Kowal. Prawdziwa historia - Wojciech Kowalczyk, Krzysztof Stanowski - ebook

Kowal. Prawdziwa historia ebook

Krzysztof Stanowski, Wojciech Kowalczyk

4,2

Opis

Barwna autobiografia jednej z największych legend polskiego futbolu - Wojciecha Kowalczyka - piłkarza Legii i hiszpańskiego Betisu, zawodnika srebrnej jedenastki Janusza Wójcika. Kowalczyk z niespotykaną szczerością przedstawia swoją historię, blaski i cienie polskiego futbolu. Piłka nożna w tej książce jest w sumie pretekstem do pytania: co jest w życiu najważniejsze? - i z pośród kilku odpowiedzi, które daje Kowal futbol wcale nie jest na pierwszym miejscu. Książka mówi tyle o życiu piłkarza, co głośna Futbolowa gorączka Nicka Hornby'ego o życiu kibica.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (53 oceny)
22
21
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Całkiem niezła

Nie zniesmaczyła, nie zaskoczyła - taki średniak, akurat ma ocenę 3 gwiazdek
00

Popularność




„Kowal” po latach

Ta książka obrosła legendą. Dlaczego – to dość trudne do wyjaśnienia. Może była po prostu pierwszą, w której losy piłkarza pokazano całkiem szczerze, bez cukrowania, bez bajeczek o chodzeniu spać o dziesiątej wieczorem i piciu rumianku? Pierwszą, w której sportowiec nie zajmuje się przede wszystkim sportem, ale po prostu żyje, a nawet czerpie z życia garściami? Tu nie ma opisów treningów, chociaż treningi oczywiście też były – ale kto chciałby o nich czytać? Tu jest to wszystko, o czym się tylko szepcze, mówi pokątnie, to wszystko, co do tej pory stanowiło „tajemnicę szatni”, niedostępną dla zwykłego kibica. A może osoba Wojtka Kowalczyka tak zadziałała, bo Wojtek zawsze był postacią charyzmatyczną, nieszablonową, porywającą tłumy. Wiem, bo mnie samego też „porwał”. Miałem jedenaście lat, poszedłem na pierwszy mecz w życiu i wróciłem z niego z wbitym do głowy hasłem, że Wojtek Kowalczyk to jest gość!

A było tak... Legia grała z Górnikiem Zabrze, mistrzem nie była wtedy od ponad dwudziestu lat i dosłownie za momencik miała wreszcie nim zostać. Na trybunach ścisk, jakiego świadkiem nie byłem już nigdy później. Ludzie wspinający się na pobliskie drzewa, na jupitery; gdyby otworzyć wejście na dach trybuny krytej, to śmiałków byłyby pewnie tysiące i niechybnie cała konstrukcja by się zawaliła. Dwie godziny przed spotkaniem nie było już gdzie wcisnąć szpilki. I wtedy... Wtedy wyszli. Cała drużyna pojawiła się na murawie. Ubrani jeszcze nie w stroje piłkarskie, ale po „cywilnemu”. Na moment rozległo się bardzo głośne „Legia Warszawa”, a potem tłum zaskandował: „Wojtek Kowalczyk!!!”. On uniósł rękę, pozdrowił, dla mnie – młodego gnojka – te pozdrowienia znaczyły bardzo wiele. Nie wiedziałem, kim w ogóle ów facet jest, dlaczego wszyscy wykrzykują jego imię i nazwisko, ale zakodowało mi się w głowie: musi być szczególny. Moim zdaniem od tamtej pory Warszawa już nigdy nie miała wielkiego idola. Kowalczyk był ostatnim.

Minęło blisko dwadzieścia lat, siedzimy... u mnie na balkonie. Życie potrafi pisać niespodziewane scenariusze. Ludzie, których ja sam bądź też moi rodzice oglądali tylko w telewizji, stali się moimi znajomymi, kolegami, czasami przyjaciółmi. I mój własny idol – ten pierwszy piłkarski, bo miałem jeszcze muzycznych, np. Axela Rose’a z Guns’n’Roses, ale on na mój balkon jakoś nie trafił – siedzi ze mną, a ja mu opowiadam historię sprzed lat. Opowiadam, jak pomachał i że ja to pamiętam. Opowiadam, jak biegłem do kiosku, by sprawdzić, czy Wojtek strzelił gola w debiucie w lidze hiszpańskiej. Stałem na przystanku autobusowym, wertowałem gazetę, aż doszedłem do odpowiedniej strony – jest, strzelił! On się tylko uśmiecha. Pytam, jakie to uczucie być aż tak popularnym, bo „Kowal” – wtedy jako medalista olimpijski – to był taki Adam Małysz. Chcę się dowiedzieć, czy na dłuższą metę to fajne, czy jednak przede wszystkim uciążliwe. Czy ktoś, kto tego zasmakował, tęskni za tym już zawsze, czy też dzisiejszy święty spokój odbiera jako zbawienie. Rozmawiamy tak o sławie, a Wojtek mówi cicho: Ale wtedy ja chciałem tylko zaimponować Ewie...

Wszystkim się wydaje, że „Kowala” znają, a tak naprawdę zna go mało kto. Drążę dalej temat popularności, może dlatego, że jest już środek nocy i o wszystkim innym zdążyliśmy porozmawiać, a o tym nie. Wojtek zaczyna tę samą śpiewkę:

– Wiesz, bo to było tak, że Ewa wtedy wyjechała do Szwecji...

– Ale ja nie pytam o Ewę, Wojtek! Pytam o popularność. W Warszawie byłeś królem.

– No ale ja pamiętam tylko to, że próbowałem skontaktować się z Ewą. Zupełnie nie zawracałem sobie głowy innymi rzeczami.

Gdzieś więc były te słynne imprezy, gdzieś był futbol, sukcesy, koledzy z blokowiska, ale na pierwszym miejscu – miłość. Kto by pomyślał, prawda? Wiele osób mówi, że „Kowal” jest taki, owaki, że w głowie mu tylko zabawa, nie brakuje takich, co twierdzą, że to zwykły wykolejeniec, ale przekonałem się, że najwięcej do powiedzenia na jego temat mają ci, którzy nie zamienili z nim słowa. Ci, którzy widują go jedynie w telewizji. Z Ewą Wojtek ciągle stanowią świetną parę, mają dorosłą już córkę, wiodą normalne życie. A ileż żon zmienili ci niby spokojni piłkarze, ci tacy „ą-ę”, ci, którzy kreowali się na świętoszków?

No właśnie – kto zna „Kowala”? Prawie nikt. Ja też chyba nie znam. Napisaliśmy razem książkę, setki innych tekstów, przegadaliśmy godziny, dni albo i tygodnie, ale nie odważę się powiedzieć, że Wojtka tak naprawdę znam. Wiem, że jest wyjątkowo nieobowiązkowy, że niezdyscyplinowany był zawsze i to mu pozostało, że lubi zapadać się pod ziemię (wtedy trzeba dzwonić do Ewy), wiem też, że ma dobre serce. Kiedy ta książka wychodziła po raz pierwszy, na łamach „Przeglądu Sportowego” pojawiały się wywiady z osobami, które Kowalczyka znały. Spodobała mi się kwestia wygłoszona przez Władysława Stachurskiego – trenera, u którego Wojtek zaczynał grać w Legii. Uważam, że to krótka, ale błyskotliwa i trafna charakterystyka. Cytuję z pamięci: „Wojtek to taki człowiek, że gdyby jechało się z nim samochodem i potrąciło zająca, to wyszedłby pierwszy i zapłakał, by po dwóch minutach otrzeć łzy i wesoło stwierdzić, że to czas przyrządzić niezły pasztet”.

Kiedyś to był niepokorny chłopak. Dziś to pan w średnim wieku, z unormowanym życiem rodzinnym. Lubi gotować i... sprzątać. Kiedy w 2008 roku ekipa Polsatu pojechała do Austrii na finały mistrzostw Europy w piłce nożnej, dzień w dzień odbywało się tam wielkie grillowanie. Nieważne, o której biesiada się kończyła, i tak rano wszystko było już... pozmywane. Dla wielu osób był to szok. Zaraz, zaraz, Wojtek pozmywał, kiedy spaliśmy? Ten Wojtek?

Ano ten.

Jak zaznaczałem – nikt go do końca nie zna, poza Ewą. Jego wizerunek medialny znacznie odbiega od rzeczywistości. Ludzie wiedzą swoje. Wiadomo – najmądrzejsi.

Ciekaw jestem, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby nie książka, którą właśnie trzymacie w rękach. Mam na ten temat swoją teorię i wydaje mi się, że z tą teorią zgadza się sam Wojtek. Nigdy mi tego nie powiedział wprost, ale kilka razy znacząco zasugerował. Swego czasu na własne życzenie odciął się on od reszty świata, największą rozrywką były dla niego wyjazdy na grzyby (ma nawet „Kowal” swoich informatorów – jakieś starsze gospodynie albo rolników – rozsianych po kraju, którzy dają mu cynk, gdzie akurat pojawiły się prawdziwki), można nawet stwierdzić, że przepadł wtedy jak kamień w wodę. Przez chwilę może to być fajne, ale nuda potrafi zeżreć każdego. Dzięki książce Kowalczyk znowu stał się osobistością piłkarską, ekspertem, człowiekiem regularnie zapraszanym do telewizji, współautorem popularnego futbolowego programu. Jest tym, kim jest – czyli panem z telewizji – właśnie dlatego, że w odpowiednim czasie zabłysnął autobiografią, jakiej wcześniej na rynku nie było. Okazało się, że można mieć swoje zdanie na przeróżne tematy i można je głośno wyrażać. Nawet jeśli boli.

W innej popularnej autobiografii, książce Andrzeja Iwana „Spalony” jest taki fragment: „Wszyscy kochają piłkarzy, ale to miłość ulotna. Kto pamięta o nich po latach? A przecież oni są gdzieś obok. Czasami wrzucicie żebrakowi dwa złote do kapelusza i kto wie – może to był właśnie człowiek, którego nazwisko przed laty skandowaliście. Strzelał wspaniałe gole, ale nic innego w życiu robić nie potrafił. Gdy piłkarz po raz ostatni zda sprzęt do magazynu, zostaje sam. Smuga pozostawiona na niebie rozpływa się tym dłużej, im bogatsza była to kariera, ale w końcu bezpowrotnie znika”.

Moim zdaniem Wojtek ma taki charakter, że sam robiłby bardzo wiele, by smuga po nim zniknęła jak najszybciej. Książką wywołał jednak tak duże zamieszanie, że nagle znalazła go zupełnie inna praca – praca w telewizji. On jej nie szukał, to ona przyszła i za nogi wyciągnęła go z wyra. Niech nikt nie zrozumie mnie źle, nie chcę tu kreślić scenariuszy, że oto bez telewizji „Kowalowi” żyłoby się źle. Po prostu – żyłoby się zupełnie inaczej, w innym rytmie, zapewne w jakimś zapomnieniu, tak jak w zapomnieniu żyją niemal wszyscy byli reprezentanci kraju, którzy nie mają takich celebryckich stanowisk. Dzięki autobiografii Wojtek przedłużył swoją karierę o długie lata, ta kariera trwa dalej i końca nie widać. Odnalazł się w nowych realiach idealnie. Trenerem nigdy nie chciał być, nawet w roli szkoleniowca dzieciaków się nie widział. Żadna codzienna robota go nie interesowała. Szef nad głową – nie do zaakceptowania. Pełna dyspozycyjność – niemożliwa. Ale skoro można dwa razy w tygodniu pójść do telewizji i pogadać o piłce... Idealnie! On i tak najchętniej ciągle by gadał o piłce.

Niech to będzie przykład dla innych zawodników: piszcie książki. Rynek polskich książek piłkarskich wciąż jest bardzo ubogi, w porównaniu z angielskim czy niemieckim – po prostu śmiesznie mały. Sportowcy często sądzą, że autobiografia może im zaszkodzić, ale to nieprawda: zazwyczaj może tylko pomóc. Piszcie książki, byle szczere i prawdziwe, bo czytelnik z miejsca wyczuje kit. Piszcie książki takie, po które sami będziecie mogli sięgnąć za trzydzieści lat, by przypomnieć sobie kumpli z młodości. Piszcie, niczego nie udawajcie, raz się żyje! Zarobicie pieniądze, ale też będziecie mieli z tego mnóstwo frajdy. Najlepszą z możliwych pamiątek. Sam miałem zaszczyt spisać wspomnienia dwóch zawodników – Kowalczyka oraz Iwana – i wiem, że żaden z nich tego nie żałuje.

Kiedyś zapytałem Wojtka:

– A dlaczego chcesz tę książkę napisać?

Odparł:

– Ponieważ na starość będę miał już gorszą pamięć. Wtedy wezmę książkę z półki, przypomnę sobie dawne historie i będę się śmiał i śmiał.

Cieszę się więc z tej książki, bo widzę w niej same plusy. Wojtkowi pomogła w życiu, mnie oczywiście też, bo kiedy ją pisałem, byłem tylko początkującym dziennikarzem bez wyrobionego nazwiska. Czytelnicy też nie są chyba zawiedzeni – przyjęli ją z uznaniem, wiele osób mówi, że kolejne strony pochłania się szybko i z uśmiechem. O to przecież chodzi! Od premiery minęło ponad dziesięć lat, nakład 25 000 egzemplarzy wyczerpał się dawno, dawno temu, książka osiągała horrendalne ceny na internetowych aukcjach, więc trzeba było raz jeszcze rzucić ten tekst na rynek. Zwłaszcza, że dziesięć lat w futbolu to wieczność. Przecież okazja do przeczytania tej książki ominęła bardzo wielu kibiców pamiętających Kowalczyka z boiska, a cóż powiedzieć o tych, którzy dziś mają piętnaście czy osiemnaście lat? Zetkną się z „Kowalem” po raz pierwszy. Znają go jako łysawego gościa z TV, kilka jego bramek mogli obejrzeć w Internecie.

Zastanawialiśmy się, czy coś w tej książce zmieniać, czy ją uaktualnić, czy dopisywać nowe rozdziały, czy mamić kogoś „Kowalem 2”, co byłoby skokiem na kasę. Uznaliśmy, że nie miałoby to żadnego sensu. Wszystko, co najciekawsze, zapisane zostało dziesięć lat temu, książka miała swoją strukturę, logiczny początek i dobre – tak mi się zdaje – zakończenie. Nie chcieliśmy tego zaburzać tylko po to, by ewentualnie naciągnąć na zakup tych, którzy już i tak tę pozycję gdzieś na półce mają. Dalsze losy Wojtka – te, których książka nie zawiera – nie są aż tak interesujące, by przelewać je na papier. Wystarczy to, co już jest – autobiografia piłkarza.

Przed wami kilkaset stron opowieści o szalonych latach dziewięćdziesiątych. Książka ma tytuł „Kowal – prawdziwa historia”, bo wymyśliłem sobie kiedyś, że to będzie nie tylko historia jednego zawodnika, ale też prawdziwa historia naszego futbolu, pokazująca ludzi takimi, jakimi byli naprawdę. Dupków jako dupków. Wariatów jako wariatów. I tak dalej. Miało być prawdziwie, chociaż jest to oczywiście prawda Kowalczyka; ktoś inny pewne sytuacje mógłby postrzegać zupełnie inaczej, niektóre postaci dla jednego człowieka mogą być kryształowe, dla innego – obrzydliwe. To jest więc prawda „Kowala” i nikogo więcej.

Przypominają mi się dwie sceny. Trybuny w Sztokholmie, reprezentacja Polski będzie za chwilę grała ze Szwecją. Antoni Piechniczek, legendarny trener kadry, którego jednak Wojtek w swojej książce nie oszczędził, niemal napadł na mnie:

– Jak pan mógł o mnie napisać takie rzeczy?!

Odpowiedziałem:

– Przecież to nie ja napisałem, to Kowalczyk.

– Nie, nie! – odburknął Piechniczek. – To pan jest za to odpowiedzialny!

Nonsens, jeden wielki nonsens, bo ja co prawda starałem się tę książkę spisać barwnie, ale wpływu na opowiedziane historie, na warstwę merytoryczną, po prostu nie miałem żadnego. Ja jestem maszyną do pisania. Przyjmuję notatki głosowe i zamieniam w zapisane kartki. Gdyby Kowalczyk podyktował mi rozdział o tym, że nie ma na świecie lepszego trenera niż Antoni Piechniczek, to taki rozdział oczywiście by powstał i sprawiłby mi taką samą satysfakcję jak ten, że „Piechnik” do niczego się nie nadaje. Piechniczek tego nie rozumiał i zamiast obrazić się na Kowalczyka, obraził się na mnie. Zapewne do głowy mu nie przyszło, że jakikolwiek piłkarz mógłby postrzegać go aż tak negatywnie.

Innym razem Legia gra z Lechem, w poznańskim klubie jeden z pierwszych meczów (a może w ogóle pierwszy?) rozgrywał Piotrek Świerczewski. Nie pamiętam już, co dokładnie o nim Wojtek napisał, a raczej – co podyktował. Znajdziecie to na następnych stronach. Na pewno jednak nie wystawił mu laurki, nie piał z zachwytu nad umiejętnościami piłkarskimi kolegi z reprezentacji Polski. Trwa więc wspomniany mecz, ja siedzę na trybunie prasowej, dzwoni Wojtek:

– Ty patrzysz, jak Świerczewski gra? Przecież on jest tak drewniany, że to aż niemożliwe!

I zaczyna się cała seria szyderstw.

Godzinę później z szatni wychodzi Świerczewski i z miejsca na mnie naskakuje:

– Co ty żeś napisał w tej książce? Że ja grać nie umiem!

– To tylko słowa Wojtka – mówię.

– On by nigdy tak o mnie nie powiedział – stwierdza z przekonaniem „Świr”, a ja się w duchu śmieję, bo nie dość, że powiedział, to jeszcze dopiero co drugie tyle dorzucił przez telefon. Kowalczyk ma specyficzną naturę – potrafi całkowicie rozdzielić sferę prywatną od zawodowej, potrafi stwierdzić, że jego najlepszy kumpel w ogóle nie umie grać, jest w stanie publicznie wyśmiać nawet rodzonego brata, co nie znaczy, że go nie kocha, znaczy tylko, że go nie podziwia jako piłkarza (brat zresztą kariery nie zrobił i już nie zrobi). Niekiedy zawodnicy tego nie rozumieją. Wychodzą z założenia: „Jeśli się lubimy, to także się podziwiamy, albo publicznie udajemy, że się podziwiamy”.

Za treści z tej książki czasami obrywało się więc mnie, chociaż niczego nie koloryzowałem. Wojtka nie trzeba koloryzować, sam w sobie jest odpowiednio barwny. Opowiada o świecie widzianym swoimi i tylko swoimi oczami. A że jest stanowczy i ostry w poglądach – czy ktoś z nas, mając trzydzieści lat, nie jest? Różnica taka, że on zawsze walił między oczy, niczego nie pozostawiając niedomówieniom.

Po latach pewne rzeczy napisałbym inaczej, a przede wszystkim – sam „Kowal” inaczej by je „podyktował”. Zgaduję, że jego pogląd na niektóre zdarzenia i na niektóre osoby mógł się zmienić, taka kolej losu. Celowo jednak nie chcieliśmy ingerować w pierwotną zawartość książki, bo takie grzebanie w niej mogłoby się tylko źle skończyć. Niech to będzie zapis świata oczami „tamtego”, młodszego o dziesięć lat, Kowalczyka. „Kowal – prawdziwa historia” to zresztą klasyk literatury sportowej, którego wywracać do góry nogami nie wypada. Kiedyś postawiliśmy ostatnią kropkę i niech tak już zostanie.

Ciekaw jestem, jak tę książkę odbierze nowe pokolenie kibiców – te wszystkie młode osoby, dla których Kowalczyk to nikt szczególny – ot, przebrzmiała gwiazda, której osiągnięcia można podać w wątpliwość. Dla mnie, dla moich kolegów i znajomych, „Kowal” był zjawiskiem, był facetem, za którym skoczyłoby się w ogień. Był piłkarzem o niesamowitej skali talentu, który z tym talentem zrobił to, na co miał ochotę (jak to on). Był człowiekiem o niespotykanej wręcz charyzmie. Widzę jednak, jak czasami młodsi fani się na niego denerwują: że robi z siebie nie wiadomo kogo, a wcale taki dobry nie był (zaświadczam, że był); że przepił talent (a może nigdy nie traktował piłki szczególnie poważnie?); że krytykuje dzisiejszych zawodników, a nie powinien (czemu nie?). Interesuje mnie, jak odbiorą książkę te wszystkie osoby, dla których Wojciech Kowalczyk to po prostu obcy człowiek, którego nie darzą jakąkolwiek szczególną sympatią. Innymi słowy – czy legendarna autobiografia „Kowal – prawdziwa historia” obroni się, gdy zostanie odarta z sentymentu.

To wydanie ma nową okładkę, bardziej przystającą do dzisiejszych realiów oraz nawiązującą do innej książki, wspomnianego „Spalonego”. Patrzy z niej uśmiechnięty Wojtek, bo książka, chociaż ma pewne punkty styczne ze „Spalonym”, to jednak jest zdecydowanie bardziej pogodna. Patrzy na was Wojtek rezolutny, z figlem w oczach. Już bez dawnych wąsów, już bez bujnej czupryny, ale ciągle ten sam. Mam nadzieję, że te dwie okładki – „Spalony” i „Kowal” – będą początkiem jakiejś większej serii i że jeśli zobaczycie w księgarni okładkę zrobioną w tym właśnie stylu, uznacie to za znak jakości. Pomyślicie: „To musi być kolejna dobra książka o piłce”. Niekoniecznie mojego (współ) autorstwa, ale po prostu dobra książka, którą warto nabyć.

Zapraszam do lektury. Jeśli na koniec powiecie: „Szkoda, że taka krótka”, to znaczy, że się udało – że książka jest ponadczasowa, niczego nie straciła ze swojej wartości i niezmiennie wciąga.

Krzysztof Stanowski

***

Każdy ma w życiu dzień, który wszystko zmienia. Ja też taki miałem, nawet pamiętam datę – 20 marca 1991 roku. Przyjechał chłoptaś na europejskie salony, w koszulce z zaklejoną reklamą, i zapakował dwie bramki. I to komu! Sampdoria była wtedy jeśli nie najlepszą, to jedną z najlepszych drużyn świata – zdobywca PZP, przyszły mistrz Włoch. Nikt nam, legionistom przegrywającym nawet w polskiej lidze, nie dawał szans na awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Gdy działacze usłyszeli, że chcemy negocjować premie za przejście Sampdorii, kpili z nas pod nosem.

– Ile chcecie? – zapytali. Gdybyśmy krzyknęli, że po milionie dolarów byłoby w porządku, to by podpisali. Rzuciliśmy sumę równie abstrakcyjną.

– Jeśli awansujemy, chcemy po dziesięć tysięcy dolarów na głowę – odpowiedział wówczas Krzysiek Budka, kapitan zespołu.

– OK – padła odpowiedź. OK, po prostu zwykłe OK. Jak gdyby nigdy nic – zgoda. OK. No, kochani, tu was mamy! Już wtedy czułem, że ta kasa będzie moja. A działacze myśleli: „No, ogórki, spinajcie się śmiało. Macie takie szanse na wygranie z Sampdorią jak Kowal na tytuł profesora!”.

Ja nie mam szans na tytuł profesora.

 pierwszym meczu miałem nie grać, ale Andrzej Łatka doznał kontuzji. Wszedłem za niego, w rewanżu też wystąpiłem, już od pierwszej minuty. Nikt w zespole nie miał pretensji, że gram, bo byłem... lubiany – taki chłopak od wszystkiego, co potrafi każdą rzecz zorganizować, a i na piwo pójdzie po treningu. Lubiliśmy się wtedy spotykać, w dużej grupie. Patronat nade mną objął Darek Czykier.

Gdy przyszło już wyjść na boisko w Genui, nie miałem żadnej tremy. Nigdy przed meczami się nikogo nie bałem. Nawet trener Stachurski po latach powiedział, że traktowałem każdy mecz jak zawody szkolne i walkę 7a z 7b. Wprawdzie nigdy do siódmej klasy nie doszedłem, ale... to trafne spostrzeżenie. Tu, w Genui, może tylko była we mnie pewna rezerwa, bo rywali wcześniej oglądało się w kolorowych pismach. No i ten stadion, to było to – świetne miejsce, aby przedstawić się ludziom.

– Dzień dobry, nazywam się... – powiedziałem w 19 minucie meczu, gdy minąłem trzech Włochów i nie dałem szans Pagliuce na interwencję. – ...Wojciech Kowalczyk – dokończyłem zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy „ukłułem” ponownie. Ileż razy w następnych latach słuchałem – za każdym razem, kiedy zaczynał się magazyn „Gol” – w telewizji wywołującego przyjemny dreszczyk komentarza: „Idzie środkiem Kowalczyk, ale tam dośrodkowanie do Cyzia. Jest Kowalczyk! Goooool!”.

Jak mógłbym nie pamiętać tej akcji, skoro chcąc nie chcąc (chcąc!), musiałem ją oglądać przez wiele następnych lat. Poszło dośrodkowanie z prawej strony, od Leszka Pisza. Nie wiem, czy ta piłka była adresowana do mnie. W każdym razie... przyjąłem ją ręką. To znaczy bardziej ona mnie trafiła, bo nie wykonałem żadnego ruchu. Sędzia nie zareagował, a ja miałem przed sobą tylko bramkę i bramkarza. Nie miałem wątpliwości, że będzie gol. Głupio by to wyglądało, gdybym zaczął cieszyć się przed strzałem, ale w zasadzie mogłem – mając tyle miejsca, wiedziałem, że trafię. Tak! Wojciech Kowalczyk tego dnia przestał być anonimowym młokosem z rzadkim wąsem.

„Rany Boskie, przecież to wszyscy oglądają! Tata, mama, koledzy z osiedla!” – pomyślałem po minucie. 20 marca to moje piłkarskie urodziny. Dwa gole na boisku jednego z najlepszych klubów świata. Dwa gole dzieciaka promujące Legię do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. O kasie się w takich momentach nie myśli, choć miałem dziesiąć tysięcy dolców – pieniądze wtedy niewyobrażalne dla ludzi w moim wieku – w kieszeni.

Wiadomo, jaka była końcówka tego meczu – emocji starczyłoby na cały sezon. Po golu Sampdorii na 2:2 (pierwszy mecz wygraliśmy 1:0) czerwona kartka dla bramkarza Maćka Szczęsnego – nikt nie miał do niego pretensji, bo i tak wybronił nam mecz – i obrońca Marek Jóźwiak pierwszy raz w życiu między słupkami. Beret był z siebie strasznie dumny, nawet złapał jedną piłkę.

– Jestem jedynym bramkarzem, który nie dał się pokonać w europejskich pucharach! – chwalił się.

Ja się chwalić nie musiałem. Wszyscy widzieli. To był wspaniały dzień, choć pamiętam z niego także... ból. Zostałem z nim sam, w pokoju, w miejscowości Rapallo (tej właśnie znanej z lekcji historii), gdzie byliśmy zakwaterowani. Nawet nie poszedłem na kolację, bo z powodu kontuzji musiałem leżeć. Miałem kompletnie rozwaloną nogę. Inni się bawili, choć podobno niezbyt hucznie, a ja wymiotowałem z wysiłku. W pewnym momencie ktoś zapukał:

– Kto tam?

– Ty, młody, otwieraj, bo sobie tę kasę weźmiemy!

Przyniesiono mi pięćset dolarów dodatkowej premii od Andrzeja Grajewskiego. Jedyny raz w życiu dostałem kasę od razu po meczu. Miałem dziesięć tysięcy pięćset dolarów. Nieźle, jak na chłopaka, który dopiero przedstawił się publiczności. Jakiś czas później do Warszawy przyleciał Roman Kosecki, który zimą odszedł do Galatasaray, aby pożegnać się z zespołem (wszystkim podarował po złotym łańcuszku) i kibicami. Pojechaliśmy do klubu „Remont”. Kosa ze sceny oświadczył, wskazując na mnie:

– Oto mój następca. – Wyszedłem na scenę i pomyślałem: „Zobaczycie, to dopiero początek!”.

Tak, to dopiero początek. Miałem barwną karierę i jeszcze barwniejsze życie. Śmiało mógłbym napisać, że wszędzie byłem i wszystko widziałem. I nie żałuję niczego. Miałem kiedyś marzenie – zdobyć medal olimpijski i napisać autobiografię. Marzyłem o sukcesach i sławie, jak każdy. Myślałem sobie, jak wspaniale byłoby, będąc starym człowiekiem, siedząc przy kominku i bawiąc się z wnukiem, sięgnąć na półkę po książkę i przypomnieć sobie lata młodości, dokładnie, ze szczegółami, opisane tak, jak wyglądały naprawdę. Ta książka jest podsumowaniem wspaniałych lat. Opisałem w niej szczerze wszystko to, co czuję, bądź czułem. Nie każdemu się to spodobało, niektórzy się obrazili. Trudno. Może to ja nie mam racji, może pewne rzeczy mi się tylko przyśniły. Starałem się jednak odtworzyć swoją historię – prawdziwą historię także polskiej piłki – tak jak ją przez kolejne lata widziałem i zapamiętałem. Kiedy wspominałem wydarzenia sprzed wielu, wielu lat, starałem się wczuć w młodego, butnego Kowala – co on wtedy myślał, co mówił? Nie każdy to zrozumiał.

Nie wszystko w tej książce napisałem. Przede wszystkim nie cierpię nudy. Kiedy czytam nudny wywiad, tracę sympatię do osoby, która go udzieliła. Nie chciałem napisać nudnej książki. Dlatego nie zawsze znalazłem w niej miejsca na opis żmudnej codzienności, litrów potu wylewanych przez sportowca na każdym treningu, setek godzin spędzonych na kopaniu piłki, uczeniu się gry w deszczu czy w śniegu. Nie pamiętam już nudnych rozmów o futbolu i nie rajcują mnie zdania w stylu: „Piłka jest okrągła, a bramki są dwie”. Ja, wbrew temu, co wielu mi zarzuca, to wszystko robiłem – trenowałem, biegałem i rozmawiałem o piłce. Zdecydowałem się jednak opisać to, co moim zdaniem było najciekawsze, wymykające się banałowi i grzecznym, wypolerowanym i wychuchanym wypowiedziom wiecznie przestraszonych kolegów z boiska. Chciałem pokazać coś, czego nie widać na co dzień. Coś innego.

Zaczęło się w Genui. Tam się urodziłem dla piłki. Skończyło... Nie, jeszcze się nie skończyło.

ROZDZIAŁ I

Moje dorastanie

Idę ulicą, chłopaki z osiedla patrzą się na mnie trochę inaczej niż zwykle. Nie wiem, czy to nie za duże słowo, ale może są dumni. Już wcześniej na Bródnie byłem popularny. Ludzie cieszyli się, że gość z ich bloku – a blok jest spory – gra w piłkę, w dodatku w Legii. I do tego kręci Włochami, jak kolegami z podwórka! Z moim przyjściem do Legii było tak, że w zasadzie już miałem przygotowane wszystko z Polonią – na swoje usprawiedliwienie muszę dodać, że był to wtedy klub zupełnie dzielnicowy, coś w stylu Okęcia albo Hutnika, bez pierwszoligowych perspektyw. Grałbym na Konwiktorskiej, choć kibicowałem Legii. No, ale skoro zgłosiła się Legia, to decyzja mogła być tylko jedna – idę! Zawsze byłem kibicem tego klubu. Chodziłem na mecze, jeszcze kiedy mieszkałem na Woli, gdy nie miałem jedenastu lat. Tata razem z kolegami szedł na stadion, to i ja się gdzieś tam pałętałem. A potem to już były wycieczki z Bródna, wesołym autobusem. Takim wesołym, w którym często się coś psuje, coś wypada. Ja też nim jeździłem, też czasami coś psułem.

Gdy zgłosił się pan Janusz Olędzki, menedżer klubu z Łazienkowskiej, to już wiedziałem, że w Legii będę grał. Wprawdzie czekał mnie jeszcze decydujący test – mecz sparingowy sprawdzanych zawodników kontra Legia – ale wiedziałem, że go zdam celująco. Nawet opiłem ten sukces! Dzień przed meczem zorganizowaliśmy z dwoma kolegami małą imprezkę i... wznieśliśmy toast za moją grę na Łazienkowskiej. No to skoro już przyjąłem gratulacje, to jak mogłem dać plamę? Nie mogłem! Nie dałem! Byłem w Legii!

Całe moje dzieciństwo to jedno wielkie dążenie do gry na Łazienkowskiej. Szybko wyszło na jaw, że skończyłem tylko sześć klas szkoły podstawowej. To fakt. Szkoła... komplikowała mi plany treningowe. Czasami tylko wpadałem na WF i pomagałem chłopakom wygrać ważny mecz.

„Kowalczyk!” – wywoływała nauczycielka. „Nie ma!” – odpowiadała klasa. To było tak oczywiste, jak piątka z WF. W końcu już przestali czytać moje nazwisko, a ja... raz na jakiś czas wpadałem. „On jest!” – poprawiała nauczycielkę klasa, gdy o mnie zapominano. Byłem lubiany, choć nietypowy. Nikt jednak nie miał ze mną problemów. Tyle tylko, że mnie nie było. Wiadomo – rano ciekawe filmy w kinie, później treningi. Zawsze byłem najlepszy, wygrywałem wszystkie turnieje i wiedziałem, że będę piłkarzem (szkoła też miała ze mnie pożytek, bo zdobyłem dla niej mistrzostwo Warszawy). Gorąco miałem tylko raz w miesiącu, gdy były wywiadówki. Zdarzało się oberwać sznurem od żelazka. No bo rodzicie myśleli, że ja się normalnie uczę.

„Idę do szkoły!” – krzyczałem na odchodnym, każdego ranka, zarzucając plecak. „Powodzenia!” – żegnano mnie.

Raz była nawet taka sytuacja, że na trzy dni uciekłem z domu. Pojechałem do... rodziny.

– Cześć, rodzice mnie przysłali na trzy dni – powiedziałem.

A chodziło o to, że po wywiadówce miałbym areszt domowy. Tymczasem moja drużyna rozgrywała ważny mecz. No i rodzice znaleźli mnie dopiero na murawie. Musiałem być piłkarzem.

– Szkoła mi chleba nie da, tylko piłka! – powtarzałem.

– Przecież w piłce kasa jest za granicą – mówili mi koledzy.

– No właśnie! – odpowiadałem.

***

Moje Bródno to przyjaźnie na całe życie, osiedlowe walki, gra w kapsle, piłkę i tenisa. Niczego nie żałuję. Że nie zostałem magistrem? Znam magistrów, których za mądrych nie uważam. Sam nigdy głąbem nie byłem. Z polskiego, matematyki czy geografii byłem jednym z najlepszych w klasie. Potem tylko do tej nauki zniechęciła mnie historia, chemia i fizyka.

Chodziłem w życiu do czterech szkół. Pierwsza – na Woli. Tam jeszcze wszystko było w porządku, jednak gdy byłem w czwartej klasie, rodzice postanowili przeprowadzić się na powstające właśnie po drugiej stronie Wisły Bródno. Tam już uczyłem się w trzech szkołach. Z pierwszej do drugiej zabrał mnie trener Tadeusz Szczepkowski, który chciał mnie mieć w klasie, którą uczył wychowania fizycznego. Zbierał najzdolniejszych chłopaków z Poloneza Warszawa i robił taką klasę mini piłkarską. Później znów zmieniłem szkołę, bo musiałem uczyć się w swoim rejonie. Czyli – z żadnej mnie nie wyrzucono. Nie byłem złym uczniem. To znaczy nie byłem złym, kiedy... byłem w szkole.

Czasami zdarzało mi się, że przez cały tydzień nie opuściłem ani jednej lekcji. Jednak bardzo rzadko. Zazwyczaj mogłem nie iść na pięć lekcji, a na szóstą przychodziłem, bo to był WF. Interesowała mnie piłka, a nie książki. Chociaż kiedy już wpadałem na lekcję, to byłem aktywnym uczniem, odpowiadałem na pytania nauczycieli.

Bywało, że dostało się porządne lanie od ojca, ale to nie mogło mnie przekonać do nauki, a odciągnąć od piłki. Dwa razy nie zdałem do następnej klasy dlatego, że nawet nie brano mnie pod uwagę, bo nie kwalifikowałem się do oceny – miałem ponad pięćdziesiąt procent nieobecności. Kiedyś przydzielono mi kuratora, ale go nie spotkałem, bo jak przyjechał do domu, to mnie nie zastał. A najszczęśliwszym dniem w moim młodzieńczym życiu było, kiedy dostałem pismo, że... nie muszę się więcej uczyć.

Wtedy po sześciu klasach można było brać udział w przysposobieniu do zawodu. Matka szukała mi jakiejś szkoły, ale ja z góry wiedziałem, że skoro nie ma piłkarskiej, to na żadną inną nie będę tracił czasu. Bo ja przecież będę piłkarzem! Strzelałem w każdym meczu po cztery czy pięć goli, grając zawsze ze starszymi. Szedłem za swoim instynktem. Ojciec też widział, że będę dobrym piłkarzem – chodził na moje mecze.

Rodzice dali mi spokój z nauką, kiedy już zobaczyli, że nic mnie nie przekona, a zacząłem pracować i coś tam – mało, bo ile można dostać za targanie paczek – przynosiłem do domu. Gdy miałem osiemnaście lat, oświadczyłem im, że będę zarabiał poważne pieniądze na piłce i już pół roku później się to sprawdziło.

Rodzice mieli powody do zmartwień, gdy czasem na mnie patrzyli, ale ogólnie byli szczęśliwi. Mieli prace, bardzo dobre. Mój ojciec, Andrzej, był elektrykiem. Pracował w Wedlu i w zakładach mięsnych – a więc albo było słodko, albo przynajmniej nie narzekano na brak mięsa. Matka, Barbara, pracowała w Polskich Nagraniach, to i płyty były. Nie żyliśmy bogato, ale niczego nie brakowało. Mieszkanie na Bródnie miało (ma) sześćdziesiąt metrów kwadratowych, trzy pokoje.

Mam dwójkę rodzeństwa. Siostra Agnieszka jest półtora roku młodsza. Czasami mnie denerwowała, bo nie chciała mnie kryć, gdy poszedłem na wagary. Niestety, była w tej samej szkole, a nie zawsze potrafiła zachować dyskrecję. Pękała, bo za kłamstwo mogłaby dostać większe baty niż ja. Jednak pomagaliśmy sobie i cały czas pomagamy. Teraz ma dwóch synów, w domu dominuje futbol.

Z kolej mój brat jest... piętnaście lat młodszy ode mnie. Rodzice zrobili mi niespodziankę. Też gra w piłkę i jest naprawdę dobry. Kto wie, może zrobi karierę większą ode mnie? Czasami czułem się jak jego ojciec, bo dużo czasu spędzałem... na spacerach, z wózkiem.

W dzieciństwie miałem wszystko, co chciałem. Nie mówię, że dużo chciałem, że miałem wielkie wymagania – nie. Jednak chciałbym, aby wszystkie dzieci miały takie dzieciństwo jak ja. A wybór, czy chodzić do szkoły, czy nie – to już pozostawiam im. Gdybym mojej córce zabronił pójść do szkoły, to chyba słuchałbym pretensji przez tydzień. Jest najlepsza w klasie.

Myślę, że bardzo ważnym wydarzeniem w moim życiu, mającym niebagatelny wpływ na moją niechęć do szkoły, była przeprowadzka z Woli na Bródno. Na Woli miałem swoich kolegów, których znałem niemal od urodzenia. To oni, widząc mnie na lekcjach WF, jak gram w piłkę, zaciągnęli mnie na treningi Olimpii. Po chwili byłem już w niej podstawowym zawodnikiem, w zasadzie to ode mnie trener rozpoczynał skład. Asyst nie zaliczałem, tylko zdobywałem bramki.

Po przeprowadzce jeszcze przez parę miesięcy utrzymywałem kontakt z dawnymi przyjaciółmi, jeździłem autobusem przez pół miasta na treningi. Jednak na dłuższą metę to nie miało sensu. Trafiłem do Poloneza Warszawa, a na Bródnie byłem dość obcy.

Z czasem poznałem kolegów, z którymi trzymam do dziś. Kim są? Piotrek – trzy lata młodszy ode mnie – był jednym z najlepszych piłkarzy w Polonezie, ale w pewnym momencie zostawił piłkę, bo miał problem z przejściem do wieku seniora. Leszek – człowiek po przejściach (przyjemnych) – też grał w piłkę, ale miał kłopoty z trzymaniem wagi i choć dziś jest ciągle młody, to już nieźle „nadważony”. Prawdziwa dusza towarzystwa, z którą nie można się nudzić. Jurek – od początku jeden z moich najlepszych kolegów. Kiedy widział mnie, jak idę do szkoły, to gwizdał na palcach i krzyczał: „Idziesz do szkoły czy obok szkoły?”. Zazwyczaj zabieraliśmy się razem na wagary i szukaliśmy trzeciego do towarzystwa. Akurat mieliśmy jednego kolegę, którego rodziców nigdy nie było w domu, więc u niego była nasza baza. Tam odbywały się zbiórki dzieci prześladowanych przez system edukacji. Dalej – Paweł, mój bliski sąsiad. Ja mieszkałem pod numerem 76, a on 75. Nigdy nie miał predyspozycji do sportu, ale do zabawy – jak najbardziej. Dorosłości nie wymyślono dla niego. Kolejny członek mojej paczki – Marek. Ciężko pracuje, czemu nie ma się co dziwić. Jedynie mecz Legii może go wyrwać z roboty. Jeśli gra Legiunia, nie ma siły, aby go nie było na stadionie. Fanatyk. Wtedy, w dzieciństwie, na mecze chodziliśmy wszyscy, ale niektórzy, gdy pozakładali rodziny, to trochę spasowali. A Marek ma żonę i dziecko, ale Legia bez niego nie gra. Podobną legijną obsesję ma Jacek.

Jacek to szwagier Jurka, bo na Bródnie to popularne, że dziewczyny znajdowało się w tym samym bloku. Ci wymienieni przeze mnie ludzie to moi najbliżsi przyjaciele. Razem jeździmy na ryby, na grzyby.

Wtedy, kilkanaście lat temu na Bródnie, zamiast na lekcje chodziliśmy do kina. Jeśli nie mieliśmy pieniędzy na bilety, to... jechaliśmy pod Pałac Kultury i Nauki, szliśmy do fontanny i wygrzebywaliśmy monety, które ludzie wrzucali na pamiątkę. Zawsze dało się zebrać potrzebną sumę.

Moje dzieciństwo opierało się na grach sportowych. Na początku z grą w piłkę nie było łatwo, bo Bródno stanowiło jeden wielki plac budowy (mój blok nie był jeszcze wykończony i mieszkało w nim mało rodzin). Jeśli ktoś lubi rzucać kamieniami, bawić się w wojnę – super warunki. Jeśli woli grać – beznadzieja, bo kopanie na górkach z piasku nie jest najłatwiejsze.

Jednak oczywiście jakoś ten problem rozwiązano. W zasadzie całymi dniami grałem w piłkę, choć od innych dyscyplin (koszykówka, siatkówka i... kapsle) też nie stroniłem. Byłem strasznie upartym dzieciakiem. Zawsze graliśmy tak długo, aż ja wygram. Krzyczałem na kolegów, opierdzielałem na boisku za każdą drobnostkę, bo uważałem, że skoro jestem najlepszy, to mam do tego prawo. Trochę mi to zostało i w Legii... Zawsze stawiałem na swoim, bo chciałem do czegoś dojść. Poza tym na Bródnie trzeba czuć się mocnym.

Z porażkami nie potrafiłem się pogodzić, płakałem po nich. Wolałem od razu zagrać rewanż, niż po prostu wrócić do domu pokonany. Wiadomo, że z czasem nastawienie trochę się zmieniło, bo człowiek przyzwyczaja się do tego, iż wszystkiego nie wygra. Na szczęście z Poloneza zrobiono z czasem jedną z najlepszych drużyn w Warszawie, więc porażkami martwić się nie musiałem. Dwa lub trzy razy zdobyliśmy mistrzostwo w swojej kategorii wiekowej. Pamiętam, że syrenką trenera jechaliśmy w osiem osób (plus trener) na mecz reprezentacji stolicy.

Jest wiele osób, które zapytane, skąd jest Kowalczyk, odpowiedzą, że z Bródna. To prawda. Bródno to moje miejsce. Ulica Wyszogrodzka, duży blok tuż obok parku. Na dole kilka sklepów, jakaś knajpka, parking strzeżony. Wewnątrz winda umorusana ze wszystkich stron. Ktoś na murze napisał wielkimi literami „Legia żądzi”, dopiero po jakimś czasie zmieniono na „Legia rządzi”. Nic nadzwyczajnego, szara rzeczywistość Warszawy. A mnie się to podoba. Lubię to miejsce – z kolegami nazywaliśmy je „Broadwayem”.

Trzeba wiedzieć, że na warszawskim Broadwayu nie ma teatrów, a ze sztuk najpopularniejsze są sztuki walki. Dzielnica podzielona jest torami tramwajowymi na ulicy Rembielińskiej. To taka granica, punkt odniesienia. „Z której strony torów jesteś?” – można usłyszeć. Wbrew pozorom, to sporo mówi. Różnica jest widoczna chociażby po sklepach całodobowych. Po jednej stronie jest jeden, a po drugiej – tej mojej – chyba ze dwadzieścia.

Bródno nie jest jednak odpychające. Jest tu także wiele świetnych miejsc. Kiedyś chyba było bardziej niebezpiecznie, a teraz zupełnie normalnie. Broadway tak się rozbudował, że nie przypomina tego starego. Kiedyś obcy ludzie bali się, że jak skręcą w boczną uliczkę, to niechcący dostaną parę kopów. Gdy ktoś zawiany wracał tramwajem z pracy po wypłacie i mu się przysnęło, to kiedy tramwaj opuszczał Bródno, wypłata już miała innego właściciela.

Teraz może też blokowiska trochę straszą, ale bez przesady.

Dzieliliśmy Bródno na mniejsze obszary, takie skupiające kilka bloków. Był na przykład Pekin, była Ścieżka (nie pamiętam, skąd ta nazwa). Oczywiście toczono nieustanne bitwy. Pekin był naprawdę mocny i mało kto z nimi zadzierał, ale Ścieżka to też pierwsza liga. Ja natomiast mieszkałem w jednym, stojącym trochę z boku budynku, otoczonym przez park. Trudno było z kimkolwiek walczyć, tym bardziej, że wtedy w bloku mieszkało tylko kilku chłopaków. Unikaliśmy konfliktów, staraliśmy się raczej głównie grać w piłkę. Chociaż chyba nie ma takiego, który nigdy nie uczestniczyłby w bójce...

Kiedyś miałem kłopoty, nawet mimo iż byłem już bardzo znanym piłkarzem. Pewnego dnia, kiedy już grałem w Hiszpanii, a w Polsce spędzałem urlop, razem ze szwagrem wdaliśmy się w sprzeczkę z jednym gościem. Taki niepotrzebny wybryk, wielką bijatyką tego nazwać nie można. Rywal był sam (choć z psem, którego musiałem kopnąć na uspokojenie), a nas dwóch. Tamten uznał, że zachowaliśmy się niehonorowo i... dzień później nasłał na nas całą armię. Graliśmy sobie w piłkę, nagle patrzymy, a idzie na nas – dosłownie – pięćdziesiąt osób z pałkami! Jako dobry piłkarz, musiałem sprawdzić swoją szybkość i wytrzymałość, bo przecież głupio byłoby, aby gazety pisały, że zawodnik Betisu dostał po twarzy od jakiegoś wyrostka z pałką w ręku. Tak więc zwialiśmy, a mnie trochę dopisało szczęście, bo ulicą akurat przejeżdżał radiowóz, więc do niego wskoczyłem. A sprawę konf liktu załatwiliśmy potem w inny sposób...

Mój blok nie nadawał się, aby wystawić reprezentację do zadymy, ale okazał się dla mnie zbawienny z innego powodu – poznałem w nim Ewę. Mieszkała dwie klatki, czyli mniej więcej trzydzieści metrów, ode mnie. Wpadła mi w oko właśnie pod blokiem, jak skakała przez gumę, na komunii jej siostry. Ewa miała wtedy chyba jedenaście lat, a ja czternaście. Walczyłem o nią całe wieki i postawiłem na swoim – wywalczyłem. Interesowali się nią oczywiście chłopcy z innych bloków, ale ja miałem do niej najbliżej i... byłem najprzystojniejszy. Na poważnie jesteśmy ze sobą od 1993 roku. Wcześniej nasza znajomość nie mogła być wiążąca, bo trzy lata różnicy robiły swoje. Przecież gdy ja miałem osiemnaście lat, ona ledwie piętnaście.

Do dziś nie wzięliśmy ślubu, choć na początku były z tym problemy ze strony jej rodziców, bo chyba nie wierzyli, że może być poważny, trwający wiele lat związek niesformalizowany. Okazało się, że tak, choć nie ukrywam, że być może, kiedy już wrócimy na stałe do Polski, pobierzemy się. Tyle jeśli chodzi o moje dzieciństwo i życie prywatne. W tej książce wolę skupić się na piłce.

ROZDZIAŁ II

Chłopak z Bródna królem Genui

W Legii od razu mnie wszyscy polubili. Przyszedłem na Łazienkowską pod koniec 1990 roku. Mieliśmy taki mecz Pucharu Polski, z Zagłębiem w Wałbrzychu. Wygraliśmy. Podróż była na tyle wesoła, że w Warszawie niektórzy koledzy już wypadali z autobusu. Pewnie wszyscy się zdziwią, ale najbardziej niedobrze zrobiło się Maćkowi Szczęsnemu. To zaskakujące, bo Maciek był zawsze poza grupą. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale z czasem się zorientowałem. „Znowu go nie ma” – myślałem, sumując fakty i wyciągając odpowiednie wnioski na temat popularności Szczęśniaka, podpalając papierosa na kolejnym potreningowym spotkaniu. Pewnie wielu zdziwi słowo „papieros”. Zacząłem palić, gdy miałem osiemnaście lat. Spotkałem znajomego.

– O, ty palisz?! – zapytałem.

– Daj spróbować! – padło po chwili.

No i tak się wciągnąłem. W Legii to nie był problem, bo wtedy było niewielu... niepalących. Chociaż oczywiście w szatni nikt nie kurzył.

Mecz z Zagłębiem w Wałbrzychu był ostatnim w roku i ostatnim Romka Koseckiego w Legii. W autokarze przechodziliśmy roztrenowanie, Szczęśniak w nim uczestniczył, choć na co dzień to rozmawiał chyba tylko z... żoną i słupkami. Ja tam z nim zawsze miałem dobre układy, ale jego byt w klubie to: trening, prysznic, białe renault i w długą. Tego dnia siedziałem w środku autokaru i nie wychylałem się, bo byłem nowy. Wałbrzych – koledzy otwierają piwa. Dwadzieścia kilometrów od Wałbrzycha – kolejne. Czterdzieści kilometrów – kolejne. A do Warszawy kawałek drogi! Już byliśmy na katowickiej, gdy... zostałem zaproszony do tańca. Zaproszenie przyjąłem. To było tak...

– Młody, chodź no tutaj! – krzyknął bodajże Darek Czykier.

Młodemu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Po chwili integrowałem się już z grupą. Młody się spodobał! Młody nie pęka! Młody jest normalny! Młody... pije! Ale to było tylko piwo. Trenerzy nie zwracali uwagi, bo mieliśmy za sobą ostatni mecz w roku, potem czekały nas urlopy. A ja wkupiłem się w łaski na dobre, choć ekipa się wnet zmieniła. Później, po sezonie, Piszczyk poszedł na zesłanie do Motoru Lublin, Iwanicki wyjechał, Kubicki wyjechał. W zasadzie niewielu nas zostało.

Warto jeszcze wrócić do tego meczu w Wałbrzychu. Mało kto wie, ale... tam strzeliłem swojego pierwszego gola dla Legii. Wróciłem do Warszawy, rodzina nie spała, bo wszyscy przeżywali mój debiut.

– Grałeś? – spytał tata.

– Grałem – odpowiedziałem krótko.

– I jak? – ciągnął temat.

– Dobrze, dziewięćdziesiąt minut, strzeliłem gola – tyle powiedziałem i położyłem się spać. Następnego dnia mój tata pobiegł do kiosku i kupił wszystkie możliwe gazety. Bierze pierwszą – nic o Kowalczyku, drugą – nic, trzecią – nic, czwartą – nic. Wszyscy napisali, że gola zdobył Iwanicki i tak już zostało, nawet w poważnych książkach! A to jakiś dziennikarzyna z Wałbrzycha pomyślał, że jak gola strzelił ktoś z wąsami, to na pewno Iwanicki. Nic z tego, to byłem ja! Mój tata nawet zadzwonił do „Przeglądu Sportowego”.

– Co wy wypisujecie? Mój syn, Wojtek Kowalczyk, strzelił gola dla Legii, a wy żeście napisali, że Iwanicki. Amatorka! Błąd za błędem! Dno! Żenada! Kompromitacja! – krzyczał. Nawet potem wydrukowano tę wypowiedź. A historia... powtórzyła się. Kilka miesięcy później był mecz z ŁKS. Wszyscy napisali, że gola zdobył... Iwanicki z rzutu wolnego, a tymczasem ja uderzyłem dośrodkowaną przez niego piłkę głową. Tak to Kowal promował Iwanickiego.

Powrót z Wałbrzycha, mój debiut (choć tylko pucharowy) w Legii, to był sam koniec roku 1990. Nikt mnie nie znał. Na treningach wprawdzie pokazywałem, że coś tam potrafię, ale w lidze...

Pierwszy mecz wypadł przeciwko GKS Katowice, gdzie w bramce stał Janusz Jojko. W czasie gry udało mi się wyjść na czystą pozycję. Wziąłem Jojkę w lewo, w prawo, trochę nim pomiotałem i minąłem. Miałem już pustą bramkę. Kątem oka zauważyłem jednak, że nadbiega któryś z tych łysych z Gieksy, pewnie Maciejewski. I nie trafiłem.

W jednym z kolejnych meczów ligowych graliśmy z Wisłą. Miałem trzy nieprawdopodobne sytuacje – raz strzeliłem nad poprzeczką, raz obok słupka, a raz wybronił mi bramkarz, choć tak naprawdę nie miałem prawa w niego trafić.

Szczęście, że mecz z Sampdorią przyszedł tak szybko – już w marcu 1991 roku. Od tamtego czasu stanowiłem ważne ogniwo drużyny. Sprzęt jeszcze przez jakiś czas za starszych kolegów nosiłem, ale... już niezbyt długo. Pamiętam, że nawet w Genui targałem torby. Skoro taki Leszek Pisz ich nie wziął, to było dla mnie jasne, że się po nie wróci. Ale po jakimś czasie, gdy widziałem stojącą torbę, mówiłem: „O, torba stoi!”. Inni młodzi musieli się zreflektować, że przecież noszenie sprzętu mogłoby źle wpłynąć na moją meczową formę. A gdyby ktoś się notorycznie nie domyślał, to by pewnie nie grał.

Zresztą, byli młodsi zawodnicy w kilku kwestiach lepsi ode mnie. Pamiętam, jak przyszedł jeden z nich na trening. Napruty! Wchodzi do szatni i jeszcze jakoś się trzyma, choć widać, że w nogach ma z osiem meczów, oczy równie zmęczone. Idziemy na trening. Nie wiem, czy to słoneczko tak go trzepnęło, ale kamuflował się coraz słabiej. Myślał, że trenerzy nic nie zauważą. Początkowo szło nieźle. Ustawiliśmy „dziadka” i kopiemy w kółko. On nie może wyjść ze środka przez kilka minut. „Pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem...” – słychać odliczanie przy każdym kopnięciu piłki. W końcu poszła szybka wymiana. Tak się chłopak zakręcił, że... z rozpędu przywalił głową w kraty. Nie to było jednak najgorsze. On w tych kratach utknął!

– Kurwa, nie mogę wyciągnąć głowy! – bełkotał.

Trener patrzy, a nawalony piłkarz w połowie jest na boisku, a w połowie na trybunach!

– Nie rób jaj, wychodź – mówimy.

– Jak wychodź, jak kurwa łeb mam między kratami?! – pytał zirytowany. W końcu wydostał się z pułapki, choć równie dobrze mógł pójść w drugą stronę – od razu na trybuny. Tego dnia dostał wolne.

Nieuchronnie zbliżał się termin półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Wyeliminowaliśmy Sampdorię, a wcześniej, jeszcze bez mojego udziału, Legia pokonała szkocki Aberdeen dyrygowany przez słynnego trenera Aleksa Fergusona. Oprócz nas do tego etapu awansowały Barcelona, Juventus i Manchester United. Taki obciach – w półfinale jakaś tam Legia z jakiejś tam Polski z jakimś tam Kowalczykiem w ataku. Najpierw było losowanie. Strasznie chciałem trafić na Barcelonę. Pod względem sportowym losowanie nie miało żadnego znaczenia, ale ta Barcelona we mnie tkwiła. Czułem, że nadszedł czas, aby... zagrać na Camp Nou. Siedziałem ze swoją paczką przy placu Konstytucji, w Horteksie na lodach. Nagle w radiu wiadomości sportowe. Kelner na nasze życzenie podgłosił. „Teraz podajemy wiadomość dnia. Legia Warszawa w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów zmierzy się ze słynnym angielskim Manchesterem United. Pierwszy mecz odbędzie się przy Łazienkowskiej” – dopłynęło do nas z głośników.

– Dobra, wszystko jedno. Old Trafford też jest ładne – powiedziałem. Skoro byłem taki bezczelny, że dokopałem Sampdorii, to teraz nie mogłem bać się losowania. Jeszcze przed meczem odbyliśmy z działaczami Legii identyczną rozmowę jak przed rywalizacją z Włochami.

– Ile chcecie? – zapytali. Myśleliśmy, że znowu potraktują nas jak frajerów i zgodzą się na każdą sumę.

– Po dwadzieścia tysięcy dolarów na głowę – palnął na pewniaka Budka.

– Nic z tego!!! – padła odpowiedź. Widać było, że premie za Sampdorię troszkę uszczupliły budżet, a wzmogły wiarę w umiejętności zespołu.

– Ale przecież to półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów! Musimy dostać więcej niż za ćwierćfinał – kontynuował Budka.

– No to ile chcecie? – chyba w końcu wychodziło na nasze.

– Piętnaście tysięcy dolarów na głowę – stwierdził nasz kapitan.

– Ech, dobra...

Warszawa, ulica Łazienkowska, półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów. Legia – Manchester United.

Takich gwiazdeczek, co błyszczały raz w życiu, było tysiące. – Kowal, weź, usadź tych Angoli, zrób im Heysel – mówili mi koledzy. To był czas, gdy angielscy kibice mieli na sobie jeszcze kary za tamte wydarzenia z Brukseli.

I na Legii do pewnego momentu robiliśmy im Heysel. 41 minuta – Jacek Cyzio wali na 1:0. Jest! – Sampdoria, powtórka z Sampdorii! Ta drużyna jest szalona i nikt nie wie, na co ją jeszcze stać! – myślałem sobie wtedy na boisku. I jestem pewien, że pozostali legioniści mieli wtedy w głowie: „Sampdoria, powtórka z Sampdorii!”.

Znowu strzelamy gola do przerwy, znowu 1:0 u nas i wystarczy utrzymać do końca wynik, a potem na pewniaka jechać na rewanż. No to się natrzymaliśmy wyniku – pół minuty. Anglicy wznowili od środka, poszła piłka do Lee Sharpe’a, ten skręcił Arka Gmura i dośrodkował – 1:1. Potem prasa pisała, że to wszystko przez Arka, bo po golu Jacka Cyzia przez całe boisko zasuwał, żeby go ucałować. Prawy obrońca do lewego napastnika. A jak go mógł nie ucałować!? Szwagier szwagra?! Szwagier szwagra w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów?! Nikt nie popełnił błędu, po prostu Manchester strzelił gola, jak setkom innych drużyn.

„To się, kurwa, nagraliśmy” – pomyślałem. I w tym momencie Marek Jóźwiak wyciął Anglika wybiegającego na czystą pozycję. Czerwona kartka w 44 minucie! Cztery minuty przed przerwą mieliśmy 1:0 i wystarczyło przeczekać kilkaset sekund. Zrobiło się 1:1 i kończymy w dziesiątkę, momentalnie mecz się zawalił. W szatni grobowa cisza. Mamy remis z Manchesterem United, ale każdy załamany. Marek Jóźwiak siedzi z boku i płacze. Normalnie ryczy. Eh, mógł mu ten sędzia nie dawać czerwonej! Nie było szans na dobry wynik – ten płacz, ta cisza. Ktoś spuścił powietrze i czekał na egzekucję. Jeszcze jechaliśmy, ale już nie mieliśmy benzyny. Manchester nawet nic wielkiego nie zagrał. Ot, zrobił jeszcze dwie akcje i strzelił dwa gole. 1:3 na Łazienkowskiej.

Plus taki, że w rewanżu nie mieliśmy nic do stracenia. Już na rozgrzewce szok. Ci ludzie przyszli na mecz z Legią, choć Manchester miał awans w kieszeni! Komplet ludzi! Widać było, że to inny świat piłki. Właśnie na rozgrzewce uderzyłem piłkę w nietypowy dla siebie sposób – z przewrotki. Nigdy tego nie robiłem, bo się bałem, że się połamię. A tu jedna próba i od razu gol. Tysiące ludzi zaczęło bić brawo, przeszedł taki przyjemny szmerek. „Oho, widzę, że żyjecie. To ja was tu jeszcze uciszę!” – stwierdziłem. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Coś we mnie wstąpiło. „To ja was tu jeszcze uciszę!” – powtórzyłem.

Skoro Manchester może mieć boisko-kartoflisko (a takie miał), to może mieć i piłkarzy-frajerów.

Mecz zaczął się tak, że przez pierwsze 20 minut może raz wyszliśmy z połówki. Potem wszystko wróciło do normy, zwykła walka. Wlepili nam gola, potem my strzeliliśmy. Jacek Bąk wybił piłkę na uwolnienie, w kierunku Pallistera. Wziąłem go na plecy, przyjąłem piłkę na klatę, on mnie gdzieś tam kopnął, ale piłki nie wybił. Pojechałem na szybkości. Byłem sam na sam. „Gdzie strzelać?” – to była pierwsza myśl. „W długi!” – to była druga. No to strzeliłem w długi... Piłka poleciała między nogami bramkarza w sam środek. Cóż, trochę farta też trzeba mieć. Ale co tam, potem cwaniakowałem, że na spokoju założyłem gościowi siatę! A stadion, tak jak sobie obiecywałem, ucichł. Tu was mam!

Po meczu z Manchesterem United, mimo że odpadliśmy, w szatni panowała radość. 1:1 na Old Trafford to nie taki zły wynik, niektórzy spodziewali się premii za ten remis. Świetny mecz zagrał wtedy Zbyszek Robakiewicz. Z powodu czerwonej kartki zagrać nie mógł Maciek Szczęsny. Wiadomo, jak oni dwaj na siebie patrzyli. Wtedy górą był Robak. My, piłkarze, cieszyliśmy się, że mamy dwóch znakomitych zawodników. Prywatnie każdy wolał Zbyszka. Jego żona świetnie przygotowywała ryby, a że rybka lubi pływać, to chętnie odwiedzaliśmy naszego bramkarza. Szczęsny miał swoje grono, spoza drużyny, i też na pewno nie prowadził życia ascety. Przez to, że z nami nie imprezował, był trochę na straconej pozycji.

Często mnie pytano: „Ty, Wojtek, kto jest lepszy? Robakiewicz czy Szczęsny?”. Moim zdaniem od meczu z Sampdorią Maciek przestał bronić. Sprawiał wrażenie rozżalonego, obrażonego na cały świat, że przyszedł czas Zbyszka. A prawda jest taka, że Robakiewicz to był jedyny bramkarz, który... nie siadał na dupę. Szczęsny był przewidywalny do bólu. Wiadomo, że to oczytany człowiek, więc robił wszystko dokładnie tak, jak w książce. Jak w podręczniku piłkarskim! A wystarczyło zrobić coś niekonwencjonalnie i był bezradny. Machnąłem nóżką i już siedział. A z Robakiem nigdy się nie wiedziało. Czasami puścił coś, czego Maciek by nie puścił, bo było zbyt książkowe. Ale czasami bronił coś ponadto. Oczywiście Szczęśniakowi też się zdarzały szmaty. Coś o tym może powiedzieć Piotrek Jegor z Górnika Zabrze, choć nie wiem, czy dobrze widział, gdy strzelał Maćkowi z czterdziestu metrów.

Siadanie na tyłku nie było jedyną wadą Szczęsnego. Kilka lat później, za kadencji trenera Apostela, reprezentacja Polski poleciała do Brazylii. I bramki zawalił Maciek. Chodzi o to, że on uparł się, aby przy rzutach rożnych brać obrońcę tylko do jednego słupka, drugi pozostawiał odkryty. No i ZAWSZE dostawał w ten odkryty róg gola. Nic się nie uczył, nie wyciągał wniosków. „Jeden do słupka!” – wrzeszczał przy rzutach rożnych chyba już do końca kariery.

Cała grupa była od Maćka oddzielona, ale wszyscy go doceniali. Był jeszcze trzeci bramkarz, Marcin Muszyński, ale to był chłopak znakomity do wszystkiego, poza graniem w piłkę. Tego specjalnie nie potrafił i nawet się z tym nie krył. Gdy w Manchesterze siedział na ławce, to śmiał się, że w czasie meczu miał serce w gardle, czy Robakowi się nic nie stanie. Pewnie wolałby zobaczyć znowu w bramce Marka Jóźwiaka niż samego siebie.

Mnie w szatni na Old Trafford nie interesowała kwestia „Robakiewicz kontra Szczęsny”. Siedziałem tak sobie i myślałem: – Sampdoria, Manchester. Dopiero co Bug Wyszków i Mazur Karczew. Manchester, Karczew. Jezu, jakie to jest zwariowane!

To był chyba jedyny moment w moim życiu, gdy byłem wszystkiego ciekaw. „Co się teraz stanie? Co dalej? Co o mnie napiszą gazety? Co powiedzą w telewizji o moim golu? Co na to moja rodzina? Co na to koledzy?” – mnóstwo pytań przechodziło przez głowę. Legia zapakowała się do samolotu do Polski, a ja... do Irlandii, na zgrupowanie reprezentacji olimpijskiej. I wciąż pojawiały się kolejne pytania. Królestwo za „Przegląd Sportowy”! Byłem potwornie ciekaw, co się dzieje w Polsce. Po meczu z Sampdorią „PS” dał tytuł, który utkwił mi w pamięci na całe życie: Chłopak z Bródna królem Genui. To zdanie chodziło mi po głowie, w dodatku ten Manchester, ten gol. Stało się, robię karierę. Jestem kimś.