dodatek zdawała sobie sprawę, że większość tych fobii sama sobie wmówiła.

Dziewczyna wstała z łóżka i trochę niezdarnie powędrowała na poszukiwanie pilota; chodzenie utrudniały jej kawałki chusteczki poupychane między palcami. Gdy wyłączyła telewizor, w pokoju zaległa cisza. Paula wzdrygnęła się lekko.

Podeszła do lampki na biurku i włączyła ją na najmocniejszy promień. Zgasiła górne światło i powędrowała do łóżka. Sprawdziła jeszcze tylko, czy paznokcie jej wyschły. Po chwili wyjęła spomiędzy nich chusteczki i otuliła się kołdrą, a odwróciwszy się tyłem do ściany, próbowała poskromić lęk przed ciszą. Oddychała głęboko, niezwykle sztucznie i na siłę zaciskała powieki. Było to sprawdzona metoda, gdyż po kilku długich minutach wreszcie zasnęła snem płytkim i niespokojnym.

* * *

Ian wstał bardzo późno. Obudził go ojciec przed wyjściem do pracy. Chłopak długo przecierał zaspane oczy, bolała go głowa i czuł się fatalnie. Gdy rozbudził się na tyle, że oczy mu się nie zamykały, poczuł suchość w gardle. Ziewając, powędrował do kuchni. Zastał tam swoja starszą siostrę, Sarę.

Dziewczyna spojrzała na niego przelotnie i rzuciła kąśliwie:

– Jak ty wyglądasz? Trzy ćwierci do śmierci! – zaśmiała się dźwięcznie.

– Odczep się – mruknął Ian i sięgnął po dzbanek z kawą. – Mama w pracy? – zapytał, gdy upił łyk brunatnego płynu.

– Sobota. Mama wyszła jakąś godzinę temu. Jest na zakupach – mruknęła Sara i sięgnęła po prawie pusty karton mleka z lodówki. – Jesz śniadanie?

– Nie jestem głodny – odparł Ian i dopił kawę.

– Tym lepiej dla mnie – powiedziała obojętnie dziewczyna i zalała płatki mlekiem.

Chłopak wyszedł z kuchni i powędrował do pokoju.  

Rzucił okiem na włączony komputer, na ekranie jakaś wiadomość natarczywie domagała się odebrania. „Mam program. Około piątejtam-gdzie-zwykle. Bądź grzeczny i nie podskakuj, bo nici z planów.Trzymaj się!”

Prze kilka minut chłopak rozważał sens tej wiadomości, ale już po chwili zalała go fala szczęścia. Program do łamania haseł! Teraz pójdzie już wszystko z górki! – pomyślał, gdy wyjmował z szafy koszulkę z nadrukiem.

Gdy wychodził z domu, dostrzegł Sarę pomagającą mamie rozpakować zakupy.

Chciał jak najszybciej opuścić dom. Nie zdążył.

– A dokąd to się wybieramy, mój panie? – usłyszał głos matki.

– Do kolegi – mruknął zrezygnowany Ian.

– A w domu to pomóc nie łaska?

Ian powlókł się do kuchni ze skwaszoną miną. Przy stole stała Sara i rozpakowywała papierowe torby, natomiast pod oknem stała pani Collins. Ian przełknął ślinę, widząc minę matki. Marta Collins była niezwykle surową kobietą. Wychowywała dzieci twardą ręką i nie wierzyła w bezstresowe wychowanie. Gdy Sara i Ian byli młodsi, śmiali się, że matka sprawuje w domu dyktaturę, a teraz było jeszcze gorzej.

– Mamo… jest taka ładna pogoda… Pooddycham świeżym powietrzem… Nie wrócę późno… – jęczał chłopak z nadzieją, że matka ma dziś dobry humor.

Jeszcze chwilę kobieta miała nachmurzoną minę i świdrowała chłopaka spojrzeniem. W duchu musiała mu jednak przyznać rację i mając w pamięci jego wczorajszą pomoc przy sprzątaniu piwnicy, powiedziała:

– Idź.

– Ale mamo… – zaczęła dziewczyna z wyrzutem.

– Dzięki, mamo! – krzyknął Ian i popędził do wyjścia. Złapał w biegu trampki i boso zaczął zbiegać po krętych schodach.

Na dole, przed wejściem do kamienicy zawiązał buty i szczęśliwy poszedł do centrum, gdzie mógł posiedzieć na ławce, napić się kawy i beztrosko pogapić na ludzi.

Ulica nie była zatłoczona. Małe sklepiki nie przyciągały nikogo więcej niż matki z dziećmi, a po ulicy przejechał czasem autobus. Ian wciągnął w płuca zapach spalin i brudu, słońce zalało mu twarz. Chłopak był szczęśliwy. Przechodził właśnie koło ślepego zaułka z kontenerami na śmieci, gdy usłyszał głośny brzdęk. Z kontenera wyskoczył czarny kot i przebiegł Ianowi pod nogami.

Chłopak zaklął i przyjrzał się małemu terroryście. Wyglądał dziwnie znajomo…

Wzruszył ramionami i poszedł dalej. Gdy mijał kolejny zaułek, znów usłyszał metaliczny brzdęk, a z kontenera wyskoczył ten sam kot i w ten sam sposób przebiegł Ianowi pod nogami, by za chwilę zniknąć po drugiej stronie ulicy.

Chłopak zatrzymał się zdziwiony. Nigdy nie miał do czynienia z déjà vu, ale był pewien, że to co wydarzyło się przed chwilą, nie było normalne.

Po chwili usłyszał donośny huk. Rozejrzał się, tak jak i wielu innych przechodniów. Krótko po tym usłyszał wiele sygnałów. Policji, karetek i straży pożarnej. Zobaczył, jak ludzie zmierzają w stronę źródła hałasu. Wzruszył ramionami i zaciekawiony poszedł za nimi.

* * *

Lot, świst powietrza, trzepot ubrań, pisk i uderzenie.

Nie pamiętała wiele, tylko skok z okna i krótka modlitwa, żeby przeżyć upadek. Gdyby ktoś ją zapytał, dlaczego to zrobiła, nie mogłaby znaleźć odpowiedzi. Na szczęście jej mieszkanie nie znajdowało się wysoko, a tuż pod nim był piaszczysty fragment ziemi, gdzie niedawno zdjęto płytki chodnika. Znowu nawalała kanalizacja. Aloe nie dostrzegła, że kamienica wyglądała niezwykle niewinnie – w jednym z okien suszyło się pranie, na parapecie innego stały doniczki z pelargoniami. Gdy spadła na ziemię, potoczyła się kawałek i straciła oddech. Zamroczyło ją, poczuła ból, ale impuls był silniejszy. Wiedziona niewyobrażalną siłą woli poderwała z ziemi ciało i rzuciła się przez ulicę, starają się nie zważać na klaksony oburzonych kierowców. W oczach przechodniów była niedoszłą, na dodatek obłąkaną samobójczynią, jednak Aloe nigdy nie myślała tak trzeźwo, jak w tamtym momencie. Niemal w ostatniej chwili znalazła się w zaułku po przeciwległej stronie ulicy. Rozległ się potężny grzmot, w obserwatorów uderzył, niczym fala, silny podmuch i tuman kurzu. Kamienica pękła na pół i zaczęła się idealnie zapadać w ziemię; żaden blok i żadna cegła nie spadły na ulicę. Żadna osoba poza kamienicą nie została zraniona.

Aloe opierała się o ścianę i czuła, jak drżą jej kolana. Może nie docierało do niej jeszcze, że właśnie straciła rodzinę i jakimś cudem tylko ona ocalała. Patrzyła na kupę gruzów, które pogrzebały jej ojca, będącego jedyną bliską osobą. O matkę się nie troszczyła, przylazła tylko po resztkę rzeczy, które stały w jej dawnym gabinecie, i znów nawiązała kłótnię z ojcem. Po brudnej twarzy dziewczyny poleciały łzy, wszystko zaczynało tracić kolory. Poczuła również ból zbitych kości i nadwyrężonego nadgarstka. Spojrzała jeszcze tylko na udo, które musiała rozciąć po upadku, gdyż na spodniach wykwitła ciemna plama. Potem była już tylko ciemność, Aloe osunęła się na kolana.

* * *

Paula siedziała przed telewizorem i wpatrywała się jak zahipnotyzowana w ekran.

Leciały właśnie wiadomości. Spikerka stała na tle wielkiego gruzowiska, zewsząd słychać było krzyki, nawoływania i syreny służb policyjnych.

– Eksplozja nastąpiła w godzinach przedpołudniowych. Kamienica numer siedem na Sto Dwudziestej Drugiej ulicy wyleciała w powietrze. Jak na razie jest dziesięć ofiar śmiertelnych. Trzy osoby w bardzo ciężkim stanie odwieziono do miejscowego szpitala. Lekarze walczą o ich życie. Straż pożarna prowadzi akcję ratunkową, wjazd na ulicę został zablokowany. Przyczyny eksplozji są niewyjaśnione. Świadkowie zdarzenia twierdzili, że powodem musiał być wybuch gazu, jednak służby bezpieczeństwa po dłuższych oględzinach wykluczyły taką ewentualność. Eksplozja była zbyt silna i zbyt gwałtowna. Co dziwne, wszystkie sąsiednie budynki nie ucierpiały. Nie wiadomo, co spowodowało tak wielkie nieszczęście. Pięć rodzin zamieszkałych w kamienicy straciło życie. Policja będzie prowadziła dochodzenie w tej sprawie. Wiadomości na żywo, Bridget Shavn.

Paula wyłączyła telewizor i jeszcze przez kilka chwil wpatrywała się w czarny ekran. Nagle podniosła się i powędrowała do rodziców. Oni również oglądali wiadomości, teraz spiker relacjonował posiedzenie rządu.

– Mamo… – zaczęła dziewczyna.

– Yhm…? – zapytała pani Roberts.

– Mogę wyjść do miasta? Chciałabym zobaczyć miejsce tego zdarzenia.

– Mam cię podwieźć? – zapytał mężczyzna z krzaczastym wąsem.

– Nie… pojadę autobusem – powiedziała spokojnie Paula, odgarniając włosy z twarzy.

– Ależ Sto Dwudziesta Druga jest w tej chwili odcięta od świata. Nie dostaniesz się tam! – powiedziała Stella.

– Trudno, dojdę kawałek od Sto Piętnastej – powiedziała dziewczyna.

Rodzice wytrzeszczyli na nią oczy.

– Dobrze… idź i uważaj na siebie.

Paula wyszła z salonu i już w korytarzu zaczęła wiązać buty. Gdy opuszczała dom, spojrzała w niebo, było bezchmurne i czyste. Dostrzegła na trawniku kilka tłustych gołębi, schyliła się bardzo powoli i wzięła z podjazdu biały kamień, po czym cisnęła go w zwierzęta. Uciekły z głośnym gruchaniem. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko i szybko powędrowała na przystanek, nerwowo oglądając się wokoło.

* * *

Aloe siedziała owinięta w szary koc, twarz miała brudną od pyłu i łez. Nieopodal niej dwaj funkcjonariusze prowadzili cichą rozmowę.

– Ludzie mówią, że ta dziewczyna wyskoczyła z okna i na dodatek była potem w stanie przebiec ulicę. Samobójczyni? Wszystko nagle wyleciało w powietrze. Może zabierzemy ją na komisariat? Była już zbadana przez lekarza. Zabandażowano jej nogę, podano proszki na uspokojenie.

– Myślisz, że ten dzieciak mógł spowodować taki wybuch? Niby w jaki sposób? Zresztą ona zdaje się być tym wszystkim przerażona… nie wiem, co tu się stało, ale ta sprawa śmierdzi z daleka.

Policjant odwrócił się w stronę drżącej Aloe. Dziewczyna w tym momencie przekrzywiła się i zwymiotowała.

– Martwi mnie jednak, co z nią będzie. Jeżeli miała tam rodzinę, to najprawdopodobniej już jej nie ma.

– Pójdę z nią porozmawiać – wtrąciła się do rozmowy policjantka w średnim wieku, która pojawiła się dosłownie z nicości. Na twarzy miała sporej wielkości okulary przeciwsłoneczne. Nadzwyczaj blada twarz koszmarnie kontrastowała z czerwonymi ustami. Dwaj funkcjonariusze pokiwali głowami. Gdy kobieta się oddaliła, jeden zapytał półgębkiem drugiego:

– Znasz ją? Ja ją widzę po raz pierwszy.

– Może jest z innej komendy?

– Może – pokiwał głową policjant. – Może…

Aloe zobaczyła jak ktoś się do niej zbliża, odruchowo skuliła się jeszcze bardziej i zaczęła drżeć.

– Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. – Kobieta spróbowała pogłaskać dziewczynę po włosach, ale ta cofnęła się szybko. – Jak ci na imię? – zadała pytanie funkcjonariuszka.

Jeszcze długo czekała, nim otrzymała odpowiedź. Po chwili dziewczyna wydusiła z siebie słowo.

– Aloe – mruknęła cicho.

– A jak się nazywasz? – policjantka zanotowała coś w notesie, który nie wiadomo skąd pojawił się w jej dłoniach.

– Black. Jestem Aloe Black – szepnęła dziewczyna.

– Dobrze – mruknęła kobieta i coś zanotowała. Po chwili obdarzyła Aloe ciepłym uśmiechem. – Mieszkałaś tu, tak? – Nie zastanowiła się nad absurdalnością tego pytania.

– Tak.

– W domu byli rodzice? – Policjantka zadała kolejne bezsensowne pytanie.

– Tak.

– Dlaczego ty uciekłaś, a oni nie?

– Nie wiem.

– A właściwie… dlaczego uciekałaś? Czy wiedziałaś, co się stanie? – zadała kolejne pytanie. Gdyby Aloe była w lepszym stanie, wyczułaby, że kobiecie bardzo zależy, by znać odpowiedź.

– Nie uciekałam.

Funkcjonariuszka uniosła brwi i zaniepokojona zanotowała coś na podkładce.

– Cóż… dziękuję, że ze mną porozmawiałaś. – Znów się uśmiechnęła.

– Jak się pani nazywa? – Coś kazało zadać dziewczynie to pytanie.

– Słucham? – Kobieta zacisnęła wargi.

– Jak się pani nazywa? – powtórzyła hardo Aloe. Tak jak wtedy, w mieszkaniu, coś nią kierowało. Coś nią kierowało, gdy zadawała pytanie. Policjantka zdjęła okulary. Miała czarne, puste oczy, które wpatrywały się w dziewczynę. Kobieta zdawała się rozważać sens jej słów.

– Funkcjonariuszka Beloom.

Wyciągnęła po chwili rękę, ale Aloe jej nie uścisnęła. Przyglądała się tylko badawczo kobiecie. Policjantka cofnęła szybko dłoń i założyła okulary.

– No cóż, dziękuję za twoje zeznanie, panno Black.

Funkcjonariuszka uśmiechnęła się, skinęła głową i szybko się oddaliła, mijając dwóch policjantów zajętych rozmową. Aloe jeszcze przez chwilę wodziła za nią wzrokiem. Znów miała to dziwne wrażenie, że to spotkanie było bardzo znaczące.

* * *

Od dziwnego zdarzenia na Sto Dwudziestej Drugiej minęło kilka tygodni. Aloe Black została umieszczona w sierocińcu, a jej życie legło w gruzach na dobre, zanim się tak naprawdę zaczęło. Dziewczyna nie chciała jeść ani spać.

Opiekunki dziwiły się jej. Jak mówiły między sobą: „ona nie jest taka, jak reszta dzieci”, ale nie potrafiły odgadnąć dlaczego. Tłumaczyły to sobie tragedią, jaką przeżyła, jednak to nie wyjaśniało jej dziwnych zachowań. Pewnego dnia nie chciała wyjść na dwór, bała się, że znów zobaczy śmierć. Zostawiono ją w budynku, a reszta dzieci wyszła na podwórze. Chwilę potem pod bramą sierocińca zdarzył się wypadek. Samochód osobowy zderzył się z autobusem, który wpadł w poślizg na śliskiej jezdni; zginęło dwadzieścia osób. Innego dnia Aloe powiedziała dyrektorce, żeby pożegnała się z mężem, zanim ten wyjdzie do pracy. Tego samego dnia, we wczesnych godzinach wieczornych mężczyzna zleciał z konstrukcji na budowie. Przyczyną zgonu był wstrząs mózgu. Młodsze dzieci panicznie bały się Aloe. Te starsze staranie ją omijały. Nie stwierdzono u Aloe choroby psychicznej, dziewczyna była niezwykle milcząca, zamknięta w sobie, ale całkowicie zdrowa.

Pewnego dnia jedna z opiekunek postanowiła z nią porozmawiać. Poszła na piętro, gdzie Aloe mieszkała z czterema innymi dziewczętami. Zapukała lekko, nie usłyszała jednak zaproszenia; westchnęła i otworzyła drzwi. Tak jak się spodziewała, Aloe była w pokoju całkiem sama, stała do niej tyłem i wpatrywała się w podwórze.

– Cześć, kochanie – spróbowała zagadnąć przyjaźnie opiekunka. Zaraz tego pożałowała. Dziecko obróciło się w jej stronę z pustym wzrokiem.

– Niech pani tak do mnie nie mówi. Nie jestem czyimś kochaniem – syknęła z nienawiścią.

Opiekunce zacisnęło się gardło. Była od tego dziecko starsza, a ono ją przerażało.

Nigdyw swoim życiu nie spotkała się z taką nienawiścią. Na dworze zagrzmiało i zaczęło się robić ciemno.

– Chciałabym z tobą porozmawiać – zaczęła kobieta, gdy wreszcie dobyła z siebie głos.

– O czym? – zapytała cicho Aloe i odwróciła się w stronę okna.

Pierwsze krople deszczu spadły z nieba. Błysnęło i po chwili znów rozległ się donośny grzmot. W pokoju zaległa cisza i tylko deszcz coraz bardziej zacinał w okno.

– Chciałabym z tobą porozmawiać o… tobie – powiedziała w końcu kulawo opiekunka. W pokoju zrobiło się przeraźliwie ciemno. Opiekunka widziała wątłe ciało dziewczyny na tle okna. Poczuła się pewniej.

Nie będę się bała smarkuli – pomyślała.

– Może się do mnie odwrócisz, moja panno? – powiedziała sucho i skrzyżowała ręce na piersi.

– Mam się odwrócić? – dopłynął kobietę cichy syk.

– Tak. I zapal światło – poleciła opiekunka.

Nagle dziewczyna opuściła głowę. Niczym sowa, obróciła ją i patrzyła na swoje plecy. Opiekunka krzyknęła i cofnęła się pod ścianę.

– Boże, co ci się stało?!

W odpowiedzi dziecko otworzyło sine usta i wycharczało grubym głosem:

– Jesteś tylko prymitywnym stworzeniem, które niebawem zginie. Jak każdy z twojego nędznego gatunku. Krąg już istnieje. Nie zatrzymasz tego.

Gdy mówiła, ślina leciała jej strumieniami z ust i kapała na podłogę. Jej oczy stanęły w słup i po chwili stały się samym białkiem. Wyglądała jak opętana.

– Aloe, co ci jest?! Dziecko, uspokój się! – krzyknęła przerażona kobieta. Stwór o ciele Aloe zaczął się do niej niezdarnie zbliżać.

W tej chwili otworzyły się drzwi i zastygła w nich przerażona dziewczyna, którą okazała się być sama Aloe. Patrzyła na swojego sobowtóra z szeroko otwartymi ustami. Opiekunka spojrzała najpierw na jedną, potem na drugą i osunęła się z jękiem na podłogę.

– Zdechnij, przebrzydły robaku – wycharczała podobizna dziewczyny. Nagle jej skóra, niczym powłoka, opadła na ziemię. Prawdziwa Aloe stała jak sparaliżowana. W miejscu, gdzie chwilę temu stał jej sobowtór, znajdował się pokraczny stwór.

Kły wystawały mu z pyska i rozrywały wargi. Ślina zwijała się w strąki i opadała na podłogę. Długie, cienkie łapska zakończone były zakrzywionymi pazurami różnej wielkości. Były tak długie, że zahaczały o podłogę. Istota była tak wielka, że wprost nie do pomyślenia, jakim cudem zmieściła się w tak wątłym, dziewczęcym ciele.

Czerwone oczy bez źrenic wpatrywały się w Aloe. Nagle stwór zasyczał i wyskoczył pokracznie przez okno, rozbita szyba posypała się z trzaskiem na podłogę.

Odłamki szkła przeleciały przez pokój. Dziewczyna zasłoniła twarz dłońmi i poczuła, jak okruchy rozrywają jej ubranie. Deszcz i wiatr wdarły się do pomieszczenia. Aloe nie do końca otrząsnęła się z szoku, ale podbiegła do wybitego okna.

Mokre podwórze wyglądało tak, jak zwykle. Nigdzie nie dostrzegła straszydła, które przed chwilą opuściło sierociniec. Czy coś tak wielkiego mogło być zwykłym przywidzeniem?

* * *

Paula siedziała w domu i z uśmiechem wpatrywała się w swoje zdobycze sklepowe.

Po szkole była w centrum handlowym i natknęła się na wiele atrakcyjnych wyprzedaży. Popołudnie spędziła całkiem normalnie i niezwykle przyjemnie.

Po chwili usłyszała stłumiony głos. Wydawało jej się, że matka krzyczy: „Paula!”, podniosła się więc i wyjrzała na korytarz.

– Tak, mamo?! – odkrzyknęła.

Znów wydawało jej się, że słyszy matkę krzyczącą jej imię. Dziewczyna westchnęła i ruszyła na parter wielkiego domu. Gdy doszła do schodów, znów usłyszała, jakby z oddali, że ktoś ją woła. Odwróciła się, ale nic nie dostrzegła. Korytarz był skąpany w półmroku, a na jego przeciwległym końcu, z pokoju Pauli, wylewała się smuga światła. Dziewczyna wzdrygnęła się mimowolnie.

– Mamo?! – krzyknęła, zanim zaczęła schodzić po schodach.

I znów usłyszała naglące: „Paula!”.

Wydało jej się to dziwne. Zaczęła schodzić po schodach. Podskoczyła i o mały włos spadłaby ze stopni, gdy na dworze rozległ się grzmot.

– Paula! Paula, Paula, Paula… Dziewczyna rozejrzała się przestraszona. Zewsząd dobiegało ją naglące nawoływanie.

– Mamo?! Tato?! – krzyknęła przerażona.

Odpowiedziało jej natarczywe „Paula!”. Dziewczyna zakryła uszy rękoma i zbiegła po schodach. Wszędzie słyszała nawoływania, szepty i głosy, wymawiające jej imię.

– Mamo! Tato! – W jej głosie ukryte było błaganie o pomoc.

Dziewczyna biegła ile sił w nogach. Chciała uciec od dziwnych głosów. Nagle otworzyły się jakieś drzwi i została wciągnięta do środka.

– Nie! Nie! Nie! – Paula krzyczała i biła na oślep.

– Kochanie, co się stało!? – zapytała zaniepokojona Stella i zakryła twarz przed pięściami córki.

– Poli, co jest?! – zapytał ojciec.

Dziewczyna zamilkła i spojrzała ze strachem na rodziców.

Podniosła dłoń i dotknęła ich twarzy, jakby chciała się upewnić, że są prawdziwi.

– Skarbie, co jest? – zapytał pan Roberts i pogłaskał ją niepewnie po głowie.

– Ja… ja… słyszałam, jak ktoś mnie woła – wykrztusiła Paula.

– Słyszałaś głosy? – zmarszczyła czoło Stella.

Paula pokiwała przerażona głową. Pan i pani Roberts spojrzeli na siebie ze strachem.

– Nie jestem opętana! I nie kłamię! Słyszałam jak KTOŚ mnie woła! Myślałam, że to ty – wskazała na matkę. – Więc wyszłam z pokoju i zaczęłam cię szukać.

– Nikt cię nie wołał, skarbie – powiedziała ze strachem kobieta.

– Zabrzmi to dziecinnie… ale nie chcę tam wracać – szepnęła Paula.

– Nie będziesz przecież spała z nami! – Pan Roberts złapał się za głowę.

– Mogę spać w tym gabineciku obok waszej sypialni? – zapytała z nadzieją.

– No… skoro chcesz – powiedziała z ociąganiem Stella.

Dziewczyna rozpromieniła się.

– Maks, zabierz ją do pokoju. Weźmie piżamę, czy co tam jeszcze chce – zwróciła się do męża Stella.

Mężczyzna pokiwał głową i wychodząc z kuchni, mrugnął przyjaźnie żonie, dziewczyna z ociąganiem wyszła za nim na korytarz.

* * *

– Śpi? – zapytała Stella, gdy dwie godziny później Maks zjawił się w salonie.

– Tak. Ale długo nie mogła zasnąć. I kazała zostawić sobie włączone światło – westchnął ojciec Pauli i usiadł na kanapie.

– Martwię się o nią. Ona zawsze była… inna, ale to przekracza pewne granice – zamyśliła się pani Roberts.

– Myślisz, że to przez te fobie? – zapytał Maks.

– Myślę, że dzieje się coś dziwnego – odpowiedziała kobieta i zmarszczyła brwi. – Od jakiegoś czasu jej stan się pogarsza. Myślę, że trzeba pomyśleć o jakiejś terapii.

Rozdział IIDruga strona lustra

Ian spał w poprzek łóżka. Na jego piersi siedział czarny kot i wpatrywał się w chłopaka zielonymi oczami. Obecność zwierzęcia w tym pokoju była dziwna i niecodzienna. Kot wpatrywał się w chłopaka rozumnym spojrzeniem.

Nagle Ian zachrapał i obudził się. Zamarł ze zdziwienia, gdy zobaczył na swojej piersi zwierzę. Czuł jego ciężar, słyszał donośne mruczenie, ale wciąż myślał, że śni.

Nagle kot prychnął i zasyczał. Ian poczuł, jak w jego pierś wbijają się pazury. Stworzenie rozdarło mu koszulkę, zeskoczyło z łóżka i  pobiegło w stronę okna. Ian przetarł oczy a gdy je otworzył, zwierzęcia nie było.

* * *

Wysoki, okazały wieżowiec odbijał w swoich szybach kolorowe neony.

Na sto trzynastym piętrze szyby były inne niż w reszcie budynku; zaciemnione, pozwalały widzieć świat tylko z wnętrza budowli. W gabinecie siedział wysoki i szczupły mężczyzna. Miał czarne, lśniące włosy do ramion, niedbale spięte na wysokości karku. Dwa kosmyki kręconych włosów wymknęły się z upięcia i spływały mu w nieładzie na twarz. Był ubrany w czarny garnitur i czarną koszulę. Pod szyją wił mu się ciasno zawiązany, czerwony krawat ze złotą szpilką. Stukał palcami w szklany blat biurka i wpatrywał się w swoje buty ze stalowymi nosami, wypolerowane na wysoki połysk. Czekał, elegancki i wyniosły. Był każdemu doskonale znany, ale nikt tak naprawdę nie potrafił powiedzieć, czym dokładnie się zajmuje. Siedział mimo bardzo późnej pory w swoim gabinecie i oczekiwał gościa. Gabinet, w którym się znajdował, był umeblowany gustownie i był przestronny.

Obok dużego szklanego biurka znajdowała się półka z dokumentami. Na ścianie, obok drzwi wisiał obraz Salvadora Dali Nieustającazagadka. Na biurku Morrisa znajdowały się tylko trzy rzeczy: laptop, aktówka i okulary lustrzanki. Przed biurkiem stał czerwony fotel dla interesanta.

Ledger wiedział, że jego gość już się pojawił, zanim jeszcze usłyszał głos sekretarki. Wstał i założywszy dłonie za plecami, począł wpatrywać się w zamknięte drzwi.

– Była pani umówiona? – rozległ się wyniosły głos Tiny Rourke.

– Też coś?! Dyrektor tylko na mnie czeka! – rozległo się ordynarne prychnięcie.

Morris uśmiechnął się chłodno i uniósł w górę swoje ładnie zarysowane brwi.

– Proszę o nazwisko – powiedziała mniej pewnie Tina.

– Ann Death – warknęła zniecierpliwiona. – Przepuści mnie pani w końcu?!

– Proszę. Pan Ledger najwyraźniej pani oczekuje.

Morris usłyszał stukot szpilek i po chwili otworzyły się drzwi jego gabinetu.

Stanęła w nich młoda, atrakcyjna kobieta, ubrana w połyskującą, bardzo krótką sukienkę w kolorze głębokiej czerwieni.

Włosy miała ciemne, trudno było odgadnąć, jakiego są dokładnie koloru. Morris utkwił swoje czarne oczy w brązowych oczach przybysza.

– Witaj, Anno – jego wargi wykrzywił lekki uśmiech. – Wyglądasz, jak zwykle, oszałamiająco. Rzekłbym nawet, iż zabójczo. – Zbliżył się do kobiety i musnął wargami wierzch jej wyciągniętej dłoni. Gest ten, praktycznie zapomniany, w wielu sytuacjach wywoływał zdziwienie, jednak w Morrisie były pierwiastki prawdziwego mężczyzny starej daty; dżentelmena, który mimo całej swojej otoczki pewnej wrodzonej arogancji i chłodu starał się robić dobre wrażenie. Jednakowoż obserwując, jak składa pocałunek na dłoni Anny, można byłoby stwierdzić, że całe przedstawienie jest niesamowicie przesiąknięte ironią.

– Po raz kolejny powtarzam ci, że masz się tak do mnie nie zwracać. Nienawidzę tego. Nazywam się Ann.

Kobieta usiadła na skraju fotela przy biurku i poczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu paczki cienkich papierosów. W końcu wyciągnęła jednego, w pokoju rozległ się brzdęk zapalniczki i po chwili już zaciągała się dymem. Minęło kilka minut, panowała cisza.

– To do ciebie niepodobne, Morris. Kazać się kobiecie włóczyć o tej porze po nocy.

Death usiadła wygodniej w czerwonym fotelu i założyła nogę na nogę, co sprawiło, że sukienka podwinęła się jeszcze bardziej. Gest nie uszedł uwadze Morrisa, jego oczom ukazały się bardzo jasne uda Anny.

Mężczyzna odwrócił się do niej plecami i wpatrywał się przez chwilę w miasto za oknem. Noc była pogodna, kilka gwiazd migotało na granatowym niebie.

– Gdybyś częściej pojawiała się w dzień, nie musiałbym tracić swojego czasu na czekania aż do zmierzchu – powiedział w końcu Morris i odwrócił się w stronę gościa. Na jego ustach błąkał się chłodny uśmiech.

– Dobra, Morris, uprzejmości na bok. Czego ty właściwie chcesz? – zapytała kobieta i wypuściła z ust kłąb srebrnoszarego dymu.

– Może najpierw powinienem zaproponować ci coś do picia? – zapytał niezwykle uprzejmie, jednakowoż z oczami chytrze zwężonymi i ustami wykrzywionymi w aroganckim uśmiechu. – Brandy?

Anna przewróciła oczami z irytacją.

– Wódki, Morris. Nalej mi wódki.

Mężczyzna przycisnął przycisk na konsoli ukrytej pod biurkiem i obraz Salvadora rozsunął się, ukazując dobrze zaopatrzony barek. Ledger bardzo powoli zaczął nalewać alkohol, dodając lód do swojej whisky, przesadnie starał się hałasować szklankami, by wyprowadzić Ann z równowagi. Kobieta nerwowo stukała palcami w oparcie fotela.

– Widziałaś ten wypadek, który… – zaczął aksamitnym tonem odwrócony do niej plecami Morris, jednak Ann weszła mu w słowo.

– Owszem, widziałam. Nie chcę o tym rozmawiać. I daj mi wreszcie tę cholerną wódkę.

Mężczyzna niemal bezszelestnie zjawił się przy niej i podał jej mały kieliszek. Ann opróżniła go jednym haustem i odstawiła z trzaskiem na szklane biurko. Morris postanowił przynieść całą butelkę.

– Moja droga Ann, oboje doskonale wiemy, że maczałaś w tym palce – mruknął Ledger i znów odwrócił się do niej plecami, wpatrując się w miasto. Spokojnie pociągnął łyk whisky ze szklanki i czekał na reakcję gościa. Kobieta jednak milczała, więc postanowił kontynuować.

– Bardzo mi się to nie podoba. Działasz zbyt szybko i obawiam się, że cały misternie ułożony plan może legnąć w gruzach przez twój cholerny pociąg do trupów.

Ann najwyraźniej się zdenerwowała, gdyż porzuciła przyjazny ton.

– Taka moja praca, Morris. Burdel był zawsze, ale jak nagle zrobił się większy, to od razu musiała być moja wina?

– Po co się wykręcać. Sama wiesz najlepiej, że nie istnieją przypadki.

Mężczyzna odstawił pustą szklankę na stół i usiadł w swoim fotelu.

– Taka moja praca.

– Praca, Ann, musi być wykonywana dokładnie. I należy po sobie sprzątać. Ty zostawiasz za sobą nieustannie niezatartą ścieżkę. Niewiele brakuje, żebyś zaczęła stawiać drogowskazy – odrzekł z dezaprobatą. – Uprzejmie informuję, że jeżeli tym razem znowu nawalisz, to prawdopodobnie cię zabiję. Zrobię to bardzo dokładnie i powoli.

Ann nalała sobie wódki do kieliszka. Dłonie jej lekko drżały, ale nie dała po sobie poznać, że słowa Morrisa zrobiły na niej jakiekolwiek wrażenie.

– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, Morris – rzuciła arogancko.

– Powinnaś się już zbierać – powiedział mężczyzna tonem, który nie znosił sprzeciwu.

Ann prychnęła pogardliwie, wstała i zaczęła poprawiać sukienkę.

– Zadzwonisz?

Ledger tylko pokiwał nieznacznie głową, nie spuszczał kobiety z oka.

– Pa, Morris – powiedziała z wymuszoną uprzejmością i opuściła gabinet. – Niech cię szlag trafi! – dodała, gdy zamknęły się za nią drzwi.

Mężczyzna uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją.