Kot. Opowieść o Konstantym A. Jeleńskim - Anna Arno - ebook

Kot. Opowieść o Konstantym A. Jeleńskim ebook

Anna Arno

0,0

Opis

Żołnierz, intelektualista, przyjaciel Gombrowicza, Miłosza i Czapskiego, krnąbrny niekiedy współpracownik paryskiej „Kultury”, człowiek światowy i błyskotliwy, ukrywający swoje życie prywatne przed wzrokiem emigracyjnych plotkarzy. Anna Arno przedstawia Konstantego A. Jeleńskiego, oddając znakomicie jego „proteusową postać”.

„Kot Jeleński, żołnierz, intelektualista, przyjaciel Gombrowicza, Miłosza i Czapskiego, krnąbrny niekiedy współpracownik paryskiej „Kultury”, człowiek światowy, wyłamuje się ze wszystkich znanych nam szablonów polskiej emigracji. Trudno go sobie wyobrazić na pomniku. Błyskotliwy, zmienny – ale bezkompromisowy w sprawach zasadniczych – ukrywający swoje życie prywatne przed wzrokiem emigracyjnych plotkarzy; nawet ci, którzy go długo znali, nie mogą być pewni, że go naprawdę poznali. Biografia Anny Arno świetnie uchwyciła tę proteuszową postać w stu migawkach, ze stu punktów widzenia” – Adam Zagajewski

„Konstanty Jeleński był jednym z najciekawszych, najbardziej błyskotliwych, wielkodusznych i utalentowanych ludzi, jakich spotkałam w życiu. I najbardziej tajemniczym. Książka Anny Arno jest najlepszym możliwym kluczem do tej tajemnicy. Intelektualista, wielki Polak, wielki Europejczyk, rozdawał swoje dary szczodrze i bez ostentacji. Warto je pozbierać” – Agnieszka Holland

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 654

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Marek Zagańczyk

Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Korekta: Jolanta Spodar

Indeks osób: Tadeusz Nowakowski

Zdjęcie na obwolucie: Bohdan Paczowski/FOTONOVA

ISBN: 978-83-244-1071-2 (EPUB), 978-83-244-1071-2 (MOBI)

Copyright © by Anna Arno

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2020

Wydanie elektroniczne 2020

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

DlaWojciecha Karpińskiego, Piotra Kłoczowskiego,Ireny i Aleksandra Smolarów, Barbary Toruńczyk,Adama Zagajewskiego –przyjaciół Konstantego Jeleńskiego,bez
Kosmopolita i Polak

„Kot był pięknym mężczyzną” – podkreślają przyjaciele, jakby obraz Konstantego Jeleńskiego natychmiast wyświetlał się na ekranie ich pamięci, jakby to była zasadnicza cecha, bez której nie sposób przeniknąć do jego wnętrza. Dopytuję o szczegóły, ale rozumiem, że chodzi o coś nieuchwytnego. Padają określenia: „wdzięk”, „maniery”, „esprit”, ale to już przecież cechy duchowe, a nie fizyczna uroda. Przeglądam fotografie, rysunki, obrazy. Na szczęście Jeleński przyjaźnił się z artystami. Największe wrażenie robią na mnie dwa albumy przechowywane w paryskim archiwum Leonor Fini. Malarka przygotowała je po śmierci Kota, to była jej praca żałoby.

Wybieram ulubione ujęcia: Nonza, rok 1956. Jeleński siedzi na tarasie, za plecami morze. Unosi filiżankę, mruży oczy w ostrym słońcu. Przed sobą ma doskonale ułożoną martwą naturę: stół przykryty obrusem z widokiem Wenecji. Na nim bułka, dwa jajka i koszyk winogron. Chyba jest szczęśliwy, właśnie tak – prosto i zmysłowo pragnął żyć. Trzy lata wcześniej, w pałacu w Urbino pochyla się przed Biczowaniem Piera della Francesca. Jest pochłonięty obrazem, jakby po liniach klasycznej perspektywy usiłował wejść do środka. Portret Jeleńskiego najlepiej namalowałby właśnie Piero: solidny, rzeźbiarski profil. Ze względu na mały podbródek w takim ujęciu prezentował się lepiej niż en face. Z profilu narysował go także Józef Czapski – „Renusi ten «pyszczek»” – zadedykował Teresie Jeleńskiej portret syna w 1953 roku. Kot wygląda na nim dorośle – w marynarce i pod krawatem, z papierosem w dłoni, przy stole (może zabiera się do pisania albo słucha wystąpienia na konferencji). Na początku lat sześćdziesiątych wyraźnie[1] zaczął łysieć. Matka nie mogła się z tym pogodzić, utyskiwała, że o siebie nie dba. Na zdjęciach z lat siedemdziesiątych Jeleński jest zmęczony, przedwcześnie postarzały, z nieobecnym spojrzeniem. Pod koniec życia jego rysy nabrały patyny: szlachetna twarz intelektualisty, żywe spojrzenie zza okularów. Na kilku zdjęciach udało się uchwycić promienny, nieco szelmowski uśmiech i kurze łapki przy oczach.

Na wspólnej fotografii z tyczkowatym Józefem Czapskim stary malarz lekko pochyla głowę, Jeleński szepcze mu coś do ucha. Skoro sięgał tak wysoko, musiał mieć dobrze ponad metr osiemdziesiąt. „Pięknie, atletycznie zbudowany – opowiada Rita Gombrowicz – trochę przypominał Jeana Marais. Ale o dziwo, miał głowę, która nie pasowała do ciała”[2]. „Jego twarz wyróżniała się w tłumie, emanowała z niej inteligencja” – wspomina Renata Gorczyńska. Na rysunku Bernarda Perlina z 1949 roku wielkie, jakby głodne, intensywne oczy Kota błyszczą na drobnej, delikatnej twarzy. W późniejszym o parę lat portrecie Leonor Fini twardo wymodelowała jego rysy. Smukły nos, łukowate brwi, wąskie usta. To jeszcze nie mężczyzna, chociaż na wysokim czole widać już zakola. Młodzieńczą sylwetkę Jeleński zachował do końca, nawet kiedy gwałtownie się postarzał. Nie był barczysty, raczej smukły. Leonor lubiła fotografować go nago, a on umiał cieszyć się ciałem. Na jednym ze zdjęć siedzi na korsykańskiej skale – gdyby nie wyprostowane plecy, przypominałby słynny akt Hippolyte’a Flandrina. Kolejne ujęcie najwyraźniej zrobione tego samego letniego dnia: rolę tła spełnia murek ze strzałką i napisem „Roma”. Kot leży na kamieniach – rozleniwiony, niczym wygrzewająca się w słońcu jaszczurka. Czarno-biała fotografia podkreśla wystające łopatki, a cienie uwydatniają rowek kręgosłupa. Pięknie uformowane ciało, dumne, bezczynne, stworzone do rozkoszy. Szczupłe nogi, zgrabne pośladki. Raczej akt nastoletniego chłopca niż wizerunek dojrzałego, muskularnego bohatera. Jego nagość jest bezbronna – chciałoby się go okryć. Tak pokazała go Fini na obrazie W wieży – w czerwonej draperii na ramionach. Przy dominującej postaci Leonor, czarodziejki w czarnej sukni, Kot wydaje się kruchy. Leonor palcem wskazuje drzwi, prowadzi go w stronę światła. W 1957 roku na Korsyce sfotografowała jego tors, poprzecinany pasami słońca. Chłopięce ciało – Małgorzata Dziewulska zapamiętała, że było w nim coś androgenicznego[3]. Ale Rita Gombrowicz nie widziała w nim cienia kobiecości. Miał niski, chropowaty głos człowieka związanego z ziemią. „Nie pasował do jego wyglądu. O tak, mogłabym się w Kocie zakochać – opowiada ze śmiechem – gdyby nie to, że nie pozwalałam sobie na flirty z przyjaciółmi Witolda”[4]. „Nie było w nim nic gejowskiego. Przeciwnie, aura silnej męskości – wspomina Adam Zagajewski – przecież służył w wojsku, miał rys oficera w mundurze. Wojskowy miał też sposób mówienia, wchodzenia w rozmowę, ostry, jednym cięciem”[5]. Inaczej zapamiętał Jeleńskiego marszand i przyjaciel Leonor Fini, Neil Zukerman: „Był drobny i wymuskany”[6].

Na Korsyce przyjaciele Leonor często aranżowali zbiorowe portrety: Jeleński leży w hamaku, otoczony czeredą kotów. Kiedy indziej Fini uwieczniła wszystkich swoich aktualnych mężczyzn. W ruinach klasztoru stoją malarze Roland Bouvier i Stanislao Lepri, są owinięci w ręczniki, obok przykucnął nagi Kot. Często bawili się też w przebieranki: Jeleński raz wygląda jak renesansowy dworzanin, kiedy indziej ma na sobie hawajską koszulę w kwiaty lub pozuje w płóciennej piżamie pod japońską parasolką. Jak nosił się w zwykłe, paryskie dni? Jarosław Iwaszkiewicz uważał, że miał więcej szyku niż „przystojności”: „Nie widzę jego urody, którą niektórzy tak się zachwycają”[7].

Co do ubrań Kota nie ma wśród przyjaciół zgody. Renata Gorczyńska wspomina tweedowe marynarki i sztruksowe spodnie. Twierdzi, że były kiepskiej jakości. Wojciech Karpiński uważa, że to niemożliwe – Jeleński zaopatrywał się w spodnie raz do roku, na wyprzedaży u Yves’a Saint Laurenta. „Nosił rzeczy najwyższej jakości, jego marynarki podziwiała moja żona – zauważa Ludwik Stomma. – Kot zawsze sprawiał wrażenie, jakby szedł prosto od fryzjera, w chmurze perfum”[8]. Gorczyńska dodaje, że Jeleński drwił z Miłosza, kiedy po Noblu w salonie Church’s sprawił sobie klasyczne półbuty. Nie przywiązywał wagi do błahostek mody? A może zawsze nosił dobre obuwie. Jako osiemnastoletni żołnierz martwił się, że jeszcze „nie wyfasował munduru”[9]. I prosił matkę o pomoc. Był to bodaj ostatni raz, kiedy otrzymał finansowe wsparcie z domu.

***

Na wspólnych zdjęciach z Leonor Fini różnica wieku nie rzuca się w oczy. Ona ma pełne jędrne ciało, rodzaj ponadczasowej urody, a upływ czasu umie sprytnie tuszować. Coraz bujniejsze kształty ukrywa pod obszernymi sukniami, a zmarszczki maskuje warstwami podkładu. Na zdjęciu z Korsyki, przytulona do ramienia Kota, patrzy na niego hipnotycznym wzrokiem. Opalony, w rozpiętej koszuli i słomkowym kapeluszu Kot wydaje się pogodny i wypoczęty. W oku ma ogniki. Ale jakby pominął stadium męskości: to raczej chłopiec, który gwałtownie się postarzał. Koło sześćdziesiątki zaczął nosić brodę, która dodawała mu powagi. Fotografie nie oddają urody, którą zapamiętali przyjaciele. To musiało być coś więcej niż regularne rysy: dystynkcja, godność, szlachetność zapisane w ruchach, w spojrzeniu, rytmie mowy, przechyleniu głowy. Gorczyńska próbowała opisać jedno popołudnie przy rue de la Vrillière. Wystrojona w kimono posągowa Leonor spoczywa na kanapie, jakby obawiała się zmienić pozycję. Przy niej tym bardziej rzuca się w oczy ruchliwość, napięcie Kota: „Ma rozhuśtane ręce. Mówi szybko, zachłystując się słowami, by nagle zatrzymać się i szukać brakującego wyrazu. Znalazł, teraz smakuje go i cmoka. Oczy ma bodaj szare, ale bardziej pamiętam jego wzrok z kierunków zmiennych. Spojrzenie ma ironiczne, zaciekawione, pochwalne, ale niekiedy i martwe, przechodzące przez obiekt na wylot. Po chwili życie wraca i Kot zaciera ręce, śmiejąc się «i-i-i»”[10]. Sposób mówienia Jeleńskiego jako wyjątkowy zapamiętał również Wojciech Karpiński: mówił „żywo, ale czasami przepływał w jego oczach obłok melancholii. I słychać było w jego głosie czułość”[11].

Jeleński mówił prędko. Zwykle się spieszył, zajęty kilkoma sprawami naraz. „Skrajnie sceptyczny, z nieomal nihilistycznym poczuciem humoru” – wspominał redaktor Olivier de Magny[12]. A przecież żył aktywnie, odważnie. „Po raz pierwszy spotkałam człowieka naprawdę wolnego” – opowiada Agnieszka Holland[13]. To wrażenie nie wynikało tylko z tego, że Jeleński od dawna żył na Zachodzie, uczył się w Oksfordzie i swobodnie władał językami, które znajomi emigranci niemiłosiernie kaleczyli. Dopowiada Karpiński: „Spotkałem Polaka, który był politycznie otwarty i niezniewolony czy nieomotany takimi ograniczającymi, narzuconymi kostiumami, wynikającymi z ówczesnej «małej stabilizacji», z kolejnych etapów tej rzeczywistości polskoludowej”[14]. Jeleński nie był też zamknięty w ciasnych ramach „choroby na Polskę”. Karpiński podkreśla: „Absolutnie za pierwszym razem byłem przekonany, że mam przed sobą najinteligentniejszego Polaka, jakiego dane mi było spotkać kiedykolwiek [...]. Aleksander Wat nazywał go mózgiem elektronowym, bo wtedy używało się jeszcze takiego określenia”[15]. Ale błyskotliwość nie była popisem, nie wynikała tylko z erudycji: Jeleński miał eseistyczną swobodę skojarzeń, a przy tym pasję i zaangażowanie. Karpiński dodaje: „Odczułem natychmiast, że sprawy, o których mówi, są dla niego sprawami żywymi. Żywymi, to znaczy potrafi nadać im błysk. To nie są preparaty intelektu”[16].

Na fotografii wyraźne są tylko rysy twarzy: zastygłe, upozowane albo uchwycone w przelocie. Nie widać niespokojnych dłoni, uśmiechu w kącikach ust. Nawet kamera nie jest w stanie przekazać magii czyjejś obecności. Próbuję sobie wyobrazić, jakim był rozmówcą. Po polsku, francusku, włosku i angielsku mówił bez akcentu. Głos miał niski, męski, wypowiadał się starannie, mocno akcentowanymi frazami. W filmie Agnieszki Holland i Andrzeja Wolskiego o paryskiej „Kulturze” głowę trzyma wysoko, lekko ją przechyla, kiedy słucha; do kamery ustawia się półprofilem[17]. Ma ładnie uformowaną głowę: szerokie czoło, wyraziste kości policzkowe. Film z 1985 roku: w wieku sześćdziesięciu trzech lat Jeleński wygląda poważnie, ma mnóstwo zmarszczek. Tylko spojrzenie błyszczące, zawsze czujne. Reaguje żywo, uśmiecha się głównie oczami.

Miał w sobie rys arystokratyczny – powtarzają nieomal wszyscy znajomi. Wyróżniało go przywiązanie do form, staranny sposób mówienia, dystyngowana poza... Wszystkie te cechy wykorzystał w swojej bodaj jedynej roli filmowej. Zagrał wuja we francuskim filmie telewizyjnym na podstawie Ameryki Franza Kafki. Wyprostowany, mówi z tonem wyższości – trudno uchwytnym, zaznaczającym się jednak w samej melodii zdania. Także w życiu codziennym wydawał się elegancki, przedwojenny: „Tak, jakby miał melonik i laseczkę” – próbuje opisać to wrażenie Anna Bikont[18]. Mary McCarthy zauważyła, że było coś szczególnie eleganckiego w jego postawie, w sposobie, w jaki trzymał łokcie przy ciele[19].

„Miał w sobie lekkość, nielicującą z polskim charakterem, o ile jest coś takiego jak polski charakter” – opowiadała Julia Hartwig[20]. Lekkość nawiązywania kontaktów, wchodzenia w relacje z nowymi ludźmi. Ale może jego największym atutem była umiejętność słuchania, która zjednywała ludzi. Rozmówca czuł się doceniony, uszanowany. We wspomnieniach o Jeleńskim pisarze przytaczali jego opinie o ich własnej twórczości. Ale to nie wynikało tylko z ich egotyzmu. „Przeglądali się w nim jak w lustrze” – mówi Renata Gorczyńska[21]. „Był szeroko oczytany, uważnie słuchał o moim doktoracie i miał celne uwagi, chociaż to nie był jego temat” – opowiada Bikont[22]. Potrafił sprawić wrażenie, że naprawdę podzielał fascynacje rozmówcy. Tomasz Wierzejski spotkał go tylko raz, jako mąż spokrewnionej z Jeleńskim przez matkę Agnieszki Zarańskiej. Zapamiętał tę rozmowę: „Studiowałem fotografię naukową, to go pasjonowało, nieomal całe spotkanie wypytywał o to, jak pracujemy, czym się zajmujemy na uczelni”[23]. „Miał dar uwagi” – podkreśla Adam Zagajewski. Niezwykły talent do życia, bycia tu i teraz, a przy tym przenikliwa inteligencja, zdolność natychmiastowej reakcji. Nie pouczał, przyjaciół przyjmował takimi, jacy są. Blask jego obecności udzielał się otoczeniu: „Być może tę cechę ludzie projektowali na jego osobę – zastanawia się Zagajewski – w jej świetle Jeleński wydawał się piękny, mądry i dystyngowany” [24].

Richard Overstreet nazywał to darem intelektualnego i emocjonalnego mimetyzmu. Jeleński błyskawicznie wychwytywał to, co wyróżniało daną osobę, jakiś szczegół wychowania, zainteresowań. „Jakby zrozumiał mnie jako malarza i Amerykanina, ale tak było ze wszystkimi”[25]. Oblegany, nie odgradzał się, nie odrzucał ludzi, był przystępny, umiał przełamać cudze onieśmielenie: „Kiedy źle się czuł, to tak troszeczkę sztywniał – wspominała Zofia Romanowiczowa – czasu miał niewiele, do ostatniej chwili pracował, byłby rozmieniał się na drobne, gdyby chciał z każdym, natychmiast nawiązać kontakt”[26].

Jeleński był świadomy swojej magii, potrafił się nią posługiwać. „Promieniował czarem” – notuje Héctor Bianciotti, który opisując Jeleńskiego w swojej powieści, nazywa go Markiem. Przy nim ludzie bardziej lubili samych siebie. „Był tego świadomy, dla zabawy przypochlebiał się tym, którzy się z nim nie zgadzali, do tego stopnia, że powoli podbici, jego adwersarze bili mu brawo i wydawało im się, że w sporze wspinają się na szczyty inteligencji”[27]. Jeleński nie znał uczucia odrzucenia, nie musiał zabiegać o niczyje względy. Jak wyjaśniał swojemu pierwszemu partnerowi, „nigdy nie kocham ludzi, którzy mnie nie kochają”[28]. Urok otaczał go jak powłoka, zdarzało się, że brakowało mu empatii. „Bywał złośliwy, czasami uprzejmy, ale uprzejmością na dystans” – wspomina Renata Gorczyńska[29]. Nie spodobała mu się okładka przygotowanego przez nią tomu rozmów z Czesławem Miłoszem – namiętnie z niej szydził, doprowadzając autorkę do łez. W prywatnych listach wytykał cudze niedostatki: kobietom nie wybaczał braku urody...

***

W oczach polskiej emigracji Jeleński był wcieleniem Zachodu – jakby człowiekiem wyższej jakości. W środowisku „Kultury” był najbardziej otwarty, światowy. Kazimierz Romanowicz wspominał, że kiedy zakładali Galerię Lambert, to właśnie Kot go przekonał, że galeria poświęcona wyłącznie polskim artystom będzie kolejnym gettem i radził otworzyć się na malarstwo międzynarodowe[30]. Swój szkic o Sienie Zbigniew Herbert poświęcił Jeleńskiemu, „Aleksandryjczykowi”. Dziękując za dedykację, Kot podpisał się „Aleksander Jeleński. Konstantynopolitańczyk”[31]. Zachodnią Europę Jeleński znał od dziecka. Chodził do prywatnego przedszkola w Wiedniu, gdzie w piaskownicy poznawał dzieci austriackiej arystokracji – małych Schwarzenbergów, Liechtensteinów, Kinskich. Dwa lata spędził w szwajcarskiej szkole z internatem. Później, już jako uczeń polskiego gimnazjum i liceum, w ferie odwiedzał rodziców na zagranicznych placówkach. Z Anglią, Francją i Włochami – trzema krajami, w których przyszło mu mieszkać, czuł się solidarny i związany, ale głębsze emocje – wzruszenia, obrzydzenia czy nienawiści – zdarzały mu się tylko w odniesieniu do Polski.

Do końca życia zachował papiery uchodźcy. Nie był to jednak świadomy wybór. W 1951 roku bezskutecznie starał się o paszport brytyjski, ale konsulat w Neapolu odmówił: ówczesne zatrudnienie Jeleńskiego w International Refugee Organization nie było podstawą, aby ubiegać się o obywatelstwo[32]. Niedługo później miał nadzieję, że dzięki wstawiennictwu biologicznego ojca, Carla Sforzy, otrzyma paszport włoski. Jak pisał do matki, włoskiej krwi ma nie mniej niż przyrodni brat Sforzino (urodzony ze związku z belgijską arystokratką)[33]. W rozmowie ze Stanisławem Rośkiem twierdził, że o francuskie obywatelstwo nie występował, bo dokumenty uchodźcy w żaden sposób nie utrudniają praktycznego życia[34]. Najwyraźniej wolał utrzymywać, że status uchodźcy zachował z rozmysłem. Tymczasem w 1960 roku, w liście do Marii Dąbrowskiej i Anny Kowalskiej, pisał, że zintensyfikował starania o naturalizację, a z francuskim paszportem ma nadzieję przyjechać do Polski[35]. Nigdy do tego nie doszło. Być może z biegiem lat myśl o powrocie do kraju, coraz mniej realna, budziła więcej obaw niż nadziei. Obawiał się konfrontacji ze wspomnieniami. Mówił, że jego Polski już nie ma: „No, nie ma choćby żydowskich miasteczek. Dla mnie sztetl był częścią obrazu Polski”[36].

W napisanej po angielsku radiowej pogadance Polska i Europa Jeleński stwierdzał, że jego silny związek z Polską nie jest wśród emigracji zjawiskiem dziwnym ani odosobnionym – wynika z historii kraju, którego kultura od ponad stulecia intensywnie rozwija się na emigracji. Jak celnie zauważał, przymiotnik „zachodni” to w Polsce pochwała, natomiast „nieeuropejski” oznacza również barbarzyński, brutalny i niecywilizowany. „Skoro Polacy tak często powtarzają i podkreślają swoją «zachodniość», zapewne swoją własną kulturę uważają za nieco prowincjonalną. Drugi sens słowa «Zachód» ma historyczny i polityczny kontekst. Oznacza wolność i liberalizm, jest jak daleki przyjaciel, ku któremu raz po raz kierowały się wszystkie nadzieje Polaków i który wciąż nie był w stanie pomóc”[37]. „Kosmopolak” – tak żartobliwie nazywali Jeleńskiego przyjaciele, którym imponowała jego wielojęzyczność i obycie w świecie. Ale można by powiedzieć o nim to, co on sam napisał o Jerzym Stempowskim: „W stosunku do kilku krajów Europy myślę, że nie istnieje dla Pana problem «obcości» i to nie w tym sensie, w którym nie istniał on (jak pisze Pan w «Kulturze») dla Voltaire’a i Machiavellego. W dodatku nie jest już Pan «kosmopolitą», ale (tak to przynajmniej odczuwam) organicznym Europejczykiem avant la lettre”[38].

O ile Zachód był dla Jeleńskiego środowiskiem naturalnym, a nie mitycznym rajem, to Polska, jako kraj urodzenia, mogła spełniać rolę lekko podkolorowanej Arkadii. Wojciech Karpiński zapamiętał, z jaką namiętnością Jeleński opowiadał o swoich ziemiańskich przodkach, przedwojennych znajomych rodziców[39]. Entuzjastycznie recenzował tom wspomnień spowinowaconej z Jeleńskimi Janiny Żółtowskiej, a w nostalgicznym opisie obyczajów kresowej szlachty znalazł przyczynek do genealogii polskiej inteligencji. Stamtąd wywodził swoje korzenie: „Nie jest to «arystokracja», która, jak wiadomo, w Polsce obejmowała tradycyjnie zaledwie kilkanaście magnackich rodów i do której nawet tytuły spoza ich ścisłego kręgu nie dawały przynależności”[40]. W parterowych dworach z białymi kolumnami mieszkali przedsiębiorcy pionierzy: „To oni kontrolowali Bank Rolny, Towarzystwo Ziemskie Kredytowe, kandydowali do Dumy i do Rady Państwa, zakładali gorzelnie, cukrownie, cegielnie i tartaki. W kraju bez niezawisłości państwowej i bez uprzemysłowienia byli namiastką elity politycznej i kapitalizmu”[41]. Pomimo sentymentu Jeleński ani na chwilę nie zapomina, że w tym środowisku „główną bodaj cechą było tanie patriotyczne zakłamanie”[42]. Tymczasem jego więź z Polską ukształtowała się poniekąd z niezgody na przedwojenny polski nacjonalizm. Giedroyc nieraz mu zarzucał polityczną obojętność, brak zaangażowania. Jeleński uważał, że Polacy mają wolność na ustach, „ale czy zastanowiliśmy się dostatecznie nad tym, że najważniejsza jest wolność wewnętrzna człowieka, która chroni go przed uleganiem atmosferze stada? I że nawyk konformizmu jest kamieniem węgielnym wszystkich dyktatur?”[43].

Polszczyzna była dla Jeleńskiego językiem tworzenia i przeżywania, najpełniejszej lektury. Regularnie publikował po francusku i angielsku, jego językiem domowym był włoski, niemiecki rozumiał od dzieciństwa, a dzięki zdolnościom poligloty radził sobie z lekturą po hiszpańsku i flamandzku. Twierdził jednak, że literacko odnajduje się tylko w polszczyźnie: „Jedyna literatura, która mnie naprawdę interesuje, w swych przejawach bieżących, poza klasykami, to literatura polska [...]. Mimo oddalenia od Polski, mimo ubóstwa mego języka, mimo przykrych i częstych wątpliwości gramatycznych, składniowych, uważam się za pisarza (krytyka? eseistę?) polskiego”[44].

***

Jeleński funkcjonował w wielu światach równolegle. Te światy się nie stykały, miał przyjaciół, którzy nie znali się nawzajem, a nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu. Egzotyczny był wszędzie: to, co było w nim nieuchwytne, niezrozumiałe, zarówno polscy, jak i włoscy, francuscy czy angielscy znajomi przypisywali wpływom obcego, nieprzetłumaczalnego żywiołu. Ale jak zauważał Czesław Miłosz, „wobec Polaków był więcej niż jednym Jeleńskim, nie tylko z powodu swojego «wynurzania się» spośród cudzoziemców, także dlatego, że należał równocześnie do kilku warstw polskiego myślenia i obyczaju”[45]. „Miał dar imitacji – zauważa Wojciech Karpiński – mówił wówczas jak pretensjonalny urzędnik przedwojennego MSZ albo kapral z polskiego wojska we Francji, albo jak paryski intelektualista, albo jak któryś z przyjaciół”[46]. Choć żył w kilku światach równolegle, w każdym z nich był obecny w pełni, nie zdradzał pozostałych.

Jeleński umiał dostosować się do sytuacji, wnikał w nowe środowisko. „Niektórzy przyjaciele widzieli w tym instynkt ucieczki – wspominała przyjaciółka Diane de Margerie – dzięki swoim zdolnościom «kameleona» zawsze pozostawał sobą i był niedostępny, przebywał gdzie indziej, pewnie w Polsce. To była jego broń, którą znalazł dosyć wcześnie, aby pozostać blisko swoich korzeni”[47]. Francuscy przyjaciele przypuszczali, że idealizował krainę dzieciństwa i że tam właśnie kryło się źródło jego zranienia: „Z czasem zacząłem się domyślać, że jego urok, ciepło i błyskotliwa inteligencja skrywały ukryte jądro rozpaczy”[48]. Z tą tajemniczą polskością łączyli wszystko, co było w nim niedostępne, zakryte. Mógł żartować w czterech językach, ale nigdzie w pełni nie należał. „Wychowany przedwcześnie w świecie dorosłych, rozdarty pomiędzy różnymi kulturami: nic dziwnego, że wszystko był gotów podważać i wyśmiewać, na pół śmiesznie, a na poły z rozpaczą”. Tłumaczka, Geneviève Serreau, zapamiętała literacką biesiadę, podczas której lekko podchmielony Jeleński wstał, uderzył pięścią w stół i zawołał: „Tak, jestem Polakiem i jestem z tego dumny!”[49].

Proteuszowe talenty Kota podziwiał Aleksander Smolar: „Nie znałem nikogo, kto miałby w życiu tak wiele różnych, nieprzenikających się sfer”[50]. Wielu polskich przyjaciół w Paryżu regularnie widywało Jeleńskiego, ale jego towarzyszkę życia, Leonor Fini, znali raczej z legendy: Kot wolał się umawiać na mieście, a u siebie przyjmował głównie pod jej nieobecność (zwykle wyjeżdżała do letniego domu nad Loarą).

Jego homoseksualizm był tajemnicą poliszynela. Wszyscy o nim wiedzieli, ale w gronie polskich przyjaciół nie mówił na ten temat. Był skryty, miał sfery życia, do których nie dopuszczał nikogo. Wojciech Karpiński wspomina, że nawet po latach wyczuwał w ich relacji dystans[51]. Sam Jeleński postrzegał swoje życie jako podzielone na osobne plany, pomiędzy którymi swobodnie przeskakiwał: „To, co robiłem i myślałem, nie miało właściwie nigdy głębokiego realnego związku. Byłem może (w przypadkowym porządku): liberałem, synem, humanistą, czytelnikiem, sumiennym urzędnikiem, Polakiem, przyjacielem, kochankiem, pederastą itd.” – pisał do Józefa Czapskiego. – „«Kot Jeleński» – postać nieco proteuszowska, zależnie od tego, przez kogo odzwierciedlana”[52].

***

Mówiono, że Jeleński zna wszystkich, bywa na salonach. Ale jakie salony funkcjonowały w drugiej połowie XX wieku? Owszem, już w 1946 roku spotkał Marie-Laure de Noailles, potomkinię markiza de Sade i najgłośniejszą gospodynię w literackim Paryżu. Była mecenaską Buñuela i Cocteau, w którym kochała się jako siedemnastolatka. Z Kotem łączyła ich „żartobliwie beznadziejna” wizja świata; raz nawet, po pijanemu wskoczyli do łóżka. Opowiadał to jak historyjkę rodem z Rabelais’go, było w tym tyleż seksu, ile śmiechu. Kot poznał jeszcze salony prawie jak z Prousta: elitarne, gdzie dostać się było wyróżnieniem. Słynne nazwiska nie robiły na nim wrażenia, chociaż bawiły go genealogiczne dywagacje. Z przymrużeniem oka w liście do Marii i Kazimierza Brandysów przepisywał fragment wywiadu z autorem Lolity: „Wynika z niego jasno, że jesteście nie tylko spowinowaceni z Nabokovem, ale że Marysia pochodzi od książąt Werony i śląskich Piastów...”[53]. Przyjaciel, pisarz Bernard Minoret, twierdził, że o ile Jeleński miał jakiś snobizm, to ograniczał się do „największych nazwisk arystokracji europejskiej, przede wszystkim polskiej. Lecz były to u niego raczej igraszki umysłu i nie czynił sobie bynajmniej złudzeń na temat Almanachu Gotajskiego, o którym lubił rozprawiać, nie znosząc tam bywać. Gdybyśmy się posunęli trochę dalej, można by powiedzieć, że snobizm Kota był czysto intelektualny”[54]. „Wiem, że znał Ionesco, Ciorana – mówi Adam Zagajewski – to były najwyższe salony”.

Znajomości Jeleńskiego to rzeczywiście skarbiec ludzi kultury z różnych krajów i warstw życia. Świat włoski: Elsa Morante i Alberto Moravia, Michelangelo Antonioni. Pisarze związani z Kongresem Wolności Kultury: Ignazio Silone i Nicola Chiaromonte. Rodzina filozofa Benedetto Croce, przyjaciele domu i Mario Praz, miłośnik dziwności, z którym Croce polemizował. Artystyczne kręgi Leonor Fini: Max Ernst i Dorothea Tanning, Meret Oppenheim. Hans Bellmer i Balthus, o których pisał. Przyjaźnił się z Mary McCarthy, dzięki której w Nowym Jorku spotkał Hannah Arendt. Podczas wizyty w Stanach był na kolacji u Roberta Lowella. W Paryżu poznał historyka sztuki Michaiła Ałpatowa: „To człowiek sześćdziesięcioparoletni, o naprawdę wielkiej kulturze, uroku – i szalonej odwadze” – pisał do Leonor Fini[55]. Nie lubił się jednak chwalić znajomościami. Jak wyjaśniał Piotrowi Kłoczowskiemu, był to jeden z powodów, który go powstrzymywał przed szkicowaniem autobiografii, bo jak uważał, tylko „przypadkiem”, przez „zbieg okoliczności” jego życie pełne było znajomości czy przyjaźni ze „słynnymi ludźmi”[56]. W jednym z listów tłumaczył Fini, że nie należy potępiać cudzych snobizmów, lgnięcia do ludzi znanych czy wysoko postawionych[57]. Sam jednak czuł się wolny od tej słabości – od dziecka spotykał pisarzy i artystów, nie postrzegał ich jako półbogów, a kontakty z nimi wydawały mu się naturalne.

Sławomir Mrożek wspominał, że gdy po raz pierwszy przyjechał do Paryża, Jeleński wydawał mu się „uosobieniem sfery najwyższej, poprzedzonym legendą”[58], stosunki z nim były miłe, ale powierzchowne. Jak uważał autor Tanga, Kot po prostu przyjmował takie założenie – dzięki temu mógł utrzymywać tak liczne i lekkie znajomości. Również francuscy czy włoscy znajomi postrzegali go nieraz jako bywalca – wizerunek, którego zupełnie nie akceptował. Polskie oblicze Kota było dla nich jak ciemna strona księżyca, nie rozumieli wagi jego działalności na tym polu. Nawet François Bondy, który podzielał jego zachwyt Gombrowiczem, twierdził, że Kot „się marnuje”, tyle czasu poświęcając peryferyjnej, emigracyjnej „Kulturze”[59].

***

Przyjaciele często nie pamiętają, jak poznali Jeleńskiego: ktoś ich do niego skierował, to był pierwszy, oczywisty adres, po przyjeździe do Paryża. „Był odźwiernym – opowiada Mirosław Chojecki – otwierał drzwi, łączył ludzi i odsuwał się w cień”[60].

***

„Artysta bez damoklesowego miecza ambicji” – mówił o nim Wojciech Karpiński[61]. Wielokrotnie go o to dopytywał, martwił się, że Kot zakopuje swoje talenty: skromność może graniczyć z prostracją, przerodzić się w zaniedbanie. „Przecież jego domeną jest jasność myśli, nalegałem; musi rozumieć, kim jest, jakie jest społeczne znaczenie jego pisarstwa”[62]. Ale usuwanie się w cień nie wynikało z zawodowych frustracji czy niespełnienia. „Jeśli już mówić o moich przywarach, z pewnością więcej we mnie próżności niż ambicji” – pisał do Leonor Fini[63]. Jeleńskiego nie męczyła gorączka twórczej produkcji, strach przed brakiem inspiracji ani też konieczność regularnych publikacji. „Pytasz o moje pisanie – pisał do Czapskiego – mam duże zahamowania (do których powrócę). Ale nie jestem z tego powodu wcale nieszczęśliwy. Wiesz, że w przeciwieństwie do Ciebie nie mam poczucia «obowiązku» pracy «twórczej» czy «intelektualnej»”[64]. Giedroyc i Czapski zarzucali mu, że nie dość poważnie traktuje swoje zajęcia, nie zależy mu na sukcesach. Raz po raz tłumaczył, że mają różne priorytety. Nie czuł się, jak Czapski, zobowiązany wobec swojego dzieła, ani też nie był, jak Giedroyc, bojownikiem za sprawę. Praca nie była źródłem „sensu”, a jedynie utrzymania, to, co fascynujące, pozostawało poza nią. W ankiecie dla Radia Wolna Europa w 1961 roku tłumaczył, że z pisania się utrzymuje, dlatego jego teksty, w trzech językach, są raczej krótkie i fragmentaryczne[65].

Jak tłumaczył Czapskiemu, związek z Leonor Fini „to jest może jedyna rzecz, którą w życiu osiągnąłem, jedyna, która mi zostawia jakieś otwarte drzwi, które czuję. Przyszłość (w sensie przyszłości psychicznej) związana jest dla mnie tylko z Leonor, dlatego, że ją kocham”[66]. U Fini Jeleński podziwiał też dyscyplinę, determinację, z jaką poświęcała się swojej sztuce. Cenił nawet jej egoizm, bezwzględność, konieczne, aby uwierzyć we własny, twórczy głos. On sam potrafi żonglować koncepcjami, pracować abstrakcyjnie i delegować zadania. Ma tendencję do odkładania na później, zdarza mu się bałaganić i zapominać. Chętnie napisałby coś głębszego, ale „praca dla siebie” przychodzi mu z ogromnym trudem. Blokadą, która go powstrzymywała, były nie tylko zmysłowe pokusy, apetyt na życie chwytane w biegu i na wielu polach, ale również biurowa rutyna. Miał kilka większych pomysłów: „Gdybym miał na to czas i możność, chciałbym coraz bardziej zabrać się do tego, co mnie naprawdę pociąga, o czym Ci mówiłem – do książki o źródłach «nowego człowieka»” – zapowiadał Czapskiemu[67]. Jeleński nigdy jednak nie napisał własnej książki od początku do końca; jego wydane za życia tomy szkiców przygotowali młodsi przyjaciele, Wojciech Karpiński i Piotr Kłoczowski.

***

„Brak ambicji” zapewne nie był dla Jeleńskiego oczywisty od samego początku. Nie marzył o literackiej sławie, ale miał ochotę zebrać myśli, ułożyć spójną, artystyczną wypowiedź. Jeszcze w 1958 roku pisał matce, że ma nadzieję wrócić do swojej książki: „Nie wiem, jak mi pójdzie – mam prawdziwy kompleks teraz na tym punkcie”[68]. Jak wyjaśniał matce, przeszkodę stanowi perfekcjonizm: chciałby „powiedzieć wszystko” i przedstawić wyrazistą koncepcję: „Wszystko, co nie jest myślą, analizą, wydaje mi się nudne i zbyteczne, a przecież książka musi być informacyjna”[69]. O ile można się domyślać komentarza Teresy Jeleńskiej, której przesłał pierwszy rozdział, musiała to być pisana na zamówienie Kongresu książka z intelektualnej historii Polski. Dwa lata później ma trzydzieści osiem lat; rozumie, że to za późno, żeby się dobrze zapowiadać. „Nie mogę nadal «obiecywać». Owszem – być może, że dojdę siłą rzeczy do całkowitej rezygnacji – że będę do śmierci pisywał artykuliki, notatki i zadowolę się reputacją «inteligentnego człowieka»”[70]. Ale tymczasem jeszcze się nie poddał i ma wrażenie, że „tylko wyrażenie się całkowite i znalezienie jakiejś transpozycji może mi zapewnić (to jest tylko nadzieja) jakąś równowagę”[71]. Zapewne jednak potrzeba wyrazu nie była paląca: „Owszem, Jeleński miał literacką ambicję, ale nigdy nie realizował jej kosztem życia” – opowiada Claude Arnaud. – „Kiedy ma się ambicję, nigdy nie wiadomo, w jakim stopniu odbierze nam życie. On chciał żyć i myśleć jednocześnie, szukać równowagi. Nie miał przymusu tworzenia książek”[72].

Snuł jednak również plany powieści pod roboczym tytułem Barokowy pomysł. Jeleński naszkicował jej konstrukcję – matrioszkę, „powieść o pisaniu powieści”. Byłaby to „forma bardziej pojemna” – tkanina skojarzeń, w której mieściłyby się również rozważania o samym powieściowym gatunku. Jak planował: „W pewnej chwili narrator zauważy, że trzeba «ożywić» powieść, wplatając w nią jakieś opowiadanie, ale to opowiadanie byłoby już zapowiedziane przez niektóre poprzednie skojarzenia. Opowiadaniem, w gruncie rzeczy, jest to, co się dzieje w życiu narratora w czasie pisania przez niego powieści”[73]. W innym szkicu Kot sugerował, że tematem powieści miałby być czas i pamięć – zawarta byłaby w niej perspektywa sześcioletniego chłopca, który projektuje siebie w przyszłość, oraz narratora, który tym chłopcem był, a poprzez książkę usiłuje postawić sobie pomnik. Powieściowy pomnik Jeleński szkicował jako kompozytową figurę: „Zawsze każda część ciała będzie odtworzona, w tej samej skali, ale w wieku, do którego należy: sześcioletni kciuk od lewej stopy, dwudziestoletnie uda, głowa już łysawa (28), worki pod oczami (w chwili pisania, część pomnika najbardziej współczesna), co do kutasa, wyjaśni się to, gdy dojdzie do niego rusztowanie: 14, 24 czy 28 lat. Jest to konieczność narracyjna: po co odtwarzać, męcząc się, najdrobniejsze zmarszczki, brodawki, jeśli droga do tej czy innej powierzchni, która je zawiera, wiedzie poprzez czas, który biologicznie nie zdążył ich jeszcze wytworzyć?”[74].

Jeleński nigdy nie rozwinął tego projektu. Pozostało zaledwie kilka stron notatek. Jak na powieść zamysł wydaje się nazbyt dialektyczny, piętrowy. Barokowy pomysł byłby kalejdoskopem obrazów, przemyśleń, szczątkowych, sennych historii. Zbyt wiele spraw go fascynowało, aby mógł skupić się na jednej, wytyczyć główny wątek, zamiast rozpraszać się w skojarzeniach. Nie potrafił znaleźć fabularnego węzła, snuć narracji. Ale być może opór stawiał również język – polski uważał za jedyny, w którym myśli literacko. Zarazem pomysły notował również po francusku; być może był to rodzaj próby sił, mierzenia się z tematem. W notatce, którą zatytułował Kłopoty z pisaniem po francusku dla obcokrajowca, Jeleński stwierdzał, że francuski to język bezosobowy. Tym, którzy go poznawali od guwernantki, wydawał się ozdobny, powierzchowny i wyzuty z osobistych emocji[75]. W dodatku u osób wielojęzycznych słowa nakładają się na siebie, „zarażają się” nawzajem odcieniami. Jak zauważa Jeleński, francuski zwrot „certes” wydaje mu się pretensjonalny, być może ze względu na brzmieniowe podobieństwo z polskim czasownikiem „certolić się”[76]. „Czuję się w języku polskim u siebie, jak w domu, w którym się rzadko bywa, ale który się zna «na pamięć»” – wyznawał w szkicu Czwórjęzyczne kłopoty. – „Mam, złudne zresztą, przekonanie, że wśród słów przedmiotów odnajdę drogę nawet z zamkniętymi oczami”[77].

Swoje własne eseje, szkice krytyczne Jeleński nazywał „zbiegami okoliczności”. Większość z nich została napisana z potrzeby chwili, na czyjąś prośbę lub zamówienie. „Nigdy nie cierpiałem nad tym, że nie jestem twórczy – zastrzegał we wspomnieniu o Gombrowiczu – zresztą nie wiem dlaczego”[78]. Może nie chciał się mierzyć z tymi, których wielkość bezbłędnie rozpoznawał. „Nie jestem ani pisarzem, ani krytykiem, a po prostu zapamiętałym czytelnikiem”[79]. Swoje artykuły traktował jako „rodzaj rozwiniętego listu”, formę rozmowy w ramach „republiki literackiej”. Wiele spośród najcelniejszych uwag Jeleński wypowiedział mimochodem, w krótkim szkicu. Często były to wspomnienia o bliskich mu osobach. W 1982 roku cieszył się z wydania swoich esejów w tomie Zbiegi okoliczności, choć nigdy się o to nie starał. Pierwsze egzemplarze przywiózł mu Gustaw Herling-Grudziński. „Ledwie rzucił na nie okiem, ale kiedy po herbacie odprowadził mnie na przystanek autobusowy, widziałem z okna autobusu, jak wyciągnął spod płaszcza egzemplarz, kartkował go w chodzie łapczywie, zamykał go i znowu otwierał, ważył go w dłoniach i gładził. Gdyby był podniósł na chwilę wzrok, zobaczyłbym w nim na pewno niepowściąganą niczym radość”[80].

On sam nie czuł przymusu zebrania rozproszonych tekstów, aby stworzyć z nich korpus dzieła. Nigdy też nie usprawiedliwiał się nawałem obowiązków: „Doprawdy tylko idioci myślą, że do «twórczości» przeszkadza im biuro, okoliczności zewnętrzne – pisał na kilka miesięcy przed śmiercią do Marii Paczowskiej – ale u mnie to z wiekiem odeszła mi całkiem ochota! Takie pisanie jak moje uważam właściwie za «stracony czas» – chyba żeby komuś «oddać sprawiedliwość» i pod warunkiem, że napisze się to szybko”[81]. Jak twierdził Jan Lebenstein, krytycy potrafią nieraz rozciągnąć jedno zdanie na całą książkę. Jeleński – poniekąd z niecierpliwości – podejmował wysiłek kondensacji: „Jako krytyk był poetą. Pisał jeden wiersz, jedno zdanie i poprzestawał na tym”[82]. Najpiękniejsze fragmenty, jakie wyszły spod jego pióra, to opisy Korsyki w listach słanych do przyjaciół. Notował je bez skreśleń, jednym tchem, tak, aby podzielić się szczęściem.

Eseje Jeleńskiego najlepiej czytać na tle jego biografii. Ale sam Jeleński nie był skory, aby je układać, podsumowywać, komentować. W 1986 roku wyznawał Piotrowi Kłoczowskiemu, że ze wstępem do Zbiegów okoliczności ma kłopot, „głównie dlatego chyba, że «nie lubię» przeszłości, z powodów niejasnych dla mnie, bo życie miałem ciekawe i urozmaicone, ale coś tę przeszłość we mnie automatycznie zamazuje, trochę na wzór «magicznego bloku» mego dzieciństwa (który mnie zresztą fascynował), w którym wyciągnięcie tabletki przekładanej woskiem ścierało zapis. Nie tak dawno bardzo odkryłem, że jeden z powodów, dla którego nie jestem pisarzem, nie jestem artystą [...] to «brak pamięci»: do tego stopnia ma rację Miłosz, pisząc, że «Mnemozyne jest matką muz»”[83]. Po z górą dwudziestu latach ukazały się Chwile oderwane w opracowaniu Piotra Kłoczowskiego. Powstał tom błyskotliwy i błyszczący, „oderwane” szkice uzupełniają zdjęcia, dokumenty i świadectwa, z których wyłania się szkic do portretu Konstantego Jeleńskiego. Jak zauważył Jerzy Kandziora, „w tym bagatelizującym «nie jestem pisarzem» tkwi może jakaś głębsza prawda – jeśli dostrzec w twórczości Jeleńskiego to, że jest ona przede wszystkim ciekawością innych, a nie pielęgnowaniem własnej formy”[84]. Zastrzeżenie, że nie jest znawcą, lecz amatorem, pozwalało mu z pasją, ciekawością mówić o średniowiecznym malarstwie włoskim, polskim Październiku i koncepcjach kultury masowej czy o nowych odkryciach w dziedzinie fizjologii mózgu.

Wojciech Karpiński broni miejsca Jeleńskiego w polskim panteonie literackim: „Dla mnie był znakomitym pisarzem, jednym z najważniejszych. Najbaczniejszy krytyk polskiej literatury współczesnej, znakomity polski eseista”[85]. Być może pokora czy też skromność ambicji pozwalały mu docierać w miejsca, gdzie sztuka łączy się z życiem. Jeleński unikał tonu wysokiego, „nawet w takim właśnie sensie, jak czynią to Miłosz, Herling-Grudziński czy Gombrowicz. On sobie na to nie pozwalał i w związku z tym dane mu było czasami wypowiedzieć swoją wewnętrzną rzeczywistość i opisać świat kultury w taki sposób, jaki jest według mnie dostępny i ważny dla nas, którym nie są dane te szczyty”[86]. Inni przyjaciele uważali go za pisarza „potencjalnego” – jego nienapisane książki mogli sobie wyobrazić. „Nie znosił przymusu, w tym przymusu pisania – opowiada Barbara Toruńczyk – ale przy swoich zdolnościach i potrzebie przekazywania i formułowania wrażeń i swojego odczuwania świata pisarzem mógłby być. Więc dla nas jest wielkim pisarzem i może nawet dla siebie samego bywał niekiedy pisarzem. Jednak nie został nim, powiedziałabym, z powodu absolutnie świadomego wyboru egzystencjalnego. I to jest klucz do jego osobowości”[87].

A może jednak, jak zapisała Renata Gorczyńska, Jeleński pisarz wygląda zza cudzych okładek? „Bo skoro istnieją pisarze maryniści czy pisarze naturaliści, to Kota można by nazwać pisarzem bukinistą”[88]. Lubił cytować Prousta: „W rzeczywistości bowiem każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie – swoim własnym. Dzieło pisarza to tylko rodzaj instrumentu optycznego zaofiarowanego czytelnikowi, aby mógł rozeznać się w tym, czego, gdyby nie książka, nie dostrzegłby w sobie może”[89].

***

Talent literacki Jeleńskiego wcześnie doceniali jego bliscy. Pierwszym artykułom patronowała matka. Ale zdolność opowiadania, zwięzłego podsumowania sytuacji, uznał również sir Thomas Malcolm Knox – filozof, opiekun Jeleńskiego na uniwersytecie St. Andrews. Były student, który po dyplomie wrócił do wojska, regularnie wysyłał „listy z frontu”. Profesora poruszyły nie tylko opisane w nich okropności wojny, docenił również kunszt narracji: „Życzyłbym sobie, aby Pański list został opublikowany, ponieważ jest to arcydzieło sztuki epistolograficznej i jestem dumny, że został adresowany do mnie”[90]. Podobnie mogłyby powiedzieć dziesiątki, jeśli nie setki korespondentów Jeleńskiego.

Kilkakrotnie powtarzał, że listy po przeczytaniu niszczy. To dosyć zaskakujące. Pisma urzędowe starannie porządkował, na niektórych robił notatki dotyczące klasyfikacji. Zapewne prywatnych listów nie układał równie pieczołowicie – wtykał je do teczek, między kartki książek. Nieomal w całości zachowała się korespondencja z matką, która po jego śmierci, wraz z innymi dokumentami i listami, trafiła do Muzeum Literatury w Warszawie. Oboje z Leonor Fini przechowywali listy, które sobie wysyłali w okresach rozłąki. Tymczasem listy, które pisał sam Jeleński, są dziś rozproszone po archiwach w Europie i Stanach Zjednoczonych. Biblioteki w Budapeszcie i New Haven, Chicago i Warszawie, Caen i Maisons-Laffitte przechowują zapisane przez Jeleńskiego stronice. Miał staranne, czytelne pismo; tylko kiedy się spieszył, stawało się chwiejne i nerwowe. „Nie jestem dobrym korespondentem, niechętnie pisuję listy” – mówił w 1986 roku. Trudno uwierzyć, że tak myślał. Był bowiem korespondentem sumiennym, zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Polskich przyjaciół nieraz przepraszał, że dyktuje po francusku lub angielsku, po to, aby natychmiast zareagować, załatwić sprawę, nawet wówczas, gdy goniły go obowiązki. Usprawiedliwiał się, gdy mu się zdarzyło zaniedbać korespondencję. Żartobliwie tłumaczył to „dziedzicznym koszmarem” – po śmierci matki znalazł walizkę przedwojennych listów, które przewiozła przez wszystkie stacje wygnania. Starał się być obecny, spieszył z pomocą nie tylko wówczas, gdy mógł coś konkretnego załatwić. Jego interwencji jest bez liku, tych, które organizował przez Kongres Wolności Kultury, ale również prywatnych. Przesłał lek na gruźlicę dla Jerzego Błeszyńskiego, przyjaciela Jarosława Iwaszkiewicza. Nieomal jedynym świadectwem bliskości z Janem Lebensteinem jest korespondencja z wieloletnią partnerką malarza, Olgą Scherer. Jeleński przejmował się alkoholowymi ekscesami malarza i jego romansami. Martwił się o nastrój i zdrowie, doradzał. „Nieraz wyciągał mnie czy to z kłopotów praktycznych, czy też ze stanów przygnębienia lub zwykłej ludzkiej rozpaczy”[91]. W Paryżu załatwił mieszkanie dla Herbertów i Brandysów. Pamiętał o cudzych sprawach: żonach, dzieciach, dolegliwościach. Przyjaciół artystów zachęcał do działania. Uważał, że najlepszym lekarstwem na smutek i życiowe zawirowania jest systematyczna praca. Olgę Scherer wciągnął do pomocy nad swoją antologią poezji, a potem nad gombrowiczowskim numerem „L’Herne”: „Za każdym razem dodatkowe zajęcie przywracało mi również sympatię do własnej pracy zawodowej” – opowiadała[92]. Przy okazji przyznawał, że sam miewa okresy zniechęcenia, kiedy czuje się niezdolny do działania, diagnozował u siebie „cyklotymiczne i depresyjne” skłonności. Kiedy Bernard Perlin zwierzał się ze złych nastrojów, Kot radził mu cyzelować martwe natury, wrócić do malarskich początków[93]. Aleksandra Wata namawiał do spisywania wspomnień, co udało się dzięki zaangażowaniu Miłosza. Sam Jeleński miewał gorsze okresy – wówczas czerpał siłę ze związku z Leonor Fini. Nie miał cierpliwości, systematyczności, jaką innym zalecał jak lekarstwo. Zachowało się kilka stron dziennika z 1964 roku, w którym próbował notować wydarzenia, ale już po kilku dniach pomysł ten zarzucił[94]. Zapewne z braku czasu, zniechęcenia, ale miał też opory przed wywnętrzaniem się na papierze. „W życiu osobistym nie mam żadnych «zahamowań» w stosunku do różnych «pokładów» mego życia, ale jestem przeciwny publicznemu ekshibicjonizmowi, co bardzo ogranicza (jeśli nie zniekształca) to, co się o sobie pisze” – mówił Piotrowi Kłoczowskiemu[95]. Z kolei w liście do Józefa Czapskiego notował: „Ale na to, żeby coś o sobie powiedzieć, co jest prawdziwe, a jednak ani pretensjonalne, ani naiwne, trzeba żyć głębiej niż ja. Albo czuć życie tak ostro jak je czuje Gombrowicz”[96].

***

Nie tylko pismo Jeleńskiego jest czytelne. Taki miał również styl: komunikatywny, pozbawiony ozdobników, uprzejmy, ale nie formalny, wolny od żargonu. Pisał we wszystkich czterech językach, czasami ozdabiając tekst celnym, obcym powiedzeniem. Szkołą klarownego stylu była dla niego literatura francuska, a wielojęzyczność jeszcze wyostrzyła wrażliwość. Ale leksykalne bogactwo też było kuszące. Jeleński chętnie używał słabo jeszcze w polszczyźnie zadomowionej terminologii naukowej, swobodnie tworzył neologizmy: „afabulacje”, „bisekstylna”, „ektoplazma oryginału”. Zapewne z przymrużeniem oka sięgał też po formy nieco przestarzałe, kojarzące się z polszczyzną dziwiętnastowiecznego dworu. Uwielbiał spolszczać nazwiska obcych pisarzy. Autorkę Przeminęło z wiatrem nazywa „Miczelówną”...[97].

***

„By opisać Kota, trzeba by odwołać się do oksymoronów – wspomina Renata Gorczyńska – bo był on uważny i roztrzepany, troskliwy i arogancki, bezbożny i nabożny. Był liberałem i reakcjonistą, kombatantem i pacyfistą, szydercą i kolanopokłonnym. I to nie raz jednym, a raz drugim, lecz tym wszystkim jednocześnie. Można było odnieść wrażenie, że Kotów było wielu. Moim zdaniem, na koniec Kot był jeden”[98]. Irena i Aleksander Smolarowie zapamiętali odwiedziny Jeleńskiego, kiedy ich kilkuletni syn Piotr brykał, Kot był w znakomitym humorze: „il est bien dans sa peau” – skomentował[99]. Dosłownie: dobrze czuje się we własnej skórze, jest sobą. Odebrali to jako komplement. Nie wiem, czy Jeleński mógłby powiedzieć o sobie to samo.

***

Nie spisał autobiografii, ale chętnie i hojnie odpowiadał na pytania: „Dwa Twoje listy ostatnie – pisał do Piotra Kłoczowskiego – przekonały mnie natomiast całkowicie, że to, co nazywasz «przełomowymi latami» w polskim życiu intelektualno-moralnym (jego waga), uzasadnia zajęcie się socjologiczno-psychologicznymi okolicznościami nawet mojej biografii”[100].

Dwór Skarżyńskich w Rybienku nad Bugiem, lata trzydzieste

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Z babką Manetą z Czarnowskich Skarżyńską, Nervi koło Genui, ok. 1924

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Belgia, 1944

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Wenecja, 1946

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

W pracowni Bernarda Perlina, Rzym, 1949

FOT. JARED FRENCH

Paestum, 1950

Dokument potwierdzający status uchodźcy-bezpaństwowca, 1953

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Leonor Fini, W wieży, 1952

LEONOR FINI ESTATE, PARIS

Nonza, Korsyka, lato 1956

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Nonza, Korsyka, lato 1956

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Wenecja, lata pięćdziesiąte

Józef Czapski, portret Konstantego A. Jeleńskiego

Paryż, Galerie Lambert, 1961

Z Witoldem Gombrowiczem, Vence, Villa Alexandrine, 15 sierpnia 1967

FOT. BOHDAN PACZOWSKI/FOTONOVA

Vence, Villa Alexandrine, 15 sierpnia 1967

FOT. BOHDAN PACZOWSKI/FOTONOVA

Paryż, lata sześćdziesiąte

Dom Konstantego A. Jeleńskiego w Wenecji

Wenecja, ok. 1970

Paryż, Rue de la Vrillière, ok. 1970

FOT. RICHARD OVERSTREET, LEONOR FINI ESTATE, PARIS

Z Jarosławem Iwaszkiewiczem, Paryż 1971

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Z Leonor Fini

MUZEUM LITERATURY/EAST NEWS

Carlo Sforza, z dedykacją dla Reny Jeleńskiej

ARCHIWUM ZESZYTÓW LITERACKICH/FOTONOVA

Z Leonor Fini, Parma 1982

FOT. RICHARD OVERSTREET, LEONOR FINI ESTATE, PARIS

Z Mary McCarthy w jej mieszkaniu, Paryż, jesień 1982

Leonor Fini

MUZEUM LITERATURY/EAST NEWS

Paryż, 1986

Wielkimi literami napisane „Rena”

Pod koniec XIX wieku Maneta Skarżyńska była kobietą słynącą z urody i ekscentrycznych obyczajów. Jej fotografia w sukni osiemnastowiecznej markizy zdobiła talerz z kolekcji Les Beautés d’Europe. Na fotografii z 1924 roku Maria Magdalena Skarżyńska jest już kobietą dojrzałą. Ma na sobie elegancki biały kostium z przedłużanym stanem, twarz skrywa w cieniu kapelusza – śladów piękności można się tylko domyślać. Zdjęcie zostało zrobione w Nervi – babcia pilnuje stojącego na kolumnie brzdąca w krótkich spodenkach. Chłopczyk ma jasne włosy obcięte na pazia. Z wysokości „piedestału” rozgląda się pewnie, mrużąc oczy w słońcu. Odchyla lekko głowę i zaciska usta. Zaraz zacznie grymasić, a może wydawać rozkazy – mały lord. Jeleński zapamiętał, że babka Maneta była „romantyczna, naiwna, narwana, o wielkiej kulturze [...], gardziła konwenansami i jej beztroska po ślubie (wyszła za mąż, mając lat 18, za człowieka czterdziestoletniego) spowodowała szereg «skandali» i pojedynków”[101]. Kot był jej bardzo oddany – to ona go właściwie wychowała. Miała wdzięk, ale bez pretensji; była niewierząca, Kot wiedział, że zapewne odziedziczył coś z jej temperamentu i burzliwych młodzieńczych przygód.

Matka Kota Jeleńskiego urodziła się w 1892 roku w Jedwabnem, w majątku swojego ojca, Henryka Skarżyńskiego. Po rozwodzie rodziców Teresa („Rena”) została z matką, a ojciec wychowywał dwa lata starszego brata Kazimierza. Mimo to wspominała, że ojciec był „niezwykle czuły” i „bardzo się nami przejmował”[102]. Uważała jednak, że charakter odziedziczyła po kądzieli: „Po Mamie mam rodzaj dzikiej samowoli i nie zniosłabym «qu’on me fasse la loi» [żeby mną dyrygowano] w codziennym pożyciu”[103]. Zimą mieszkały z matką w Warszawie i wyjeżdżały za granicę: do Paryża, Wiednia, Berlina oraz do kurortów w Biarritz i na Riwierze. Najważniejsze wspomnienia z dzieciństwa Reny wiązały się jednak z rodzinnymi dworami w Rybienku (należał do rodziny Skarżyńskich) i Kroczewie (panieńskich dobrach jej matki, z domu Czarnowskiej), gdzie spędzały letnie miesiące. Kota inspirowały opowieści matki o majątkach, istniejących jak „osobne państewka”. „Był to dom szlachecko-patriarchalny, nieomal bez towarzyskiego życia”[104]. Kot opowiadał, że dziadek miał intelektualne zainteresowania, prenumerował francuskie i angielskie magazyny. Majątek Skarżyńskich był „względnie uprzemysłowiony”: posiadał własną gorzelnię i cegielnię, a we wsi była szkółka, przychodnia i sklepik. Jak twierdził Jeleński, panował tam zarazem „zasadniczy «antysnobizm» – nieufność do arystokracji”[105]. Przed wojną, aby utrzymać majątek, Skarżyńscy urządzili w Rybienku kurort, gdzie letnicy mieli do dyspozycji plażę, kasyno i kaplicę. Kot spóźnił się też na złoty wiek Kroczewa – gdzie osobny „lokajczuk” był odpowiedzialny tylko za obsługę lamp naftowych. Jeleński był dumny z intelektualnych tradycji rodziny po kądzieli – jeden z braci babki był młodopolskim poetą, drugi – Stefan Czarnowski – wybitnym socjologiem. Siostra babki, Zofia Rzewuska, przyjaźniła się z muzykami – Arturem Rubinsteinem, Bronisławem Hubermanem, Pawłem Kochańskim. Jeleńskiego wzruszało długie trwanie w rodzinnej pamięci: „Dobrze znałem moją prababkę, Teresę ze Zbyszewskich Czarnowską, która opowiadała mi o balach jej matki w Warszawie na cześć Napoleona – i o jej przyjaźni z Joanną Grudzińską, «księżną Łowicką»”[106]. Wedle jednej z rodzinnych legend Zbyszewscy mieli żydowskie korzenie: „Dziecko córki pachciarza przybrane pod koniec XVIII wieku – wszystko bardzo romantyczne i ładne”[107]. Kocikowi opowiedział o tym rozwiedziony dziadek Skarżyński, który nie znosił rodziny byłej żony. Kot o szczegóły wypytywał również prababkę, która przystawiała do ucha czarną trąbkę, ale ciotki go odciągały, aby nie męczył seniorki rodu. Starszy brat dziadka, Stanisław, był uznanym ekonomistą, teoretykiem bimetalizmu (oparcia monety na srebrze i złocie), młodszy, Konstanty, posłużył za model Pana Podfilipskiego w powieści Józefa Weyssenhoffa[108]. Miał posiadłość we Francji i to on sprowadził do Paryża Artura Rubinsteina, dając mu stypendium na pierwsze miesiące[109].

Kot namawiał matkę, aby spisała wspomnienia. Ostatecznie powstało tylko jedno opowiadanie, które krótko przed śmiercią Reny Jeleńskiej ukazało się w londyńskich „Wiadomościach”[110]. Tytuł Royal Legrand pochodzi od nazwy perfum babki Manety. Jeleńska przywołała małą Terenię, z zapartym tchem wypatrującą automobilu z Warszawy. Kiedy przybywają malarze, dziewczynka jest wysyłana na spacer, a matka znika w pokojach na górze. „W salonie przyjemnie i chłodno, nawet w południe, dach od werandy rzuca cień. Duży bukiet jaśminu odbija się od tafli fortepianu jak w czarnej wodzie”. Jak opowiadał Kot, w babce Manecie kochał się wówczas młody korepetytor jej syna Kazimierza, ale ona zupełnie tego nie dostrzegała. „Mama wcześniej dziś zeszła, jest biało ubrana, gra i podśpiewuje sobie: «Ne parlez pas tant, Lisandre, / Car ça fait fait peur aux oiseaux, / Les oiseaux vont vous entendre»”. Babka Maneta mówiła po francusku równie biegle jak po polsku, znała też angielski i niemiecki. Jeleński wspominał po latach, że nocami czytała grube powieści, chociaż „nie miała żadnego literackiego «rozeznania»”[111]. Również Rena Jeleńska odebrała wyłącznie domowe wykształcenie. Francuski znała od dziecka, kolejnych języków uczyła się w podróżach.

W 1924 roku fotograf utrwalił jej delikatny profil. Nosiła modną, krótką fryzurę (podobno włosy miała rudawe – „Nałkowska inaczej jak «ta ruda Rena» z nienawiścią o mojej matce nie mówiła”)[112], a smukłą szyję zdobił naszyjnik z grubych pereł. Ale konwencjonalny portret nie jest w stanie przekazać wdzięku i magnetyzującej osobowości. Julia Hartwig, która matkę Kota poznała dopiero w latach sześćdziesiątych, porównywała ją do Grety Garbo. Miała naturalny szyk: „Wkładała kapelusz z Prisunicu i wyglądała w nim wspaniale”[113]. Po latach dziwiła się swojej reputacji kobiety światowej i wyjaśniała Józefowi Czapskiemu, że od dziecka jest „chorobliwie nieśmiała”, a cecha ta jeszcze z biegiem lat się wyostrza[114]. Olga Scherer mawiała, że trudno jej było nie wielbić, choć charakter miała nieznośny: „Zawsze się spóźniała, tłumacząc, że ktoś ją źle pokierował albo pomyliła klatkę schodową. Nie można się było na nią gniewać, bo była tak urocza, że rozbrajała”[115]. Zachowało się zdjęcie osiemnastoletniej Reny na wyścigach, w bogato przystrojonym kapeluszu. W filuternym półuśmiechu, spojrzeniem ucieka w bok, może kogoś wypatruje. Kochali się w niej wszyscy kuzyni. Przed I wojną światową, kiedy odwiedzała pracującego na Kaukazie brata, zaręczyła się z jego francuskim kolegą. Małżeństwu sprzeciwiła się jednak rodzina, bo młodzian nie był „dobrze urodzony”.

Konstantego Jeleńskiego Rena poznała podczas wojny w Warszawie. Urodził się w 1888 roku w Wielkim Dworze na Litwie. Do szkół chodził w Petersburgu, potem, tuż przed I wojną światową, studiował ekonomię i finanse w paryskiej École des sciences politiques. Jak opowiadał Kot junior, przez te cztery lata pochłaniało go głównie „światowe życie”. Świetnie się orientował w europejskich muzeach, miał wrażliwość muzyczną i sporą kolekcję płyt (w domu tylko on obsługiwał gramofon). Prousta znał na pamięć, choć, jak wspominał Kot, rozumiał dosyć powierzchownie, wyławiał głównie snobistyczne smaczki. „Był sceptyczny aż do cynizmu, miał poczucie humoru i był bardzo inteligentny, a wszystko to było w nim rujnowane przez straszliwy alkoholizm z przejawami niesłychanej brutalności (której zupełnie nie zachowywał w pamięci)”[116]. Trzeźwy miał najlepsze maniery i zdrowy rozsądek. „Jego rady w stosunku do ludzi, do świata były doskonałe i zwykle jego słuchałam, na szczęście – pisała po latach Teresa Jeleńska do syna – na przykład zawsze wstrzymywał mnie przed napisaniem listu z pretensjami, do czego, jak i do pieniactwa, mam skłonność. Bardzo polska i szlagońska oczywiście, zresztą ja wszystkie narodowe wady posiadam. I to było takie rozkoszne u tatusia, że był taki rozkoszny i równy, i wesoły, kiedy był sobą”[117]. Wszyscy odradzali Renie małżeństwo. Ponoć nawet przyszła teściowa ostrzegała ją, że nie powinna mieć z nim dzieci, bo jest nosicielem choroby dziedzicznej, która może zaszkodzić potomstwu[118]. Tymczasem narzeczony przysięgał, że tylko ona może go wyciągnąć z uzależnienia. Zaraz po ślubie w 1918 roku pojechali na konsultację do Zygmunta Freuda. Doktor zrobił na pacjencie dobre wrażenie, ale Jeleński nie był gotów na lata psychoanalizy. Skutków nie przyniosło także szwajcarskie sanatorium ani też żadne późniejsze kuracje.

W latach międzywojennych małżonkowie mieszkali głównie za granicą[119]. Najpierw w Montreux i w Paryżu, gdzie Jeleński współpracował z Ignacym Paderewskim i Maurycym Zamoyskim w Komitecie Narodowym. W 1919 roku wstąpił do polskiej służby dyplomatycznej i przez kolejne trzy lata pełnił funkcję pierwszego sekretarza poselstwa polskiego w Rzymie. Na narodziny syna Rena przyjechała do Warszawy. Konstanty Aleksander Jeleński przyszedł na świat 2 stycznia 1922 roku. Po sześciu tygodniach matka wróciła do męża, a niemowlę zostawiła z babką Manetą. Chłopca sprowadziła dopiero po czterech latach, kiedy z mężem przebywała na poselstwie w Madrycie. Zapewne z tego okresu Kot zapamiętał scenę, którą po śmierci matki opowiedział Zofii Romanowiczowej: „Plaża... Gdzie, jaka plaża? Najpewniej śródziemnomorska. Mokry (po odpływie? po deszczu?) piasek spija ślady, parują już w wysokim, porannym słońcu. Chłopiec (który teraz kojarzy mi się jakoś ze Śmiercią w Wenecji, choć mały Polak z tego filmu był starszy i chyba inaczej ubrany) biegnie za młodą, śliczną kobietą w muślinowym [...] kapeluszu. Ona idzie prędko, za prędko, on nie nadąża, jest jeszcze taki mały, wiatr rozwiewa jej suknię [...]. W tle niebo i morze, równie muślinowo-lazurowe. Chłopiec biegnie, potyka się, niepewny, czy ją dogoni, czy to zjawisko, sama piękność, młodość, miłość nie rozpłynie się, nie wymknie mu się na zawsze. Więc w przerażeniu i zachwycie woła (czy z płaczem? Zapamiętałam: z płaczem lub na jego granicy): mamo! Albo: maman!”[120]. Kot Jeleński rozmawiał z matką po polsku i po francusku. W listach nazywał ją „najdroższą” i „ukochaną”.

Państwo Jeleńscy przebywali na placówkach: w Bukareszcie, Wiedniu, Królewcu i Monachium, a pomiędzy misjami Konstanty Jeleński pracował w Centrali Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie. Kocik przez pewien czas chodził do wiedeńskiego przedszkola. Ale wczesne dzieciństwo kojarzył głównie z rodzinnymi majątkami Skarżyńskich. Babcia mówiła o nim „poziomeczki z malinami”, zapewniała, że jej życie naprawdę zaczęło się, kiedy Kot się urodził[121]. Otaczała go matczyną troską i czułością i nawet nie próbowała dyscyplinować. „To była urocza osoba, poza tym rządziłem nią całkowicie, robiła absolutnie wszystko, co ja chciałem” – wspominał Jeleński[122]. Ponownie zamieszkał z babką kilka lat później, w Warszawie, kiedy uczęszczał do gimnazjum Batorego. Rozpieszczała go – niemal codziennie zabierała do kina i usprawiedliwiała nieobecności. „Była moją «prawdziwą» matką” – opowiadał amerykańskiemu przyjacielowi, Bernardowi Perlinowi[123]. Miał dwanaście lat, kiedy zmarła na raka. Jej agonia była dla niego wstrząsającym przeżyciem: „Zrozumiałem, że moja obecność jest jej obojętna. [...] Tak, jakby uczucia były tylko bzdurą. Oczywiście nie są (i nie jest nią «życie») – i to w pewnym sensie «prawda» – ale bez większego znaczenia – ponieważ nie ma nic poza tym”[124]. Po śmierci babki przeniesiono Kota do szkoły z internatem – najpierw u dominikanów w Ouchy pod Lozanną, a potem w wielkopolskiej Rydzynie. Nie mógł się tam odnaleźć. Dyrektor poprosił matkę, aby go zabrała. Na pytanie, dlaczego chce się pozbyć dobrego ucznia, pryncypał wyjaśniał: „My, proszę pani, staramy się hodować, powiedzmy, białe kury. A pani kurczę jest czarne, bardzo rasowe, ale czarne”[125]. W 1939 roku Jeleński zdążył jeszcze zdać w Rydzynie maturę.

Rodzice Kota byli do siebie przywiązani, ale zostawiali sobie sporo swobody. Romanse były na porządku dziennym, otwarcie się o nich opowiadało. Jeleńscy „mieli rzadki chyba na owe czasy stosunek ogromnej, dziecinnej solidarności i complicité – wspominał syn po latach – bawili się ze sobą doskonale, mieli własny prywatny język i prywatną mitologię”[126]. Lubili bywać w towarzystwie. Ojciec „znał na pamięć Almanach Gotajski i nigdy się z nim nie rozstawał. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności jak powiedzieć: «Mówił mi Jimmy d’Alba» albo «Jimmy d’Alba nigdy by się na to nie zgodził». Jak wielu ludzi z jego sfery czuł na sobie zawsze oko pewnych arystokratów. Miał stale uczucie, że zdaje egzamin”[127]. Konstanty Jeleński senior przeżył ponoć dwie wielkie miłości – do rosyjskiego tancerza z baletu Diagilewa w Paryżu i do żony, ale seksualnie spełniał się wyłącznie w słynnych domach publicznych. Ponoć małżeństwo przez ponad rok nie zostało «skonsumowane», a powodzenie Reny wręcz mężowi schlebiało. „Mało ludzi rozumiało niesłychanie bliski związek moich rodziców” – pisał Jeleński do krewnej, Jadwigi Mielżyńskiej. – „Mój dziadek Skarżyński nazywał ich – kiedy byli młodzi – «Manon Lescaut i Des Grieux»”[128]. Jak głosiła rodzinna legenda, na balu w Madrycie król Alfons XIII jako pierwszą poprosił do tańca Renę. Podobno odmówiła, bo był brzydki. Liczni wielbiciele namawiali Jeleńską do rozwodu z birbantem, wśród nich przyjaciel ojca, ambasador Józef Lipski. Fantazjował o niej nawet Karol Szymanowski. „Ja przepadam za tą Reną – pisał do siostry – co to za dobroć, zainteresowanie innymi i usłużność – idealna byłaby dla mnie żona. Mamcia by za nią przepadała, bo ma przy tym tyle wdzięku i zabawna okropnie w gadaniu. Ale dosyć już o tym, bo pomyśli Mamcia, że już ją rozwodzę!”[129]. Byli dalekimi kuzynami i jako podlotek Rena rzeczywiście durzyła się w kompozytorze. „Całowała się z nim namiętnie – wspominał Konstanty – ale zawsze wiedziała o jego homoseksualizmie”[130]. Jeszcze po latach opowiadała Czapskiemu, że to była poważna, nieodwzajemniona miłość i, czego była świadoma, miłość bez nadziei[131]. W Warszawie matka kilkakrotnie zabierała syna na spotkania z Szymanowskim w „Bristolu”. „Pamiętam, jak kłuły mnie przy pocałunku jego wąsy, pachnące «Jicky» Guerlaina, co zrobiło na mnie wrażenie, gdyż były to również perfumy mojej matki”[132]. Starego Kota matka nigdy nie opuściła, chociaż często mieszkali osobno. Kiedy w latach pięćdziesiątych osiedliła się w kupionym przez syna weneckim domu, mąż spędzał z nią wiosnę i lato, zaś jesienią i zimą mieszkał w Londynie u przyjaciółki – znanej ze swobodnych obyczajów księżnej Atholl, zwanej „The Red Duchess”[133].

Już jako osiemnastolatek Kot junior stał się faktycznie głową trzyosobowej rodziny. Do rodziców pisał sumiennie, pilnował wizyt lekarskich, martwił się nałogiem ojca i lekkomyślnością matki. Jako dziewiętnastoletni student musiał odprowadzać „tatusia”, który przy okazji odwiedzin u syna na uczelni urządził sobie alkoholową turę. „Idąc na śniadanie do Aperitif, tyle wypił apéritifów przez małe «a», że przy śniadaniu już było bardzo źle. Znów płakał, nie tknął jedzenia [...]. Był mimo wszystko bardzo miły i strasznie mi go żal”[134]. Od początku wojny Kot przejął też odpowiedzialność za rodzinne finanse. Załatwiał sprawunki i słuchał wymówek. W Paryżu odebrał wywiezione z Polski rodzinne srebra i sprzedał futra. Ledwie dobił transakcji, a już ojciec skarżył się, że szuby poszły za bezcen. Zresztą kilka dni później znów był bez grosza. Nieomal każdy list od rodziców zawiera prośby i ponaglenia. Tymczasem całymi latami Kot ledwo wiązał koniec z końcem. „Ostatnio byłem nieszczęsnym pelikanem, który z własnej piersi karmi matkę chlebem, a ojca whisky i ledwo już machałem skrzydłami” – opowiadał wiosną 1949 roku Philippowi Jullianowi[135]. Matka zwykle wydawała wszystko na początku miesiąca i twierdziła, że żyje w nędzy: „Ja MUSZĘ zrobić jakieś pieniądze, bo tak dalej nie mogę żyć” – skarżyła się Iwaszkiewiczowi. – „Nienawidzę przysparzać kłopotów Kocikowi, który i tak mnie utrzymuje (co prawda b[ardzo] marnie), ale on robi co może, tylko że 7000 lirów 5 lat temu to było coś, a teraz żyć z tego przez miesiąc w moich warunkach jest niepodobieństwem”[136]. Olga Scherer wspominała, że kiedy Rena w czasach paryskich znajdowała się pod kreską, „nieodmiennie zanosiła do mnie srebrne tace, które uratowała z wojny, a ja je umieszczałam na moje nazwisko w lombardzie”[137]. Kot później wykupywał zastawione przedmioty. Józef Czapski pamiętał, jak odwiedził Teresę Jeleńską w jej ostatnich latach. Wróciła wieczorem z ciężką skrzynią: to były owe słynne „srebra Jeleńskich”: „Nikt na tych srebrach nie będzie już jadł, a córka mojego doktora wychodzi za mąż, więc zdecydowałam, że on musi je dla niej kupić”[138]. Także Czapskiego, w sekrecie przed synem, prosiła Rena o pożyczkę. Jeszcze w 1965 roku w pełnym gniewnych podkreśleń liście Kot wyrzucał matce rozrzutność: „Jak możesz pisać, że 1100 franków, mieszkanie za darmo, szereg «ubiorów» od Leonor, masę zaproszeń, książek i czasopism za darmo – co wszystko masz w Paryżu, to jest «nędza»! Doprawdy trochę mnie to rewoltuje”[139]. Mimo to posłusznie biegał do lombardu i udawał, że potrąca matce tę sumę z pensji. Tymczasem ona wydaje wszystko „na kawiarnię, fryzjera, taksówki, prawie nie jada, a około piętnastego jest bez grosza”[140].

Żale matki były dla Kota trudniejsze niż samo posyłanie pieniędzy. Ojciec również domagał się wsparcia, ale robił to z większym wdziękiem. „Pisywał do mnie listy tego rodzaju – wspominał syn po latach – «Ponieważ jesteś tak naiwny i głupi, że utrzymujesz swoich rodziców – którzy kiedyś dla wygody pozbyli się ciebie, jak byłeś mały (ja nie dałbym nigdy ani grosza swoim antypatycznym rodzicom), byłbyś prawdziwym aniołem, gdybyś mi przysłał w przyszłym miesiącu o 5 funtów więcej, bo mam długi w pubie»”[141]. W jednym ze sporządzonych przez ojca bilansów najpoważniejszą pozycją są papierosy, a za nimi szlafrok, chustki i pończochy. Pod koniec życia Kocik odwiedzał go w Londynie. Ojciec wyglądał przerażająco. Wychudzony, z wiszącymi strąkami włosów, starszy pan ledwo chodził. Wydawał się zupełnie zagubiony, niezdolny do jakiejkolwiek decyzji: „A przy tym całkowite zaufanie do mnie, trzyma się mnie kurczowo jak tonący chwyta ratunkowe koło”[142]. Do niesfornego „tatusia” syn był szczerze przywiązany, traktował go zarazem jak podopiecznego i wspólnika. Pod koniec życia ojciec zwierzył się synowi, że w latach dwudziestych, kiedy był pierwszym sekretarzem poselstwa w Rzymie, wstąpił do masonerii, ale został „uśpiony”, czyli w gruncie rzeczy wykluczony, ze względu na pijaństwo. Stary Kot odnosił się do Kocika z przyjacielską czułością: jako słabszy rodzic, zawsze życzliwy, choć świadomy, że jego zdanie się nie liczy. „Otóż Twoje możliwości mariażowe pozostawiają mnie w ogromnym sceptycyzmie” – pisał do nastoletniego syna. – „Pomijając kwestie czasowe, sądzę, że jesteś na podobny krok zbyt młody, nawet w normalnych czasach niepełnoletni. Może to mieć ujemne skutki. Pomijając już to, że nie pragnąłbym oglądać sępich nosów przyszłego pokolenia – jakoś to wszystko nie trafia mi do przekonania”[143]. Ojciec sam przyznawał, że nie nadaje się na doradcę, zawiadującego życiem dziecka: „W przeciwieństwie do Mamy nie czuję się na siłach dawania Ci jakichkolwiek dyrektyw życiowych zbyt kategorycznych. I nie waż się myśleć, że to wynika z powodu obojętności lub znieczulenia. Zawsze byłeś i z każdym rokiem jesteś dla mnie bardziej tym number one, jaki mi na świecie pozostaje i jaki mnie wyłącznie, poza Mamą, interesuje”[144].

Rena ciężko przeżywała śmierć męża w 1955 roku: „Taki żal straszliwy. Całe życie dbałam o niego, nie mogłam znieść, by mu było źle, a opuściłam go w najgorszej opresji”[145]. Syn również odczuł stratę: „Miałem dla Misia wielką czułość, pozostawił po sobie pustkę także dla mnie – często go «widzę» i tęsknię do niego. Ale mimo wszystko wiem, że nie mógł mieć lepszej śmierci”[146]. Kot znał matkę doskonale i dlatego ośmielał się podważać jej intencje: „Czy Twoje żale nie są naprawdę egoistyczne? Czy nie chodzi Ci o Twoją rolę, o Twojego «Pigmaliona» – o stratę istoty, której poświęciłaś swoje życie?”[147]. W 1959 roku w liście do Iwaszkiewicza Jeleńska jakby potwierdzała te zarzuty, tłumacząc, na czym polegało jej przywiązanie do męża i syna: „Na szczęście Ty masz jeszcze Hanię: «mein besseres Ich» [moje lepsze ja] – ja straciłam mego towarzysza, najbliższego na świecie. Dzieci – tak – ale to nie to samo, bo MY dla nich nie jesteśmy niezbędni. Dla mnie niezbędny był Kot, choć jeszcze bardziej drżę o Kocika”[148].

Wojciech Karpiński wspomina, że Kot „lubił i potrafił mówić o swojej genealogii”, ale „powinowactwa duchowe [traktował] wyżej od biologicznych”[149]. Już jako nastolatek interesował się tymi sprawami; w 1941 roku Konstanty Jeleński senior pisał do żony, że syn „nawraca do ulubionych tematów heraldycznych i rodowych”[150]. Po latach, ku własnemu zdumieniu, Kocik przywiązywał wagę również do historii rodu Jeleńskich. W liście do Czesława Miłosza rozważał: „Skąd na przykład ja – urodzony w Warszawie, dzieciństwo spędzone w rodzinie matki (po obu stronach «Koroniarki»), rodzice wyobcowani, «kosmopolici», wykorzenieni, «pogardzający tradycją» (ale niestety nie snobizmem, do którego się – biedni – broń Boże, nie przyznawali) – skąd ja od dziecka uważałem się mimo wszystko za «Litwina»?”[151]. Chwalił się, że jego przodek wymieniony jest w Pamiątkach Soplicy, dziadek zaś, Bolesław Jeleński, został zesłany na Syberię za udział w Powstaniu Styczniowym. A przecież jego parentele były bardziej imponujące aniżeli litewskie koneksje „Tatusia”.

Tajemnicę swojego pochodzenia poznał, kiedy miał czternaście lat. Przyjechał wówczas na Boże Narodzenie do rodziców, którzy przebywali na placówce w Monachium. Ojciec poszedł w miasto, a syn, żona i szofer szukali go po gospodach. Kiedy nareszcie znaleźli ojca i położyli go spać, rozgoryczony Kot wygarnął matce: skoro wyszła za alkoholika, nie powinna mieć dzieci. Rena była zdziwiona: „To ty nic nie wiesz?”. I z sekretery wyjęła fotografię wybitnego polityka, hrabiego Carla Sforzy[152]. Od 1919 roku Sforza był ministrem spraw zagranicznych Włoch, a potem ambasadorem w Paryżu. Po przejęciu władzy przez Mussoliniego jesienią 1922 roku podał się do dymisji. Został przywódcą opozycji w senacie, a później żył na emigracji. Kot od zawsze wiedział o słynnym kochanku matki. Rena próbowała zresztą łagodnie go uświadomić: opowiadała o romansach przyjaciółek i wskazywała kolegów, którzy nie są dziećmi swoich oficjalnych rodziców. Ale Kot niczego się nie domyślał. „To Sforza – i co z tego?”, dopytywał. „Matka do końca rozegrała tę scenę w stylu Bataille’a – wspominał – zaciągnęła mnie przed lustro, trzymając fotografię w ręku. «Nie widzisz, że jesteście niezwykle podobni? Nie rozumiesz, że twoim ojcem jest on?»”[153]. Po latach Rena Jeleńska pisała, że zawsze miała wysokie wyobrażenie o „dobrej krwi” Carla (choć nie w znaczeniu „błękitnej”)[154]. Rewelacja wydała się chłopcu frapująca, choć wówczas nie dostrzegał podobieństwa. Ten fakt niczego też nie zmienił w jego uczuciach do „starego Kota”. Z kolei Jeleński senior być może nie był świadomy, że wychowuje cudze dziecko. Kiedy Rena, pisząc do syna, robiła nazbyt wyraźną aluzję do Sforzy, prosiła, aby list spalił. Krótko przed śmiercią „stary Kot” powiedział ponoć, że latami miał podejrzenia, „ale dobroć, troska i poświęcenia Kocika przekonały mnie, że naprawdę jest moim synem!”[155].

Nazwisko Sforzy często pojawiało się w domowych rozmowach. Znali się ze starym Jeleńskim i darzyli wzajemną sympatią. Z pierwszego spotkania z biologicznym ojcem Kot niewiele zapamiętał: był za mały, kiedy Sforza przyjechał do Reny, do Polski. Następnym razem odwiedził go w szkole w Ouchy: „Zabrał mnie na obiad do najlepszej restauracji (po raz pierwszy jadłem wtedy ostrygi, które mi smakowały i bardzo mnie rozbawiły), potem na przejażdżkę łodzią po jeziorze, a było też karmienie łabędzi i mew, odwiedziny w księgarni, gdzie Sforza kupił mi książki, na jakie miałem ochotę (między innymi kilka tomów z bande dessinée [komiksy], za którymi wtedy przepadałem: Les Pieds Nickelés