Koniec jest moim początkiem - Tiziano Terzani - ebook + książka

Koniec jest moim początkiem ebook

Terzani Tiziano

0,0

Opis

[PK]

 

 

Ta pośmiertna książka, przygotowana do druku przez syna autora, jest doskonałym sprawdzianem szczerości. To podróż niezmordowanego globtrotera, który starał się doprowadzić do końca swoje ostatnie dziennikarskie śledztwo. Chciał odnaleźć sens choroby, śmierci, cierpienia. Aby tego dokonać, trzeba było wielkiego dziennikarza. Jednego z największych na świecie.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spiesz się, bo sądzę, że zostało mi niewiele czasu. Zrób wszystko, co masz do zrobienia, a ja postaram się pożyć jeszcze trochę, choćby po to, by zrealizować ten pomysł, o ile się nań zgodzisz.

KONIEC JEST MOIM

POCZĄTKIEM

KONIEC JEST MOIM

POCZĄTKIEM

TIZIANO TERZANI

Tytuł oryginału

LA FINE E IL MIO INIZIO

Copyright © by Folco Terzani, 2006

Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań, 2010

Redaktor prowadzący Izabela Troinska

Redakcja

Barbara Walicka

Opracowanie graficzne okładki Paulina Radomska-Skierkowska

Projekt graficzny na podstawie pomysłu Janusza Grabiańskiego za zgodą spadkobierców artysty

Opracowanie techniczne Mariusz Sobczyński

Zysk i S-ka Wydawnictwo dziękuje Alenowi Loretiemu (www.tizianoterzani.com) za pomoc w pozyskaniu materiałów na potrzeby tej publikacji

Zdjęcia wykorzystane wewnątrz książki i na I stronie okładki pochodzą z archiwum rodziny Terzanich (jeśli nie zaznaczono inaczej)

Wydanie I

Oddano do druku w 2010 r.

ISBN 978-83-7506-407-0

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90 [email protected]

Orsigna, 12 marca 2004

Najdroższy Folco,

Wiesz, jak nie znoszę rozmawiać przez telefon. Zdajesz sobie sprawę, że teraz, kiedy jestem słaby, trudno mi napisać parę słów. Dlatego też nie wysyłam długiego listu, tylko chcę w telegraficznym skrócie donieść Ci o kilku sprawach.

Wprawdzie jestem ogromnie zmęczony, ale za to całkowicie spokojny. Kocham ten dom i liczę, że już nigdzie nie będę musiał stąd wyjeżdżać. Mam nadzieję, że wkrótce cię zobaczę, ale oczywiście dopiero wtedy, gdy ukończysz swoją pracę. Kiedy już tu będziesz, wszystko może cię (nas) zbyt mocno zaabsorbować, zwłaszcza jeżeli zgodzisz się na pomysł, nad którym bardzo długo rozmyślałem. Oto i on: A gdybyśmy usiedli codziennie na godzinkę obaj razem, ty i ja, ty zadawałbyś mi wszystkie pytania, jakie zawsze chciałeś mi zadać, a ja opowiadałbym po kolei o wszystkim, co mi leży na sercu? Od historii mojej rodziny po tę niesamowitą podróż, jaką jest życie. Byłby to dialog między ojcem a synem, bo choć tak bardzo się od siebie różni-my, jesteśmy do siebie niezwykle podobni. Byłoby to coś w rodzaju testamentu, książka, z której potem ty zrobiłbyś całość.

Spiesz się, bo sądzę, że zostało mi niewiele czasu. Zrób wszystko, co masz do zrobienia, a ja postaram się pożyć jeszcze trochę, choćby po to, by zrealizować ten pomysł, o ile się nań zgodzisz.

Ściskam cię

Ojciec

Kukułka

Folco, Folco, chodź tu szybko! Na kasztanowcu siedzi kukułka! Nie widzę jej, ale słyszę głos tego ptaka.

„Kuku, kuku, wolny od zimy kraj,

Ze śpiewem kukułki powrócił na ziemię maj”.

Posłuchaj, jak pięknie!

Cóż za radość, synu! Mam sześćdziesiąt sześć lat i ta niezwykła podróż, jaką było moje życie, dobiega końca. To mój koniec, mimo to nawet teraz, będąc u kresu, nie czuję smutku, wręcz przeciwnie, nawet mnie to trochę bawi. Jakiś czas temu twoja mama zapytała mnie: „A gdyby ktoś zadzwonił i powiedział, że odkryto pigułkę, która pozwoliłaby ci przeżyć jeszcze dziesięć lat, wziąłbyś ją?” Instynktownie odpowiedziałem: „Nie!”

Nie wziąłbym tej pigułki! Nie mam ochoty przeżyć kolejnych dziesięciu lat. Po co? Po to, żeby znów robić to, co już raz zrobiłem? Byłem w Himalajach, przygotowałem się na to, by wyruszyć na ten wielki ocean spokoju, i nie wiem, po co miałbym jeszcze raz wsiadać na łódkę i łowić ryby albo stawiać żagle. To już mnie nie interesuje.

Spójrz na tę łąkę i posłuchaj. Tam kuka kukułka. Pośród drzew uwijają się setki ptaków - kto wie jakich? Pokrzykują, popiskują, w trawie grają świerszcze, w listowiu szumi wiatr. Ten koncert żyje własnym życiem, całkiem niewrażliwy na to, co się ze mną dzieje, na śmierć, która mnie czeka. Mrówki maszerują uparcie, ptaki śpiewają swojemu bogu, wieje wiatr.

Cóż za cudowna lekcja. Dlatego jestem spokojny. Od wielu miesięcy czuję wewnętrzną radość, która promieniuje dookoła mnie. Wydaje mi się, że nigdy nie byłem tak lekki i szczęśliwy. A jeżeli zapytasz: „Jak się czujesz?”, odpowiem: „Doskonale!”

Mam wolny umysł i czuję się wprost cudownie, tylko moje ciało męczy się, płacze, zamiera. Jedyne, co można zrobić, to oddzielić się od niego, zostawić je swojemu losowi, losowi, jaki czeka rzeczy materialne, które gniją i obracają się w proch. Zrobić to bez lęku, jak najnaturalniejszą rzecz na świecie.

Ponieważ zostało mi niewiele czasu, mam ochotę na jeszcze jedną, ostatnią rzecz: chciałbym z tobą porozmawiać. Z tobą, który byłeś zarazem częścią mojego życia i kimś, kto oglądał je z zewnątrz przez trzydzieści pięć, trzydzieści cztery lata. Ile dokładnie masz lat?

Porozmawiać o tej długiej podróży, którą odbyłem, a którą ty widziałeś z perspektywy dziecka. Zawsze ze mną byłeś, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że nie znasz całego mojego życia.

Tak jak ja w gruncie rzeczy niewiele wiedziałem o życiu mojego ojca i ubolewam teraz, że nie miałem dość czasu, by z nim o tym porozmawiać.

Folco: A więc, tato, zaakceptowałeś śmierć?

Tiziano: Widzisz, „umieranie” jest czymś, czego chętnie bym uniknął. Wolę indiańskie wyrażenie, które ty także dobrze znasz: „opuścić ciało”. Moim marzeniem jest zniknąć, tak jakby nie było tego momentu przejściowego. Ostatni etap życia, który nazywamy śmiercią, nie przeraża mnie, bo jestem na to przygotowany. Wiele o tym myślałem.

Nie mówię, że odczuwałbym to samo, gdybym był w twoim wieku. Myślę o swoich latach. Mam ich sześćdziesiąt sześć i osiągnąłem wszystko, co pragnąłem osiągnąć, żyłem bardzo intensywnie, aktywnie, dlatego nie mam żalu. Nie muszę mówić: „Ach, chciałbym mieć jeszcze trochę czasu, aby zrobić to czy tamto!”

A poza tym nie boję się dzięki kilku fundamentalnym sprawom, które w przeszłości zrozumieli wielcy mędrcy.

Co tak przeraża nas w śmierci?

Jedyne, co nas przeraża, kiedy stajemy wjej obliczu, to myśl, że w jednej chwili zniknie wszystko, do czego jesteśmy tak przywiązani. Przede wszystkim ciało. Mamy obsesję na temat własnego ciała. Człowiek przecież dorasta z tym ciałem, identyfikuje się z nim. Popatrz na siebie, jesteś młody, silny, masz wspaniałe mięśnie. Och, ja też kiedyś taki byłem. Co dzień przebiegałem kilka kilometrów, żeby utrzymać się w formie, uprawiałem gimnastykę, miałem silne nogi, piękne wąsy i kruczoczarne włosy. Byłem przystojnym mężczyzną. Mówiąc „Tiziano Terzani”, każdy myśli o tym ciele. Pusty śmiech!

Popatrz na mnie teraz! Skóra i kości! Jestem wychudzony, mam spuchnięte nogi, brzuch jak balon. Geometria mojego ciała stanęła na głowie. Kiedyś miałem szerokie ramiona i wąską talię, teraz mam wąziutkie ramiona, a w pasie jestem jak balon. Dlatego też nie jestem przywiązany do tego ciała, a zresztą do jakiego ciała? Do ciała, które zmienia się z dnia na dzień? Które traci włosy? Kuleje? Starzeje się, a w końcu jest krojone na kawałki przez chirurgów? Nie jesteśmy ciałem. Więc czym jesteśmy?

Wierzymy, że jesteśmy wszystkim tym, co umierając, tak bardzo boimy się stracić. Tożsamość - dziennikarz, adwokat, dyrektor banku - utożsamiałeś się z tym i myśl, że wszystko to zniknie, że nie będziesz już wielkim dziennikarzem, świetnym dyrektorem banku, że śmierć ci to wszystko odbierze. To cię po prostu oburza.

Masz rower, samochód, piękny obraz, który kupiłeś za oszczędności całego życia, pole, domek nad morzem. To wszystko jest twoje! A teraz umrzesz i wszystko stracisz! Powodem, dla którego tak bardzo boimy się śmierci, jest konieczność rezygnacji ze wszystkiego, na czym nam tak bardzo zależy, konieczność rezygnacji z posiadania. Z marzeń. Z tożsamości.

Ja już to zrobiłem. Przez ostatnie lata wszystko to wyrzucałem na śmietnik i nie ma już nic, do czego byłbym przywiązany. Przecież człowiek nie jest swoim imieniem! Nie jest swoim zawodem. Nie jest domem, który ma nad morzem. Jeżeli więc nauczy się umierać za życia, tak jak tego uczyli mędrcy w przeszłości, sufi", Grecy, wspaniali ry-szi“ z Himalajów, nauczy się nie rozpoznawać siebie w tych rzeczach, pozna ich ograniczoną, przemijalną, śmieszną, nietrwałą wartość.

Jeżeli dom, który kupiłeś sobie nad morzem, pewnego dnia zniszczy przypływ - trach! Jeżeli dziecko, takie jak ty, który

* Sufi - przedstawiciel sufizmu, nurtu mistycznego w islamie. Jedną z zasad sufizmu było wyparcie się własnego ego.

[Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza].

** Ryszi - w hinduizmie oświecony czy natchniony mędrzec, mistrz mądrości, należący do kategorii istot ludzkich reprezentujących mądrość dewów. Kobieta oświecona mądrością nazywana jest ryszika. byłeś moim dzieckiem przez tak wiele czasu i o którym my-ślałem, znosiłem cierpienia i lęki, wyjdzie z domu i zdarzy mu się nieszczęście - trach! Koniec. Wtedy zrozumiesz, że niemożliwe, abyś był którąś z tych tak nietrwałych rzeczy. A jeżeli żyjąc, zaczniesz pojmować, że nie jesteś czymś takim, wtedy powoli porzucisz rzeczy, oderwiesz się od nich. Porzucisz także i to, co wydaje ci się najdroższe, jak choćby miłość, jaką ja mam dla twojej matki. Kochałem ją przez czterdzieści siedem lat, odkąd byliśmy razem. I kiedy mówię, że opuszczam tę miłość, nie chcę powiedzieć, że już jej nie kocham. Chcę powiedzieć, że miłość nie jest już niewolą, nie jestem już od niej uzależniony, że także od niej się uwolniłem. Ta miłość to ważna część mojego życia, ale ja nie jestem tą miłością.

Jestem zupełnie czymś innym... albo niczym, ale nie tym. Myśl, że umierając, tracę tę miłość, ten dom w Orsigna, tracę ciebie i Saskię’, tracę swoją tożsamość, ta myśl mnie nie drażni, nie wywołuje uczucia strachu. Ja już się do tego przyzwyczaiłem.

Ach! Himalaje, samotność, jakiej się doznaje wśród gór! Przyroda i szczęście w nieszczęściu, które dało mi szansę, bym zastanowił się nad wszystkim, to była wspaniała lekcja!

Inna sprawa, moim zdaniem, podstawowa w życiu człowieka, który dorasta i dojrzewa, co, jak mam nadzieję, było w jakiś sposób moim udziałem, to stosunek do własnych pragnień. Pragnienia są czymś, co pobudza do działania. Gdyby Kolumb nie pragnął odkryć nowej drogi do Indii, nie odkryłby Ameryki.

Postęp ludzkości, który dla wielu jest regresem, cywilizacja, czy może właśnie jej upadek, wszystko zawdzięczamy

* Saskia Terzani - córka autora.

pragnieniom. Wszelkiego rodzaju pragnieniom - od najprostszych cielesnych, kiedy ktoś pragnie ciała drugiego człowieka.

Nie neguję, że pragnienie jest sprężyną działania. Jest ważne, tworzy bowiem historię ludzkości, ale dobrze się zastanów, czym są pragnienia, przed którymi nie da się uciec? Szczególnie teraz, w naszym społeczeństwie, które pcha nas ku pragnieniom, tym najbardziej banalnym, materialnym, innymi słowy tym z supermarketu. Takie pragnienia są bezużyteczne, bezsensowne, śmiechu warte.

Prawdziwe pragnienia to przede wszystkim pragnienie bycia sobą. To jedyna rzecz, której można pragnąć, nie zastanawiając się nad wyborem. Nie chodzi o wybór między dwoma rodzajami pasty do zębów, dwiema kobietami czy dwoma różnymi samochodami. Prawdziwy wybór to chęć bycia sobą. Jeżeli się zastanowisz nad swoimi przyzwyczajeniami, a warto, zobaczysz, że te pragnienia są formą zniewolenia. Bo im więcej pragniesz, tym więcej tworzysz sobie ograniczeń. Pragniesz czegoś do tego stopnia, że nie myślisz o niczym innym, nie robisz niczego innego, stajesz się niewolnikiem swojego pragnienia.

Kiedy będziesz bardziej dojrzały, doroślejszy, zaczniesz zdawać sobie z tego sprawę...

Śmieje się.

...i zaczniesz śmiać się ze swoich obecnych pragnień, jak i z tych wcześniejszych, zobaczysz, że one do niczego nie służą, że są równie ulotne, jak samo życie. Wtedy nauczysz się z nich rezygnować, pozbywać się ich. Nawet z ostatniego pragnienia, które jest udziałem wszystkich ludzi -z marzenia o długowieczności. Ktoś powie: „Zgoda, nie chcę więcej pieniędzy, nie chcę sławy, już nic nie chcę kupować, ale dajcie mi tabletkę, która pozwoli mi przeżyć jeszcze dziesięć lat!”

Także i to pragnienie już nie jest moim udziałem. Po prostu nie jest.

Jestem szczęśliwy, bo lata samotności w chatce w Himalajach nauczyły mnie, że nie mam czego pragnąć. Potrzebowałem odrobiny wody do picia, która była w źródełku, gdzie przychodziły zwierzęta. Jadłem ryż i gotowaną na ognisku zieleninę. Czegóż więcej mogłem pragnąć? Na pewno nie tego, żeby iść do kina na najnowszy film. A cóż mnie on obchodzi?! Cóż zmienia w moim życiu? Nic, w tym momencie nic.

To, co teraz mnie czeka, to prawdopodobnie coś najdziwniejszego, najciekawszego i zupełnie nowego. Coś, co jeszcze nigdy mi się nie przydarzyło. Dlatego mówię, że nie chcę już trzymać się życia pazurami. Poznałem je od zewnątrz i od wewnątrz, widziałem je z każdej strony, i pragnienia, które by mi przyniosło, już mnie nie interesują. Teraz śmierć jest naprawdę...

Śmieje się.

...czymś nowym, co może mi się zdarzyć. Nigdy jej nie widziałem, nigdy jej nie przeżyłem. Widziałem jedynie, jak umierają inni. Może się zdarzyć, że po tej drugiej stronie nic nie ma, że to jakby człowiek po prostu zasnął wieczorem. W rzeczywistości przecież umieramy co wieczór...

Świadomość, która identyfikuje ludzką istotę z jej ciałem czy imieniem, która sprawia, że człowiek czegoś pragnie, dzwoni gdzieś, chodzi na spotkania czy do restauracji, ta świadomość znika, kiedy przychodzi sen! Oczywiście w jakiś sposób istniejąc nadal, bo przecież śnimy.

Ale kto śni?

Kto jest cichym świadkiem marzeń sennych?

Może więc śmierć jest podobna do snu, a może nie istnieje nic. Zapewniam cię, że nie szykuję się na spotkanie z ubraną na czarno kobietą, dzierżącą kosę, jak zawsze przedstawiana jest w horrorach.

Czekam na spokój z tak lekkim sercem, jakiego naprawdę jeszcze nigdy nie miałem. Być może zawdzięczam to kilku faktom, o których ci opowiadałem. Wprawdzie jeszcze nie umarłem, ale już nauczyłem się po trochu umierać. Zrezygnowałem z pragnień. Na świętej ziemi Indii poczułem to, czego można doznać tylko tam: narodziny i śmierć wielu kolejnych pokoleń. Pojąłem, że wszystko to, narodziny, życie i śmierć są wspólne dla całej ludzkości.

Dlaczego umieranie ma tak przerażać? Jest to przecież coś, co dotknęło już tylu ludzi. Miliardy! Miliardy ludzi: Asy-ryjczycy, Babilończycy, Hotentoci - wszyscy przez to przeszli. Ale kiedy to zaczyna dotyczyć nas samych, strasznie się gubimy.

Tylko dlaczego? To przecież dotyczy wszystkich!

Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, jest taka piękna myśl, do której oczywiście doszło już wielu.

Ziemia, na której żyjemy, tak naprawdę stanowi jedno wielkie cmentarzysko. Jest gigantycznym cmentarzem tego, co kiedyś istniało. Jeśli zaczniemy kopać, wszędzie znajdzie-my spopielałe kości i różne ślady dawnego życia. Wyobrażasz sobie miliardy miliardów istot ludzkich, które zmarły na ziemi? Wszyscy są tu nadal. Bezustannie depczemy cmentarną ziemię. Choć nekropolie otoczone wiecznie zielonymi cyprysami uważamy wyłącznie za miejsca boleści, cierpienia i łez, to przecież ów wielki cmentarz, czyli ziemia, jest przepiękny. Rosną na nim kwiaty, biegają po nim mrówki i słonie.

Śmieje się.

Jeżeli tak na to spojrzysz, stajesz się częścią wszystkiego. I może właśnie życie, ta siła, ta inteligencja, której możesz przyprawić brodę, by nazwać ją Bogiem, jest tym, czego nasz rozum nie jest w stanie pojąć, i może jest to właśnie ten Najwyższy Umysł, który wszystko spaja.

Bo co to wszystko utrzymuje w jedności?

Idę więc na to spotkanie - czuję, że powinienem stawić się na nie ubrany odświętnie - z lekkim sercem, z ogromną, niemal dziennikarską ciekawością, mimo że już od dawna przestałem zajmować się dziennikarstwem. Tę ciekawość nazywam dziennikarską dla żartu, bo to jest po prostu ludzka ciekawość, która pyta: „Co tam takiego jest?” To samo się odczuwa, kiedy umiera ojciec. Pamiętam, że kiedy umarł mój, uderzyło mnie, że oto nadeszła moja kolej. Jak na wojnie: zawsze jest ktoś przed tobą, na pierwszej linii. W czasie i wojny światowej była pierwsza linia okopów. Ale zmarł twój ojciec, przed tobą nie ma już nikogo, nie ma pierwszej linii, nie ma okopów, teraz twoja kolej. Cóż, nadeszła moja kolej, a kiedy umrę, ty poczujesz się jak na pierwszej linii frontu.

Ale teraz tu jesteś, przyszedłeś potrzymać mnie za rękę i to pozwala nam rozmawiać o chłopcu, który urodził się na via Pisana w robotniczej dzielnicy Florencji, a potem poszedł w świat, wplątany w historię swoich czasów, ocierając się o wojnę w Wietnamie, Chiny, upadek imperium sowieckiego, aż w końcu dotarł w Himalaje. A teraz czeka tutaj, w swoich małych Himalajach na tę, jak sądzę, miłą godzinę.

Tak, to jest koniec, ale także początek historii, która jest moim życiem, o którym z przyjemnością z tobą porozmawiam, abyśmy sprawdzili razem, czy summa summarum był w nim jakikolwiek sens.

Młodość

Siedzimy przed domem w Orsigna w cieniu rozłożystego klonu. Od strony łąki dolina spada stromo ku rzece, za nią zieleni się las. Wiosna. Wieje chłodny wietrzyk, a tato leży wygodnie na leżaku okryty indiańskim pledem. Na głowie mafioletowy wełniany beret.

Folco: A więc zaczynamy. Wygodnie ci? Jeszcze chwileczkę, sprawdzę, czy działa magnetofon.

Tiziano: Dobrze słychać?

Folco: Dobrze. Wiesz już, jak chcesz to zrobić?

Tiziano: Ogólnie rzecz biorąc, tak. Chcę mówić o moim dzieciństwie, bo łączy się z mnóstwem spraw, o których nie zdążyłem ci jeszcze opowiedzieć. Chciałbym zostawić wspomnienie o tym, jakie było życie w dzieciństwie, nie tyle dla ciebie, ile choćby dla twojego syna, bo on nie ma pojęcia, jak dorastało moje pokolenie, jakie były stosunki między ludźmi, jak wyglądał świat widziany naszymi oczami.

Foko: Dobrze, zaczynamy.

Tiziano: Urodziłem się w podmiejskiej robotniczej dzielnicy Florencji, oczywiście w domu, tak to się wtedy zawsze odbywało. Nie pamiętam, oczywiście, własnych narodzin, ale kilka lat później widziałem, jak rodzi się mój kuzyn, i sądzę, że ze mną odbyło to się tak samo. To było coś wspaniałego. Przyszły wszystkie kobiety z naszej rodziny. Wyobrażam sobie matkę leżącą w łożu małżeńskim, gdzie mnie wydała na świat i gdzie potem umarła.

Kobiety gotowały flasze na wino, to zawsze bardzo mnie interesowało, zdejmowały z nich słomiane koszyczki i podczas kąpieli wodnej gotowały w nich wodę z kranu, żeby stała się czysta. Tą wodą myto noworodka. Tak właśnie i ja się urodziłem. Sądzę, że była przy tym akuszerka. Potem jako pierwszy pojawił się mój wuj, który w dzieciństwie stale był przy mnie obecny. Odwinął pieluszkę i ogłosił, że jestem chłopcem. To był wuj Vannetto, który w owym czasie był faszystą. To powodowało niesnaski rodzinne, bo mój ojciec miał poglądy lewicowe.

Urodziłem się w tej dzielnicy, z którą związane są wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa. To był mój mały świat. Pomyśl, mieszkaliśmy właściwie poza miastem. Domy stały rzędem wzdłuż ulicy, po której jeździły ciągnięte przez konie tramwaje, jednym z zajęć moich rodziców było czyszczenie szyn. Pamiętam też kuzyna mojego ojca, którego nazywaliśmy wujkiem, mimo że naprawdę był naszym kuzynem. On także nosił nazwisko Terzani. Zbierał odchody pozostawione przez konia, który ciągnął tramwaj, a ponieważ musiał robić to także zimą, zawsze nosił na sobie kurtkę, którą dostał od gminy, mocną, bawełnianą kurtkę, którą miałem szczęście po nim odziedziczyć, kiedy byłem już uczniem, i dzięki temu mogłem siedzieć w nie-ogrzewanym domu i uczyć się przy kuchennym stole.

Nasz dom był bardzo mały. Wchodziło się przez niewielką bramę, od której prowadziły w górę schody prosto do maleńkiego mieszkanka. Był tam, jak się wówczas mówiło, przechodni salonik. Człowiek wchodził i był już w saloniku, była kuchnia, w której jadaliśmy, i sypialnia, w której sypialiśmy wszyscy troje. Ja spałem w łóżeczku stojącym obok łoża małżeńskiego moich rodziców, tego samego, w którym się urodziłem.

To był przedziwny świat, do którego wracam, jak do czegoś, co jest mi bliskie. Pomyśl, wszystko, co było w tym domu, który ci opisałem, zostało kupione na ślub moich rodziców w 1936 roku. Nie zapominaj, że moi rodzice byli bardzo biedni. W podróż poślubną pojechali do Prato, oddalonego zaledwie o piętnaście kilometrów, ale dla nich to była wspaniała podróż. Najdłuższa ze wszystkich, jakie odbyli do czasu, kiedy już jako dorosły zaprosiłem ich do Nowego Jorku, a potem także do Azji.

Dom był umeblowany wedle ówczesnego zwyczaju. W tamtych czasach kobiety wychodząc za mąż, miały wyprawę ślubną, czyli łoże oraz szafę, w której potem mama starannie układała ubrania. Do dziś pamiętam zapach lawendy i mydła, które wsuwała między warstwy poszew i prześcieradeł. Była też komoda, która w moim życiu stanowiła symbol zarówno radości, jak i cierpienia, bo kiedy ojciec pod koniec miesiąca przynosił zarobione pieniądze, dzielił je ze swoim wspólnikiem, a potem wkładał do tej komody pomiędzy warstwy pościeli. Wtedy nikt nie miał konta w banku. Pamiętam, że zawsze, kiedy zbliżał się piętnasty, siedemnasty albo dwudziesty dzień miesiąca, zaczynało się ceremonialne podchodzenie do komody i sprawdzanie, ile jeszcze zostało tam pieniędzy - ja robiłem to w tajemnicy, mama trochę bardziej jawnie. Nigdy nie było ich dosyć i pod koniec miesiąca często brakowało na jedzenie. To był prosty, nieskomplikowany świat. W sypialni była szafa, komoda i łóżko. W saloniku stała duża serwantka. Kiedy o niej myślę, sądzę, że była bardzo piękna, oszklona, z intarsjami w stylu biedermeier albo może art nouveau. Stał w niej „dobry” serwis, jak o nim mówiliśmy, talerze i miski Ginori, których używaliśmy tylko od wielkiego święta. To jest jedna z tych spraw, których wy, młodzi, nie jesteście już w stanie zrozumieć. Zycie było podzielone na dni powszednie i święta. Było na przykład ubranie - para krótkich spodni, koszula i marynarka - które pozwalano mi wkładać tylko w niedzielę. W inne dni ubieraliśmy się w codzienne ubrania, ale w niedzielę po kąpieli, tej niezwykłej kąpieli... Mieliśmy wielką cynową wannę, w której ja, jako bohater rodzinny, najważniejsza osoba w rodzinie, kąpałem się pierwszy. Grzało się wodę na gazie, wlewało się do wanny. Do mycia używało się mydła. Po mnie kąpała się moja mama, a na koniec ojciec.

Foko: W tej samej wodzie?

Tiziano: W tej samej wodzie! Potem ubrani w niedzielne ubrania ja i mama szliśmy na mszę. Ojciec nigdy nie postawił nogi w kościele! Wtedy zaczynała się niedziela. Jedliśmy obiad, a potem po południu szliśmy na piechotę odwiedzać rodzinę, czasami wsiadaliśmy do tramwaju. Mieliśmy kuzynkę w domu wariatów, którą regularnie odwiedzaliśmy. Krzyki obłąkanych siedzących za kratami budziły moje przerażenie.

Była też kuchnia, gdzie stał stół z marmurowym blatem, który zimą był bardzo chłodny. Ten stół służył mi do odrabiania lekcji prawie do osiemnastego roku życia. I była tam również kuchenka gazowa. Niestety, w czasie wojny nie mieliśmy gazu, był węgiel. Garnki stawiało się na górze, a paliło się pod spodem. Gaz pojawił się dopiero później, o ile dobrze pamiętam. I była szafka, w której trzymało się produkty żywnościowe. Uwielbiałem owoce, ale tylko raz dziennie miałem prawo otworzyć te cudowne drzwiczki, za którymi schowane były jabłka, bo miałem prawo tylko do jednego jabłka.

Ojciec miał stary rower, którym jeździł do pracy, skąd wracał w kombinezonie śmierdzącym smarami. Bardzo mu zależało na tym rowerze, do tego stopnia, że nigdy go nie zostawiał. Nie tylko nie zostawiał go na ulicy, co zrozumiałe, ale nie zostawiał go nawet na schodach za drzwiami, które zawsze zamykaliśmy. Co wieczór wnosił go po schodach do saloniku, bo chciał być pewien, że go nie straci. Na ramie roweru, gdzie siadałem, gdy byłem mały, miał zawieszoną torbę, w której trzymał suchy prowiant, który mama codziennie mu przygotowywała: był tam kawałek omletu, kromka chleba, to, co akurat było w domu, i to stanowiło jego obiad, kiedy pracował w warsztacie. Poza tym w domu nie było nic z tych rzeczy, do których teraz jesteśmy przyzwyczajeni. Nie było rozrywek. Nie było radia czy telewizora, bo telewizja jeszcze nie istniała. Radio w sumie istniało. W czasie wojny ludzie słuchali bbc, słuchali audycji z wyzwolonych części Włoch, ale my nie mieliśmy pieniędzy, żeby kupić odbiornik, i oczywiście nie mieliśmy telefonu. Wszystko przychodziło powoli. Najpierw radio. To był cudowny moment. Pamiętam, kiedy udało się trochę zaoszczędzić i były jeszcze raty, bo wtedy kupowało się na raty, kupiliśmy to pierwsze radio. Cóż to było za wydarzenie! Poszliśmy do sklepu, który pamiętam doskonale do dziś: znajdował się na rogu via del Maggio z wejściem od placu Pitti.

Folco: Ile miałeś lat?

Tiziano: Nie wiem, jakieś siedem czy osiem. Mój ojciec - mimo że był komunistą, mimo że był lewicowy - robił coś wspaniałego, coś, co wielu florentyńczyków robi do dzisiaj: brał udział w wolontariacie Miłosierdzia. Mówiło się wtedy, że był „dziennym” w piątek. Chodził tam zakapturzony, co bardzo mnie przerażało. Zwyczaj ten narodził się w czasie dżumy we Florencji’, kiedy grabarze zaczęli chodzić ubrani na czarno z czarnymi kapturami naciągniętymi na twarz, by nikt ich nie rozpoznał, a może dla ochrony. Zbierali martwych, a chorych na dżumę zabierali do miejsc kwarantanny. Tradycja została przejęta przez instytucję, która mieściła się koło Duomo i nazywa się Misericordia. To wspaniała instytucja, także ze względu na otwarcie społeczne, bo służy z tą samą godnością, prawami i obowiązkami każdemu florentyńczykowi od szlachetnie urodzonych po biedaków, takich jak mój ojciec. Ojciec przychodził tam na godzinę, bo dyżur trwał tylko godzinę.

Kiedy ktoś przyjeżdżał na rowerze, krzycząc: „Moja babcia źle się czuje!” - albo później, kiedy był już telefon i dzwoniono z wezwaniem - biegli tam na piechotę. Później jechali ambulansem, żeby rannego czy chorego przewieźć do szpitala.

Mój ojciec, bardzo nieśmiały, bał się trochę ludzi i zawsze był skrępowany w obecności bogatych, możnych czy szlachetnie urodzonych. Ale kiedy stał na straży, chętnie z nimi rozmawiał. Wszyscy byli równi w tej pięknej sali, którą dobrze pamiętam; jako chłopiec chodziłem tam wiele razy z mamą popatrzeć na ojca, który ubrany w czarną szatę, rozmawiał z hrabiami i markizami, z ludźmi z innych klas społecznych, którzy tak jak on służyli bliźnim.

Tak więc przed kupnem radia ojciec z pewnością przeprowadził wywiad pośród swoich przyjaciół z Misericordia,

* W xiv wieku czarna śmierć zabiła cztery piąte mieszkańców Florencji. dowiadując się o sklep, w którym można kupić dobre radio. Teraz, kiedy o tym myślę, sądzę, że radio pojawiło się w domu, kiedy miałem ponad dwanaście, trzynaście lat. Kiedy byłem mały, często chorowałem, o tym ci już kiedyś opowiadałem. Byliśmy słabi, niewiele się jadło, miałem skrofuły, czyli zalążki gruźlicy, z tego powodu często musiałem leżeć w łóżku. Mój ojciec był cudownym człowiekiem pod wieloma względami, a także doskonałym majsterkowiczem, zrobił mi, bo tego nie można było kupić - coś, czego sobie nawet nie wyobrażasz. Kryształkowe radio na galenie!

To była dziwna rzecz: prawdziwe radio, ale działało na zasadzie kwarcu, na którym się opierało igłę. Nawet dobrze nie wiem, jak było zrobione. Pamiętam, że trzeba było mieć kwarc i że w tym aparacie było coś podobnego do połączonej ze sprężyną igły gramofonowej, która poruszała się po kwarcu. Teraz rozumiem, że to była częstotliwość. To było urządzenie zrobione ręcznie, ale jeżeli udało się dobrze ustawić igłę, słyszało się radio.

Ponieważ nie było głośnika, używało się wielkich lotniczych słuchawek. Nie wiem, skąd ojciec je wytrzasnął. Leżałem w łóżku, dobrze okryty, mama przynosiła mi mleko albo rosół, a ja słuchałem radia na galenie. Słuchałem wiadomości.

Prawdziwy aparat to była ogromna zmiana! Wciskało się guzik - i bum! Słyszałeś radio!

Folco: To był pierwszy krok do nowoczesności.

Tiziano: Tak, pojawienie się radia było wielkim wydarzeniem. Gdyby to radio dotrwało do dziś, można by je sprzedać bardzo drogo. Było piękne, z polerowanego drewna, z obracającymi się gałkami, nie takie skomplikowane, cyfrowe. Miało zieloną lampkę, która zapalała się lub gasła w zależności od tego, jak blisko byłeś odpowiedniej częstotliwości.

Miało pięknie zaokrąglone kanty, gałki z kości, nie z plastiku. To radio mogę nazwać pierwszym symbolem luksusu w mojej rodzinie. Chcę, żebyś zrozumiał świat, w którym dorastałem. Na ulicach nie było ruchu, przejeżdżał jedynie konny tramwaj, który po wojnie miał już napęd elektryczny i zakręcał dokładnie koło naszego domu. Od naszego domu dojeżdżał do samego centrum San Frediano, tam zawracał i jechał znowu pomiędzy miejscem, gdzie mieszkaliśmy, a Florencją, która była jakby zupełnie obcą krainą. Chcę powiedzieć, że Florencja w moich czasach znajdowała się bardzo daleko, ponieważ mieszkaliśmy „za bramami”. Największą tragedią mojej matki było właśnie to, że poślubiła człowieka, który wywiózł ją poza mury miasta, z Florencji, pozbawiając ją widoku kopuły katedry Santa Maria del Fiore, w cieniu której się urodziła, co podkreślała z dumą. Moja mama zawsze była trochę arystokratyczna, bardzo niechętnie traktowała tamten biedny świat, ulice z tramwajami, ludzi, którzy od czasu do czasu przejeżdżali na rowerach, chodnik, który pełnił funkcję wiejskiego placyku, nie lubiła tam przebywać i „kłapać ozorem”, jak to zawsze mówiła. Wszystkie inne kobiety w letnie wieczory wynosiły plecione krzesła, siadały i patrzyły na dzieci bawiące się w chowanego albo w klasy na ulicznym bruku. Tam właśnie nauczyłem się żyć między ludźmi. Kiedy byłem mały, bawiłem się pod bramą domu, gdzie mama pilnowała, żebym się nie pobrudził czy żeby ktoś mnie nie pobił.

Był to świat pełen przesądów i zakazów. „Uważaj na tego typka! Jego żona to nic dobrego, nie powinieneś z nią rozmawiać...”

Był to jednak świat bezpieczny, niewielki, doskonale znany. Folco: Wydaje się, że wielu odkrywców pochodzi właśnie z takich środowisk.

Tiziano: Tak. Wszystko było dokładnie określone. Wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Wiedzieliśmy, że sprzedawczyni ze sklepu z tytoniem została zgwałcona przez amerykańskich żołnierzy, kiedy zbierała drewno na rzece Arno...

Foko: Jak to?!

Tiziano: Kiedy przyszli Amerykanie, wycięli wszystkie drzewa, a także przepiękny Gaj, w którym rosły wiecznie zielone dęby i platany. Prawdopodobnie potrzebowali drewna na okopy albo dla kolei. Wycięli, zrównali z ziemią to piękne miejsce nazywane Gajem. Dzielnica stała się jedną z najbiedniejszych dzielnic Florencji, nie ma tam już ani jednego drzewa. Ale w czasach mojego dzieciństwa było to zaczarowane miejsce.

Amerykanie rąbali pnie ogromnymi siekierami i przy każdym uderzeniu rozpryskiwały się dookoła kawałki cennego drewna. Chodziliśmy tam zbierać je do palenia pod kuchnią. Mówiło się, że kobieta ze sklepu tytoniowego tam właśnie została zgwałcona... To odbiło się na całym jej życiu.

Chcę przez to powiedzieć, że w tym społeczeństwie człowiek wcale nie był tak bardzo wolny, przeciwnie - był kontrolowany. Ale dawało to też poczucie bezpieczeństwa, bo, jak powiedziałem, wszyscy wiedzieli o wszystkich wszystko.

Pomiędzy ludźmi istniało ogromne poczucie solidarności. Kiedy ktoś szedł kupić chleb, a nie miał pieniędzy, dostawał go na kredyt, którego nie musiał spłacać aż do końca miesiąca. Każdy miał zeszyt, w którym sklepikarz pisał „trzy kilo mąki”, tak jak to robi dla nas Bettina tutaj w Orsigna. Najważniejsza była uczciwość. Nie do wiary, jak trzeba było być rzetelnym, jeżeli chodziło o pieniądze. Jeśli Tecla, która pracowała w piekarni, wydała ci przez pomyłkę choćby pół lira za dużo, musiałeś go odnieść. Dzisiaj to prawie niepojęte, ale takie były wówczas zasady.

Ja dorastałem właśnie w takim małym światku. Florencja była dla mnie odległym miastem. Jak ci opowiadałem, jeździłem tam raz na jakiś czas w niedziele z rodzicami.

Foko: Na lody.

Tiziano: Nie. Jeździłem oglądać bogaczy, którzy jedli lody. To zapamiętałem na całe życie. Wszyscy ubrani odświętnie, porządnie, w czystych butach - mama zawsze przed wyjściem kazała mi glansować buty - tata w dwurzędowym garniturze i krawacie, szliśmy pieszo z Monticelli1 aż do placu Della Signora.

Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak wtedy było. Muszę ci jednak coś wytłumaczyć. Mówię: „byliśmy biedni, nie było co jeść”, a potem patrzysz na zdjęcia i widzisz, że wszyscy jesteśmy dobrze ubrani. Tyle że to było ubranie niedzielne!

Foko: Nie mamy zdjęcia, na którym jesteś ubrany wtorkowo? Tiziano: Nie. Było jedno zdjęcie, na którym ubrany byłem w fartuch, a z kieszeni wystawał mi palec, ale wyrzuciłem je. Mama nie chciała, żeby wszyscy widzieli, że mam dziurawy fartuch. Na Piazza della Republica była wspaniała restauracja „Paskowski”. Część stolików ustawiano na zewnątrz, tak jak dzisiaj, otaczał je rząd bukszpanów w drewnianych donicach, który oddzielał klientów od przechodniów. Ja i moi rodzice mogliśmy zerkać ukradkiem przez ten żywopłot i patrzeć, jak państwo jedzą lody. Chcę przez to powiedzieć, że wychodziliśmy specjalnie po to, żeby popatrzeć, jak państwo jedzą lody. Dla was to niepojęte, ale takie właśnie było moje dzieciństwo.

Dorastałem szczęśliwie, można powiedzieć. Nie odczuwałem ciężaru problemów. Przykro mi było patrzeć na cier-

pienie mojej matki, kiedy brakowało pieniędzy, pierwsze upokorzenia odczytywałem właśnie z jej oczu.

Właśnie o tym muszę ci opowiedzieć. Wiele razy naprawdę nie mieliśmy pieniędzy, aby związać koniec z końcem. Niedaleko Via del Porcellana, gdzie urodziła się moja matka, był lombard Góra Litości - cóż za szyderstwo w tej nazwie!

Można było tam zanieść wszystko, nawet rzeczy zupełnie bezwartościowe. Dawali niewielką pożyczkę na bardzo wysoki procent, a kiedy ją zwróciłeś, oddawano ci to, co zastawiłeś. Pamiętam, że w domu nie było właściwie nic. Moja mama nie miała pierścionków ani złota. Jedyne złoto, które miała, to była obrączka ślubna, a tej nie zastawiłaby nigdy.

Miała jednak pościel z wyprawy, bo kiedy dziewczyna wychodziła za mąż, dostawała kilka zmian pościeli z wyhaftowanymi na niej inicjałami: „T”dlaTerzani i tak dalej. Ta piękna lniana pościel nie była używana. Leżała w domu w komodzie, w której chowało się pieniądze, pachniała mydłem i lawendą. Kiedy już naprawdę nie było pieniędzy, dwie lub trzy zmiany pościeli zanosiło się do lombardu. To jedno z pierwszych negatywnych odczuć, jakie pamiętam. Mama trzymała mnie sztywno za rękę, byłem jeszcze dzieckiem, w drugiej ręce trzymała torbę z pakunkiem. Patrzyła dookoła, czy nie ma kogoś znajomego, kto zobaczyłby, jak wchodzi do tego przybytku nieszczęścia, przestępczości i wstydu.

Śmieje się.

Pamiętam, jak potem mówiła: „Szybko, teraz możemy iść”. Wtedy wchodziliśmy do lombardu i przy ladzie oddawaliśmy pościel. Zawsze obsługiwał nas ten sam pracownik, który stwierdzał nieodmiennie: „Hmm... Za to mogę dać trzy, cztery liry...”

Nie dawano więcej. To znaczy, jeżeli pościel warta była pięćdziesiąt lirów, tobie dawali pięć, ale te pięć lirów pozwalało przetrwać. Potem, po dwóch tygodniach, oddawałeś pieniądze z odsetkami, a oni oddawali ci pościel. Powrót stamtąd też był problemem, bo trzeba było patrzeć, czy ktoś cię nie widzi.

To były pierwsze mroczne doświadczenia mojego dzieciństwa. Upokorzenie, że musiałem iść do lombardu, poczucie, że moja rodzina tak wspaniała i kochana, jest w rzeczywistości taka słaba, tak wrażliwa.

Śmieje się.

To właśnie była sprężyna mojego życia. Pamiętam, że od małego zawsze czułem, że muszę się wyrwać z tego ograniczonego świata, także fizycznie. Zajmowaliśmy małe mieszkanie bez wygódki - załatwialiśmy się do takiej dziury w podłodze - wszyscy troje kąpaliśmy się w jednej wannie, nie było tam wody bieżącej. Było mi tam ciasno, miałem uczucie, że muszę uciekać, wynosić się stamtąd.

Foko: A skąd wiedziałeś, że gdzieś jest jakiś inny świat? Ojciec s'mieje się.

Tiziano: Pierwszy raz usłyszałem o innym świecie od największego kłamcy w naszej rodzinie, od syna kuzyna mojego ojca, który zbierał końskie odchody. Został wcielony do marynarki, a że wtedy była wojna, z Monticelli trafił na okręt wojenny i popłynął na Gibraltar, do Hiszpanii, na Morze Śródziemne. Wychwalał się, że widział przedziwne ryby, które, jeżeli wystawiłeś nogę za burtę, podpływały i zjadały ci z nogi nawet grube wełniane skarpety. Opowiadał przeróżne cuda, ale byłem tym zafascynowany, bo przede wszystkim miał mundur, był prawdziwym marynarzem i potwornym kłamczuchem. Mario marynarz! On sprawił, że poczułem to coś. Chyba właśnie dzięki niemu zrozumiałem, że istnieje inny świat. Potem oczywiście, kiedy dorastałem, rósł także i świat.

Folco: Kiedy myślę o swoim dzieciństwie, przede wszystkim wspominam moich przyjaciół, a ty...

Ttziano: Nie, w dzieciństwie nie miałem wielu przyjaciół, bo mama zabraniała mi prawdziwych męskich zabaw. Na przykład nie wolno mi było grać w piłkę. To stanowiło dla mnie kolejne upokorzenie. Mama chciała mieć córkę, nie syna, dlatego przez pierwsze kilka lat życia ubierano mnie w sukienki, jak dziewczynkę.

W tamtych czasach nawet chłopcy chodzili w fartuszkach do szkoły, nie mieliśmy długich spodni.

Istniał zresztą jeszcze inny problem. Moja mama wręcz obsesyjnie dbała o czystość. Grając w piłkę, wszyscy się brudzili i tarzali się po ziemi. Tak więc gra w piłkę była brudna, nie wolno mi było grać. Mama kontrolowała mnie bez przerwy, pamiętam, z jakim żalem stałem przy oknie w domu na via Pisana, mając sześć, siedem, osiem lat i patrząc, jak moi szkolni koledzy, wszyscy brudni i umorusani, szli grać w piłkę. Tam, przed naszym domem, był placyk, na którym po wojnie składowano złom, zniszczone wozy pancerne, a potem zrobiono tam esplanadę. A ja musiałem stać w oknie i na nich patrzeć.

Folco: To doprowadzało cię do szału?

Tiziano: Oczywiście. Byłem okropnie sfrustrowany, tak bardzo, że wymyśliłem sobie własny świat. Moja mama była doskonała w robótkach ręcznych i żeby zrekompensować mi to, że nie mogłem grać w piłkę, zrobiła mi rękawiczki i nakolanniki. Chodziłem wtedy na via Soffiano z mamą za rękę, a kiedy ktoś zawołał: „Hej ty! Chcesz pograć?”, odpowiadałem: „Jestem bramkarzem!”

I udawałem, że jestem bramkarzem innej drużyny.

Śmieje się.

Ale nie grałem, bo nie mogłem, bo mama mi nie pozwalała. Raz była ta koszmarna sprawa z Bombollino, który rzucił we mnie kamieniem i powiedział: „Wyrzuć go! To widać!” To znaczyło wyrzuć „ptaszka”, bo na nic ci nie jest on potrzebny, widać, że jesteś dziurawy, że jesteś dziewczyną. Rzucił we mnie kamieniem, od którego mam pierwszą bliznę na twarzy.

Taki był tamten świat, z którego uciekłem, najszybciej, jak tylko mogłem.

Foko: Dziadek nie chciał, żebyś grał w piłkę?

Tiziano: Ojciec miał bardzo ograniczoną rolę w życiu codziennym, wychodził bardzo wcześnie rano, wracał bardzo późno. Ja spędzałem czas z mamą. Na dodatek moja mama była dość dziwna, trochę leniwa. Najbardziej się bałem, kiedy łobuzowałem w domu, jak wszystkie dzieci. Raz chyba piłeczką, nie wiem już czym - byłem chłopcem i trochę rozrabiałem - rozbiłem szybę w serwantce, która była częścią tego cholernego posagu. Brzdęk! Wszystko się potłukło. Mama nie miała odwagi dać mi w twarz i zamknąć w ciemnym pokoju, bo tak się wtedy karało dzieci. Powiedziała: „Poczekaj na ojca. On cię ukarze!”

Okropnie było tak czekać sześć, siedem godzin, aż przyjdzie i uderzy mnie raz czy dwa razy w twarz.

Foko: I uderzył czy nie?

Tiziano: Nie pamiętam. Takich rzeczy się nie pamięta.

Moja mama była nadopiekuńcza i muszę ci wyznać, że to, co potem nastąpiło, było ucieczką od niej. Ojciec był inny, nieśmiały, bał się władzy, autorytetów, ale był inteligentny i zawsze bardzo hojny. Takie rzeczy się zapamiętuje. On decydował o wszystkim, co dotyczyło rodziny, pracował, przynosił pieniądze, ale wieczorem największy kotlet dostawał się mnie. Ale on był głową rodziny. To było jasne. Jest jeszcze coś, co chciałbym dodać. Chodzi o pochodzenie mojej rodziny, o miejsce, z którego ona pochodzi. Rodzina Terzani pochodzi z miejsca, które nazywa się

Malmantile, jakieś dziesięć czy piętnaście kilometrów od Florencji, nad rzeką Arno. Odkryłem to przypadkiem, bo nigdy wcześniej nie słyszałem o tej miejscowości. Terzani byli kamieniarzami, kamieniarze robili różne rzeczy, ale przede wszystkim obrabiali kamienie na ulice i na wszystkie florenckie chodniki, cięli kamień do budowy domów, na progi i tak dalej. Dlatego też, kiedy po raz pierwszy spotkałem Guicciardinich, powiedziałem: „Razem zbudowaliśmy to miasto. Wy - dając pieniądze i idee, my -siłę własnych rąk, bo kamienie na ten pałac obrabiali moi przodkowie”.

W Malmantile odkryłem ciekawą rzecz. Jest tam miejsce, które nazywa się Kamieniołom Terzanich! Z tego miejsca rodzina przez całe wieki wydobywała kamień, obrabiała go i dostarczała do Florencji. Wyobrażasz sobie tę pracę? Można ją porównać z pracą egipskich budowniczych piramid!

Kiedy pojechałem tam z mamą, największe wrażenie zrobiła na mnie jedna rzecz. Rodzina mieszkała w murach Malmantile, a dokładnie w małym ciemnym pomieszczeniu, do którego wchodziło się przez wąziutkie drzwi. Wewnątrz zobaczyłem ogromny drewniany stół. Był tak wielki, że nie dałoby się go wnieść przez drzwi, a mury były z solidnego kamienia.

Powiedzieli nam, że ich przodkowie zbudowali ten stół wewnątrz domu, i to jest stół, przy którym rodzina zasiada do posiłków.

Dziadek Livio, ojciec mojego ojca, urodził się właśnie w tym domu. Miał białe wąsy, był porządnym człowiekiem i znał mnóstwo wspaniałych historii. Jestem do niego podobny. Miał kilkoro dzieci: Gerarda, Gusmana, Vannettę i Anettę, było jeszcze dwoje, ale zmarły wcześniej. Jego żona, a moja babcia, miała na imię Eleonora.

Babcia Eleonora, kiedy musiała wyjść z domu, przywiązywała dzieci do nóg stołu kuchennego i do nóg drewnianej ławy. Miały tak siedzieć, dopóki nie wróciła. Szokujące, prawda?

Nie było wówczas żłobków. Kiedy rodzina miała choć grosz więcej niż zazwyczaj, kupowano jedno jajko. Dzieci siadały na ławce i każde z nich po kolei wysysało odrobinę jajka. Uważano wówczas, że surowe jajko ma wielką wartość odżywczą.

Mój ojciec Gerardo został tokarzem. Skończył trzecią klasę szkoły podstawowej i poszedł do pracy w bardzo młodym wieku. Umiał czytać i pisać, ale nie przychodziło mu to zbyt łatwo. Potem nauczył się liczyć, bo zarządzał małym garażem, który prowadził ze wspólnikiem.

I tu kolejna piękna historia. Poznał Linę, moją mamę, która była modystką na via del Porcellana. Zauważ, że w tamtych czasach kobiety nosiły kapelusze.

Codziennie widywał tę piękną kobietę, a trzeba przyznać, że twoja babcia Lina była naprawdę piękna. Miała jasną cerę i kruczoczarne włosy. Poznał ją i w jakiś sposób zdobył.

Moja mama nie była specjalnie inteligentna. Była ograniczona i miała mnóstwo przesądów.

„Ja jestem z Florencji! - opowiadała. - Mój dziadek pracował u markiza Gondi’! Nie był jakimś tam piekarzem w Monticelli!”

Nienawidziła Monticelli, bo leżało poza murami, a nie w cieniu kopuły katedry Santa Maria del Fiore. Czuła się jak na wygnaniu, dlatego nie zadawała się z tymi wiejskimi prostakami z Monticelli. Taka już była. Miała aspira-

* Rodzina Gondich - stara florencka rodzina szlachecka. Pierwsze wzmianki o niej datuje się na rok 1197.

cje, które w jakiś sposób odbijają się we mnie. Chciała być kimś innym.

Z babcią Eleonorą, mamą mojego ojca, a swoją teściową, nie zgadzała się nigdy. Bez przerwy się kłóciły. Moja babcia zarzucała jej, że udaje wielka panią, że chce być nie wiadomo kim.

Raz moja mama, która lubiła wyglądać elegancko, idąc do sklepu, włożyła kapelusz. Babcia postanowiła dać jej nauczkę.

„Za kogo ty się uważasz?! Za damę?!” - i paf! - zrzuciła jej kapelusz z głowy.

Typowe układy między synową i teściową.

Moja mama popełniała wszystkie największe błędy, które popełniają biedacy chcący się wzbogacić. Prawda, że te opowieści są niezwykłe?

Na przykład chwaliła się, że jej ojciec, a mój dziadek Giovanni, był kucharzem. Gotował w domu markiza Gon-di. Został jego ulubieńcem: kiedyś markiz, odkrywszy, że markiza go zdradziła, wziął z szuflady rewolwer, aby ją zabić. Mój dziadek stanął pomiędzy nimi i zabrał markizowi broń z ręki. Zabierając markizowi broń, wykazał się jak na kucharza wielką odwagą. Markiz był mu za to wdzięczny przez resztę życia i niezwykle wręcz uprzejmy, aż do końca, który szybko nadszedł, bo tak jak obie siostry mamy, dziadek umarł na gruźlicę.

Po pogrzebie z okien trzeciego piętra wyrzucono wszystko, co należało do rodziny. Spalono to na ulicznym stosie, aby choroba nie przeniosła się na innych. Babcia przeprowadziła się wtedy do nas w tym, co miała na sobie, z tobołkiem czarnych ubrań i ze złotą szpilką ozdobioną kilkoma perełkami. Cudowna babcia Eliza, która tak wiele mi dała. Miała błękitne oczy, piękną, przezroczystą prawie skórę i kartoflowaty nos, który mamy po niej ja i Saskia.

Była mądra, zaskakująco mądra, znała swoją wartość, była skromna i otaczała ją atmosfera spokoju, dzięki której znalazła swoje miejsce w nowej rodzinie, gdzie przeżyła potem prawie dziesięć lat.

Mój ojciec tak zdecydował i to było wspaniałe. Dzięki swoim zdolnościom urządził dla niej sypialnię. W podłogę saloniku wbił metalowy pręt, potem między prętem, a ścianą na dwóch hakach rozciągnął zasłonę. Babcia Eliza tam właśnie spała, w ten sposób miała własną sypialnię. Kiedy rano wstawała, składała wszystko. Pręt wsuwała pod łóżko, a zasłonę składano. Wieczorem, kiedy szliśmy spać, pomagałem jej zmontować wszystko na nowo. Sypiała tam codziennie, tam także zmarła.

Pomyśl, ile teraz mamy przestrzeni, jakie domy!

Foko: W Indiach wielu ludzi tak żyje.

Tiziano: A żeby tak żyć, z godnością, w czystości - babcia była czyściusieńka, pachniała zawsze talkiem - trzeba ogromnej dyscypliny, której moja mama nie miała.

Moja mama była niesamowicie dumna z tego, że jej ojciec był ulubieńcem markiza. W dzieciństwie często mi mówiła: „Markiz tak bardzo kochał twojego dziadka, że dawał mu resztki ze swego stołu”. Jedzenie było wtedy ogromnie ważne. Kiedy markiz skończył kurczaka, resztki dawał mojemu dziadkowi i ten fakt był cytowany w mojej rodzinie jako przykład nadzwyczajnej hojności markiza, no i, oczywiście, prestiżu mojego dziadka.

Mnie to wszystko trochę wtedy szokowało... Byłem już trochę anarchistą.

Foko: Już wtedy?

Tiziano: Może człowiek się taki rodzi? Może to jest w dna? Zawsze byłem anarchistą. Widząc faceta w policyjnym mundurze, miałem ochotę go skopać. Nienawidziłem władzy, parzyła mnie jak pokrzywa.

Folco: To dziwne, bo chyba ani dziadek, ani babcia nie nadawali się na buntowników.

Tiziano: Oni rzeczywiście nie, ale była jeszcze inna część rodziny, babcia Eliza i jej brat, wujek Torello. Całkiem szaleni. Ci zwykli wieśniacy zachowywali się jak państwo. Jeździli kolaskami, byli naprawdę inni. Czuli się lepsi od swego otoczenia.

Folco: I z nich brałeś przykład?

Tiziano: Tak, tych zwariowanych członków rodziny widywaliśmy, bo często nas odwiedzali. Ponieważ nie było innych rozrywek, w niedziele wszyscy się odwiedzali nawzajem, bardzo uważając, żeby nie trafić na posiłek! Trzeba było przyjść już po tym, jak zjedli, i nawet jeżeli czymś cię częstowali -a mnie na widok czekolady czy ciastek ogarniał dziki głód - należało powiedzieć kilka razy: „Nie, dziękuję!”

Tak właśnie zostałem wychowany. Nie było żadnego pobłażania! Pamiętam, jak dostałem po buzi, bo jedna z sióstr babci Elizy, która wprost mnie uwielbiała, na przywitanie zaczęła mnie obcałowywać wilgotnymi, tłustymi od rosołu ustami, a ja natychmiast wytarłem policzek. Rodzice się za mnie wstydzili. Muszę powiedzieć, że w ogóle do nich nie pasowałem.

Folco: Nie czułeś się członkiem rodziny?

Tiziano: Nie. Już kiedy byłem mały, wszyscy widzieli, że nie należę do tej bandy. Po prostu nie pasowałem do nich. Pamiętam, że wujek Vanetto robił jakieś aluzje na temat tego, czy rzeczywiście jestem synem mojego ojca. Jasne, że żartował, ale było widać, że jestem inny niż oni. Nie należeliśmy do tego samego świata. Zawsze wiedziałem, że muszę stamtąd uciec.

Był taki rodzinny plan, wtedy całkiem oczywisty, że kiedy skończę szkołę podstawową, zacznę pracować z ojcem, który był mechanikiem. Tak postępowali ludzie w tamtych czasach. Praktykant zaczynał od czyszczenia i składania części. I powoli stawał się mechanikiem. W domu powtarzali mi: „Skończyłeś lekcje, to idź pomóż ojcu w warsztacie”.

Ojcu też na tym zależało, takie było wtedy życie. Tak właśnie je rozumieli rodzice.

Tyle że ja miałem zupełnie inne pomysły.

W tamtych czasach bardzo często kaszlałem tak, że prawie się dusiłem. Przynoszono mi wodę ze studni, obok której święty Franciszek, przechodząc, zgubił sandał. Woda była błogosławiona i mama dawała mi ją do picia, twierdząc, że mi pomoże. Potem szliśmy na Bellosguardo. Wyobrażasz sobie, z tych dwóch pokoików w Monticelli iść na Torre di Montauto, do Villa dell’Ombrellino, do Torre di Bellosguardo! To był inny świat. Czułem, że to mój świat. Wiedziałem, że muszę się tam w jakiś sposób dostać. Patrzyłem na piękne wille i mówiłem sobie: „Kto, do cholery, mieszka w tych pięknych domach?” Mama odpowiadała wtedy: „Tu mieszka pewien niemiecki malarz, tam angielski rzeźbiarz”.

Wiedziała, bo kobiety jej o tym opowiadały.

Pomyślałem, że wszystkie te piękne domy należą do cudzoziemców - teraz żartuję, ale kto wie - i to sprawiło, że stałem się cudzoziemcem, żeby móc mieszkać w takim domu.

Takie były pierwsze lata mojego życia. Bez wielkich traumatycznych przeżyć, bez wielkich emocji. Przez pięć lat chodziłem do szkoły podstawowej w Monticelli, tuż obok domu. Za każdym razem, kiedy wychodziłem ze szkoły, na dworze stała moja matka, która na mnie czekała. Nie mogłem nawet wracać ze szkoły sam, chodziłem do szkoły i wracałem z mamą, za rączkę.

Pamiętam chłopców takich jak Bombolino. Dobry Boże! Gdy tylko wychodzili ze szkoły, zaczynali się zachowywać jak szaleńcy. Przechodzili obok mnie i - trach! - walili mnie po głowie. Nie mogłem zareagować, bo mama trzymała mnie za rękę.

Śmieje się.

Folco: A więc nie mogąc się bawić, uczyłeś się?

Tiziano: Uczyłem się, ale nie tak znowu dużo. Byłem zdolny, zawsze najlepszy w klasie. W tamtej okolicy mieszkali sami robotnicy.

Folco: Rodzicom zależało na twojej nauce? Zachęcali cię?

Tiziano: Mamie naprawdę bardzo zależało, ojcu mniej. Mówił, że prędzej czy później i tak będę musiał iść do pracy. Zresztą nikt nie musiał mnie zachęcać, uczyłem się, to była jedyna rzecz, z którą się utożsamiałem. Poza tym lubiłem być najlepszy w klasie. Wiesz, jak to jest: dostajesz wstęgi, wyróżnienia. Obowiązek szkolny kończył się na piątej klasie, a potem wszyscy szli do pracy. Szczęście się do mnie uśmiechnęło, kiedy wychowawca ze szkoły podstawowej powiedział moim rodzicom: „On powinien się uczyć, niech skończy chociaż gimnazjum”.

Moja wolność zaczęła się właśnie w gimnazjum. Chodziłem do gimnazjum Ponte Santa Trinita. Tramwaj, który zakręcał przed naszym domem, jechał właśnie tam. Jeździłem nim sam, bo mama nie mogła sobie pozwolić, żeby mnie odwozić. To były pierwsze trzy lata wolności. Wtedy zacząłem rozwijać się społecznie. Poznałem kolegę nazwiskiem Baroni, syna dentysty i bratanka księdza, po którym odziedziczył piękną bibliotekę.

Folco: Ach, więc wreszcie pojawiły się książki!

Tiziano: Mówisz o moim stosunku do książek, Folco. Tak, w domu nie było ani jednej książki! Książek nie było, ale brat ojca, wujek Gusmano, pracował jako introligator. Żeby więcej zarobić, pracował na czarno. Dziś powiedziałoby się, że wyrabiał nadgodziny, oprawiając w domu książki dla państwa, szczególnie dla lekarzy. Tak więc pierwsze książki, z którymi w życiu się zetknąłem, które miałem w ręku, to Historia Włoch w zeszytach z barwnymi ilustracjami, która wydawała mi się przepiękna: Mucjusz Scewola wkładający rękę do ognia2, śmierć Juliusza Cezara, Neron podpalający Rzym. Te książki czytałem potajemnie, kochany wujek dawał mi poszczególne części, kiedy jeszcze były w zeszytach, potem oprawiał je w piękne skórzane okładki. To było wielkie przeżycie! Pierwsze książki, których w życiu dotknąłem.

Folco: I od razu cię zauroczyły?

Tiziano: Natychmiast. Wtedy narodził się mój fetyszyzm w stosunku do książek. Dlatego nasz dom dziś jest ich pełen. Tak więc pójście do gimnazjum stało się moim wyzwoleniem, teraz byłem mężczyzną. Już nikt mnie nie poszturchiwał. Tramwaj łączył mnie ze światem, z Florencją. Miałem za przyjaciela jednego z tych panów. Cudowna była biblioteka księdza, wuja kolegi Baroniego. Chodziliśmy odrabiać lekcje u niego w domu i raz po raz zabierałem do domu coś do czytania. To były piękne książki, w skórzanych oprawach, z wytłoczonymi złotymi literami.

Ja, Gambutti i jeszcze dwóch innych kolegów, żeby zrobić mu na złość, wynosiliśmy książki z jego biblioteki. Wtedy zaczął nawet nas przeszukiwać!

W trzeciej klasie, kiedy miałem czternaście lat, pojawił się Cremasco, który w moim życiu odegrał bardzo ważną rolę. Folco: Kto to był Cremasco? Jakiś nauczyciel?

Tiziano: Jeden z moich nauczycieli gimnazjalnych. Pisywałem wypracowania, o których on teraz mówi: „Od początku wiedziałem, że będziesz pisarzem!” Ma teraz 96 lat i nadal otrzymuję od niego listy. Ostatnio posłałem mu moją książkę Nic nie zdarza się przypadkiem z dedykacją. Napisałem mu: „Drogi profesorze, gdyby nie Pan, nigdy nie napisałbym tej książki”. Jemu wszystko zawdzięczam, bo to on podjął decyzję, żeby wezwać do szkoły moich rodziców. W tamtych czasach być wezwanym do szkoły to było coś nadzwyczajnego. Wyobraź sobie, matka i ojciec zostali wezwani przez Cremasco do Gimnazjum Machiavelli, do wspaniałego budynku obok Ponte Santa Trinita. A co powiedział nauczyciel? „Musicie zdobyć się na jeszcze trochę poświęcenia. Musicie go dalej uczyć”.

Foko: Nie rozumiem, skąd to wielkie zainteresowanie nauką? Nikt w twojej rodzinie czymś takim się nie interesował. Uważasz, że to wrodzone?

Tiziano: Może rację miał mój wujek, może nie byłem synem mojego ojca, ale wiesz, nie wszyscy jesteśmy jednakowi. Każdy ma swój własny świat, a moim była nauka. Wtedy zaczynaliśmy czytać Iliadę Homera. Ja to wprost uwielbiałem.

Rodzice postanowili, że będę się uczyć dalej. I tu nastąpił wspaniały moment związany z pierwszymi długimi spodniami, kupionymi na raty. Poszliśmy do pewnego sprzedawcy, który, tak jak mój ojciec, był wolontariuszem w Misericordia, i tam kupiliśmy moje pierwsze długie, aksamitne spodnie. Co miesiąc matka przychodziła do niego i spłacała kolejną ratę. Boże jedyny! Za jedną parę spodni!

Foko: Miałeś tylko jedną parę spodni?

Tiziano: Oczywiście, że tak! Mama prała je w niedzielę i wkładałem je w poniedziałek rano, idąc do szkoły. Tak wtedy było, Folco. Szkoła mieściła się na placu Pitti, w jednym z tych cudownych miejsc we Florencji, nie wiem, czy kiedykolwiek ci je pokazałem. Tam, patrząc na pałac Pitti, czytałem Dantego i Manzoniego. To było piękne! Wchodziłem w inny świat... I ten przepiękny język. Wiesz, historia miłości Renza i Lucii” była naprawdę zachwycająca! Azzeccagarbugli", biedacy zdradzani przez bogaczy, możnych, księży, to bardzo mnie interesowało, wręcz fascynowało.

Folco: A miałeś jeszcze jakieś inne pasje w tym okresie?

Tiziano: Kobiety, kobiety! Tam właśnie po raz pierwszy odkryłem kobiety, bo w poprzedniej szkole nie uczyliśmy się razem z dziewczętami, ani w podstawowej, ani potem, ale gdy tylko przeszedłem do czwartej klasy, w szkole, w tym przepięknym budynku, zobaczyłem, że w pierwszej ławce siedzi dziewczyna, blondynka. Natychmiast usiadłem obok niej. Przez trzy lata była moją narzeczoną. Miała na imię Isa. Zmusili mnie, żebym się z nią zaręczył, bo często razem wychodziliśmy, ale byliśmy dzieciakami, nie to, co teraz, nie „uprawiało się seksu”. Po szkole popołudniami spacerowaliśmy aleją dei Colli, trzymając się za ręce. Pewnego dnia jej ojciec, który był przedsiębiorcą budowlanym i miał, wyobraź sobie, samochód! - dopadł nas i powiedział: „Zaręczycie się, bo nie chcę, żeby moja córka...”

Foko: Naprawdę musieliście się zaręczyć?

Tiziano: Tak, u niej w domu. Zmusili biednego Gerardino, mojego ojca, żeby przyszedł na piechotę z Porta Romana z bukietem kwiatów na spotkanie z tymi durniami do nich do domu. A ja potem jeździłem do Orsigna i miałem mnóstwo innych dziewczyn.

Po dwóch ostatnich latach szkoły przeszedłem do Liceum Galileo, wspaniałego liceum klasycznego obok Duomo.

* Bohaterowie powieści Alessandra Manzoniego Narzeczem.

** Bohater tejże powieści, adwokat.

Foko: Jakim cudem zdecydowałeś się na klasykę? To nie było zbyt praktyczne.

Tiziano: Nie, nie! Klasyka mnie interesowała, a poza tym nie myślało się, czy coś jest praktyczne, czy nie, nie uczyliśmy się po to, żeby zdobyć dobrą pracę. Uczyliśmy się dlatego, że to kochaliśmy.

Tu zaczynają się moje skomplikowane historie. Zostałem kochankiem kobiety dużo starszej ode mnie. To była jeszcze jedna porażka.

Foko: W tamtej chwili już wiedziałeś, że uciekniesz?

Tiziano: Nie, tego nie wiedziałem. Tego się nie wie. Wiedziałem tylko, że moje przeznaczenie jest inne, że nie będę zwykłym florentyńczykiem.

W pierwszej klasie liceum, kiedy miałem szesnaście lat, marzyłem o tym, żeby pojechać na zachód. Tak więc z przyjacielem, Cłeto Manzellą, poszliśmy na dworzec, aby w „Journal de Geneve” poszukać w Szwajcarii pracy na wakacje. To była bardzo zabawna historia. Uczyłem się francuskiego, więc udawałem, że rozumiem, co tam jest napisane, i przeczytałem: „Poszukuje się chłopca do biura w wielkim hotelu w Bey sur Vevey”.

Przy akompaniamencie płaczu mojej matki zrezygnowałem z wakacji letnich w Orsigna i pojechałem z Manzellą do pracy w Szwajcarii. Wyrobiliśmy sobie książeczki pracy, paszporty i podpisaliśmy umowy z hotelem. Kiedy przyjechaliśmy, odpowiedzialny za personel mężczyzna powiedział: „Znajdźcie sobie miejsce w tym pokoju, razem z innymi kelnerami, a potem zaprowadzę was do I office”.

Office po francusku okazało się czymś innym niż biuro3, gdzie grzeczny studencik może stukać na maszynie do pisania. To było miejsce, gdzie zmywało się naczynia!

Tak więc wylądowałem w smrodzie zmywaka i myłem gary od rana do wieczora. Nie trwało to długo. Dostawałem od tego cholery. Zaprzyjaźniłem się z jednym z pracowników i przeniesiono mnie do sprzątania. Wtedy poznałem nowe francuskie słowo - encaustiquer, znaczyło woskować drewniane podłogi, taka była moja praca.

Po sześciu tygodniach odebraliśmy wypłatę i zwinęliśmy się stamtąd, bo w tych górach trudno było dłużej wytrzymać. Wyjechaliśmy i zaczęła się kolejna cudowna przygoda. Przejechaliśmy autostopem całą Europę i dotarliśmy do Paryża. Plac Pigalle, Moulin Rouge - cud! Spacerowaliśmy, mieszkaliśmy w schroniskach młodzieżowych, poznaliśmy mnóstwo dziewczyn, które nas zapraszały. Potem pojechaliśmy do Belgii, a do Włoch wróciliśmy przez Niemcy. To była moja pierwsza wycieczka po święcie. Po raz pierwszy przekroczyłem granicę i zrozumiałem, że moim przeznaczeniem jest wszystko zobaczyć. Od tamtego czasu to we mnie zostało, każdy pretekst był dobry, byle tylko wyjechać. Podobało mi się wszystko, co było inne, nowe! Do dziś czuję smród królujący w office i zapach wosku unoszący się znad drewnianych podłóg korytarzy. Wszystko wydawało mi się inne. Zapach jedzenia, zapachy ulicy. Był rok 1955, dla kogoś pochodzącego z Florencji Szwajcaria była czymś zupełnie innym, a Paryż?!

Kiedy wróciliśmy do szkoły, wszyscy nam strasznie zazdrościli, traktowali nas jak bohaterów. Byliśmy przecież w Paryżu, mieliśmy wyrobione książeczki pracy sezonowej. I byliśmy bardzo kreatywni.

Folco: W ten sposób zacząłeś robić to, na co sam miałeś ochotę? A co mówili na ten temat rodzice?

Tiziano: Ojciec żył pomalutku swoim życiem, mama swoim. W liceum czasami wracałem do domu, ale uczyłem się we wspaniałych salach biblioteki Marucelliana, pełnych inkunabułów i bardzo starych książek. Uczyłem się i uczyłem, lubiłem to.

Wuj Vanetto, przychodząc do domu wieczorem przed kolacją, krzyczał ze schodów: „Co dzisiaj robił ten darmozjad?”

Dla niego byłem darmozjadem, nierobem. Bo co, do cholery, robiłem? Nie pracowałem, nie zarabiałem ani grosza, byłem studencikiem, ubierałem się elegancko, nosiłem na szyi fular, paliłem fajkę. Tak więc on, gdy przychodził, nazywał mnie nierobem. Mama się na niego wściekała za to, że tak o mnie mówił.

Maturę zdałem jako jeden z najlepszych we Florencji. Średnią miałem chyba osiem, z dziewięcioma punktami z filozofii i dziewięcioma z języka włoskiego, a to był naprawdę doskonały wynik. Bank Toskański napisał do mnie list, który sprawił, że moja rodzina rozpływała się w zachwytach. Bank Toskański zapraszał mnie na rozmowę kwalifikacyjną! Poszedłem, a oni zaproponowali mi pracę w banku. Dla mojego ojca, który nigdy nie miał nawet konta bankowego, to tak, jakbym został papieżem. W domu wszyscy zachowywali się tak samo, jakby Jezus stanął przede mną i powiedział: „Chodź ze mną! Ja cię poprowadzę”.

Byłem przerażony, dla mnie to była śmierć za życia, ale cała rodzina zwróciła się przeciwko mnie. Wuj Vanetto zaczął naciskać, żebym przyjął pracę w banku.

Folco: A to dlatego praca w banku zawsze była dla ciebie symbolem czegoś okropnego!

Tiziano: Symbolem wszystkiego, czego nie należy robić.

Wtedy postanowiłem zaryzykować w Scuola Normale di

Pisa: albo się dostanę na studia, albo nie i wtedy przyjmę tę pracę w Banku Toskańskim. Na egzamin poszedłem bez lęku - nie pamiętam, żebym w ogóle się bał - mimo iż wiedziałem, że od tego egzaminu zależy całe moje życie. To był naprawdę trudny egzamin, do którego mógł przystąpić jedynie ten, kto zdał maturę jako jeden z najlepszych w całych Włoszech. Na osiem miejsc było dwustu chętnych. Zdałem, zostałem przyjęty i to zmieniło moje życie.

Kiedy skończyło się lato, pojechałem do Pizy. Na wydziale medycyny i prawa dostałem pokój. Wszystko było opłacone, jedzenie, podatki, książki. Rodzice zgodzili się, bo nie mogli tak po prostu się nie zgodzić.

To było cudowne lato, kiedy poznałem twoją matkę.

Ojciec zaczyna pokasływać.

Folco: Jesteś zmęczony?

Tiziano: Tak, teraz jestem zmęczony. Koniec na dzisiaj?

Folco: Tyle historii, o których nigdy nawet nie słyszałem! Dziwne, zupełnie jakbyśmy wcześniej nie mieli czasu porozmawiać.

Tlziano: To ciekawe dla ciebie, bo nie wiesz, skąd pochodzisz. Chciałem pokazać tobie, Saskii i waszym dzieciom kulturę tamtych czasów, wartości wyznawane przez ludzi takich jak moi rodzice. Wartości najprostsze, ale bardzo trwałe. Uczciwość, poczucie godności. Kiedy idzie się do ludzi, którzy mają pieniądze, po prostu nie przyjmuje się poczęstunku, mówi się: „Dziękuję, już jadłem”.

To daje siłę, wzmacnia! Trzeba się porządnie ubrać, bo człowiek nie pokazuje się innym, jeżeli nie wygląda stosownie, inaczej wyzwą go od dupków. Jest biedny, słaby i jeszcze mają go wyzywać? Ach nie! Będę więc równie elegancki jak ty. Ale nie chcę twojego żarcia, już jadłem!

I jeszcze jedna ważna rzecz. Rodzina. Tak naprawdę ten skurczybyk mój wuj, który codziennie przychodził, tylko odgrywał taką scenę. Rodzina za to była zawsze ważna. Można było na nią liczyć.

Moi rodzice przekazali mi wartości, w których poszanowaniu sami zostali wychowani.

Piza i Olivetti

Foko: Kontynuujmy naszą podróż.

Tiziano: Podoba mi się idea rozmowy jako podróży, bo to podróż po moim życiu, ale także i po pewnej epoce. Postaram się ci opowiedzieć tę historię z możliwie największą szczerością, bo to jedyna wartość, na jaką można liczyć. Nie będziemy sobie opowiadać bajek. To nie beletrystyka. Przez całe życie manipulowałem słowem, mógłbym to robić dalej, to stało się dla mnie łatwe. Jednak to, co chciałbym ci opowiedzieć, to prawda, która istnieje poza słowami. Ona właśnie nadawała sens wszystkiemu, co robiłem.

Na czym wczoraj stanęliśmy?

Foko: Na tym, że idziesz do Scuola Normale w Pizie. Ale dlaczego chciałeś studiować prawo? Nie pragnąłeś zostać dziennikarzem?

Tiziano: Zawsze chciałem być dziennikarzem. Pamiętam radość, z jaką w wieku piętnastu, szesnastu lat jeździłem na vespie za sportowcami. Na szyi miałem zawieszoną karteczkę: „Dziennikarz”. Florencja była miastem bigotów. Chodząc do liceum, czułem, że z tym miastem nic mnie nie łączy. Nie spędzałem niedziel na tańcach w różnych burżuazyjnych salonach, w których w pewnym momencie gaszono światła i wszyscy się całowali. Nigdy! Twoja matka pamięta do dziś, że jeszcze zanim się poznaliśmy, na tych wieczorkach ciągle słyszała: „Może przyjdzie Tiziano, może dziś wreszcie przyjdzie Tiziano...”

Ale nigdy tam nie chodziłem, ponieważ pracowałem, jeździłem vespą i robiłem to, co lubiłem. Obsługiwałem mecze piłki nożnej i wyścigi...

Folco: Wyścigi biegaczy?

Tiziano: Nie, wyścigi rowerowe w Abetone. Na vespie twojego dziadka jechałem za takim wyścigiem i pisałem teksty dla gazety „II Mattino”. Pamiętam radość i poczucie władzy, jakie dawała mi plakietka z napisem „Dziennikarz”. Przyjeżdżałem do górskich miasteczek, stawiałem się u burmistrza, przedstawiałem się organizatorom, a oni krzyczeli: „Zróbcie przejście! Z drogi! Przyjechał dziennikarz!” Okrzyki: „Z drogi!”, „Przyjechał dziennikarz!” wypełniały moje życie. Być na pierwszej linii, tam, gdzie wszystko się działo, mieć do tego prawo! Miałem prawo być na pierwszej linii i z bliska śledzić przebieg wydarzeń.

Wkrótce zdałem sobie jednak sprawę, że ten zawód to jedno wielkie nic. Erzac. Wykonywali go protegowani księży albo komunistów, najczęściej tacy, którym nie udało się w innych zawodach. Kto nie zrobił studiów, szedł na dziennikarza. Jeżeli ktoś miał wujka księdza, był polecany do gazety chrześcijańsko-demokratycznej i spędzał tam całe życie. Poznałem ich wszystkich, bo kiedy pracowałem w „II Mattino” we Florencji, tacy ludzie pełnili funkcje redaktorów naczelnych w różnych redakcjach.

Dlatego też, kiedy pojechałem do Pizy do Scuola Normale, która dla wielu stanowiła szczyt marzeń, wybrałem prawo. Razem ze mną studiowali ludzie, którzy w przyszłości mieli odegrać znaczną rolę w społeczeństwie, jak na przykład późniejszy premier Giuliano Amato’.

Dostając się na studia, w jakiś sposób musiałem poddać się losowi, jaki był mi przeznaczony: to znaczy zostać naukowcem, politykiem czy kimś takim. Z tego powodu przez całe lata odrzucałem myśl o dziennikarstwie.

Folco: A dlaczego wybrałeś prawo?

Tiziano: Z prostego powodu. Byłem biedny i chciałem bronić biednych przed bogatymi, byłem słaby i chciałem bronić słabych przed możnymi. To wydawało mi się jedynym sposobem: zostać adwokatem i bronić praw biedaków.

Foko: A gdzie spotykałeś się z niesprawiedliwością między biednymi a bogatymi?

Tiziano: Wybacz, ale na każdym kroku! Mój ojciec i markiz Gondi... Wszędzie dookoła mnie. Na przykład mój ojciec, który pracując od rana do wieczora, nie mógł związać końca z końcem, i ojciec Isy, który jeździł swoim samochodem, szpiegując własną córkę, i kazał mi się z nią zaręczyć w swoim pięknym domu...

Poza tym był to okres wielkich konfliktów społecznych. Nie zapominaj, Folco, że Włochy o mało co nie poszły w kierunku komunizmu, cia, Amerykanie, Kościół, inwestowały miliardy, by manipulować włoskimi wybora-

* Giuliano Amato (1938- ) - włoski polityk. Od czerwca 1992 do kwietnia 1993 był premierem Włoch. W latach 2002-2003 był wiceprzewodniczącym Konwentu Europejskiego, który przygotowywał projekt konstytucji Unii Europejskiej.

mi. Były dwa obozy: obóz chrześcijańsko-demokratyczny i komuniści, obie strony były uzbrojone, wrogie do tego stopnia, że w roku 48 strzelano do Togliattiego’. W tym momencie muszę ci opowiedzieć pewną przepiękną historię. Okazało się, że mój ojciec ma karabin maszynowy!

Foko: Dziadek z karabinem maszynowym?

Tiziano: To znaczy niezupełnie tak, ale było coś, czego nie wiedziałem. Pamiętam, że pewnego dnia przyszedł do nas ktoś i powiedział: „Do roboty, rozbieramy ściany”.

Znaczyło to, że trzeba wyciągać broń ze skrytek w ścianach, gdzie została zamurowana, i że będzie rewolucja. Nie znałem tego człowieka, ale od tego dnia sercem byłem przy nim i tak już pozostało. Zrozum, że w ten sposób się wtedy myślało. Ja myślałem tak, ponieważ od dziecka słuchałem słów ojca, jego antykapitalistycznych poglądów. Nie godziłem się z tym, że zachodnie społeczeństwo, w którym żyłem i które całkiem mi się podobało, może stanowić jedyny model społeczny dla całej ludzkości. Kapitalizm, demokracja, nasze liberalne społeczeństwo, to miał być wzór dla wszystkich krajów świata? Istny obłęd. Wtedy nie używano jeszcze terminu „globalizacja”, jest on bardzo świeży, ma zaledwie kilka lat, ale sam proces istniał.

Powinieneś wiedzieć, że w moim pokoleniu nawet ten, kto - podobnie jak ja - nie był marksistą-leninistą, czytał Marksa, tak jak czyta się Victora Hugo. Nawet nie będąc marksistą-leninistą, ludzie z mojego pokolenia ulegali wpływowi tej wizji świata, jak zresztą całe społeczeństwo. W gruncie rzeczy idea była taka: podczas wojny Europa została całkowicie zniszczona, okres powojenny był katastrofalny. Trzeba było odbudowywać miasta, nawet we Florencji mosty zostały zniszczone. Należało budować po-

* Palmiro Togliatti (1893-1964) - przywódca włoskich komunistów.

kój, szukać instytucji, które zadbałyby o równowagę sił, aby w Europie nigdy więcej nie było wojny. Idee były równie ważne jak materia - nie przypadkiem mówiło się o materializmie historycznym; a materia właśnie dlatego, że była materią, miała swoje prawa chemiczne i fizyczne, prawa naturalne. A także swoje prawa historyczne. Uważano, że „materia społeczna” podlega wpływom i manipulacjom podobnym do reakcji chemicznej, która może wprowadzić zmiany w materii organicznej.

Toteż uważano, że treścią materii jest człowiek, a formą wyższą tej materii jest społeczeństwo. Oznaczało to, że można zmieniać społeczeństwo. Moje pokolenie myślało tylko o tym. Koledzy z uczelni, ja, wszyscy studiowaliśmy -jedni prawo, inni nauki polityczne,jeszcze inni medycynę czy ekonomię - aby dać coś z siebie społeczeństwu. Uczyliśmy się, bo czuliśmy, jakby to powiedzieć, że powierzono nam misję, abyśmy zrobili coś dla społeczeństwa chorego, słabego i niesprawiedliwego, abyśmy je zmienili. I ci, co studiowali prawo, aby bronić biedaków, i ci, którzy chcie-li zostać politykami czy dyplomatami. Nikt nie uczył się po to, by zostać doradcą finansowym, jak to teraz robią młodzi ludzie. To było coś, o istnieniu czego nawet się nie wiedziało. Nasza postawa nie była altruistyczna, nie odbieraliśmy tego w ten sposób. To stanowiło nasz obowiązek. Czuliśmy, że jesteśmy elitą, czuliśmy się uprzywilejowani, że możemy studiować, i wydawało nam się naturalne, że chcemy w jakiś sposób odpłacić się społeczeństwu, które nas w ten sposób wyróżniło. Oczywiście uczyliśmy się także we własnym interesie, ale wszyscy, powtarzam, wszyscy studiowali nauki, które mogły być użyteczne dla społeczeństwa.

W tym czasie istniała tylko jedna wielka alternatywa ideologiczna: Gandhi i Mao. Wówczas, jako młody człowiek, nie byłem w stanie oprzeć się fascynacji kimś, kto dysponował tak ogromnym materiałem społecznym, setkami milionów ludzi. Bo to nie była Andora ani Cita del Sole di Campanella, to były Indie, to były Chiny! Nie mogłem uwolnić się od fascynacji kimś, kto starał się stworzyć społeczeństwo, które nie byłoby zbudowane na korzyści, pieniądzu czy materializmie. Dlatego czytałem Gandhiego i Mao.