Kontra - Rutz Jonatan - ebook + książka

Kontra ebook

Rutz Jonatan

4,1

Opis

Historyk Tomasz Wilmowski prowadzi monotonne życie pracownika instytutu naukowego w Warszawie i co miesiąc ma kłopoty z dopięciem domowego budżetu. Kiedy niespodziewanie otrzymuje atrakcyjną propozycję pracy na wysokim stanowisku w ważnej firmie energetycznej, sądzi, że los się do niego uśmiechnął. Wprawdzie zakres obowiązków daleko odbiega od jego kompetencji, dla nowego pracodawcy nie stanowi to jednak żadnej przeszkody.

 

W celach służbowych Tomasz odwiedza różne egzotyczne i nietypowe miejsca –zawsze w towarzystwie atrakcyjnej koleżanki. Zdecydowanie nie są to jednak standardowe podróże.

 

Tomasz stara się zrozumieć panujące w korporacji reguły gry, a przy okazji odpowiedzieć na nurtujące go pytania: kto naprawdę kieruje dużymi polskimi firmami i dlaczego wybrano akurat jego?

 

Wkrótce okaże się, że złożona Tomaszowi propozycja nie do końca była bezinteresowna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
7
6
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszelkie podobieństwa do osób, nazwisk, faktów, miejsc, nazw, zachowań, działań, firm są najzupełniej przypadkowe. Opisane zdarzenia są fikcją literacką. Mogły się zdarzyć w rzeczywistości jedynie czysto hipotetycznie. I ze znikomym prawdopodobieństwem. Co nie oznacza, że na pewno nie mogły… ;) Niektóre przedstawione w treści technologie jeszcze nie istnieją. Dzisiaj. W przyszłości – kto wie… Opisywanie towarów czy marek zawartych w tekście w dobrym czy złym świetle nie wynika z faktu, że producenci mnie opłacili albo wysyłali listy z pogróżkami, ale z mojej wyobraźni. Niektórych z tych rzeczy nawet nie widziałem na oczy. Jest to więc corpo-fiction, political-fiction i prawie science fiction. Zatem uprzejmie proszę o nieciąganie mnie po sądach i zachowanie odpowiedniego dystansu do treści.

PS. Jeśli jednak coś miało miejsce w tak zwanym realu, to jedynie te zdarzenia, które obiektywnie należy uznać za najmniej prawdopodobne :)

Rozdział 1

A może Wprowadzenie

Mam trzydzieści parę lat... No dobrze, mam lat trzydzieści dziewięć. Ale wprowadzam się w lepsze samopoczucie, używając pierwszej opcji. Wprowadzanie się w lepszy nastrój, a właściwie starania o to wprowadzanie to moja silna strona. Jedyna – jak mówią nieliczni znajomi. Jedna z wielu ‒ jak powiedzieliby przyjaciele... Tylko tych akurat brak. Z wyjątkiem jednego dość szczególnego. Podobno mam poczucie humoru, ale trudno uznać to za istotną zaletę. Jeszcze parę słów o sobie. Właśnie skończyłem pisać aktualne CV. Jestem na bieżąco. Po co mi życiorys zawodowy – za chwilę. Lubię porządek w myśleniu, więc chcę dokończyć swoją charakterystykę, w końcu warto wiedzieć, z kim ma się do czynienia, a potem przejdziemy do tego CV...

Pewnie dzięki sprawności w myśleniu udało mi się zrobić doktorat z historii. Tak, tak ‒ jestem ekspertem z cenzusem od wojen napoleońskich. A właściwie od sztuki wojennej tego okresu. Przydatność tej atrakcyjnej wiedzy jest dziś tak niesłychana, że oganiam się zarówno od intratnych propozycji pracy od potencjalnych pracodawców, jak i propozycji matrymonialnych od atrakcyjnych pań. Podobnie jak Robert Kubica od ofert jazdy w czołowych zespołach F1.

Po studiach znalazłem zatrudnienie w Instytucie Badań Historycznych. To mała warszawska placówka naukowa. Siedzę tu już prawie czternaście lat. Dochrapałem się stanowiska adiunkta. To brzmi dumnie. Dla niektórych.

Ku ogólnemu zdumieniu instytut przetrwał wszystkie meandry najnowszej historii i radzi sobie – jak na instytut badawczy – znakomicie. To znaczy ma środki na regularnie wypłacane niewielkie pensje. Nie ma już natomiast na remont, sprzęt, wyjazdy na konferencje czy papier do drukarki.

Instytutem kieruje pani profesor dwojga nazwisk. Wiktoria Izdebska-Pinor. Pracownicy mówią o niej po prostu WIP ‒ ale zdecydowanie nie VIP. Jest niezniszczalna. Przyjmowała mnie do pracy wiele lat temu. Mnóstwo rzeczy się zmieniło ‒ ona trwa. Nie darzy mnie przesadną sympatią, choć... znów nieco mijam się z prawdą. Ta moja skłonność do poprawności. Mówiąc poważnie – po prostu mnie nie cierpi. Po pierwsze, jako specjalistka od Cesarstwa Austriackiego ma chyba do mnie osobistą pretensję o Austerlitz. Jej cesarz dostał w skórę, a mój wygrał. Po drugie ‒ choć już jedna przyczyna jest wystarczająca ‒ jej zestaw cech charakterologicznych jest w opozycji do moich. Jest pewna siebie, arogancka i przebojowa.

Przy życiu i pracy trzyma mnie grant uzyskany z szacownej europejskiej instytucji Mission Louvre-Lens Culture, który tak naprawdę generuje moje atrakcyjne miesięczne dochody w wysokości pięciu tysięcy złotych. Tradycyjnie lekko zaokrągliłem w górę, no i nie muszę dodawać, że brutto. Ponieważ jestem dumnym posiadaczem domu jednorodzinnego z garażem (spadek po dziadkach) w podwarszawskiej Radości, więc trudno poważnie narzekać na sytuację materialną, patrząc na nauczycieli, pielęgniarki albo inną część sfery budżetowej… Dom jest typowy dla tego rejonu. Stary. Drewniany. Klasyk. Translator Google’a po przepuszczeniu mojego tekstu: „dom jednorodzinny w Radości”, tłumacząc z języka polskiego na język polski życiowy, wyplułby: „waląca się drewniana rudera w Radości”.

Mam talent do języków. Znajomość języków obcych: biegła francuskiego i angielskiego, pokrętna hiszpańskiego i rosyjskiego. Dociekliwy, czyli upierdliwy jak każdy (niby) naukowiec. Brak kredytów. Trzynaście tysięcy oszczędności. Jedenastoletni biały peugeot 208 (ach, ten sentyment do Francji…) kupiony z trzeciej ręki ze śladami na karoserii, wskazującymi na zetknięcia z przedmiotami nieożywionymi. Stan cywilny – singiel, nie trzeba tłumaczyć dlaczego. Wzrost powyżej średniej europejskiej – a co, jesteśmy w UE. Waga – nie podaję. Kilogramy brzmią tak prozaicznie. Dużo ciemnych włosów na głowie. Obywam się bez fryzjera. Ze skutkiem umiarkowanym. Picie i palenie ‒ zgodnie z polską normą...

Moje nazwisko jest dość pospolite, imię też. Ale już zestawienie stanowi pewne zaskoczenie. Nazywam się Wilmowski. Tomasz Wilmowski. To przypadkowo również nazwisko bohatera serii książek podróżniczych, ukochanych w młodości przez mojego ojca. Nigdy nie przebrnąłem przez pierwszych kilkanaście stron tej serii. Znam streszczenia. Moje dokonania podróżnicze ograniczyły się do saksów w Londynie. Urlop spędzam na Mazurach. Nie cierpię, jak ktoś po usłyszeniu mojego nazwiska rzuca błyskotliwie: „No i jak tam u kangurów?” (ci, co czytali, wiedzą, o co chodzi...). Już w szkole miałem tego przesyt.

Dlatego trzymam się twardo imienia Tomasz, a nie Tomek. U znajomych mam ksywkę Szop, bynajmniej nie od pracza. To męska forma szopy: niektórzy mówią, że od nadmiaru włosów (fryzjerzy to darmozjady!), inni ‒ że od wyglądu mojej posiadłości. Ale ta druga wersja jest nieprawdziwa – Szopem zostałem już w szkole.

No dobra – ile można o sobie? Nie mieszkam sam. W garażu mam lokatora. To bóbr, zwany ‒ a raczej nazwany przeze mnie swojsko ‒ Bober. Twierdzi (bo gada!), że ma doktorat z filozofii. Wykonuje na moją rzecz usługi wydawania z garażu piwa i wody, z przewagą tego pierwszego. Kupionych wcześniej przeze mnie (w ilościach półhurtowych, w supermarkecie)! I ‒ o zgrozo! ‒ bierze za to pieniądze. Niewielkie, ale zawsze. To standardowa marża handlowa ‒ stwierdza. Nie musicie mi wierzyć, ale to fakt. Nawet jeśli niektórzy twierdzą, że „nadużywam”...

Co do jego doktoratu ‒ mam wątpliwości, ale tylko w kwestii formalnej: nigdy nie pokazał mi żadnego dokumentu. Lubi wdawać się w dysputy polityczne i filozoficzne. Ma zawsze poglądy przeciwne do rządzących. A właściwie przeciwne do moich.

Podżera mi drewno do kominka (słychać!), twierdząc, że to nie on, tylko korniki, a w ogóle jeśli już, to wyjaśnia: „bobry nie jedzą drewna, tylko korę”. Jest złośliwy, ale inteligentny. Oczywiście „jak na bobra” – dodaję uszczypliwie, nie znajdując w dyskusji innych argumentów. Trzymam go też w szachu fiskusem, bo marżę bierze, ale z podatkami u niego już nie bardzo.

Trochę jesteśmy w przyjacielskim klinczu. Zwierzak klnie jak szewc. Choć ja powiedziałbym do szewca, że klnie jak bóbr. Pracuję nad jego słownictwem.

Słowem życie nieciekawe i monotonne, ubarwiane czasem krótkotrwałymi romansami, a raczej aktywnością seksfizyczną. Do czasu...

Rozdział 2

Na poważnie

Mój Instytut mieści się na Bemowie. Cholerycznie daleko od miejsca zamieszkania. Co zrobić? Praca trwa w zasadzie od dziewiątej do siedemnastej, choć – i to niewątpliwa zaleta naszej kadrowej – listy obecności nigdy nie były specjalnie weryfikowane. Nie nadużywałem tego i trzymałem się przepisowych godzin pracy. Roboty z grantem było sporo, no i nie spieszyłem się do domu, bo i do kogo? Bober uaktywniał się dopiero po wieczornych wydaniach wiadomości telewizyjnych, które ciurkiem oglądał na wszystkich możliwych programach. Nauczył się też obsługiwać mojego starego iPada i internet nie miał dla niego tajemnic. Wcześniej po prostu spędzał życie najbardziej efektywnie i optymalnie, jak można – czyli spał.

Zwykle po pracy wpadałem więc do małej zaprzyjaźnionej pizzerii na Obozowej, gdzie za jednym zamachem załatwiałem obiad i kolację. Dobrze mi się też myślało przy stoliczku przykrytym ceratą w kratkę. Zawsze przy oknie.

Tym razem miałem dwa dodatkowe problemy, co w zestawieniu z pozostałymi życiowymi obciążeniami (prawie czterdziestolatek bez perspektyw) dawało już niezły pakiet.

Tradycyjnie problemy mają trzy źródła (copyright – Bober): zdrowie, pieniądze i kobiety. Pierwsze jeszcze było OK, ostatnie nigdy nie było OK. Tym razem na dno egzystencji ciągnęły mnie finanse.

Okazało się, że moja willa wymaga generalnego remontu dachu. To znaczy wymiany. Podczas ostatniej wichury dach lekko się zapadł. Z sypialni widać było w szparze gwiazdy, a nawet księżyc, co wydawało się urocze do pierwszego deszczu. Schody na ganku nie były już wyłożone, ale obłożone terakotą. Mało który kafelek miał trwały związek z podłożem. Drewniane ogrodzenie stawało się coraz bardziej symboliczne. Ostatni kornik wyniósł się w poszukiwaniu lepszego miejsca do bytowania.

Na dodatek akumulator mojego peugeota również solidarnie zastrajkował na fali kolejnych niepokojów społecznych. W kolejce do podniesienia jakości życia stały też opony i tylna szyba autka.

Byłem więc skazany na niemałe wydatki. Słowem: tylko i aż pieniądze. Minimum pięćdziesiąt–sześćdziesiąt tysięcy. Małe szeleszczące kawałki papieru albo impulsy elektryczne w wirtualnej rzeczywistości. Tyle tylko, że te pieniądze musiały być realne. Tymczasem stan moich oszczędności oceniałem na dziesięć procent niezbędnych wydatków. Kredyt i pożyczki nie wchodziły w rachubę: nie cierpię mieć zobowiązań, a poza tym i tak trzeba je spłacać.

Jestem daleki od materializmu, ale o ile wymyśliłem złośliwie (dla mojego autka) zamianę peugeota na hulajnogę elektryczną, to w przypadku dachu poza debilnym pomysłem zrobieniem strzechy z trawy z własnego ogródka nie wpadłem na żadne rewolucyjne rozwiązanie. Pomysł z hulajnogą był też idiotyczny, bo jej zasięg to kilkanaście kilometrów. Do pracy miałem równe dwadzieścia dwa. Na ostatni odcinek trasy musielibyśmy się zamieniać rolami. No i w zimie hulajnogami się nie jeździ. Mogłem przerzucić się na pociąg, ale z mojej radosnej willi do stacji miałem daleko, a z Warszawy Zachodniej do pracy też spory kawałek.

Oczywiście mogłem więcej zarabiać. Teoretycznie. Przypomniałem sobie wczorajszą wizytę u WIP, czyli naszej profesor dyrektor.

Już na wejściu sekretarka zrobiła na mój prywatny użytek minę typu antyuśmieszek, co oznaczało minus pięć w skali humoru pani dyrektor. Poziomów plusowych u tej pani nie stwierdzono. Akurat jakoś tak mam, że ze współpracowników najbardziej lubię sekretarki i sprzątaczki – dlatego akurat na życzliwość tej grupy nie narzekałem. Niestety ‒ ta grupa nie rozdawała profitów.

‒ Pani profesor, pracuję już w Instytucie czternaście lat i chyba wywiązuję się ze swoich obowiązków bez zarzutu – zacząłem skromnie standardową rozmowę o podwyżce.

(Punkt pierwszy z poradnika: przedstaw się w jak najlepszym świetle).

‒ Trzynaście lat i sześć miesięcy. Więc czternaście lat będzie za sześć miesięcy – skorygowała precyzyjnie. – Jeśli w ogóle będzie.

I dalej niewzruszona spoglądała na mnie beznamiętnym wzrokiem, nie ułatwiając mi w niczym podjętych starań. Równocześnie robiła to, co zwykle podczas wizyty miejscowych w swoim gabinecie: chrupała młode marchewki, pokazując wszystkim, jak zdrowo i ekologicznie się odżywia.

Nie wiem, czy dieta odnosiła skutek. WIP była solidnej postury, miała znacznie więcej centymetrów wzrostu niż minimum dla żołnierza Gwardii Napoleońskiej. Pozostałe wymiary też ponad średnią. Uwielbiała (co nie znaczy, że potrafiła) chodzić na dziesięciocentymetrowych szpilkach. Z tego powodu rzadko komu udawało się spojrzeć jej prosto w oczy, jak równemu z równym. Z pewnością bliskie jej sercu były związki z papiestwem ‒ w zakresie nieomylności. Z tym że papieże są nieomylni wyłącznie w obszarze wiary, a nasza WIP w zakresie nieomylności nie stawiała niepotrzebnych ograniczeń.

Słowem: moja sytuacja była trudna, ale mimo to brnąłem dalej, wierząc, że osiągnę swój skromny cel. Podwyżkę.

‒ Mam prestiżowy grant realizowany z moimi utytułowanymi kolegami z Francji i Niemiec. Wyniki są bardzo obiecujące... ‒ dodałem zachęcająco.

‒ Wyniki są obiecujące... Ale dla kogo, panie doktorze? Czy dla nas? Czy raczej dla pana kolegów z Europy? – spytała lodowatym tonem. – Czy pan pracuje dla naszego Instytutu czy dla nich?

W Instytucie klimatyzację zainstalowano jedynie w gabinecie pani dyrektor. Poczułem – mimo iż nie była włączona – że temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni, co mi oczywiście przywiodło na myśl wyprawę Napoleona na Rosję.

‒ No oczywiście, że pracuję dla naszego Instytutu Badań Historycznych – odparłem pospiesznie. ‒ Wyniki są dobre dla... nauki. I pomyślałem, że bardzo dawno nie miałem weryfikowanego poziomu wynagrodzenia.

Byłem dumny, że tak dyplomatycznie i zręcznie wplotłem element o podwyżce.

‒ Ach tak… – Złożyła usta w grymas, który przy kosmicznie dużej wyobraźni odpowiadałby wizerunkowi uśmiechu. ‒ A co to znaczy: dla nauki? Nauka to pojęcie abstrakcyjne. Trzymajmy się ziemi. Czy pan wie, panie doktorze, ile kosztuje utrzymanie Instytutu? Czy pan wie, ile wydajemy na korespondencję czy delegacje? Ja wiem, że pan nie wie! Dużo! Za dużo! Znów obcięli nam dotacje z ministerstwa! Spadliśmy do kategorii B. Pan wie, co to znaczy? Zaciskanie pasa! To cud, że jeszcze działamy!

Nadzieja zbliżała się do zera.

‒ Ale doceniam, że pan sam do mnie przyszedł w tej sprawie...

Nadzieja odbiła się od dna.

‒ Tak? – wytężyłem wszystkie zmysły, aby nie uronić kwoty, która przecież musiała teraz paść.

‒ I postanowiłam...

Pauza.

‒ ...pozytywnie pana zweryfikować. Pomimo konieczności zaciskania pasa... nie zmniejszę panu wynagrodzenia. Moja decyzja obowiązuje tylko do końca półrocza – powiedziała, wytwornie oddzielając poszczególne słowa. ‒ Dziękuję i proszę wracać do pracy! Póki jeszcze ją mamy... – dodała. Tym razem uśmiechnęła się naprawdę, z pełną satysfakcji drwiną.

Kolejna marchewka rzuciła swoje smutne „sayonara”, chyba tym razem skierowane do mnie, trzaskając energicznie w nienagannym garniturze uzębienia WIP. Pani dyrektor musiała wydać na zęby majątek. Czemu nie zostałem stomatologiem?

‒ Ale... To znaczy... Dziękuję. Do widzenia.

Wynik tej potyczki był identyczny jak wszystkich poprzednich. I nie zanosiło się, że będzie inaczej w przyszłości.

***

Rozmyślałem nad tą sytuacją w mojej obiadowo-kolacyjnej knajpce, analizując przebieg rozmowy i moje zachowanie. Co mogłem zrobić lepiej? Nic! Czy mogłem się postawić i zagrozić odejściem? Nie!

I jeszcze ten złośliwy uśmieszek Bobera ‒ bo zwierzyłem mu się niepotrzebnie z przebiegu rozmowy ‒ przy którym drwiący uśmiech WIP był uśmiechem radości o poranku. Odsłonięcie dwu wielkich siekaczy robi porażające wrażenie. Na człowieku. Popukał się łapką w łepetynę, czysto ludzkim gestem, dając mi do zrozumienia, jak idiotycznym posunięciem była prośba o podwyżkę.

Jadłem więc sobie moje ulubione penne z sosem grzybowym. To typowa potrawa w tej pizzerii. Moje myśli o nadciagających dniach były najczarniejsze z czarnych. Nagle poczułem pieszczotliwe dotknięcie ‒ czytaj: „walnięcie” ‒ na plecach.

‒ Szop! Kopę lat! Wcale się, brachu, nie posunąłeś! – przemówił do mnie osobnik wyłaniający się zza oparcia krzesła.

Był duży, ale nie gruby. Miał starannie przystrzyżoną brodę. Budził sympatię. Osobnik był ubrany w elegancki garnitur, w większości zakryty przez równie elegancki beżowy płaszcz Burberry. Nie to, żebym był znawcą firm, ale trudno pomylić charakterystyczną kratkę na podszewce. Zupełnie nie rozpoznając tej osoby, zareagowałem tak, jak zrobiliby to niemal wszyscy na moim miejscu, to znaczy wykrzyknąłem radośnie, robiąc wrażenie, że widzieliśmy się wczoraj na kielichu:

‒ Co za niespodzianka! Jak się cieszę! ‒ Liczyłem oczywiście na to, że dalsza rozmowa pomoże mi w identyfikacji przybysza. Równocześnie na maksa włączyłem w mózgu system identyfikacji twarzy i tak zwaną pamięć długą. W tym nie jestem dobry. Broda mogła mylić.

Uruchomiłem obszar analiz i kreatywności. W tym jestem dobry. Doszedłem do wniosku, że powinienem szukać w czasach szkolnych. Raczej wczesno- niż późnoszkolnych. Ksywka „Szop” pochodziła z tego okresu. Pozbyłem się w wyobraźni brody u osobnika i... bingo. Zaskoczyłem!

Rozpoznałbym go już wcześniej. To był jeden z braci bliźniaków, z którymi chodziłem do gimnazjum. Żadna aluzja! Problem w tym, że zawsze chodzili we dwóch i dla mojego mózgu wizerunek połowiczny był trudniejszy do zidentyfikowania.

No właśnie. Bracia Adam i Robert Linowiczowie. Nikt z kolegów ani nauczycieli nigdy nie wiedział, który jest który. Ja teraz też oczywiście nie wiedziałem, czy rozmawiam z Robertem, czy z Adamem. Obaj byli nieprzeciętnie uzdolnieni plastycznie. Pamiętam, jak w szkole na lekcji plastyki (czy jakoś tak się to nazywało) mieliśmy narysować z natury rogala i butelkę z mlekiem. Pani oceniła, że narysowałem banana i puszkę. No cóż, puszka jest walcem, a to potrafiłem narysować, bazując na lekcjach matematyki.

Po tym zdarzeniu zawarłem z braćmi niepisaną umowę. Ja za nich odwalam matmę ‒ bo nie wiem dlaczego, ale to łapałem bez trudu – a oni za mnie robią rysunki. Prosiłem nawet, żeby za bardzo się nie wysilali, bo i tak byli naprawdę dobrzy.

Całej trójce to się opłaciło, od tej pory matematykę i plastykę zaliczaliśmy bez problemów.

Skumplowaliśmy się – a że dodatkowo byli z poprawczaka, miałem w tym towarzystwie azyl i szacunek. Honor i słowo znaczyły tam więcej niż gdzie indziej. Kiedyś jakiś gość z ulicy zdjął mnie z roweru, twierdząc, że jemu mój pojazd bardziej się przyda. Powiedziałem o tym Adamowi. Po dwu godzinach ów gość przyturlał się do mnie, oddał rower z przeprosinami, umilając mi sytuację widokiem tak zwanych wybroczyn na twarzy i dziwnie powiększoną wargą.

‒ Siadaj! Co u brata? – spytałem wyjątkowo inteligentnie, żeby wyłapać, z którym gadam.

Moja błyskotliwość została od razu nagrodzona.

‒ Robert ma pracownię portretową. Świetnie prosperuje i ma doskonałą renomę. Wiesz, jest sporo bogatych ludzi, którzy chcą pogłaskać swoje ego...

‒ A ty? Nie malujesz? – spytałem.

‒ Nie mam czasu! Tylko trochę dla siebie, ale tak naprawdę robię w zupełnie innej branży. A co z tobą?

Fajne pytanie. Typowe. Nie widzisz kogoś paręnaście lat i jak tu odpowiedzieć? W kilku zdaniach skwitować ćwierć życia. Wybrałem wersję standardowo-banalną.

‒ No, jakoś leci... Raz lepiej, raz gorzej! Nie narzekam.

‒ Szop! Ejże! Nie ściemniaj! – powiedział nadspodziewanie poważnie Adam. ‒ Wiem o tobie naprawdę sporo.

‒ To znaczy? – spytałem ostrożnie, mało wierząc w zapewnienia kolegi.

‒ Ostatni twój PIT wskazywał dochody brutto pięćdziesiąt siedem tysięcy sześćset złotych, wliczając honorarium za dwa artykuły po dwieście pięćdziesiąt złotych w „Przewodniku Historycznym”. Twoja ostatnia dziewczyna miała na imię Dagmara i przespałeś się z nią dokładnie cztery miesiące temu. Jeden raz, bo drugi... Przemilczmy. Szefowa twojego Instytutu nie dała ci podwyżki. Chałupa w Radości chyli się ku upadkowi. Bez remontu dachu strażacy zrobią ci przymusową eksmisję. Ostatnie wakacje, czyli całe osiem dni, spędziłeś na Mazurach w Olewkach – spokojnie i z pamięci wyliczał Adam. ‒ Rachunek za prąd w wysokości dwieście sześćdziesiąt siedem złotych i czterdzieści pięć groszy zapłaciłeś dwa tygodnie po czasie po upomnieniu z firmy innogy. Mam mówić dalej?

‒ O kurwa! – Bober byłby ze mnie dumny. – O kurwa... – powtórzyłem raz jeszcze, bardziej zdumiony niż wściekły. ‒ Skąd to wszystko wiesz?

‒ Oczywiście nie odpowiem na to pytanie – roześmiał się Adam. – Ważne, że wiem, a raczej MY wiemy.

‒ My to znaczy kto? – spytałem naiwnie.

‒ Nieważne. Powiem ci tylko tyle, że nie mam stałego miejsca pracy, a raczej formalnie jestem bezrobotny. Utrzymuję się z umów-zleceń jako konsultant. To, co robię, jest związane z kwestiami... powiedzmy: bezpieczeństwa gospodarczego. Globalnie pojmowanego.

‒ Pracujesz w ministerstwie?

‒ Nic z tych rzeczy. – Roześmiał się. ‒ Jak najdalej od tych struktur.

‒ Wywiad gospodarczy, doradztwo? – spytałem autentycznie zaciekawiony.

‒ To nie takie proste. Sorry, ale powiem tylko tyle, ile musisz wiedzieć. To nie są żadne służby, jeśli o tym myślisz.

Faktycznie szedłem w tym kierunku.

‒ Z prawnego punktu widzenia działamy nielegalnie albo po prostu... nas nie ma – kontynuował. ‒ Nie jesteśmy spółką, fundacją ani agendą rządową. Nazywamy się Grupą i tyle.

‒ Więc z czego się utrzymujecie? Dla kogo dokładnie pracujecie?

‒ Odpowiem tylko na drugie pytanie, choć to zabrzmi naiwnie. Tak samo mogę powiedzieć, że dla nikogo, jak i że dla ciebie i dla mnie. Tak naprawdę wykonujemy zadania na rzecz gospodarki. Gospodarki Polski i Europy. Nazwij to sobie geostrategią. To nie są zlecenia z rządu, bo sami identyfikujemy problemy czy zagadnienia i je rozwiązujemy. Czasem ktoś ważny prosi nas o pomoc. Bez biurokracji, bez nadzoru prominentnych polityków. Nie spowiadamy się przed Sejmem czy komisjami poselskimi. Działamy w strukturze, a raczej przy jej braku, w której nie ma formalności i regulaminów.

‒ To mi brzydko pachnie – mruknąłem. ‒ Jeśli to w ogóle prawda. Dziś, żeby działać, musisz mieć regon, KRS, konto, adres. Inaczej cię nie ma.

‒ Ale my jesteśmy. Choć faktycznie podatków nie płacimy. Ale też nie działamy dla zysku. Znaczy: nie dla finansowego. Pieniądze ładujemy w bieżącą działalność. Są niemałe.

‒ Każda następna władza was zmiecie albo podda kontroli – wciąż byłem sceptyczny. ‒ Nie mów, że o was nie wiedzą.

‒ Wiedzą. Ale nas tolerują. I będą tolerować. Bo wykonujemy obiektywnie pożyteczną robotę...

‒ Ha, ha! Aż taki naiwny nie jestem.

‒ I tu masz rację – uśmiechnął się Adam. ‒ I mamy naprawdę dobre kontakty w kilku europejskich krajach. A najważniejszy jest trzeci argument. Stary jak świat. W zasadzie na każdego coś mamy. A przynajmniej inni myślą, że mamy. Święci nie istnieją. To wystarczy, żebyśmy byli chronieni. Teraz i w przyszłości.

‒ Nie bardzo mi się chce wierzyć! To święta naiwność! – Nie byłem przekonany.

Dalej uważałem, że mój kolega mnie podpuszcza. Nie wiedziałem tylko, czy dla zabawy, czy z jakiegoś innego powodu.

‒ Wcale się nie dziwię. To tylko dobrze świadczy o twoim zdroworozsądkowym podejściu do życia. Nie zamierzam cię dalej przekonywać. Naprawdę nie musisz teraz wierzyć w nic, co mówiłem. Ale zróbmy to małymi krokami. Może konkrety cię przekonają. Pamiętam ze szkoły, że zawsze miałeś dużą wyobraźnię i potrafiłeś myśleć logicznie ‒ kontynuował Adam.

‒ Tanie komplementy, słaba zagrywka...

‒ Zgadza się – roześmiał się Adam. – Ale naprawdę uważam, że masz analityczny umysł i marnujesz się w tym swoim Instytucie Badań Historycznych. Za pięć lat albo będziesz tkwił na tej samej pozycji adiunkta, albo zresztą, co bardziej prawdopodobne, Instytut nie będzie istniał. Sorry, ale komu jest dziś potrzebna analiza taktyki w bitwie pod Lipskiem albo wpływ pogody na wynik Waterloo?

‒ No, no, stąpasz po grząskim gruncie ‒ parsknąłem gniewnie, bardziej dla zasady.

Wiedziałem, że ma rację: specjaliści od Napoleona nie będą grupą trzymającą władzę, a tym bardziej pieniądze.

‒ No, więc mam dla ciebie ofertę. Proponuję ci... zmianę pracy.

‒ Na? – spytałem odruchowo.

‒ Na lepszą.

‒ Tylko nie w tej twojej Grupie, co to jest i jej nie ma! Ja chcę mieć na wizytówce nazwę firmy!

‒ Spokojnie! Tego ci na pewno nie zaproponuję – roześmiał się Adam.

‒ Ale znasz moje kwalifikacje... Są dość ograniczone i dość specyficzne – musiałem potwierdzić smutną prawdę.

To proste i prawdziwe stwierdzenie wywołało dłuższy atak śmiechu u mojego kolegi.

‒ Naiwny czy głupi? – spytał Adam po dojściu do siebie. – Sorry, wiem, że nie jesteś głupi. W tym kraju i pewnie w wielu innych nie potrzeba specjalnych kwalifikacji, żeby objąć dowolne stanowisko.

Zamilkł, patrząc na mnie. Po chwili kontynuował:

‒ To, co mówię, dotyczy rzecz jasna tylko ważnych stanowisk. – Uśmiechnął się. ‒ Te mniej ważne... nadal wymagają stosownych umiejętności. Ale do rzeczy. Do spektakularnego awansu potrzebujesz tylko znać odpowiednią osobę, która chce i może sprawić, żebyś to stanowisko objął. Dla swojego spokoju uznaj, że ja jestem dla ciebie taką osobą. Zupełnie poważnie: w szkole wyróżniałeś się wśród nas. Ile miałeś ocen niższych niż bardzo dobry na wszystkich świadectwach szkolnych?

- No... Nie było takich – odpowiedziałem, jakbym zdradzał wstydliwą tajemnicę.

Oceny celujące wprowadzili, kiedy już skończyliśmy szkołę.

‒ I ty nie dasz sobie rady?

‒ Bo ja wiem... Chyba masz rację – potwierdziłem.

To była prawda. W szkole byłem asem. Sam nie wiem, dlaczego wylądowałem jako podrzędny naukowiec w przeciętnym instytucie. Mogłem iść na politechnikę, ale wydawało mi się, że studia historycznie bardziej rozbujają mnie intelektualnie. Kariera naukowa była dla mnie szczytem marzeń. Była ‒ do czasu pierwszej wypłaty i pierwszych rachunków. Tymczasem wielu moich mniej zdolnych kolegów porobiło rozmaite kariery. No cóż, chyba nie mam szczęścia... Ale może właśnie nadeszło moje pięć minut? Zmiana pracy ‒ czyli z pewnością większe pieniądze ‒ rozwiąże parę moich życiowych problemów.

‒ OK, zanim przejdziesz do konkretów, powiedz mi o tych małych literkach na dole umowy. Darmowych obiadków już nie ma – zasygnalizowałem swój wrodzony rozsądek.

‒ Propozycja pracy jest bez żadnych warunków. Potraktuj to jako mój życiowy rewanż za twoją pomoc z matematyki w szkole. Załatwienie pracy będzie mnie kosztowało wykonanie dwóch czy trzech telefonów, a więc niewiele. Naprawdę nie ma tu żadnych warunków – stwierdził spokojnie Adam.

‒ A jaki ma to związek z twoją robotą? Jeśli w ogóle ma to coś wspólnego z prawdą? – spytałem nieufnie.

‒ Może nie mieć, może mieć – odpowiedział enigmatycznie. ‒ W pierwszej opcji zmieniasz pracę na taką z wynagrodzeniem... no, na początek pięć, sześć razy wyższym niż aktualne. Na pewno nic nie popsujesz, bo twoi poprzednicy na tym stanowisku mieli jeszcze niższe kwalifikacje. Ty masz przynajmniej doktorat.

‒ Z Napoleona i dziewiętnastowiecznej taktyki wojennej – wtrąciłem.

‒ Nieważne! Literki „dr” zawsze się przydadzą. W drugiej opcji, o ile będziesz chciał – kontynuował Adam – skontaktujemy cię z naszym człowiekiem i będziesz mógł nam pomóc, korzystając ze swojego stanowiska. I oczywiście twojej wrodzonej inteligencji – dodał z uśmiechem. ‒ Potrzeba nam kogoś z zewnątrz, zaufanego, kto nam pomoże. W realizacji dobrego i użytecznego projektu. Całkowicie legalnego. Zobaczysz, że działamy w dobrej wierze.

‒Taaak, wszyscy działamy w dobrej wierze, tylko prokurator tego może nie zrozumieć – dodałem z wisielczym humorem.

‒ Podejrzewamy też wypływ wrażliwych informacji ze spółki, w której chcemy cię ulokować. Warto zlikwidować ten przeciek. Powtarzam: jeśli chodzi o pomoc dla nas, to nie musisz tego robić!

‒ Znam te gadki! A jak słyszę słowo „projekt”, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Nie możesz mówić po polsku? Czy wszystko, co się robi, musicie nazywać projektem? Facet pisze piosenkę: robi projekt, babka przeprowadza wywiad: oczywiście projekt. Może makaron na rosół to też projekt? – poniosło mnie trochę. – I dla kogo użyteczny?

‒ Spokojnie, to akurat jest projekt w normalnym rozumieniu. Ocenisz sam – odparł rzeczowo.

‒ No dobrze. Powiedzmy, że spróbuję – odpowiedziałem. – Dzięki za pomoc i ofertę pracy. Zmiana się przyda. Forsa tym bardziej. Ale na razie nie wchodzę w żaden projekt i współpracę. Będę robił swoje. Jak się zorientuję, pogadamy. No i najważniejsze: gdzie będę pracował i na jakim stanowisku?

Uświadomiłem sobie, w jakich czasach żyję. I jak mnie wychowały przykłady błyskotliwych karier w kółko prezentowanych w prasie i telewizji. Ktoś mi proponuje świetną pracę, ja najpierw wyrażam zgodę, a dopiero na końcu pytam: ale o jaką pracę chodzi?

‒ OK! I tylko tyle mi na razie od ciebie potrzeba! – wykrzyknął Adam z satysfakcją. – Co do pracy, to chodzi o jedną z naszych większych firm energetycznych ENIGAZ POLAND SA. To firma, która taktycznie wypączkowała z części naszych dużych spółek energetycznych i gazowych. Komisja Europejska, jak pamiętasz, zarzuciła nam zbyt dużą koncentrację podmiotów i praktyki monopolistyczne. Szczególnie w sektorze gazowym. Stąd pomysł powołania ENIGAZ-u i kilku innych spółek. Mamy teraz konkurencję i wolny rynek energii – dodał z przekąsem.

Rozumiałem dobrze, co miał na myśli.

‒ To duża spółka. Nawet bardzo. Jak na nasze warunki – kontynuował Adam. ‒ Zajmowała się wcześniej handlem energią elektryczną, a ostatnio poszerzyła swój zakres działania o gaz. Nie mają specjalnie kompetencji w tym obszarze.

‒ Tak, czytałem o tym chyba jakieś dwa lata temu.

‒ Zgadza się. To była głośna sprawa.

‒ A jakie stanowisko?

‒ Nie wstawię cię do zarządu. Nie dlatego, żebyś się nie nadawał. – Znów szeroki uśmiech Adama. ‒ Tam jest kolejka tak zwanych osób zasłużonych, którym jak wiesz, każda władza musi dać rekompensatę i profity za wierność. To też nie jest przeszkoda; w większości spółek moja Grupa ma swoje wejścia. Gdybym chciał, to jutro, no, raczej pojutrze, bo trzeba to zrobić przez Radę Nadzorczą, objąłbyś funkcję wiceprezesa. Członkowie zarządu są niestety na widoku mediów. A jeśli zgodzisz się nam pomóc, byłoby lepiej, żebyś był nieco przykryty.

‒ Jaki zarząd? Hamuj się! – prawie się zakrztusiłem.

‒ Spokojnie. Zostaniesz dyrektorem pionu czy departamentu. Nie wiem, jak to się u nich nazywa.

Sprawdził coś szybko w telefonie. Obserwowałem go w milczeniu.

‒ Jesteś doktor i pracujesz w Instytucie, to będziesz... powiedzmy: szefem Pionu Strategii. O, jeszcze lepiej! To się u nich teraz nazywa Pion Strategii i Rozwoju. Bardzo na czasie: wszyscy chcemy się przecież rozwijać – dodał z uśmiechem.

‒ Kurwa, jestem doktor, ale od ewolucji taktyki wojennej w bataliach napoleońskich. Ja pieprzę! – waliłem już typowym słownictwem Bobera, zdecydowanie mało eleganckim.

‒ No i bardzo dobrze! Ewolucja i taktyka przydadzą się wszędzie! Do wyboru masz jeszcze marketing i komunikację. – To już było złośliwe ze strony Adama.

‒ Nie, nie! To już wolę tę strategię i rozwój... ‒ powiedziałem zrezygnowany.

‒ Świetnie. W zespole będziesz miał około pięćdziesięciu osób. – Przeglądał dalej jakieś informacje w telefonie. ‒ Aktualny dyrektor dostanie odprawkę i na trawkę – zażartował, trochę kiepsko, co prawda.

‒ Nie szkoda człowieka?

‒ Po pierwsze, w takich spółkach to całkowicie normalna praktyka. Standard. Nie widzisz tego zza swojego biurka? Do swoich spółek wysyła się ludzi, żeby zarobili jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, z zastrzeżeniem, że w każdej chwili będą musieli ustąpić innym... potrzebującym.

‒ To prawda. – Nie sposób było się nie zgodzić ze stwierdzeniem Adama.

‒ Dodajmy dla tak zwanej uczciwości, że aktualny dyrektor przez rok urzędowania nie miał wielu spektakularnych osiągnięć. Czytam właśnie nasz wewnętrzny raport o jego sukcesach w pracy. Miał dwa osiągnięcia. Zabronił chodzenia w krawatach, żeby nie blokować kreatywności. I wstawił stół z piłkarzykami do sali konferencyjnej, żeby pracownicy mogli się relaksować. Skasował przy okazji wszystkie działania poprzednika. No i wydał kilka milionów na analizy, strategie i tworzenie planów, których jeszcze nie zaczął realizować. I finansowanie startupów. Bez efektów. Więc płakać po nim nikt nie będzie.

‒ Po mnie też, jak mnie wykopią ‒ dodałem ponuro.

‒ Zgadza się – uśmiechnął się Adam. ‒ Jesteś też pod nadzorem członka zarządu, ale tym się nie przejmuj. Na strategii i innowacjach kompletnie się nie zna. Jest archeologiem albo antropologiem. A może architektem... Coś na „a”. To chyba zresztą nieistotne. Za to był najlepszy w konkursie. – Adam uśmiechnął się szerzej.

‒ Czyli to będzie mój szef?

‒ Tak. Miałem kiedyś wątpliwą przyjemność go poznać. To typowy karierowicz. Słowem: masz sprzyjającą sytuację, nic nie pogorszysz ani nie zepsujesz, bo strategia rozwojowa w twojej nowej firmie jest na dnie. Zaczynasz praktycznie od zera. I przyszły szef nie zweryfikuje twojej wiedzy. Czyli niewiedzy...

‒ To pierwsze dobre wiadomości dzisiaj. – Uśmiechnąłem się mimo złośliwości kolegi. ‒ O tym firmowym dnie i tej wiedzy – doprecyzowałem.

‒ Na startupach się znasz? – zapytał znienacka Adam

‒ Ni chuja. – Bober byłby ze mnie dumny. ‒ Skąd niby miałbym się znać?

‒ Tak naprawdę to nikt się nie zna. Szczególnie w twojej nowej firmie. To nośny i rozwojowy temat. To znaczy, że za miesiąc staniesz się ekspertem i guru od startupów.

‒ I co jeszcze?

‒ Jeszcze musisz mi podesłać dla porządku piękne CV. To zostaje w papierach. A papiery wpadają w oko różnym ważnym instytucjom. Więc papiery są ważniejsze od człowieka. Przyjdzie następne rozdanie, następna ekipa i będzie sprawdzać. Co będzie sprawdzać?

‒ Papiery! – odpowiedzieliśmy równocześnie.

‒ Masz jakieś dodatkowe kwalifikacje, kursy? – dopytywał mnie Adam. ‒ Wpisz wszystko.

‒ Kurs wewnętrzny rozliczania delegacji krajowych i kurs PowerPointa – szukałem w zakamarkach pamięci.

‒ Cofam to, co powiedziałem. Lepiej tego nie pisz. – Wzrok Adama był wymowny.

‒ A... Jakie warunki? – delikatnie, jakby to była najcieńsza porcelana, dotknąłem tematu.

‒ Przeżyjesz – zażartował Adam. ‒ Na początek dwadzieścia pięć tysięcy miesięcznie plus jakieś tam dodatki, co w sumie się podwoi. No, miliona raczej w roku nie przekroczysz, ale na chlebek wystarczy. Jakim samochodem chciałbyś jeździć?

‒ Toyotą, suuuuper... – jęknąłem z wrażenia, licząc w myślach, że dach sfinansuję już po trzech, może czterech miesiącach.

‒ Toyota supra? Niezły wybór – opacznie zrozumiał moje jąkanie Adam. ‒ Ale trochę pretensjonalny, takimi dyrektorzy nie jeżdżą. Damy ci jakiegoś lexusa z dwiema literkami. Pasuje?

‒ No, jasne... – Czekałem tylko, kiedy się obudzę.

‒ Dobra, to jesteśmy umówieni – podsumował Adam. ‒ Jutro, czyli w piątek, idziesz do tej swojej WIP i składasz wypowiedzenie w trybie natychmiastowym. Przyjmie. A od poniedziałku zjawiasz się w ENIGAZ-ie. Prezes będzie uprzedzony. A potem to już ty rozwijasz skrzydła.

‒ OK.

‒ I jeszcze jedno. W korporacji musisz mieć grubą skórę. To nie Wersal ani towarzystwo wzajemnej adoracji. Będziesz miał smycz i kaganiec. Nie zawsze będę ci mógł pomóc. Pamiętaj!

‒ Dobra, dobra. U siebie też lekko nie miałem... ‒ Słowa Adama przyjąłem dość niefrasobliwie.

Byłem nabuzowany jak po pół litra. Wymieniliśmy się z Adamem numerami komórek i adresami mailowymi. Oczywiście żadnych rozmów o biznesie przez telefon czy mail, to było jasne. Zapamiętałem, żeby napisać formalne CV dla potrzeb kadrowych. Miałem przepuścić je jeszcze przez Adama, który obiecał z tego zrobić perełkę ‒ dla potrzeb PR. Na przykład mój doktorat dotyczący wpływu różnych warunków zewnętrznych na taktykę w bitwach Bonapartego w interpretacji Adama dotyczył już „analizy predykcyjnej przeszłych i przyszłych zdarzeń analitycznych w zależności od warunków zewnętrznych”. Cholera – to piękne!

Gdy przed dziesiątą wieczorem zwaliłem się do domu, Bober – co było rzadkością – już oczekiwał mnie na progu z butelką dobrze schłodzonego piwa. Nie muszę dodawać, że mając takie zęby, nie potrzebował otwieracza. Tym razem jego uśmiech był szczery i pełen podziwu.

Tylko skąd on wiedział?

Rozdział 3

Czyli Zespół

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1. A może Wprowadzenie
Rozdział 2. Na poważnie
Rozdział 3. Czyli Zespół
Rozdział 4. Praca i... praca
Rozdział 5. Dubaj po prostu
Rozdział 6. Atrakcje i coś na deser
Rozdział 7. Propozycja
Rozdział 8. Back to school
Rozdział 9. Co ma Meksyk do rur
Rozdział 10. Nie samą pracą człowiek żyje
Rozdział 11. Wkładanie spodni przez głowę
Rozdział 12. Wyjazdy są lepsze niż ich brak
Rozdział 13. Jak się bawią ludzie
Rozdział 14. Jajka na talerzu bez talerza
Rozdział 15. Życie to nie jest bajka
Rozdział 16. Stan przedgorączkowy

Projekt okładki i stron tytułowych: Karolina Michałowska

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Derelkowska

Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech

© 2020 by Jonatan Rutz

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

ISBN 978-83-276-5092-4

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink