Kostur o pajęczych palcach - Krystian Lewandowski - ebook

Kostur o pajęczych palcach ebook

Krystian Lewandowski

4,0

Opis

Opowieść o cnotliwym rycerzu w lśniącej zbroi, podróżującym po magicznym świecie na białym rumaku? Nie tym razem! Przedstawiam wam Argo - groteskowego lisza psychopatę, dla którego jedyne istotne wartości dotyczą jego własnej osoby, 
a wspomniany wyżej świat najchętniej widziałby u swoich stóp.

Jako młody nekromanta Argo zawsze podziwiał swojego mentora - wszechwiecznego lisza. Z czasem dostrzegł ogromne zaniedbania ze strony starszego nieumarłego 
i postanowił sam objąć władzę nad gatunkiem żywych trupów.
Oto tkacz, który rozsiał po całej krainie sieć kłamstw, intryg i nienawiści. Oto geniusz, który bawi się Świętym Imperium. Oto szaleniec, który zamierza doprowadzić świat do ruiny. Oto architekt, którego budowlą jest pajęcza sieć, a narzędziem Kostur o pajęczych palcach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 640

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (43 oceny)
16
16
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krystian Lewandowski
Kostur o pajęczych palcach
© Copyright by Krystian Lewandowski 2018Ilustracje: Tomasz Kleszcz
ISBN 978-83-7564-561-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Rozdział 1Argo architekt

– Życie jest spektaklem – oznajmił nam mistrz Mal’Caru i eleganckim ruchem nadgarstka wprawił w ruch naostrzony skalpel, przecinając tętnice szyjną naszego gościa. – Ktoś może rozwinąć? – spytał i wymierzył zakrwawionym ostrzem prosto między moje oczy. – Może ty, Argo? – zachęcił mnie do zabrania głosu.

– To bardzo proste, mistrzu – odpowiedziałem z werwą godną prawdziwego prymusa.

Przyjrzałem się z podziwem drgającemu ciału młodej ludzkiej kobiety, którą tak zmyślnie przykuto do postawionego madejowego łoża, że pomimo skrępowania cała jej postać mogła wyginać się w cudownie agonalnym tańcu. Jucha spływała po nagim ciele i rozlewała się w szczelinach kamiennych kafelków, tworząc małe, szkarłatne strumyki, płynące po podłodze audytorium.

– Ludzie myślą o sobie tak, jakby każdy z osobna miał być kimś wyjątkowym. Kimś zdolnym decydować o własnym losie i wyborach. Kto myśli, że może osiągnąć coś więcej niż to, co z góry zostało dla niego zaplanowane w dniu narodzin. Myśli, że ma jakąkolwiek moc czy wpływ na to, co się dzieje dookoła niego. Co jest tym spektaklem? Popatrzmy chociażby na ten malowniczy przykład, który w swojej mądrości nam pokazałeś. – Wskazałem na zwisające już bez ruchu ciało, które zastygło w teatralnie wykrzywionym grymasie bólu. – Niewątpliwie piękna szlachcianka. Myślała, że może wszystko. Miała pieniądze, urodę, sławę i szacunek wśród ludu. Postrzegała siebie, jakby była bóstwem, mogącym robić, co tylko zapragnie. Jednak życie nie uznaje bogów i tak naprawdę odgrywała jedynie narzucaną jej rolę. Puentą naszego istnienia jest to, że jakkolwiek byśmy piękni i bogaci nie byli, to i tak nasze ostatnie tchnienie będzie rozweselającym sępy występem tanecznym, wieńczącym jedynie wcześniejszą grę aktorską.

Mistrz pokiwał twierdząco głową i dotknął czoła przykutej do łoża kobiety. Jej postać okrył szarawy płomień i po zaledwie kilku sekundach nie pozostało po niej nic prócz tlącego się u stóp mistrza popiołu.

– Akceptowalna odpowiedź – powiedział beznamiętnie i zepchnął nogą pozostałość po dawnej szlachciance. – Dlatego też my odrzucamy tę maskaradę. Nie bierzemy udziału w przedstawieniu zwanym życiem, po to, abyśmy mogli istnieć wiecznie w śmierci. Nie jesteśmy jedynie aktorami odgrywającymi pewne społeczne role, lecz twórcami.

Poprawił swoją ceramiczną maskę, tak jakby chciał ją wgnieść we wnętrze własnej głowy.

Doprawdy, nie rozumiem go. Po cóż chowa swoje oblicze pod granatowym kapturem i białą maską, skoro sam wielekroć mówił, iż nie ma wiele piękniejszych rzeczy od widoku ciała trawionego długim dotykiem śmierci. Cóż za marnotrawstwo! Sam chciałbym spojrzeć, jak wygląda oblicze najstarszego nieumarłego, a zmuszony jestem patrzeć na jego ceramiczną podobiznę sprzed wieków.

– Prawdziwy artysta – stwierdził ponuro wyglądający chłopak, o skórze dosłownie koloru stali i długich, czarnych włosach, starannie zaczesanych do tyłu.

– Nie da się ukryć – odparłem twierdząco, jednocześnie zwracając mimowolnie uwagę na arystokratyczny ubiorek smarkacza. Te delikatne wyszyte spodnie i koszulka z białymi mankietami. Fuj! Śmierć nie jest wybredna. Pochłonie każdego, nieważne czy będzie wyglądał jak żebrak czy jak pieprzony książę. Niemniej gówniarz zaczął ciekawy temat, więc postanowiłem zaszczycić go swoją opinią. – Sposób, w jaki mistrz Mal’Caru podchodzi do jednoczenia ludzi ze śmiercią, to prawdziwe dzieło sztuki. Łatwo możesz zauważyć podobieństwo między nim a wielkim malarzem, z tym że jeden tworzy sztuczny obraz życia, a drugi dotyka prawdziwego życia pędzlem, którym jest tutaj nóż, i rysuje krwawy pejzaż na cielesnym płótnie. Spróbuj uchwycić wzrokiem nawet każdy najdrobniejszy ruch tego pędzla, gdyż tworzy on przepiękną całość. Rozkoszuj się każdą chwilą, przyjacielu, bo jego pokazy, choć niewątpliwie cudowne i pouczające, są najrzadsze w całym Ver’garath.

Byłem dość przejęty pokazami Najstarszego, bo o ile nie interesowało mnie odbieranie życia samo w sobie, o tyle gracja i wdzięk, z jakim mistrz powoli wyrywał żywotność z naszych gości, wprawiały mnie w nie lada podziw. Każdy ruch skalpela, każde najmniejsze zaklęcie – czy to powodujące błyskawiczne krzepnięcie krwi, czy powolny rozkład kości – miało ogromne znaczenie w jego lekcjach. Och! Ileż to ja zmarnowałem dobrych żywych ciał, próbując dorównać jego kunsztowi! No cóż, prawdą tego świata jest, że praktyka czyni mistrza. Na szczęście ja planowałem żyć wiecznie, więc nie było problemu.

* * *

Wyszedłem z dusznego audytorium, aby zaczerpnąć nieco „świeżego” powietrza na dziedzińcu. Niby większość życia spędziłem w laboratorium, otoczony gamą niewyobrażalnie wstrętnych zapachów, ale kiedy miałem okazję, to lubowałem się w powolnym spacerku na wolnej przestrzeni. Szkoda tylko, że moja wrodzona żądza wiedzy szybko wyganiała mnie z powrotem do mojej pracowni. Odór bijący od poruszających się w okolicy nieumarłych byłby dla zwykłego człowieka nie do wytrzymania. Ja natomiast uznawałem to za artystyczny aromat, towarzyszący ludzkości od początku świata i co by nie mówić, wolałem już to niż wnętrze laboratorium.

Akademia nasza nie należała do tych wielkich i bogatych uniwersytetów, które wyrosły ostatnio na terenie całego Imperium. My, jako magowie hołdujący śmierci, byliśmy gatunkiem wyklętym i szanowna święta inkwizycja tępiła nas z werwą godną rozwścieczonych pszczół broniących ula. Jednak ludzie, którzy powinni walczyć z tak zwaną „czarną magią”, zwykli unikać miejsc naprawdę nią wypełnionych. Podobnie zresztą jak znani z niebywałej odwagi wioskowi strażnicy. Głośno krzyczą na kulawych starców i żebraków, ale kiedy słychać krzyki z ciemnej uliczki, to jakoś tracą wolę działania. Nie mam im za złe. Dzięki temu łatwiej nam pozyskiwać nowe, żywe okazy do badań, no i strach jest naturalną częścią ułomnej ludzkiej natury, którą to naturę, jako istota chcąca wznieść się ponad wyżyny szarych mas, muszę odrzucić.

Na nasze szczęście inkwizytorzy, kapłani i inne świątobliwe cholerstwo również ma w zwyczaju gnębić tych słabych i unikać konfliktu z silnymi. Dlatego też wolą wyłapywać ulicznych sztukmistrzów czy przygłupich znachorów, aby tylko liczba rozpalonych stosów się zgadzała. Niespieszno im zapuszczać się w odległą podróż do ruin ongiś potężnej nekropolii Ver’garath. Rzecz jasna, nasza skromna akademia zostałaby starta z powierzchni ziemi, gdyby tylko Imperium skupiło na nas swoją uwagę, zamiast marnować siły i czas na wojenki z wymierającymi rasami. No i oczywiście gdyby należycie się przygotowali do drogi, bowiem otaczają nas okrutne ziemie. Sczerniałe, rozciągające się aż po horyzont pola pełne wałęsających się żywych trupów to atrakcja odstraszająca nawet tych bardziej ambitnych zakonników.

Śmieszne to czasy, kiedy kleryk pod byle jakim pretekstem z radością zamęczy na śmierć zniewieściałego elfa czy ledwo chodzące szczenię wilkołaka, ale odwróci wzrok, gdy potężny lisz zacznie palić i plądrować bezbronne wioski. Najśmieszniejsze jest to, że nikt z naszego gatunku – to znaczy ze starszych – nigdy nie przyłożył ręki, by stworzyć tak piękną dla nas sytuację. Po prostu ludzie wręcz nie potrafią żyć bez wojny. Człowiek zabija wilkołaka, bo ten wierzy w inne bóstwo, wilkołak w odwecie spali wioskę i nienawiść pięknie kwitnie. Mistrz Mal’Caru powiedział nam kiedyś, że największą bronią geniusza jest nienawiść dwóch głupców.

Tak czy owak, ja nie należałem do tych, którzy budziliby strach, więc sam wolałem nie zapuszczać się zbyt daleko bez wcześniejszych przygotowań. Zresztą bardzo dobrze! Zardzewiały i wygięty sztylet wbity w plecy wroga jest lepszy niż pięknie zdobiony koncerz u pasa.

Sama akademia znajdowała się za pierwszym spośród trzech potężnych kamiennych pierścieni otaczających niegdyś fortecę. Mur, rzecz jasna, był zniszczony w kilku miejscach i gdyby natarła na nas duża grupa napastników, to ochrona ta byłaby raczej kiepska. Jednak wystarczyło w miejscu największych uszkodzeń usypać kopiec z gnijących ciał, aby zniechęcić te mniej odważne i niezdecydowane grupy, a jakby tego było mało, to tuż pod przeżartymi czasem sztandarami zwisały zwłoki nieszczęśników, którzy znaleźli się zbyt blisko naszej placówki.

Akolici, studenci i całkiem początkujący nekromanci mieszkali w malutkich kamiennych kwaterach, osadzonych wewnątrz muru. Kiedyś były to składziki z bronią, ale rasa nasza straciła na swojej sile militarnej zaraz po upadku wyznawców boga śmierci Nexa. Jest to jedna z tych rzeczy, która przyprawia mnie o mdłości. O ile szanuję mistrza Mal’Caru za jego wiedzę i wiek, o tyle ta gnuśność i lenistwo, które są jego cechami, doprowadzają mnie do szału. Gdyby chciał, już dawno mógłby przywrócić nam dawną chwałę. Zwłaszcza teraz, kiedy ludzkie pospólstwo tak zdurniało, by tłuc się z innymi śmiertelnikami. Jednak nasz tysiącletni kościej woli gnić w swojej kwaterze, zamiast szykować nas do zajęcia należnej nam pozycji. Słowo daję, gdybym to tylko ja miał władzę, to już dawno umarli zatańczyliby na rycerskich grobach.

– Jutro ceremonia – zagadał do mnie ten wypucowany gówniarz, którego dane mi było przedtem poznać – Wiesz już, na jakiej podstawie będą wybierać?

Kolejny niedouczony prostak próbuje skorzystać z mojej wiedzy. Pewnie nie przygotował się należycie do jutrzejszego wydarzenia i liczy na moją pomoc, tak jak wielu przed nim. Chociaż przynajmniej ci, którzy wcześniej marnowali mój czas, nie patrzyli na mnie z taką obrzydliwą arystokratyczną wyższością.

– Naturalnie, że wiem – odrzekłem chłodno i ruszyłem do przodu, zmierzając do swojej izby.

Usłyszałem za sobą kroki smarkacza i zaraz mimo woli zacisnąłem zęby, zirytowany jego obecnością. Niestety, po ostatnich „wypadkach”, w których sam miałem przyjemność brać udział, mistrz Mal’Caru zakazał zabijania wśród akolitów. Szkoda, dzięki takiej metodzie mogliśmy od razu odrzucić osoby zbyt słabe lub głupie, by godnie służyć śmierci, albo po prostu przypadki irytujące.

– Czemu zawdzięczam twoje nieproszone zainteresowanie? – odwróciłem się z wyraźnym oburzeniem.

Nienawidziłem, kiedy ktoś marnował mój czas. Właściwie to nie znosiłem w ogóle czyjegokolwiek towarzystwa. Samotność jest domeną geniuszu; ci, którzy chcą wzlecieć ponad szare masy pospólstwa, nie mogą wymieniać zdań z głupszymi od siebie.

– Jesteś jeszcze bardziej nerwowy, niż mi mówili – powiedział i uśmiechnął się szyderczo, odsłaniając długie, lśniące kły.

– Pieprzony wampir – zakląłem i odwróciłem się w swoją stronę. Jakkolwiek stary by naprawdę nie był, to i tak wyglądał jak bachor, a ja nie znosiłem bachorów.

* * *

Gdy tylko powróciłem do swojej pracowni, zatrzasnąłem za sobą drzwi i zasunąłem żelazny skobel. Nie mogę pozwolić, aby ten czy inny natręt nachodził mnie w laboratorium. W końcu to jedyne miejsce, w którym mogłem prawdziwie odseparować się od reszty moich niedouczonych kamratów. Izolacja jest przywilejem wybitnych, a ja nie miałem zamiaru z tegoż przywileju rezygnować.

Strąciłem z siebie bordowy habit i podszedłem do wielkiego lustra, które gości już u mnie od dziesiątek lat. Tracę niestety rachubę, kiedy przychodzi do dokładnego liczenia upływu czasu. Zresztą, być może to dobry nawyk. Czas niedługo w ogóle nie będzie dotykał mojej osoby, a to cenne lustro będzie mi służyć jedynie do dokładnego oczyszczenia ciała z resztek gnijącego mięsa, gdy tylko zakończę swoją wędrówkę do nie-życia. Póki co, śmierć nie strawiła mnie jeszcze zbyt dogłębnie. Moje długie włosy wciąż lśniły ciemnym brązem, a twarz dalej przypominała młodego i ambitnego studenta, u którego czarne obwódki wokół oczu wskazywały na wiele nieprzespanych nocy. Nie ukrywam, że nie znosiłem ludzkich ograniczeń. Sen, jedzenie i tym podobne błahostki tylko opóźniały rozwój mojego geniuszu. Dlatego też mam zamiar raz na zawsze zrezygnować z absurdu śmiertelności.

Wykonałem porządną robotę przy konserwacji własnego ciała. Od lat pracuję przy stanowisku alchemicznym, które zniekształciło już postury co bardziej głupich nekromantów. Żenada. Chcą żyć wiecznie. Pragną dorosnąć do poziomu mistrza Mal’Caru, a tymczasem nie są w stanie nawet utrzymać wyprostowanej postaci. Większość z nich przypomina bardziej schorowanych dzwonników niż dumnych czarowników. Nie żebym kładł aż tak wielki nacisk na fizyczny wygląd. Śmierć nie jest wybredna. Z równą radością przyjmie w swe objęcia pięknego młodzieńca, jak i trędowatego włóczęgę. Z tą różnicą, że temu pierwszemu łatwiej osiągnąć sukces, bowiem nasza praca często wymaga kontaktu z innymi ludźmi, a jak pewnie nietrudno się domyślić, prymitywne umysły są bardziej ufne wobec dobrze wyglądających osób. Ja sam nie znosiłem przebywać w czyimkolwiek towarzystwie. Jednak z doświadczenia już wiem, że czasem, aby się kimś sprawnie posłużyć, ten ktoś musi nam wpierw zaufać. Dlatego też poświęciłem wiele lat, studiując zachowania śmiertelników. Niestety, nawet teraz zdarza mi się wypuścić domniemaną ofiarę z mentalnej sieci. No, mniejsza z tym. Jestem jeszcze młody. Między mną a mistrzem Mal’Caru jest co najmniej tysiąc lat różnicy, więc muszę wykazać się większą cierpliwością.

Ciało, które zachowałem, nie należało niestety do tych wybitnie urodziwych. Byłem raczej typowej budowy delikatnym młodzieńcem z paskudną blizną w okolicach serca. Brzydka pamiątka z czasów, kiedy mój zapał wziął górę nad rozsądkiem. I tak miałem wówczas więcej szczęścia niż rozumu, bowiem niedoświadczeni nekromanci, którzy próbują stać się liszami, z reguły kończą jako kupka poskręcanego mięsiwa, lub jeśli mieli nieco szczęścia, to stają się bezrozumnymi ghulami. W moim przypadku skończyło się tylko rozerwanym sercem. Na szczęście miałem pod ręką coś lepszego do wymiany.

– Cóż za rzadki widok! – usłyszałem za sobą kpiący głos tego gówniarza. – Nekromanta, który marnuje czas przeglądając się w lustrze. – Kpina w jego głosie wzrastała z każdym słowem. – Nie powinieneś się przygotowywać do jutrzejszego egzaminu?

– Zapewniam, że nie musisz się o mnie zamartwiać – odpowiedziałem spokojnie. Spokojnie, gdyż agresja lub przerażenie względem kogoś, kto z taką łatwością podszedł mnie od tyłu w mojej własnej pracowni, byłaby wyjątkowo niestosowna – W jakimś celu zamknąłem te drzwi – dodałem i zarzuciłem sobie na plecy lnianą szatę.

– Rozwiń, proszę, to, co powiedziałeś o przygotowaniu do egzaminu – powiedział i rozejrzał się po mojej pracowni.

Nie było tu czego oglądać. Kilka książek, parę mikstur i niewielkie stanowisko alchemiczne. Prawdziwe laboratorium znajdowało się, rzecz jasna, głęboko pod nami.

– Jutrzejszy egzamin ma tylko jeden cel. Oddzielić ziarna od plew – powiedziałem, a wampir przyglądał mi się z uwagą.

– Wydajesz się być bardzo pewny siebie, panie architekcie.

Patrzył mi prosto w oczy, co powolutku doprowadzało mnie do szału. Musiałem wymyślić jakiś sposób na pozbycie się wampira raz na zawsze, albo najlepiej zabicie go. Jednak zdawał się być osobą o nieprzeciętnej mocy, a perspektywa marnowania czasu na ukrywanie ciała nie przypadła mi aż tak bardzo do gustu. Z jakichś względów był bardzo zainteresowany mną i jutrzejszym egzaminem, a nie wydaje mi się, aby należał do grona akolitów, więc pociągnę tę niechcianą rozmowę jeszcze trochę, zanim go wywalę za drzwi lub po prostu zamorduję.

– Pewny siebie to za dużo powiedziane. Powiedzmy, że jestem należycie przygotowany.

Kiwnął głową, jakby dokładnie tego typu odpowiedzi się spodziewał.

– Główną nagrodą jest pomoc instruktorów przy pierwszej fazie przemiany w lisza. Brzmi raczej zachęcająco dla młodych nekromantów, prawda?

Westchnąłem, gdyż nie wiedziałem, czy wampir udaje, czy rzeczywiście jest głupcem.

– To pewna śmierć dla większości z nich – wyjaśniłem. – Nikt, kto nie posiada wystarczającej mocy mentalnej i wiedzy magicznej, nigdy nie będzie w stanie zostać liszem.

Przerwałem na chwilę, by upewnić się, czy mój niechciany gość dalej mnie słucha. Cóż, gapił się na mnie z taką cholerną ciekawością, że miałem coraz większą ochotę wyłupać mu te błyszczące czernią oczy.

– W przypadku zbyt małej mocy ciało nekromanty zostanie obrócone w proch. W sytuacji, kiedy nie będzie posiadał wystarczającej wiedzy i siły woli, zostanie przemieniony w bezrozumnego nieumarłego, a w momencie, w którym się zawaha…

– …a w momencie kiedy się zawaha, wybuchnie mu serce – przerwał moją wypowiedź i ozdobił swoją dumną mordę szyderczym uśmiechem.

Widać wiedział o mojej wcześniejszej nieudanej próbie przemiany. Jednak nie zamierzałem adorować jego wiedzy.

– W każdym razie, pierwsza faza to nic innego jak uśmiercenie własnego ciała i odpowiednia konserwacja do czasu fazy drugiej, a to każdy, kto myśli realnie o przemianie, powinien umieć sam.

– Oczywiście trzeba się śpieszyć z fazą drugą, prawda? – wtrącił.

– To zależy od pomysłowości i rodzaju wcześniejszej konserwacji. Niemniej ci, którzy sami tego nie potrafią i zgodzą się uradowani na pomoc mistrzów, z całą pewnością zdechną, zanim nauczą się zaklinać swoją własną duszę w przedmiocie.

– Faktycznie głupota – przyznał i ku mojemu zadowoleniu podszedł do drzwi. – Argo, marnujesz się tu.

Prychnąłem, jako że nie powiedział mi nic, czego bym już sam nie wiedział.

– Stare mury akademii dobre są dla leniwych uczniaków, marzących o sławie i potędze. Lotne i realnie myślące umysły powinny być docenione gdzie indziej, więc kiedy już zakończysz drugą fazę przemiany, to ja i mój czcigodny ojciec z przyjemnością ugościmy cię w mieście Mora.

– Propozycja całkiem ciekawa – zagadałem, kiedy stanął już u progu drzwi. – Zapewniam, że gdy tylko uzyskam życie wieczne, zastanowię się nad odwiedzeniem Mory.

Mówiłem całkiem poważnie. Dla młodego lisza, którym niewątpliwie zostanę, grube mury potężnego miasta są bezpieczniejszym miejscem niż mała chatka na terenie świętobliwego Imperium czy też moja izba w akademii, gdzie szereg młodych i głupich akolitów będzie tylko czekać na okazję, by wykraść moje sekrety, a i może nawet któremuś wpadnie do łba pomysł wysłania mnie do wszystkich diabłów. Zasady zasadami, ale młodzi nekromanci lubią ulegać pokusie.

– Cieszę się – powiedział na odchodne, posyłając mi uprzejme tym razem spojrzenie i trzasnął drzwiami, wywołując nieprzyjemny hałas w mojej pracowni.

Co będzie po przemianie, to będzie. Teraz moim priorytetem jest eliminacja zagrażających mi towarzyszy. Nie zależy mi oczywiście na pomocy mistrzów w pierwszej fazie przemiany, którą już sam niemal zakończyłem. Po prostu im mniej będzie osób mogących ze mną konkurować, tym bardziej zainteresuje się mną mistrz Mal’Caru, a im bliżej niego się znajdę, tym z większą łatwością poznam jego sekrety. Dla nekromantów nie ma bowiem większej wartości niż wiedza, a jeśli ktoś przekłada jakieś błahostki nad potrzebę posiadania tejże wiedzy, to po prostu trafia na moją listę łatwych do usunięcia.

* * *

Nie byłem szczególnie potężnym nekromantą. Każdy rodzi się z określoną ilością energii magicznej we krwi i choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, to nie osiągnie takiej potęgi duchowej jak ci, których figlarny los obdarzył większą mocą. Niemniej, na tym groteskowym świecie nawet padlinożerca może wznieść się na szczyt łańcucha pokarmowego. W jaki sposób? Po prostu jest w stanie zrobić to, co dla silniejszych polujących osobników jest niewyobrażalnie obrzydliwe. W pewnym sensie jestem właśnie takim padlinożercą. Młodym nekromantą, który musi przetrwać spotkanie z wiekowymi liszami, a przy okazji pozbyć się silniejszej, aczkolwiek głupszej konkurencji. Zresztą każdy, kto prawdziwie służy śmierci, powinien się właśnie tak postrzegać. Unikać bezpośredniej walki drapieżnika, tylko żerować na tym, co dla innych jest niewyobrażalne. Przetrwać tam, gdzie drapieżnik poniesie śmierć, by w końcu ucztować na jego zwłokach i żyć wiecznie. Wprawdzie nie wolno mi oficjalnie nikogo zabić, ale są sposoby, by zniszczyć człowieka bez odbierania mu życia. Wystarczy tylko posunąć się do rzeczy, które dla ogółu są nie do przyjęcia.

– Czeka mnie długa noc – powiedziałem do własnego odbicia.

* * *

Klaudiusz Neker uchodził obecnie za najpotężniejszego z akolitów. Z całą pewnością jego umiejętności magiczne przewyższały moje pod względem siły, jednak wbrew pozorom, był on najłatwiejszym z moich celów. Otóż pan Neker otoczył swoich towarzyszy akolitów aurą paraliżującego strachu. Zresztą nie było to trudne zadanie. W przyrodzie normalnym jest, że silniejszy osobnik wywołuje grozę u swoich słabszych rywali. Niemniej natura jest figlarną panią, która lubi z największej siły uczynić straszliwą słabość. Ten sam strach może działać na wiele sposobów, bo przecież zwierzę, które czuję się zagrożone, nie zawsze zalęknione kuli się w kącie, tylko rzuca się do ślepego ataku. I właśnie ten drugi rodzaj strachu musiałem zaszczepić reszcie nekromantów.

Oczywiście nasi czcigodni mistrzowie nie wystawią nas do prymitywnej walki. Do tego typu rozrywki wystarczyłaby im banda ghuli, a nami mogą się o wiele lepiej zabawić. Tak czy inaczej, jakkolwiek zmyślne i oryginalne by te próby nie były, wynik będzie taki sam. Jeden zwycięzca i osiem zwłok. Rzecz jasna, większość z nas mami swoje myśli nadzieją na wyrozumiałość mistrzów czy też ich rozsądek, mówiący im, że szkoda wysyłać na śmierć młodych adeptów. Ja jednak jestem przekonany, że tysiącletni lisz ma w głębokim poważaniu nasze małe życia i jedyne, na czym mu prawdziwie zależy, to dobra rozrywka, której ja mu niewątpliwie dostarczę.

* * *

Nie miałem jednak zamiaru zaczynać od najsilniejszego z moich rzekomych rywali, tylko od tego, który najbardziej się go bał. Moren Vist był jedną z tych osób, które zawsze warto mieć przy sobie w razie kłopotów. Nieudolny i strachliwy młody nekromanta, który na pierwszy rzut oka nie powinien przeżyć tutaj nawet jednego dnia, a dostał się do grupy uczniów mających szansę rozpocząć nowe życie jako nieśmiertelny nieumarły. Jakże mu się to udało? Otóż powód był całkowicie typowy dla obecnych czasów. Jego ojciec Malaran jest jednym z najsłynniejszych czarnoksiężników którzy lizali buty mistrza Mal’Caru. Z takimi „plecami” nawet pospolity przygłup, jakim był młody Vist, może przetrwać. Zresztą, jaki jest problem przeżycia, kiedy mieszek ze złotem zdaje się nie mieć dna? Tak czy inaczej, gdy tylko zwęszyłem ciekawe korzenie Morena, nie omieszkałem trzymać się blisko niego i dopilnować, by znalazł się między wybrańcami, których jutro skoro świt zamierzam zaszlachtować.

– Argo, przyjacielu! – zawołał wesoło, kiedy jego służka raczyła mnie zaprowadzić do szanownego pana. – Myślałem, że będziesz zajęty przygotowaniami do jutrzejszego egzaminu – dodał i podsunął mi dębowy taborecik.

Już sam fakt, że musiałem oglądać jego przygłupią, nalaną mordę, wywoływał u mnie chęć poderżnięcia tej świńskiej grdyki, ale kiedy rozlał swoje dupsko na ozdobionym czerwonym aksamitem fotelu, jednocześnie proponując mi siedzenie godne stajennego chłopca, musiałem przymknąć na kilka sekund oczy, by stłumić rzucane już w myślach zaklęcia.

– Właśnie zważywszy na jutrzejszy dzień, postanowiłem cię odwiedzić.

Mój głos co prawda zabrzmiał dość towarzysko, ale jestem pewien, że gdyby rozmówca nie był wzorem wioskowego idioty, to wyczułby dudniącą w moim gardle żądzę mordu. Chociaż, tego typu pragnienia nie były niczym wyjątkowym dla osób mojego pokroju, więc może i tak rozmowa potoczyłaby się względnie przyjacielskim torem.

– Dobrze się przygotowałeś? Zrobiłeś to, co ci poradziłem?

Młody Vist kiwnął potulnie łbem, zupełnie tak, jak kazałem mu reagować na moje polecenia.

– Słyszałem straszne rzeczy! – Przybliżył się do mnie i ściszył głos, zupełnie jakby ktoś miał zamiar podsłuchać, cóż ten wiejski przygłup wie. – Chodzą plotki, że tylko jeden z nas przetrwa egzamin, a pozostała ósemka umrze! – Podniósł głos niemal do krzyku.

– Nie może być! – zaprotestowałem i uderzyłem dłonią w swoje udo. – Jednak to całkiem logiczne, że skoro jeden przeżyje, to reszta już niekoniecznie – dodałem beznamiętnie. – Ale to nie znaczy, że musimy od razu się powybijać, prawda?

Spojrzałem na niego spokojnie. Jasne było, że w jego umyśle już rodzi się plan zgładzenia mnie. Niemniej nie mam zamiaru pozostawiać kwestii mojego oficjalnego zgonu w rękach kogoś, kto najwyraźniej pokłócił się z własnym rozumem i nie ma zamiaru tego sporu zażegnać. Tak więc podsunę mu pod sam nos pomysł na zabicie mnie. Oczywiście dopiero po tym, jak uporamy się z Nekerem.

– No… pewnie, że nie! – odpowiedział w końcu i szybko uciekł wzrokiem.

– Twój szlachetny ojciec zaszczyci nas jutro swoją obecnością?

– A kto go tam wie… – wydyszał.

Najwyraźniej w końcu dotarło do niego, że jutro większość z nas czeka śmierć, której jedynym celem jest zapewnienie rozrywki mistrzom. Niestety, tym razem potrzebowałem jego skupienia, aby pozbyć się całej tej hałastry.

– Moren, skoncentruj się, proszę. – O dziwo, w moim głosie faktycznie dało się słyszeć proszący ton. – Czy twój ojciec powiedział ci, w jaki sposób uporać się z Nekerem? – Wymusiłem u siebie nieco lęku przy wypowiadaniu tego imienia, starając się dać do zrozumienia rozmówcy, jak strasznym wrogiem jest biedny Klaudiusz.

– Nie – odparł ponuro i przetarł piegowatą mordę chusteczką. – Tatko nic mi nie chce pomóc.

– Szkoda – oznajmiłem nieco zawiedzionym głosem, chociaż właśnie na to szczerze liczyłem.

Gdyby Malaran rzeczywiście zamierzał ratować swojego przygłupiego syna, to musiałbym wymyślić zupełnie inny plan. Niemniej stary Vist miał jeszcze dwóch innych synów, nieco bardziej utalentowanych, więc nie zdziwiłbym się, gdyby zostawił tego najmniej bystrego na pewną śmierć. Mimo wszystko nie warto całkiem ryzykować, więc zostanę przy pomyśle podtrzymania go przy życiu aż do momentu, gdy znajdziemy się oboje przed obliczem Mal’Caru. Wtedy tylko pozostanie mi nakierować mistrza na właściwy wybór.

– I co my z nim zrobimy, co? Przecież sam wiesz, jaki on jest silny.

Miałem wrażenie, jakby mój rozmówca miał zaraz się rozpłakać.

– Dlatego musimy się dobrze przygotować, Morenie. Posłuchaj mnie uważnie! – Nawet spodobało mi się, jak wiernie i bezradnie na mnie spojrzał. – Znam pewne potężne zaklęcie, które przygotowałem specjalnie dla Nekera. Będzie taki moment, kiedy wszyscy inni go zaatakują, rozumiesz? – Wyglądał na zdziwionego, ale kiwnął łbem, tak jak go wytresowałem. – Wszyscy oprócz ciebie. Ty w tym momencie staniesz za mną i upewnisz się, że nikt mi nie przeszkodzi w recytowaniu inkantacji, a gdy już skończę… – Przerwałem na chwilę i położyłem mu rękę na ramieniu, co było niewygodne, biorąc pod uwagę różnicę wysokości naszych siedzeń i dzielący nas stół. – Będziesz musiał mnie stamtąd zabrać. – Spojrzałem mu w oczy.

– Jak to zabrać?

– Gdy skończę zaklęcie, nie będę mógł się ruszać przez chwilę, rozumiesz? Wtedy ktoś z naszych rywali może chcieć mnie zabić, dlatego będziesz musiał mi pomóc.

Powolne wykrzywienie kącików jego ust wskazywało na to, że ospały mózg podsunął mu właśnie świetne rozwiązanie.

– Oczywiście! – uderzył się mocno w pierś. – Możesz na mnie liczyć!

– Wiem, mój drogi Morenie. – Uśmiechnąłem się przyjacielsko i wstałem z taboretu. – Tylko pamiętaj, aby zabrać swój sztylet – dodałem, zmierzając w stronę wyjścia. Postanowiłem zostawić go samego z burzą przemyśleń, która właśnie na niego spadła.

– Ładnie tu – zwróciłem się do otwierającej mi drzwi służki. – Te obrazy, drogie meble, wykładzina, służba i zapach dziesięciu rozbrykanych tuczników. Piękną rolę odgrywa mój drogi Moren – westchnąłem, myśląc o jutrzejszej śmierci młodego Vista. – Więc to jest właśnie spektakl życia.

* * *

Leila i Arenat ugościli mnie lepiej niż należycie. Słodkie bułeczki i gorąca herbata wypełniały smakowitym aromatem całą izbę. Szkoda, że większość moich organów już nie pracowała, więc musiałem obejść się zapachem tych niezwykle rzadkich w naszych stronach przysmaków.

– Liczyliśmy, że nas odwiedzisz, Argo – powiedziała wdzięcznym głosem ognistowłosa piękność.

Nie dziwota, że się do mnie przymilała. W końcu to oni tu postąpili skrajnie głupio, którą to głupotę miałem okazję niegdyś zobaczyć, a i teraz słychać jej płaczący za ścianą efekt.

– Jak rozumiem, szanowny arcylisz Redurran nie przystał na waszą żałosną prośbę?

Mogłem tym razem darować sobie zbędne uprzejmości. Złożyło się bowiem tak, że ta dwójka z pozoru utalentowanych nekromantów popełniła niewybaczalny dla naszej profesji błąd. Zakochali się i spłodzili wstrętnego, jęczącego bachora. Jednak tam, gdzie inni widzieli jedynie wstyd i straszliwy brak rozsądku, ja dostrzegłem okazję.

– Albo weźmiemy udział w egzaminie, albo sam nas zabije. – wydukał młody elf.

– Nic dziwnego – wzruszyłem ramionami. – Dla lisza przełożonego liczy się tylko sława, jaką mu przyniosą akolici. I nie chodzi tutaj tylko i wyłącznie o zwycięstwo i pomyślne zdanie egzaminu, lecz o piękną śmierć, która to będzie tematem rozmów dla naszych rozsypujących się mentorów. Jeśli nie pokażecie się na egzaminie, okryjecie swojego mentora hańbą. – Spojrzałem prosto w zielone oczy gospodarza. – Nasze życia są inwestycją mentorów, a nasza śmierć jest oczekiwanym zyskiem.

Ognistowłosa Leila zerwała się od stołu i wyglądało, jakby zamierzała mnie zaraz spoliczkować, jednak prawdopodobnie przypomniała sobie, że jedno z obecnych tu żyć nie należy do żadnego z liszy, ale do mnie.

– W tej akademii wiele się zmieniało w ciągu ostatnich lat – powiedziała po chwili i drżącą ręką nalała sobie herbaty. – Ale wszyscy są zgodni co do jednego. Ze wszystkich wytypowanych akolitów tylko jeden przeżyje.

– No tak to pokrótce wygląda – odpowiedziałem i oparłem się łokciami na stole. – Jednak nie jest to jakimś szczególnym wymaganiem. Cały sekret tych mordów leży w mentalności obecnych tam młodzików. Mistrzowie jeszcze nigdy sami nie zabili żadnego z uczestników egzaminu. Zamiast tego cała zabawa ustawiona jest w taki sposób, że sami się wyrzynają.

W jej oczach zapłonął ogień, kiedy użyłem słowa „zabawa”.

– Sens w tym, że tak na dobrą sprawę, to nikt nie musi umierać.

Uśmiechnąłem się i skusiłem się mimo wszystko na łyk ciepłego naparu. Być może mój organizm już nie funkcjonuje jak większość całkiem żywych, ale jakieś resztki smaku zdarzało mi się poczuć.

– Jak zawsze parzysz wyśmienity napitek, Leilo.

– Nasz syn – wtrącił elf. – Nikomu o nim nie powiedziałeś, prawda?

Parsknąłem. Po jakiego czorta miałbym niby dzielić się z kimś sekretem, który wcisnął mi w łapę dwójkę zakochanych nekromantów?

– Oczywiście, że nie! Moja oferta jest dalej aktualna, tylko chciałbym ją urozmaicić.

Poczekałem chwilę, aż oboje zrozumieją, że mam możliwość ocalić całą ich wesołą rodzinkę, za co oczywiście zażądam odpowiedniej rekompensaty.

– Możecie mi wierzyć, że jedynym realnym zagrożeniem są pozostali akolici. Pozabijamy się – powiedziałem teraz poważnie. – Są tacy, którym zależy tylko na sławie, a taką sławę można zyskać, mordując swoich rywali. Jednak nie wszyscy są tacy jak Klaudiusz Neker. Na przykład Moren panicznie boi się o swoje życie. Nie zależy mu na wygraniu czy sympatii przełożonych, lecz na przetrwaniu. Zresztą co tu mu się dziwić, wieprz mieszka w prawdziwej willi, wypełnionej po brzegi luksusem. Kto chciałby umierać, skoro może żyć jak w raju?

– A tobie na czym zależy, Argo? Co chcesz za dochowanie tajemnicy o naszym synu?

Nie spodziewałem się tak bezpośredniego pytania od mojej koleżanki, a tym bardziej nie sądziłem, że będzie tak uparcie trzymać się tematu tego bachora, skoro jasno oferuję im ratunek dla całej trójki.

– Chcę zabić Nekera i stać się liszem. Wasze, jak i wszystkich innych życia mnie kompletnie nie obchodzą. Możecie sobie wyjechać na rodzinną przygodę do słonecznego Imperium albo zdechnąć pod butami Mal’Caru. Mnie wszystko jedno, o ile osiągnę swój cel. – Dałem im chwilę na przemyślenie. – Nikt poza Nekerem was nie zabije.

– Nie ufam ci, Argo – powiedziała gospodyni.

– I słusznie! – Klasnąłem w dłonie i wstałem już od stołu. – Zrobicie, co uważacie za stosowne, ale pamiętajcie. Pewien lisz wierzy, że pożerając ciała dzieci, przedłuży swoje własne istnienie.

Leila najwyraźniej chciała podnieść na mnie rękę, ale jej pokorny kochanek ją powstrzymał.

– Wybierzcie rozsądnie. Przecież najważniejsze jest dobro małego Marakaia, prawda?

Wyszedłem za drzwi, rozkoszując się padającymi do moich pleców pytaniami.

Nadzieja jest niesamowitym urojeniem. Nigdy nawet nie powiedziałem, w jaki sposób zamierzam ocalić dzieciaka, tylko że mogę to zrobić. Tak samo teraz, chociaż pytają tylko o los małego, jestem pewien, że sami uwierzyli w swoje szansę. He, cóż za szczęście! Gdyby Leila się nie zakochała w tym elfie, byłaby dla mnie nie lada zagrożeniem. Ale jak widać, miłość i matczyny instynkt pchnęły ją prosto w moje ręce. Doskonale.

* * *

Niestety, nie wszyscy moi rywale odznaczali się jakimś specjalnie słabym punktem. Klaudiusz Neker był najsilniejszy, więc tę siłę obróciłem w strach, który zmotywuje innych do działania. Moren Vist był po prostu tchórzliwym nieudacznikiem, o wyjątkowo luksusowym życiu, do którego się przyssał. Leila i Arenat mieli syna, za którego życie chętnie oddadzą się w moje ręce. Jednak z pozostałymi nie pójdzie już tak łatwo. Stoję właśnie przed wejściem do izby Serediusza truciciela. Jedynego znanego mi wilkołaka nekromanty w akademii. Złożyło się tak, że Serediusz postanowił ongiś obalić wymyślony przez ludzi mit o chorobie zwanej wilczym szałem czy też likantropią, która to sprawiała, że po ugryzieniu przez wilkołaka człowiek sam się nim stawał. Niewiarygodny absurd, w który tylko tak niedorozwinięty gatunek jak ludzie może wierzyć. Wilkołaki, tak samo jak każde inne wywodzące się od zwierząt rasy, nie zmieniają swojego kształtu. Rodzą się tacy i tacy też umierają. Niemniej Serediusz już lata temu zrezygnował ze swojej misji, bowiem ludzcy kapłani mieli dar przemawiania do głupców. Dar mowy pozbawionej sensu i logiki, ale za to pełnej charyzmy, krzyku i rozkazów był językiem specyficznym, językiem którego umysły przyzwyczajone do myślenia nie mogły zrozumieć. Jak widać, większość ludzkiej populacji nie wykształciła sobie zdolności analizowania faktów, więc nawet jeśli zobaczą szczenię wilczego gatunku, to i tak cała edukacja pójdzie w diabły, kiedy kapłan krzyknie „likantropia jest prawdziwa!”. Na szczęście to nie był mój problem, a kwestią czasu jest, zanim z mojego ciała zniknie jakikolwiek piętno człowieczeństwa.

Tak czy inaczej, mnie i Serediusza łączyła wspólna pasja – trucizny. Albo raczej efekty, jakie wywołują, i chociaż uważałem się za wybitnego w dziedzinie alchemii, to daleko mi było do zdolności wilkołaka. Ale nic w tym dziwnego. Bowiem był on znany jako najokrutniejszy z nas. Poznał tajniki ludzkiego ciała w stopniu niemal tak dokładnym, jak nasi mistrzowie. Z tą wiedzą był w stanie tworzyć trucizny nie tyle zabójcze, co zadające niewyobrażalne cierpienie. I tu właśnie moja ułomność. W moim mniemaniu trucizna ma zabić szybko i nie pozostawić śladu. Dość długo byłem przekonany o słuszności mojej teorii, jednak pasja, z jaką wilkołak katował swoje ofiary, wywarła na mnie ogromne wrażenie. Niemniej i tak pozostanę przy moim sposobie trucia.

Zapukałem kilka razy w stare drewniane drzwiczki prowadzące do siedziby wilkołaka. Na moje nieszczęście izba Serediusza znajdowała się w szeregu lokali zbudowanych w wewnętrznym dziedzińcu akademii i oddalonych od siebie o dosłownie kilka kroków. Istniało więc ryzyko, że o mojej wizycie dowie się ktoś niepożądany.

– Otwarte! – zaskrzeczał znajomy głos.

Pchnąłem lekko drzwi i wszedłem do środka izby. Momentalnie w moje nozdrza uderzyła oszołamiająca fala zmieszanych zapachów ziół, maści i rozkładu. Dodatkowo moje oczy zostały zaatakowane przez piekącą zielonkawą mgłę. Pomimo że przywykłem do tego typu atrakcji, a woń śmierci uważałem wręcz za przyjemną, to obecne tutaj warunki i tak wywołały niemały szok w moim martwym organizmie. Organizmie, w którym jak na złość nie pozbyłem się zmysłu węchu, pomimo szczerych rad, jakich udzieliła nam kiedyś mistrzyni Airena, zwana roznosicielką rozkładu.

– Już niemal zdążyłem zapomnieć, dlaczego stronię od odwiedzin twojej zacnej pracowni, drogi Serediuszu – zacząłem, licząc, że głos usłyszany w odpowiedzi naprowadzi mnie na odpowiednie miejsce, zanim moje oczy przywykną do tych niedogodności.

– Może dlatego, że podczas twojej ostatniej wizyty straciłem oko? – zaskrzeczał nieprzyjemnie jego zachrypnięty głos.

– Ech! – Wzruszyłem ramionami. – Zawsze byłeś taki drobiazgowy. – Wymacałem dłonią oparcie drewnianego krzesła i usiadłem, a sądząc po rozdrażnionym sapaniu, znalazłem się tuż przed mordą mojego jednookiego wilka. – Zresztą, to był nieszczęśliwy wypadek – dodałem.

– Dźgnąłeś mnie sztyletem w pysk – sprostował, przysuwając rozgniewane oblicze tuż pod moją twarz.

– Nieszczęśliwy wypadek – powtórzyłem spokojnie. – I miałem solidne powody przypuszczać, że najpierw ty mnie otrułeś!

– Bo otrułem! – stwierdził dumnie, po czym obaj zaczęliśmy się śmiać, wspominając dawne czasy.

* * *

Starałem się nie mieć zbyt wielu słabości, a te, które już mnie dopadły, próbowałem ukryć przed resztą świata. Jedną z owych słabości było nadmierne wspominanie dawnych czasów. Niestety, pomimo mojego naturalnego wstrętu do bezproduktywnej konwersacji Serediusz potrafił zająć mi całe godziny swoją oryginalną osobą. Moje oczy, chociaż wyraźnie sprzeciwiające się tutejszym warunkom, w końcu pozwoliły mi w miarę możliwości przywyknąć do panujących tutaj atrakcji.

– A pamiętasz młodego Halmera i jego popis na dziedzińcu? – spytał, wycierając łzawiące od ciągłego śmiechu oko.

– Halmer Deneck i jego wybitne zdolności w kontrolowaniu umarłych? Ha! Jakże mógłbym zapomnieć! Toż tego dnia nawet nie byłem w stanie kontynuować badań przez nagłe napady śmiechu.

Rzadko zdarzało się, żeby coś na tyle mnie rozproszyło, abym oderwał się od pracy, jednak widok młodego akolity panicznie uciekającego po dziedzińcu przed swoim własnym ożywieńcem poruszył nawet martwe serce mistrza Mal’Caru. No i wygrałem wtedy zakład z Serediuszem, bowiem obstawialiśmy, którą część ciała zombie urwie lub rozszarpie jako pierwszą, a że był to truposz potężnych rozmiarów, śmiało można było założyć, że chwyci za niedomagającą nogę Halmera.

– Jednak musisz przyznać, że to imponujące wskrzesić tak wielkie zombie, będąc ledwie po kilku dniach nauki w akademii – zauważył wilk, na co ja kiwnąłem zniechęcony głową.

– Jak dla mnie, to mógłby nawet wskrzesić kościanego smoka. Żaden sukces, skoro zabija cię własny nieumarły.

– Niby racja – dodał i oblizał suchy nos.

Doprawdy, nie byłem jakoś specjalnie uprzedzony do innych ras, ale nie znosiłem, kiedy on tak robił. Zwyczajnie mnie obrzydzał.

– Dobra, przejdźmy do meritum twojej wizyty. Jak chcesz się pozbyć Nekera?

Oczywiście wiedziałem, że mój rozmówca przyjął dokładnie takie same priorytety jak ja, a co za tym idzie, jego głównym zmartwieniem jest właśnie moja osoba, a nie niedługo martwy pan Neker.

– Zawiodłeś mnie, jeśli rzeczywiście nie wiesz – stwierdziłem ponuro.

– Ty walczysz cudzymi rękoma – uśmiechnął się. – Co zrobiłeś? Postraszyłeś biedaków, mówiąc, o wielkiej mocy tego durnia?

Trafił w sedno, więc tylko kiwnąłem głową.

– Tym razem nie mogę cię winić. Ja również przestudiowałem dokładnie pozostałych wybrańców.

– No, no, czyżbyś zaczął bawić się cudzymi głowami?

Położyłem brodę na splecionych palcach i niecierpliwie czekałem na odpowiedź. Wprawdzie obaj byliśmy nekromantami, o podobnych celach, ale nigdy nie spodziewałem się, że Serediusz zacznie używać moich metod. Po części to tak, jakby przyznał mi rację.

– Nie, nie, to nie tak, jak ci się wydaje, Argo. Nie potrzebuję używać twoich sztuczek, aby dopiąć swego.

Oczywiście, każdy z nas prędzej by zgnił w inkwizytorskich lochach, niż uznał wyższość drugiego.

– Więc co wymyśliłeś? Oświeć mnie, proszę, bo niemal umieram z ciekawości. – Zaśmiałem się delikatnie przy słowie „umieram”.

– Argo, mój drogi przyjacielu. Ty poznałeś słabości ich umysłów, a ja poznałem słabości ich serc.

– Ho, ho, skąd w tobie tyle romantyzmu?

– Romantyzmu?! Nie, nie! Dosłownie poznałem słabości ich serc w sensie, że wiem, ile i jakiej trucizny użyć.

– No, to rozumiem! – uśmiechnąłem się, uradowany tradycyjną postawą wilkołaka. – Rozumiem, że dosypałeś czegoś Nekerowi, hmm? – spytałem, a mój rozmówca spojrzał na mnie z politowaniem i popukał się czubkiem palca w czoło.

– Gdybym to zrobił, już dawno leżałbym martwy. Argo, przecież wiesz, że Neker jest zdecydowanym faworytem i mistrzowie pilnują go jak oka w głowie.

– Więc użyczyłeś swoich wyrobów innym, aby skłonić ich do współpracy.

– Brawo! – Uśmiechnął się kpiąco. – Rzadkie ziele z popielnego lasu – dodał dumnie.

– No, no… – pokiwałem głową z zachwytem. – Jaki efekt ma ten chwast z odległych krain?

Serediusz najwyraźniej zawahał się przez chwilkę nad udzieleniem odpowiedzi. Czyżbym i ja miał paść ofiarą tej trucizny?

– Paniczny strach – wyjaśnił po chwili. – Wśród zwierząt naturalny jest lęk przed silniejszym osobnikiem, a Heren’ras, że tak pozwolę sobie profesjonalnie nazwać to ziele, ma zdolność zamiany strachu w czysty szał. Oczywiście nie sam! – dodał pośpiesznie, zanim zdążyłem zadać pytanie. – Moja trucizna ma wiele składników, a każda próbka była indywidualnie przygotowywana dla każdego z akolitów.

Zaśmiałem się cicho i przetarłem zmęczone oczy.

– Powiedziałem coś zabawnego?

– Nie, po prostu wykorzystałeś dokładnie tę samą słabość co ja. Tylko inaczej doprowadziłeś do jej eskalacji. No, ale mniejsza. Nie bałeś się, że ktoś wykryję tę truciznę?

Serediusz parsknął śmiechem i machnął kosmatą łapą.

– Jedynie mistrz Mal’Caru mógłby tego dokonać, a on nie kiwnie nawet palcem, by uratować takie śmiecie.

– Zaprawdę, solidnie się przygotowałeś – stwierdziłem ze szczerym podziwem.

– Poznałem serca pozostałych akolitów. – Przekrzywił niechętnie pysk. – Oprócz twojego.

Jego badawcze spojrzenie zawisło na mnie przez dłuższą chwilę. Najwyraźniej wypadało go choć trochę oświecić.

– Jesteś martwy – stwierdził, zanim zdążyłem otworzyć usta.

– Skąd takie spostrzeżenie? – zapytałem bez ironii.

– Wciąż rozmawiamy – odpowiedział i z lekkim grymasem zadowolenia oparł się wygodnie.

– Otrułeś mnie?! Znowu?! – Mój głos przybrał nieco rozgniewany ton, choć naturalnie nie powinienem go winić za taki pomysł.

– Gdybyś tak po prostu przyszedł do mnie nieprzygotowany i padł od rozpylonej tu trucizny, znaczyłoby to tylko tyle, że przez cały okres naszej znajomości marnowałeś mój czas.

Przytaknąłem, gdyż faktycznie czystą głupotą byłoby wystawić się na działanie śmiertelnej trucizny dzień przed egzaminami, zwłaszcza, że to ja odwiedziłem jego izbę, więc najzwyczajniej w świecie mógł się wyłgać prowadzonymi badaniami i nieszczęśliwym wypadkiem.

– Dlaczego tobie nic nie jest?

– Ta mieszanka jest nieszkodliwa dla wilkołaków, ale to nieważne. Istotne pytanie to: dlaczego tobie nic nie jest? To znaczy, skoro tu przyszedłeś, nie śmiałbym podejrzewać, że dasz się zabić tak łatwo.

– Czułbym się obrażony – odparłem oburzony na myśl, że mój towarzysz mógłby uważać mnie za głupca. – Drogi Serediuszu, jako że oświeciłeś mnie co do najważniejszego składnika twojego dzieła, to odpłacę ci, zaspokajając twoją ciekawość.

Wilk przyglądał mi się teraz z pełnym skupieniem.

– Nie mogłeś zrozumieć mojego serca, ponieważ… – przerwałem na chwilę, ciesząc się po cichu narastającym niepokojem rozmówcy. – Nie mam serca!

Podobało mi się, w jaki sposób zmarszczyło się jego czoło.

– Wyrwałeś je, czy jak? Po co to zrobiłeś?

– Wypadek przy pracy – rozłożyłem ramiona. – Ale to nieistotne, zastąpiłem je czymś wydajniejszym.

– Czym? – Pochylił się w moją stronę.

– Nie, nie, nie, przyjacielu. – Pokiwałem mu palcem przed nosem. – Tak się nie bawimy.

Wprawdzie nie wyglądał na zadowolonego z mojej odpowiedzi, ale westchnął głęboko i po chwili zaczął nowy temat.

– Nieudacznicy – stwierdził z obrzydzeniem.

– Hmm? Któż to zasłużył sobie na takie miano w twoim zacnym pysku?

– Pozostali akolici, oczywiście. – Wstał energicznie, tak że krzesło runęłoby na podłogę, gdyby oparcie nie zahaczyło o ścianę. – Chcą służyć śmierci, a zachowują się jak rozpieszczone paniczyki. Czyste ubrania, świeże pożywienie i inne takie…

Mój rozmówca nigdy nie należał do specjalnie zamożnych. Odkąd pamiętam, zawsze żył w skrajnej nędzy. Ubierał się w to, co znalazł, zjadł to, co zabił, lub to, co akurat zdechło w pobliżu. W oczach normalnych ludzi był odrażającym włóczęgą, czyli dokładnie tym, za co normalni ludzie powinni nas brać. Niemniej ta normalność jest największą słabością współczesnych akolitów. Są zbyt przywiązani do swojego majątku, zdrowia, ciała. Przez to stają się powolni i niezdecydowani. Faktem jest, że ułuda normalności czy wręcz szlachectwa pozwala nam sprawniej operować wśród tłumów, jednak to właśnie ta sama normalność mogła zakorzenić w nas samych zbędne przywiązanie do życia i jemu towarzyszących luksusów. Akolici prawdziwie oddani śmierci, czyli osoby takie jak ja czy Serediusz, powinni tonąć w szaleństwie własnego umysłu. Wiele razy słyszałem brednie w stylu: „proszę, nie dźgaj mnie już” czy „dlaczego mi to robisz?”. Kto normalny mówiłby coś takiego do kogoś tak nienormalnego jak ja? Przecież wiadomo, że moja chęć mordu tylko wzrośnie. Nekromanta nie powinien być aż tak przywiązany do swojego ciała. Zniszczyłem Serediuszowi oko, trudno, wszczepi sobie nowe, gdy tylko będzie miał czas. Rozerwało mi serce? Trudno, zastąpię je czymś innym. Czeka nas życie wieczne. Ci, którzy będą przywiązani do takich błahostek, nigdy nie dorosną, by stać się liszem.

– Rozumiem cię, przyjacielu – powiedziałem uspokajająco. – Jednak właśnie to ich słabość jest naszą siłą, czyż nie? Wyobraź sobie, że wszyscy akolici są tak spaczeni jak my. Co wtedy?

– Sądzę, że mistrzowie musieliby nas pozabijać, żeby zachować pozycję.

– Tak zapewne by zrobili. Ponad dwustu akolitów zaczęło z nami naukę. Połowa umrze lub już umarła. Z tych, co zostali, wybrali grupkę najlepszych, z których tylko jeden ma przetrwać i zostać liszem. A całą resztę tych, którzy przeżyli, czeka nudny i krótki żywot pospolitego nekromanty.

– Jesteśmy warci tyle, ile dzieła nasze. – Wzruszył ramionami. – Więc jesteś już liszem, czy co?

– Nie – odparłem ponuro. – Wciąż dręczy mnie najpodlejszy problem owej przemiany. – Spojrzałem jednoznacznie na wilkołaka, czekając, aż sam dokończy.

– Filakterium. – Pokiwał łbem. – Szkoda. Liczyłem, że podsuniesz mi rozwiązanie.

– Stosujemy te same metody, więc naturalne, że borykamy się z jednakowymi problemami. W przypadku filakterium czy też magicznego relikwiarza są trzy podstawowe trudności. Po pierwsze, przedmiot, w który zaklniemy własne dusze, musi być solidny. Nie chcemy przecież, aby byle strzała czy lecący kamień mogły nam zaszkodzić. Rozwiązaniem byłoby też rozbicie ducha na kilka części.

– Jednak to wiąże się ze znaczącą utratą mocy – wtrącił.

– Dokładnie. Drugi problem to rozmiar przedmiotu. Im większy, tym łatwiej i bezpieczniej zakląć duszę, ale trudniej go zmieniać i przemieszczać.

– I ukryć oczywiście – wtrącił ponownie, co robiło się już irytujące.

– Ostatnia trudność to odległość. Należałoby go ukryć w bezpiecznym miejscu, jak na przykład dno oceanu, serce nekropolii, majtki twojej matki. No wiesz, tam, gdzie nikt nigdy nie odważy się zajrzeć.

Tym razem mój rozmówca mi nie przerwał, tylko warknął pod nosem.

– Niestety, im dalej znajduje się relikwiarz, tym bardziej ogranicza to naszą moc.

– Ciała nasze są suknią lodowatej Pani, a kości nasze będą pielęgnować jej stopy. – Serediusz sięgnął po dwa drewniane kufle.

– O nicości, rozdział czternasty – przytoczyłem źródło powyższego cytatu Serediusza.

– Napijmy się, Argo. Ten ostatni raz, napijmy się jak przyjaciele. – Wyciągnął z drewnianej szafeczki butelkę niedopitego wina i rozlał równo do dwóch kufli. – Nie jest zatrute, jeśli o to ci chodzi.

– Nie posądziłbym cię o zmarnowanie dobrego alkoholu, ale nie rozumiem, dlaczego mamy napić się ostatni raz jako przyjaciele? – Zaakcentowałem wyraz „przyjaciele”. – Wierz mi, po tym, jak cię jutro zabiję, dalej będę nas uważał za przyjaciół. Z tym, że ty będziesz nieco bardziej martwy niż ja.

Wilkołak uśmiechnął się delikatnie.

– Nie śpieszmy się tak z tym zabijaniem, Argo. – Podniósł wysoko kufel. – Toast! Za szaleńców takich jak my, bowiem to szaleństwo jest źródłem postępu!

– Toast za geniuszy – poprawiłem go uprzejmie i obaj wychyliliśmy zawartość kufli.

* * *

Wiedziałem, że grupka młodych idących na śmierć akolitów to ciekawy pokaz, ale nie spodziewałem się, że w radzie zasiądą chyba wszyscy co bardziej znani nieumarli. Gdzie nie spojrzałem, tam napotkałem ciążący na nas wzrok potężnego lisza lub czarownika. Taka sytuacja nie była mi zbytnio na rękę. Wolałbym, żeby wiedziało o mojej obecności jak najmniej osób. A tu proszę! Potężny baron Dragiaz, czcigodna Airena roznosicielka rozkładu, najstarszy nieumarły Mal’Caru i Malaran Vist, niech go piekło pochłonie! Teraz będę musiał obchodzić się z tym jego bachorem jak ze zgniłym jajkiem. Przynajmniej do czasu, aż zostaniemy tylko my dwaj.

Wszyscy mistrzowie i mistrzynie, a było ich dokładnie czternaścioro, bacznie nas obserwowali, podając sobie przy tym niewielki pergamin. Przypuszczalnie znajdowały się na nim nasze imiona, które to służyły do rozpoczęcia mniej lub bardziej ambitnego zakładu.

Zebrano nas w niewielkim audytorium, w którym to my, jako główna atrakcja, znajdowaliśmy się poniżej otaczających nas kręgiem zdobionych foteli. Rzecz jasna, za plecami każdego z ważniejszych nieumarłych rozciągała się cała hałastra ich ulubionych przydupasów. Nie miałem nic przeciw staniu na zimnej kamiennej podłodze w towarzystwie nieudaczników i zacnego Serediusza tak długo, jak tylko mistrz Mal’Caru znajdował się dwa metry nade mną, wygodnie siedząc w swoim fikuśnie zdobionym foteliku, ale myśl, że muszę się tak upokarzać przed jakąś bandą zwykłych służalców, o wiele głupszych i słabszych od takiego Morena, budziła we mnie odrazę. No, może nie głupszych od Morena, skoro to oni siedzą tam wygodnie, a my tu stoimy jak zwierzęta wystawione na ubój.

– Trochę się zebrało nieumarłej arystokracji – zaczął Serediusz.

– W końcu ta rozrywka jest dla nich – odparłem i chociaż otaczały nas same znakomitości, ja wolałem przyjrzeć się swoim rywalom, że ich tak figlarnie teraz nazwę.

Otóż mój drogi kolega Moren Vist stał sztywno, tępo wpatrując się w swojego ojca, który bardziej zdawał się być zainteresowany dumnie pozującym Nekerem niż własnym synem. Cóż, biedny Klaudiusz faktycznie robił za świecące zdumiewającym majestatem zjawisko. Wysoki, potężnie zbudowany, łysy jak pień mężczyzna, odziany nie w długie szaty czy łachmany, jak w przypadku porządnego nekromanty, tylko w świecący złotem i purpurą jedwabny żupan, czarne bawełniane spodnie i delikatne buciki z zakrzywionym noskiem.

– Ohyda – skomentował mój zacny wilczy kompan, który najwyraźniej podążał za moim wzrokiem.

Ach! Przynajmniej on prezentował się godnie jako nekromanta. Wprawdzie był o wiele większy od takiego Nekera, jak to zresztą na wilkołaka przystało, ale lata ciężkiej mozolnej pracy przy maściach, truciznach, miksturach i innych cudach odcisnęły na nim swe piętno. Stał zgarbiony i powykrzywiany, jego sierść była bladoszara i przerzedzona gnijącymi plamami, a z zadanej mu niegdyś rany sączyła się obrzydliwa żółta maź. Stara szata zdawała się już całkiem zlepić z jego ciałem. Doprawdy, Serediuszu, jesteś piękny i chociaż na ogół nekromanta nie powinien mieć problemów ze sprawnym poruszaniem się, to tobie nawet nabyte zniedołężnienie dodawało zawodowej urody.

Cała reszta akolitów stała dosłownie jak wbite w ziemię pale. Bez słowa, bez ruchu, tylko strach w ich oczach zdawał się być całkiem aktywny. Zarówno ja, jak i wilkołak bawiliśmy się ich lękiem, więc nic dziwnego, że teraz są tego takie skutki.

Po chwili wędrujący pergamin znalazł się w rękach mistrza Mal’Caru, który nawiasem mówiąc, dziś ubrał się wyjątkowo szykownie. Naturalnie wciąż mogłem tylko tępo wypatrywać jego wzroku spod czarnych oczu ceramicznej maski, ale przynajmniej zaszczycił nas swoją tysiącletnią błękitną szatą. Taki mały prezent dla niebawem zaszlachtowanych młodzików. Niech sobie przynajmniej popatrzą na dzieło dawnych elfickich krawców, na które i tak nigdy nie będzie ich stać.

Najstarszy wstał i podał młodej służce pergamin.

– Nie łatwo jest umrzeć – zaczął głosem młodego i energicznego szlachcica. – Słyszałem te brednie już milenium temu od ludzi, którzy tak bardzo bali się śmierci, że uciekając przed nią, zatracali życia. Czymże jest życie w ciągłym strachu przed śmiercią? Ledwie pustą i pozbawioną sensu egzystencją, która jest udziałem wielu rozpaczliwie przyssanych do niej istot. Zdradzę wam sekret, wybrani spośród wielu: umrzeć jest łatwo, ale o wiele trudniej jest żyć!

– Oho, rozgadał się staruszek – szepnął Serediusz, na co ja uśmiechnąłem się w duchu.

Nie przepadałem za tego typu przemowami, zwłaszcza na kilka chwil przed krwawą jatką, ale co zrobić? Nasi mistrzowie mieli już taki zwyczaj, że ze zwykłej rzezi potrafili zrobić wydarzenie o wielkim duchowym znaczeniu. Na przykład teraz: Najstarszy mówi nam jakieś brednie o śmierci, a tak naprawdę czeka tylko na dobrą zabawę, którą większość z nas przypłaci własnym życiem.

Po tej krótkiej przemowie mistrz Mal’Caru życzył nam powodzenia, a miejsce mówcy zajęła Airena, roznosicielka rozkładu. Doprawdy, urocza kobieta. Wyglądała trochę jak poruszająca się gnijąca kupa gówna owinięta srebrną suknią i zasłaniająca swoją ropiejącą twarz cieniutką woalką. Niemniej pomimo swojego mało majestatycznego wyglądu była jednym z najpotężniejszych nieumarłych, o jakich słyszałem, i co ważniejsze, nie była ani liszem, ani czarownikiem, tylko ghulem. Zwykłym śmierdzącym ożywieńcem, który jako jedyny w historii naszej zacnej akademii odzyskał świadomość i poprzez pożarcie ciała swojego dawnego pana zyskał również wolność. Wprawdzie jej moc magiczna praktycznie nie istniała, jednak nadrabiała to, niosąc za sobą gamę wszelakich plag i chorób. No i sama potrafiła bez większego wysiłku rozpłatać gardło cyklopowi. Taki skrajny szał połączony z ostrymi jak brzytwa zakażonymi pazurami i dziką szybkością ghula.

– Zzzzasady egzaminu ssssą proste – powiedziała takim głosem jakby zaraz jej gardło miało się rozpaść na kawałki. – Każdy z wassss musi wsssstąpić do katakumb Ver’garath, znaleźć i przynieść nam atrybut śmierci.

W tym momencie zauważyłem, jak dumny wyraz mordy Nekera nagle stracił na swojej pewności.

– Gdy już go znajdziecie, możecie wyjść z katakumb. Ostrzegam! – dodała pośpiesznie. – Ten, kto opuści miejsce egzaminu i nie odnajdzie atrybutu śmierci, zosssstanie bezlitośnie zgładzony.

Aha, i zaczyna się moja ulubiona część.

– Od momentu w którym przekroczycie próg katakumb, jedyna droga wyjścia wiedzie przez wykonanie zadania.

Moment w którym owo zadanie zaczęło stanowić o naszym życiu lub śmierci, nastąpił już dawno. Mniej więcej wtedy, kiedy wybrano naszą nieszczęsną dziewiątkę.

– Czy macie jakieś pytania, zanim rozpocznie sssssię egzamin?

W tym momencie, zanim zdążyłem jakoś dyskretnie zareagować, subtelnie i strachliwie rączkę w górę, niczym początkujący studencik, wznosi mój umiłowany Moren Vist.

– J… ja mam pytanie – wybełkotał głosem tak żałosnym, jakby już zaczął błagać o życie – Co to jest atrybut śmierci?

Tego typu pytanie nie mogło spotkać się z pozytywną reakcją mistrzów. Każdy z nas musi „znaleźć” ów atrybut, co niekoniecznie musi oznaczać obiekt fizyczny. Pierwszą rzeczą, którą należy zrobić szukając czegoś, jest uświadomienie sobie, czego tak właściwie poszukujemy. Rzecz jasna, mój nierozgarnięty kolega nie domyślił się tego, co w pewnym stopniu jest też moją winą, bo nie wypada wymagać od psa, by znał sztuczkę, której nigdy wcześniej mu nie pokazałem. W przypadku Morena tą sztuczką była umiejętność myślenia.

– Jeden już praktycznie masz – stwierdziła na wpół rozbawiona i na wpół podenerwowana mistrzyni, jednocześnie dając mi praktycznie odpowiedź na srebrnej tacy. – Czy ktoś jeszcze ma jakieś ambitne pytania? – Podwyższyła nieco ton przy słowie „ambitne”.

Naturalnie żaden z obecnych tu wybrańców nie odważył się ponowić błędu Morena, bowiem nauczyciele, mistrzowie i opiekunowie pytając nas o wątpliwości czy pytania, wystawiali na próbę naszą inteligencję i swoją cierpliwość. Nierozsądnie było zatrzymywać na podium starego nieumarłego, po to, by zanudzić go stertą banalnych dla niego problemów. Nie byliśmy w końcu szkółką świętobliwych kapłanów, gdzie mentorzy nieśli ciepłe słowa, pocieszenie i nadzieję dla swoich podopiecznych. Byliśmy sługami śmierci, a nasi przełożeni raczyli nas jedynie pogardą i groźbami lub w najlepszym wypadku absolutną obojętnością.

– Dobrze – zaczął mistrz Mal’Caru i nie wstając z krzesła, machnął dłonią w kierunku mosiężnych drzwi. – Wyprowadzić akolitów i upewnić się, że wszyscy dotrą na miejsce egzaminu!

* * *

Prowadzono nas przez długi kamienny korytarz, biegnący poprzez wschodnią część twierdzy. Akolici nie byli dopuszczani do tych obszarów akademii, bowiem mistrzowie często wpuszczali do podziemi rozmaite stworzenia, na których przeprowadzane były eksperymenty. Dla mnie jako dla młodego i niestety dość słabego czarownika tego typu zabiegi były niewykonalne. Gdy dostałem już w swoje ręce żywe ciało, musiałem przeprowadzić wszystkie badania, mając je na wyciągnięcie ręki. Potężni nieumarli potrafili śledzić swoje ofiary i oddziaływać na nie zaklęciami, nawet gdy te znajdowały głęboko pod powierzchnią ziemi, walcząc o resztki światła z dogasających pochodni.

Tutaj ścieżka była jeszcze dość przyzwoicie oświetlona zawieszonymi po bokach świecami, jednak nie miałem wątpliwości, że za kilka chwil znajdę się w ponurej ciemności z której nie będzie mi dane tak szybko zbiec.

Naszymi przewodnikami w tej ostatniej dla większości wędrówce było dwóch podstarzałych hemomantów, potocznie zwanych magami krwi. Jak większość lubujących szkarłat uczonych, ta dwójka odziana była w skromne szaty, błyszczące krwistą czerwienią w blasku naściennych świeczników. Wprawdzie ich twarze zakrywały szerokie kaptury, ale sposób chodzenia oraz chrząkanie, chrumkanie i kasłanie co kilka kroków wskazywały raczej na wciąż żywe osoby w bardzo podeszłym wieku. Chociaż rodzaj hemomantów nie był tak całkowicie oddany śmierci jak skromni nekromanci, to łączyły nas wspólne cele. Zresztą, ich zakon był na wymarciu, więc tak jak każdy rozsądny czarownik, szukali sposobu na wydłużenie swojego istnienia. Tym sposobem jest nasza akademia i patronat mistrza Mal’Caru.

– Tutaj wchodzi pierwsza osoba – wycharczał staruszek z przodu.

No tak, gdyby wpuścili nas wszystkich razem jednym wejściem, to prawdopodobnie powybijalibyśmy się zaraz po zamknięciu za nami drzwi. Mistrzom chodziło przede wszystkim o dobrą zabawę, a szybka i pozbawiona finezji jatka była dla nich poniżej poziomu wszelkiej krytyki. Dobra zabawa natomiast wymagała pewnych reguł. Każdy z uczestników tego wspaniałego wydarzenia zostanie wprowadzony samotnie do ciemnego labiryntu, w którym zapewne nie brakuje dodatkowych i niezapowiedzianych atrakcji.

Dzięki takiemu zabiegowi nie tylko mogą cieszyć się śmiercią nieudolnych czarowników, ale i badać nasze zachowania, tak jak bada się zwierzęta w niewoli. Bez wątpienia całe katakumby aż roiły się od znaków strażniczych, które służyły opiekunom do bacznego śledzenia naszych poczynań. Rzecz jasna, mógłbym zlokalizować większość tych sprytnych magicznych oczu, ale wolałem nie irytować istot, od których poniekąd zależy mój przyszły los. Dodatkowo nie po to tak się namęczyłem przygotowując Morena i tę dwójkę zakochanych ptaszków, żeby nikt nie mógł podziwiać mojego dzieła.

– Tu drugi! – zaskrzeczał ponownie stary hemomanta, gdy zaszliśmy kilkadziesiąt metrów dalej. – No, co jest?! Włazić! – ponaglił, gdy żaden z wybrańców nie chciał wstąpić do pięknie cuchnących wilgocią lochów. Cóż, tak czy inaczej muszę się znaleźć w środku, więc skorzystam z drugiego wejścia.

– Powodzenia, Argo – wyszeptał przestraszony Moren. Przypuszczalnie rzuci się panicznie do następnych drzwi, aby tylko mieć większe szanse na odnalezienie mnie.

Mag krwi zamknął za mną drewniane drzwiczki. Znalazłem się w korytarzyku, niskim i tak ciasnym, że idąc z rękoma niemal przyciśniętymi do tułowia, prawie zawadzałem o ściany.

Mogłem podpuścić jakoś Nekera albo zacnego Serediusza, aby wstąpił w to wejście. Z pewnością przy ich posturze mieliby nielichy problem ze zgrabnym poruszaniem się, ale któż mógł wiedzieć?

– Jasna cholera! – zakląłem, gdy noga poślizgnęła mi się na wilgotnym kamieniu.

Korytarz był całkowicie pozbawiony światła, a podłoga, jak na złość, z każdym krokiem zdawała się mniej równa i coraz bardziej śliska. Gdybym nie przywykł do ciemności zarówno ciałem, jak i umysłem, z pewnością mógłbym tu oszaleć.

– Nie zdechnij tylko, Moren – powiedziałem pod nosem ze szczerą nadzieją. Śmierć tego wioskowego przygłupa bardzo utrudniłaby realizację mojego planu.

W chwili obecnej nie pozostało mi nic innego, jak powolne przemieszczanie się do przodu. Kroczek po kroczku, z dłonią opartą o ścianę, wchodziłem coraz głębiej do katakumb pod Ver’garath.

Na szczęście wzrok czy nawet mój zaatakowany wilgocią węch nie były niezbędne do szybkiego odnalezienia celu. Każdy z nas został należycie przeszkolony w sztuce odnajdywania życia. Każda, dosłownie każda żyjąca istota posiada pewną ilość energii życiowej i duchowej, która dla nas – czarowników, lśni niczym gwiazda na nocnym i bezchmurnym niebie. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy wzrok zostaje praktycznie wyłączony z użytku. Oczywiście tę energię można dość łatwo od siebie odróżnić. Przykładowo taki Klaudiusz Neker zdaje się być niczym gorejące ognisko mocy, a biedny Moren jest podobny co najwyżej do dogasającej świeczki.

Niestety ja, chociaż już praktycznie zaliczałem się do dumnej rasy nieumarłych, to wciąż posiadałem ślady swojej energii życiowej, a wspomnianej części duchowej nie pozbędę się przez coś tak prymitywnego jak śmierć ciała. Zdążyłem jednak wyuczyć się podstaw ukrywania swojej obecności i chociaż te umiejętności pozostawiały wiele do życzenia, to przy mojej skromnej i opanowanej mocy mogłem całkiem zręcznie się ukryć. Z tego, co mogę już wyczuć, cholerny wilkołak też to potrafi. Cóż, mamy więc mały remis. Chyba że wilgoć i ogólnie panujący tu smród nie zmylą jego wyczulonego węchu. W takim wypadku mam poważny problem.

– Mirh’ara! – usłyszałem poniesiony echem młody głos.

Hmmm, zaklęcie przywołujące kulę światła to wyjątkowo kiepski pomysł. Teraz nawet ci, którzy nie potrafią wyczuć obecności tego głupca, będą mogli go zobaczyć.

Chociaż byłem pewny, że właśnie gdzieś pojawiła się jarząca, błękitna kula światła, to w moim otoczeniu dalej panował mrok. Jest więc w innym korytarzu. To dobrze. Dojście do innego pomieszczenia zdawało się wyjątkowo kłopotliwe, a nie chciałbym, żeby Neker powybijał innych, zanim zdążą go przynajmniej poważnie zranić.

– Gah! – krzyknąłem mimowolnie, gdy moje czoło zderzyło się z obniżonym stropem. Zacisnąłem wargi, tłumiąc narastającą złość i chęć wytworzenia prawdziwej litanii przekleństw. – Spokojnie, Argo, spokojnie – wyszeptałem sam do siebie.

Wysoce niepożądanym byłoby wydanie kolejnych donośnych odgłosów. Mimo że panowała absolutna ciemność, to dźwięk rozchodził się idealnie odbity echem od zimnych murów.

Wymacałem powoli okoliczne ściany, czując również podwyższone wejście pod nogami. Postąpiłem krok do przodu, stawiając stopę lekko, w obawie przed uruchomieniem jakiegoś mechanicznego cholerstwa. Kiedy wszystko wydało mi się w porządku, przeszedłem przez wejście i tu też zacząłem szukać ścian. Tym razem jednak machałem rękoma w przestrzeni, zarówno po bokach, jak i w górze.

Nierozsądnym byłoby ruszenie przed siebie w głąb ciemności, nie mając nawet najmniejszego punktu odniesienia, jakim byłaby prosta ściana. Przysunąłem się więc plecami do miejsca, z którego przyszedłem, i podążyłem na prawo od wejścia, licząc każdy powolny krok i poruszając rękoma przed sobą.

W pewnym momencie moja ręka napotkała na wyszukiwany opór. Zadowolony pomacałem nową powierzchnię.

– Co to za cholerstwo? – wyszeptałem, gdy po delikatnym zaciśnięciu palców te wtopiły się w mięsistą strukturę.

Szarpnąłem mocno i poczułem, że spora część owej masy pozostała w mojej dłoni. Podsunąłem sobie to coś do nozdrzy i wysilając resztki pozostałego mi powonienia oraz próbując wyizolować ogólnie panujący tu smród, postawiłem jednoznaczną diagnozę:

– Mhm, zgniłe mięso – kiwnąłem głową i postąpiłem krok w tył, jednak zderzyłem się z kolejną, podobnie odpychającą powierzchnią. Usłyszałem, jak krople jakiejś substancji uderzają o kamienną podłogę.

Sam mówiłem, jak złym pomysłem jest zapalenie tutaj jakiegokolwiek światła, jednak nie dojdę nigdzie samym wyczuwaniem obecności towarzyszy, skoro każdy krok może oznaczać wejście w śmiertelną pułapkę lub przywalenie głową w kamień. Do tego dreszcze i trzęsące się dłonie wskazywały, że moja ciekawość wybitnie chce zostać zaspokojona informacją o tym, z jakąż to wspaniałością właśnie się zderzyłem. Z całą pewnością ciekawość, bo przecież nie mógł to być strach. Wszak ja się nie boję – a przynajmniej tej wersji będę się trzymał, kiedy rzucę szybciutko okiem na okolicę.

Wytworzyłem w dłoni malutką, szarawą sferę, która nie dawała mocnego światła, a jedynie blask wystarczający, abym dostrzegł swoją własną dłoń, w której była trzymana. Podniosłem rękę wyżej, tam gdzie spotkałem się z nową przeszkodą, i podsunąłem twarz. Wspomagany szarym światłem, ujrzałem ropiejące oblicze topielca, który wpatrywał się we mnie pustymi oczyma.

– Mhm – kiwnąłem głową i wytarłem drugą, ubrudzoną zgniłym mięsem dłoń o kant spodni.

Obejrzałem dokładnie ciało nieumarłego, przesuwając niewielkie źródło światła, które wytworzyłem.

– Topielec – stwierdziłem już pewny, kiedy ujrzałem, jak napuchnięte wilgocią ciało wydaliło na posadzkę bliżej nieokreślony zielonkawy śluz.

Podniosłem kulę trochę wyżej, ryzykując wprawdzie ujawnienie swojego położenia, ale w obecnej sytuacji absolutnie musiałem poznać otoczenie. Ujrzałem całe dziesiątki ponurych sylwetek, stojących w bezruchu lub kiwających się delikatnie. Wyglądali, jakby czekali na jasne polecenie. Albo, tak jak większość nieumarłych niskiej rangi, atakowali bezmyślnie wszystko, co żywe. Ta myśl dodała mi otuchy, bo jakby nie patrzeć, nie zaliczałem się już całkiem do żywych. Być może byłem wystarczający nieżywy, aby takowi przedstawiciele naszej najdoskonalszej rasy zostawili mnie w spokoju. Tak czy inaczej, nie warto ryzykować i najlepiej będzie się oddalić. Problem był tylko taki, że obecne źródło światła nie pozwalało mi dostrzec końca owego pomieszczenia ani nawet sufitu czy też ścian. Jedynie pole bezwładnie stojących ożywieńców i malutkie wejście, z którego przybyłem.

Westchnąłem cicho i usiadłem na kamiennej podłodze pośród nieumarłych. Zamknąłem oczy i wytężyłem zmysły, aby zlokalizować pozostałych akolitów.

– Mam ich – wyszeptałem zadowolony. – Całe siedem źródeł energii życiowej… siedem… – policzyłem raz jeszcze, uznając, że Serediusz jest w stanie maskować swoją obecność. Wnioski były oczywiste. Albo ktoś jeszcze potrafi ukryć się przed moimi zmysłami, albo już ktoś zdążył zdechnąć. Oba te przypadki były równie kłopotliwe. No cóż, na razie nie będę skupiał się na brakujących osobliwościach, z zachowaniem pełnej ostrożności oczywiście. Teraz muszę odnaleźć kogoś z pozostałych akolitów i pomóc mu nie zdechnąć przed konfrontacją z Nekerem, jednocześnie naprowadzając do pozostałych.

Najrozsądniej byłoby zacząć od mojego wiernego i niezastąpionego druha, Morena. Wybór ten nie wynikał z żadnych sentymentalnych pobudek, tylko z większej szansy na to, że kolejni napotkani towarzysze chętniej za mną podążą, gdy zobaczą swojego kolegę już idącego za moją skromną osobą. Co do wyboru samego Morena nie miałem żadnych wątpliwości, że pójdzie dokładnie tam, gdzie mu wskażę.

Wytężyłem zmysły, aby zlokalizować energię Morena. Pomimo moich wieloletnich treningów oraz dość dobrej znajomości jego aury namierzenie konkretnej osoby wśród latających chaotycznie światełek sprawiło mi nie lada trudności. Potrafiłem jedynie bez trudu wyśledzić Nekera, który dosłownie emanował mocą i parł spokojnie, acz konsekwentnie naprzód. Niestety, skromna obecność magiczna młodego Vista w połączeniu z jego panicznym strachem, który prawdopodobnie wprowadzał go w tak nieprzemyślane ruchy, jak bieganie po okolicy razem z czterema… pięcioma innymi bezmózgami, utrudniały poprawną identyfikację. Założyłem spokojnie, że powolne i ostrożnie poruszające się światełko należało do Leili.

Zaraz, zaraz, jedna z aur była bardzo blisko mnie i do tego poruszała się slalomem prosto w moim kierunku.

Zgasiłem niewielkie światełko które wcześniej wytworzyłem, i położyłem się na podłodze pomiędzy stopami topielców. Cholera wie, czy po wejściu i zobaczeniu całej zgrai nieumarłych młody akolita nie zacznie miotać zaklęciami na lewo i prawo. Oczywiście, o ile zdąży ich zobaczyć, zanim rozszarpią mu gardło, wyczuwając ciepłą krew. Być może powinienem… nie, zdecydowanie powinienem go ocalić! Możliwie, że to Moren. Możliwe, że ten nieszczęśnik przechyli szalę zwycięstwa na moją korzyść. No, ale jak niby mógłbym przepuścić taką okazję, aby dowiedzieć się, jak działają ci nieumarli? Czy czekają na rozkaz, czy po prostu atakują wszystko, co żywe? Trudno! Poczekam i się przekonam. Muszę wiedzieć!

Z daleka dobiegł moich oczu ostry, błękitny blask, który zbliżał się z każdą chwilą.

– Imbecyl – wyszeptałem, dalej obserwując źródło światła.

Zobaczyłem zarys korytarza, z którego nadciągał gość. Wejście wyglądało na bardzo wąskie i niskie, dokładnie takie, z jakiego i ja przybyłem do tej komnaty. Ożywieńcy zdawali się z grubsza nie interesować światłem; z grubsza, bo kilku mniej zniszczonych, których sylwetki już zostały objęte blaskiem, powłóczyło nogami w jego kierunku.

– O nie, nie! – wyszeptałem ponownie i przyłożyłem zaciśniętą dłoń do ust.

Wyszeptałem krótkie zaklęcie, po czym dmuchnąłem w swoją pięść i otworzyłem ją, pozwalając, by mój oddech został poniesiony do oświetlonego korytarza. Po chwili światło zgasło i usłyszałem stłumione przekleństwa. Nie mogłem przecież pozwolić, aby nadchodzący akolita dostrzegł postury ożywieńców i uciekł panicznie do swojego tuneliku.

Trzeba przyznać, że ożywieńcy zostali stworzeni z pewną imponującą cechą – byli cicho. Dziesiątki żywych trupów z reguły wydają z siebie całą gamę nieznośnego stękania, jęczenia, gulgotania i innych ujmujących odgłosów. Ci tutaj natomiast stali niemal w bezruchu, kołysząc się tylko delikatnie i beznamiętnie spoglądając w stronę światła. Tak przynajmniej było, zanim nie uciszyłem oświetlającego zaklęcia. Czy nieumarli dalej spoglądali w miejsce, z którego dochodził blask, czy też ich martwe oczy zostały przykute w inne miejsce, tego już nie wiedziałem.

Nadchodzący akolita szlochał i dyszał tak, jakby zaraz miało mu wyskoczyć serce. Usłyszałem też żałosne próby odnowienia wcześniejszego zaklęcia, które naturalnie spełzy na niczym. Nie da się przywrócić w krótkim czasie tego samego czaru, który został rozproszony przez innego maga. No chyba że dysponowało się ogromną mocą, wtedy żadne rozproszenia nie były straszne.

Jeden ze stojących nade mną ożywieńców zahaczył stopą o moją szatę. Szybko usunąłem materiał, aby stwór się nie przewrócił i nie spalił całej niespodzianki. Wyglądało na to, że zwabieni dźwiękiem, ruszają przywitać młodego akolitę.

– Ahh! – usłyszałem przeraźliwe jęknięcie, któremu towarzyszyło głuche uderzenie. Zapewne zapoznał się z obniżonym stropem tak i ja to uczyniłem wcześniej. – Co… co to jest?! – wrzasnął przeraźliwie.

Zaraz po tym ponownie usłyszałem mocne grzmotnięcie. Może tym razem wciągnięto go już do komnaty i rzucono na ziemię? Kto wie… kto wie…

Nie usłyszałem żadnych zaklęć czy choćby prób inkantacji. Nie usłyszałem dźwięku dobywanej stali czy odgłosów walki. Jedyne, co dobiegło moich nastawionych uszu, to przeraźliwe wycie człowieka, którego skórę rozpruwano jak wyschnięty pergamin, a długie, powykrzywiane szpony topielców wydłubywały wszystko, co znalazły za tą delikatną osłonką. Nie widziałem w tej chwili, co dokładnie się działo z nieszczęśnikiem, jednak byłem świadkiem takich egzekucji już dziesiątki razy. Dokładnie pamiętam każdy, najdrobniejszy nawet dźwięk rozpruwanego ciała, łamanych kości i rozrywanych wnętrzności. Każde jęknięcie, stęknięcie i warkot zarówno ofiary, jak i napastników dokładnie malował mi przed oczyma rozgrywaną tam scenę. Dokładnie w tej chwili mój niedoszły konkurent próbuje jeszcze odepchnąć resztkami sił łapy i paszcze topielców, by lada moment paść niemal bezwładnie, starając się wepchnąć strzępy leżących organów na swoje miejsce.

– Piękne… – wypowiedziałem z delikatnym zachwytem. Delikatnym, gdyż właśnie straciłem cennego, na swój sposób, sprzymierzeńca. – No nic!

Wstałem z podłogi, gdy tylko jęki ucichły, a w sali rozbrzmiewały jedynie odgłosy makabrycznej uczty. Zapaliłem ponownie delikatne światełko i zbliżyłem się do skupiska trupów, chcąc przynajmniej podjąć próbę identyfikacji zwłok, zanim całkiem zostaną całkiem pożarte. Nieumarli zbili się przy ciele niczym zgraja wygłodniałych psów. Nie sposób było w ogóle zobaczyć czegokolwiek poza ich sylwetkami i sporadycznie wyrzucanymi strzępami mięsa.

– Ech… – westchnąłem nad niesprawiedliwością, która mnie dotknęła.

Chciałem nawet przepchać się przez ucztujących, aby tylko rzucić okiem na ścierwo, ale gdy tylko użyłem odrobinki siły, to jeden z topielców kłapnął zębiskami przed moim nosem, jednocześnie okazując mi narastające zainteresowanie. Zniechęcony takim biegiem spraw, postanowiłem jednak oddalić się od skupiska i podążyć za śladami aury Morena. Chociaż moja ciekawość paliła mnie żywym ogniem.

* * *

Smród stęchlizny, wałęsający się bez celu nieumarli, głupie zwężenia korytarzy czy też nagłe obniżenia stropów, a nawet jedna subtelna pułapka, która po stąpnięciu na obluzowaną kamienną płytkę ugodziła mnie w ramię zatrutą strzałką. Wszystko to w połączeniu z nieprzeniknioną ciemnością, znużeniem i ganianiem za chaotycznie biegającym Morenem zaczynało już działać mi na nerwy. Jednak trud mój zdawał się pomalutku przybliżać mnie do tego, co wygląda mi na aurę młodego Vista. Ciężka to przeprawa przez te katakumby, ale podążanie w jednym konkretnym kierunku dało mi przewagę nad zataczającym bezsensowne kręgi celem.

No dobrze, nadszedł czas, by zrobić coś, czego wytrawny nekromanta robić nie powinien, czyli dać o sobie znać otoczeniu. Sprawdziłem wpierw, gdzie