Koniec Europy jaką znamy - Przemysław Wielgosz - ebook

Koniec Europy jaką znamy ebook

Wielgosz Przemysław

0,0

Opis

Analiza kryzysu ekonomicznego i politycznego w Europie, jego źródeł, przebiegu oraz dróg jego przezwyciężenia. Autorzy wskazują, że dotychczasowy, neoliberalny model integracji europejskiej doprowadził do załamania ekonomicznego i społecznego, a w związku z tym stoimy dziś w obliczu konieczności zasadniczej zmiany modelu budowania wspólnoty europejskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Koniec Europy jaką znamy

redakcjaPrzemysław Wielgosz

Instytut Wydawniczy Książka i PrasaWarszawa 2013

Przełożyli:Agata Czarnacka, Grzegorz Konat, Zbigniew M. Kowalewski, Magdalena Madej, Marta Makselon, Krystian Szadkowski, Jerzy Szygiel, Dariusz Zalega

Redaktor serii:Przemysław Wielgosz

Projekt okładki i skład:Krzysztof Ignasiak / bekarty.pl

© Instytut Wydawniczy Książka i Prasa 2013

ISBN 978-83-62744-23-7

Instytut Wydawniczy Książka i Prasa ul. Twarda 60, 00‍-818 Warszawa tel. 22‍-624‍-17‍-27 [email protected]‍-diplomatique.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Przedmowa /

Koniec Europy jaką znamyPrzemysław Wielgosz

Wiele wskazuje na to, że Europa jaką znamy się kończy. Właśnie rozpada się unijny neoliberalizm. Ale zanim do tego doszło pod ciosami neoliberalnej integracji legło marzenie o Europie socjalnej. Dziś wiara w jedno i drugie stała się niebezpieczna – w pierwszym przypadku każe utrzymywać, że powtarzanie wciąż tych samych działań może w końcu przynieść skutki inne niż dotychczas. W drugim zastępuje rzeczywistość pobożnymi życzeniami.

W Europie trwa kryzys. Nie ma wątpliwości, że jest on czymś więcej niż lokalnym wydaniem największego i najdłuższego kryzysu kapitalizmu od roku 1929. Przyjmuje tu szczególnie dotkliwe formy, które nie tylko zagrażają podstawom Unii Europejskiej, ale także brutalnie odsłaniają jej wszystkie słabości, ograniczenia i sprzeczności. Załamanie systemu finansowego, eksplozja zadłużenia, brutalne programy oszczędnościowe, ustanowienie ekonomicznej dyktatury i mechanizmów fiskalnych podważających demokratyczny charakter instytucji unijnych i społecznej kontroli nad kluczowymi ministerstwami rządów państw członkowskich UE to tylko najważniejsze składowe kryzysu. Wszystko to sprawiło, że nawet najbardziej oderwani od rzeczywistości wyznawcy unijnej Europy jaką znamy przyznają, że UE cierpi na stan podgorączkowy. Nie mają racji. Europa nie ma dziś stanu podgorączkowego, ale ciężką zapaść, która trwa już kilka lat.

Co prawda zawodowi optymiści po raz któryś już zapowiadają koniec kryzysu „w przyszłym roku”, ale nie trzeba mieć zbyt długiej pamięci, aby widzieć, że podobne głosy odzywały się już w roku 2009 wieszcząc koniec recesji wywołanej krachem finansowym. W rzeczywistości po recesji, wiosną 2010 r. przyszedł kryzys zadłużeniowy, a potem, w końcu roku 2012 następna recesja. Co gorsza, kolejne odsłony tego dramatu pozostają w bezpośrednim związku z działaniami podejmowanymi przez UE dla jego przełamania.

WE WŁADZY TROJKI

Kluczowa jest tu polityka prowadzona pod auspicjami Trojki powołanej ad hoc, niekontrolowanej demokratycznie międzynarodowej instancji władzy ekonomicznej, na którą składa się triumwirat Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego (człony Trojki także nie podlegają demokratycznej kontroli). Przepis Trojki na kryzys to z jednej strony strategia kontynuacji dotychczasowej polityki ekonomicznej UE, a z drugiej europejska wersja programów dostosowania strukturalnego, podobnych do tych, które MFW narzucał krajom Ameryki Łacińskiej i Afryki w latach 80. – z katastrofalnym skutkiem dla ich społeczeństw i gospodarek. Zanim jeszcze powstała Trojka, w latach 2007-2009 ratowanie upadających prywatnych banków inwestycyjnych kosztowało państwa Unii ok. 4 bln euro – więcej niż słynny i trwający równolegle bailout w Stanach Zjednoczonych. Ceną wyciągania z kłopotów finansjery obarczono budżety państw, co doprowadziło do gwałtownego wzrostu długu publicznego we wszystkich krajach Unii. Z kolei obsesyjne dążenie Trojki do zmniejszenia zadłużenia publicznego za pomocą cięć w wydatkach publicznych i obniżki płac zaowocowało recesją, która wydatnie powiększyła zadłużenie.

Jakby tego było mało ratowanie banków jest coraz droższe – w 2010 r. aby ustabilizować europejskie rynki finansowe potrzeba było 700 mln euro dziennie, dwa lata później kosztowało to 4 mld euro każdego dnia. Banki obdarowane przez państwa zasmakowały bardzo w tym nowym sposobie zasilania rynków finansowych. Nie tylko zatem pożyczyły państwom otrzymane od nich pieniądze (oczywiście tym razem na solidny procent), ale zagrały na wzrost rentowności papierów najbardziej wrażliwych z nich po to, by zmusić Unię do kolejnych programów pomocowych. I swoje dostały. Trzeba bowiem pamiętać, że tzw. pakiety ratunkowe dla Grecji, Portugali czy Hiszpanii w rzeczywistości nawet nie trafiają do systemu finansowego państw pogrążonych w kłopotach. Setki miliardów euro (tylko trzy transze tzw. pomocy dla Grecji kosztowały ponad 300 mld euro) transferuje się bezpośrednio na konta prywatnych banków i funduszy spekulujących papierami dłużnymi tych państw. Nawet słynne umorzenie połowy greckiego długu w 2011 r. polegało na tym, że EBC wykupił od prywatnych inwestorów papiery rządu w Atenach po cenach wyższych niż te, które mogliby oni dostać sprzedając je na rynku. Trudno o lepszą zachętę do dalszych spekulacji.

Efektem tych działań jest nie tylko nieustanny wzrost podbijanego spekulacjami zadłużenia i recesja, ale przede wszystkim demolowanie demokracji społecznej (obejmującej prawa społeczne, pracownicze i związkowe, systemy zabezpieczenia socjalnego i emerytalnego). W Grecji, Portugalii, Hiszpanii czy na Łotwie oznacza to bezrobocie, pauperyzację i głęboki regres socjalny. Sytuacja w państwach unijnego centrum, także w Niemczech, różni się tylko skalą społecznych zniszczeń. Wszędzie kryzys przyspieszył destabilizację stosunków pracy powiększając tym samym grupę pracujących biednych. Ofiarą polityki cięć jest także unijna demokracja. Do poważnych jej deficytów wynikających z ubezwłasnowolnienia parlamentu europejskiego i monopolizacji inicjatywy ustawodawczej przez niedemokratyczną Komisję Europejską dodaje się nowe. Już samo powołanie do życia Trojki każe podejrzewać, że unijna demokracja staje się tylko fasadą dla finansowej dyktatury. Potwierdzają to reformy w architekturze instytucjonalnej Unii, przedstawiane jako panaceum na ewentualne kryzysy w przyszłości, a w rzeczywistości wyjmujące najważniejsze obszary polityki ekonomicznej spod kontroli obywateli i poddające je automatycznym, nie podlegającym negocjacjom mechanizmom, opartym na skrajnie ideologicznych założeniach, które właśnie się skompromitowały. Tak właśnie należy ocenić Europejski Mechanizm Stabilizacyjny de facto uniemożliwiający państwom, które go przyjęły prowadzenie jakiejkolwiek polityki, która odstępowała by od neoliberalnego dogmatu surowości budżetowej, cięcia kosztów pracy, deregulacji i prywatyzacji sektora publicznego.

EKONOMIA POLITYCZNA DŁUGU I EUROPEJSKI MERKANTYLIZM

Tymczasem rzeczywistość coraz bardziej wymyka się decydentom z Trojki i ich dogmatycznym ekspertom. Zadłużenie rośnie w Europie od lat 80., czyli od momentu, gdy zaczęto realizować politykę obniżek podatków od najbogatszych i od kapitału. W neoliberalnych latach 90. państwa pozbawiały się dochodów podatkowych w tempie iście ekspresowym uzupełniając deficyty budżetowe obligacjami sprzedawanymi tym samym instytucjom finansowym, którym wcześniej robiono prezenty fiskalne. Do tego doszło systematyczne zmniejszanie udziału płac w PKB, którego negatywne efekty dla popytu konsumpcyjnego łagodzono rozwijaniem konsumpcji na kredyt. Te długofalowe przyczyny zadłużenia zwykle pozostają w cieniu propagandowego jazgotu o rzekomym nieumiarkowaniu płacowym pracowników europejskich i przerośniętym socjalu krajów UE.

Wielu ekonomistów twierdzi, że to nie dług publiczny, ale nierównowaga między poszczególnymi krajami unii walutowej leży u źródeł obecnego kryzysu. Wszystko przez realizację zasady konkurencji w obszarze wspólnej waluty. Luka konkurencyjna w strefie euro wynosi 20-30% i wciąż się powiększa. Jeżeli porównamy Niemcy i kraje peryferyjne – takie jak Portugalia czy Grecja – jest jeszcze gorzej. W 1999 r., u progu inauguracji wspólnej waluty deficyt obrotów bieżących Grecji wynosił 3,1% i nie odbiegał zbytnio od poziomów notowanych w innych krajach strefy euro, z wyjątkiem Niemiec. W roku 2008 wzrósł do rozmiarów 14,7%. W ten sposób po utworzeniu eurostrefy nierówności pomiędzy poszczególnymi tworzącymi ją krajami nie tylko nie znikły, ale dramatycznie się zaostrzyły.

Realizowana po i dzięki wprowadzeniu wspólnej waluty merkantylistyczna polityka ekonomiczna, której wzorem pozostają Niemcy, nie tylko eksploatuje nierówności pomiędzy gospodarkami narodowymi, ale jeszcze je pogłębia anulując wszystkie zdobycze integracji gospodarczej i społecznej w Europie Zachodniej z lat 80. minionego stulecia. W strefie euro, a zatem na obszarze, na którym zjednoczenie wedle dotychczasowych zasad poszło najdalej, nie tylko nie doszło do zacierania się nierówności i granic, ale wręcz przeciwnie – w samym sercu projektu europejskiego odtwarzają się stare podziały na centrum i peryferie, a polaryzacja między nimi reprodukuje w skali Unii niemal modelowo globalny mechanizm rozchodzenia się dróg rozwoju między Północą a Południem. Strefa euro stała się znakomitą ilustracją działania mechanizmu kapitalistycznej polaryzacji: na rynku zderegulowanym rolę regulatora przejmuje największy podmiot na nim działający, a wyrównywanie się cen produktów pracy społecznej i walorów finansowych na całym obszarze przy jednoczesnym zachowaniu nierówności płacowych między poszczególnymi krajami tworzy wehikuł trwale dzielący gospodarki na centralne i peryferyjne. Osobliwością europejską jest oczywiście wspólna waluta. Euro jednak tylko pogarsza sytuację. Unia walutowa i narzucany przez nią sztywny kurs uniemożliwia poszczególnym rządom prowadzenie jakiejkolwiek skutecznej polityki walutowej, a jedynym sposobem na poprawę własnej konkurencyjności czyni dewaluację wewnętrzną, czyli po prostu obniżkę płac.

W takiej sytuacji nawet nie można się dziwić, gdy przywódcy europejscy z krajów centrum mówią wprost o przywróceniu starych obostrzeń na granicach, czy o „Europie dwóch prędkości”. Wszystko w imię merkantylistycznej ochrony interesów kapitałów zlokalizowanych na ich terytorium oraz związanej z tym konieczności stosowania coraz skuteczniejszych sposobów narzucania społeczeństwom polityki zaciskania pasa. Zamiast koordynacji społecznej czy podatkowej mamy dziś w Unii konkurencję narodowych monopoli ze wszystkimi tego społecznymi konsekwencjami. W takich warunkach zagrożona jest „tylko” suwerenność ludów coraz bardziej pozbawianych wpływu na kluczowe rozstrzygnięcia polityczne i ekonomiczne, które determinują podstawowe aspekty ich życia. Nic nie oddaje tego lepiej niż uświadomienie sobie fasadowego charakteru parlamentu europejskiego, skonfrontowane z rosnącą siłą niekontrolowanej przez społeczeństwa władzy wykonawczej rozbudowanej do triumwiratu Trojki.

MIRAŻE PROTEKCJONIZMU

Coraz częściej, także dla lewicy, alternatywą dla ekscesów Trojki ma być protekcjonizm i zwrot ku państwu narodowemu. Ale Europa narodów walczących ze sobą za pomocą ceł zaporowych to przecież nic innego jak radykalniejsza wersja neoliberalnej Europy konkurencyjności, której wdrażanie doprowadziło do odtworzenia historycznych nierówności między centrum a peryferiami w strefie euro.

Dziś wprawdzie suwerenność państw narodowych ulega przekształceniu, ale przeciwstawianie ich finansjerze stanowi wyraz sporej naiwności. Po pierwsze, państwo pozostaje naturalnym środowiskiem kapitału, w tym także finansowego. Bądź co bądź dokonywane przez państwa cięcia wydatków publicznych, duszenie wzrostu płac, deregulacja zatrudnienia, prywatyzacja usług publicznych, zabezpieczeń społecznych czy systemów emerytalnych to nic innego jak odwracanie strumieni redystrybucji wytwarzanych przez gospodarki bogactw, tak by od pracowników płynęły do kapitału. Po drugie, od kilku lat finansjera dosłownie żyje z transfuzji finansowych dokonywanych przez państwa. I to żyje bardzo dobrze.

Oczywiście państwa oddają część suwerenności instancjom w rodzaju Europejskiego Mechanizmu Stabili-zacyjnego, ale odbijają to sobie z nawiązką wzmacniając władzę nad obywatelami. Dobrym przykładem są tu ciągle rozbudowywane polityki bezpieczeństwa narodowego, służby graniczne i (anty)imigracyjne oraz liberalizowanie Kodeksów Pracy przy jednoczesnym zaostrzaniu Kodeksów Karnych. Działania te ograniczają polityczną podmiotowość obywateli, a wiele sfer życia zbiorowego wręcz depolityzują, poddając je technokratycznemu zarządzaniu nastawionemu na skuteczność ekonomiczną, a nie społeczną. W tym sensie podważają suwerenność ludu w imię suwerenności aparatu państwowego powiązanego z kapitałem. Unia patronuje uwalnianiu władzy wykonawczej oraz władz finansowych na poziomie państw członkowskich spod kontroli obywateli tych państw. Inną stroną tego procesu jest zrastanie się coraz bardziej sprofesjonalizowanych (bo coraz mniej zależnych od głosu wyborców) klas politycznych z finansjerą i kapitałem produkcyjnym. Nikogo już nie dziwi płynne przechodzenie od pracy w polityce do pracy w biznesie przy jednoczesnym przechodzeniu do porządku dziennego nad wynikającymi z tego konfliktami interesów. Kariery Mario Draghiego, Mario Montiego, Lukasa Papademosa, Luisa de Guindosa, Petera Sutherlanda (a u nas choćby Marka Belki i Jana Krzysztofa Bieleckiego) swobodnie krążących między posadami ministrów, urzędników EBC lub MFW i dyrektorów Goldman Sachs, Lehmann Brothers czy Royal Bank of Scotland to tylko czubek góry lodowej. Oto klasa obsługująca kondominium Trojki i banków-spekulantów, które narzuca dziś swą wolę obywatelom Europy. Ta klasa nie jest jednak przyczyną, ale skutkiem historycznego i strukturalnego związku państwa i kapitału.

Prawdą jest, że jak dotąd realne narzędzia oddolnej kontroli nad władzą udało się wywalczyć tylko na poziomie państwa narodowego. Dlatego wszelkie teorie kosmopolitycznej demokracji zasługują co najwyżej na miano oderwanych od rzeczywistości mrzonek. Ale też realnie istniejące państwa same z siebie nie są siłą „antykapitalistyczną”. Trzeba je do tego dopiero zmuszać. Państwo narodowe stało się żandarmem europejskiego neoliberalizmu i nic nie ilustruje tego lepiej niż rola odgrywana przez klasy rządzące w Grecji i Portugalii, gdzie brutalnie narzucają one swym społeczeństwom pakiety oszczędnościowe Trojki. Właśnie dlatego rosnące w siłę na fali kryzysu w Europie ruchy faszystowskie należy umieszczać w kontekście unijnego neoliberalizmu, a nie na jego antypodach. Serce brunatnego ożywienia bije w gabinetach premierów i prezydentów państw centrum UE, a nie na marginesach sceny politycznej. Antyimigranckie i antykomunistyczne ekscesy greckiego Złotego Świtu są tylko konsekwencją atmosfery panującej w kraju, którego władze (zarówno prawicowe jak socjaldemokratyczne) wznoszą graniczny system zasieków przeciw imigrantom i organizują brutalne łapanki na tych, którym uda się go sforsować. Podobnie francuski Front Narodowy czy niemiecka Narodowodemokratyczna Partia Niemiec nie miałyby się tak dobrze, gdyby nie działały w sprzyjającym otoczeniu stworzonym przez prezydenta Hollanda odpowiedzialnego za policyjną nagonkę i deportację tysięcy Romów czy kanclerz Merkel głoszącą koniec ery wielokulturowości. Lepiej lub gorzej maskowane zielone światło dla skrajnej prawicy pozostaje częścią zarządzania kryzysem uprawianego w Berlinie, Frankfurcie i Brukseli.

DEMOKRACJA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE

Europejskie klasy ludowe stoją dziś w obliczu realnego zagrożenia ich podstawowych praw demokratycznych. Państwa forsując interesy wielkiego kapitału nie czynią nic nowego. Z większą bezwzględnością realizują projekt zarysowany już w narzuconych Europejczykom traktatach (od Maastricht po Lizbonę i Europejski Mechanizm Stabilizacyjny), które podkopują najważniejsze zdobycze społeczne wielu minionych dekad.

Europejski kapitalizm korzysta z okazji, by usunąć przeszkody dla restauracji swej bezwzględnej władzy na skalę kontynentalną. Nawet ewentualna depresja nie jest zbyt dużą ceną dla osiągnięcia tego celu. W końcu jej konsekwencje poniosą klasy ludowe, które tracąc swoje prawa i zdobycze wywalczone w ciągu ponad 200 lat, sfinansują kolejne transze sowitej pomocy dla uprzywilejowanych. Skoro proceder ten udawał się dotychczas, dlaczego go porzucać? A że przy okazji uderza się nie tylko w społeczny, ale już także formalno-prawny fundament demokracji? Cóż, kto powiedział, że kapitalizmowi potrzebna jest demokracja? Przecież przez setki lat obywał się bez niej.

Musimy też pamiętać, że historia europejskiej demokracji w obecnym kształcie nie jest zbyt długa, sięga co najwyżej kilku dziesięcioleci wstecz i dlatego wiara w jej wiecznotrwałość jest zupełnie iluzoryczna. Wizja Zachodu po roku 1945, jako „wolnego świata”, stanowi w dużej mierze wyraz myślenia życzeniowego, rozpowszechnionego szczególnie na wschód od Łaby. Przypomnijmy, że Grecja wybiła się na demokrację dopiero w 1974 r. po upadku quasifaszystowskiej dyktatury czarnych pułkowników, Portugalia w tym samym 1974 r., w toku „rewolucji goździków”, Hiszpania po roku 1975, przy czym pierwsze wolne wybory odbyły się tam dopiero w 1980 r. Włochy trwały w stanie demokracji ograniczonej aż do drugiej połowy lat 70. Niektóre elementy porządków, które panowały w tych krajach jeszcze cztery dekady temu znowu mogą się wydawać atrakcyjne. Tym razem jednak nie sięgają po nie rządy narodowe, ale czołówka potęg Unii Europejskiej i instancje międzynarodowe, które wprost dążą do ograniczenia suwerenności społeczeństw.

Stawka europejskiego dramatu jest bardzo wysoka. Kompromitacja unijnego neoliberalizmu może przynieść jeszcze więcej neoliberalizmu. W świetle dotychczasowego zarządzania kryzysem zagrożenie fundamentalizmem rynkowym nie łagodzonym już żadnymi buforami socjalnymi czy demokratycznymi jest całkiem realne. Taka ewolucja wcale nie wyklucza recydywy nacjonalizmu, który może ją nawet napędzać i wspierać kanalizując społeczny gniew w agresję przeciw imigrantom czy mniejszościom. Dlatego potrzeba nam dziś nie mniej, ale raczej więcej integracji. Tyle, że na zupełnie innych zasadach niż te, których doświadczaliśmy pod auspicjami traktatów od Maastricht do Lizbony. Destrukcyjna nierównowaga wywołana przez dotychczasowy model zjednoczenia – integracja sfery finansowej, inwestycji i kapitału przy pozostawieniu kwestii społecznych na poziomie państw narodowych może być przełamana tylko przez zbudowanie struktur europejskiej polityki społecznej i ekonomicznej.

Źródłem problemów Europy nie jest przepaść między sektorem finansowym a gospodarką realną, ale konflikt między kapitałem a siłą roboczą. Dlatego przetrwanie Unii zależy nie od kolejnych paktów regulujących finanse, ale od posunięć takich jak wprowadzenie europejskiego Kodeksu Pracy, w tym płacy minimalnej skoordynowanej w skali całej UE, zakaz zwolnień grupowych i narzucenie zasady negocjacji gałęziowych, wydatne zwiększenie budżetu unijnego, reforma EBC polegająca na rezygnacji z drukowania pieniędzy i przejadania ich przez banki na rzecz finansowania inwestycji publicznych, zerwanie z zasadą konkurencji na rzecz zasady solidarności. Już dziś hasła te przyświecają ruchom społecznym przeciwstawiającym się politykom cięć w demokracji i prawach społecznych. To oczywiście wciąż tylko zbiór ogólnych postulatów. Zarysowują one jednak kontury Europy demokratycznej i socjalnej. Jest ona nie tylko możliwa, ale też konieczna, o ile koniec Europy jaką znamy nie ma być końcem Europy w ogóle.

Na niniejszą książkę składają się teksty publikowane w polskiej edycji Le Monde diplomatique w latach 2006-2013. Całość podzieliliśmy na części dotyczące kolejno natury projektu europejskiego, przyczyn i przebiegu kryzysu, strategii antykryzysowych wdrażanych przez UE oraz alternatyw dla nich wypracowywanych w łonie ruchów społecznych i w środowiskach krytycznych intelektualistów na całym kontynencie.

Artykuły wybrane do tego tomu nie reprezentują jednej wizji przyszłości i naprawy Europy. Poglądy ich autorów wyznaczają raczej pole koniecznej dyskusji, która pozwoliłaby zarysować szkic programu innej Unii. Zaprezentowane głosy dzieli podejście do kwestii wspólnej waluty, roli państw narodowych czy wagi i sposobów pokonania zadłużenia. Współautorów książki łączy jednak przekonanie o strukturalnym charakterze kryzysu konstrukcji europejskiej wznoszonej od początku lat 90. minionego stulecia. Wszyscy też zgadzają się, że społeczeństwom starego kontynentu potrzeba dziś zasadniczej transformacji.

Część pierwsza /Unia czyli neoliberalizm po europejsku

Szańce przeciwko socjalizmowi?François Denord i Antoine Schwartz

„Wiem, marzy ci się Europa zjednoczona, samodzielna i socjalistyczna. Ale jeśli odrzuci ona opiekę USA, wpadnie nieuchronnie w łapy Stalina”1 – stwierdza jeden z bohaterów powieści Simone de Beauvoir Mandaryni. Stwierdzeniu temu warto przyjrzeć się bliżej, gdyż przypomina nam o pewnym istotnym fakcie: nazajutrz po II wojnie światowej to dynamika sporu między dwoma potęgami, tzw. „zimna wojna”, popchnęła naprzód projekt europejski.

Podczas gdy zachodnia część starego kontynentu znajdowała się pod kuratelą Amerykanów, a wschonia funkcjonowała w charakterze przyczółka Związku Radzieckiego, współpraca międzyrządowa jak gdyby dostała wiatr w żagle. Pod egidą szeroko definiowanego pokoju i wolności zaczęło formować się mgławicowe stronnictwo, skupiające konserwatywnych katolików obok reformistycznych socjalistów, umiarkowanych syndykalistów i wielkich przedsiębiorców, liberalnych intelektualistów i ludzi na państwowym żołdzie. Trudno było osiągnąć porozumienie co do dokładnej natury przyszłej unii i sposobów realizacji takiej idei – tym niemniej w 1948 r. zorganizowano wielki „Kongres Europejski” w Hadze.

WIDMO EUROPY WATYKAŃSKIEJ

Czyżby projekt unii w łonie Europy wykraczał poza tradycyjne podziały polityczne? W rzeczywistości „europeiści” wsiedli na statek, który uporczywie dryfował na prawo. Od samego początku konserwatyści stanowili większość załogi – do tego stopnia, że ich przeciwnicy, komuniści – mający ogromne poparcie we Francji i Włoszech – zaczęli krzyczeć o „Europie watykańskiej” i demaskować obietnice baronów chrześcijańskiej demokracji. Nawet katolicki magazyn Esprit wykazywał pewną rezerwę: „Pilnujmy się – pisał w 1948 r. Jean-Marie Domenach – federacja narodów europejskich i wyrzeczenie się narodowej suwerenności jeszcze wczoraj stanowiły najśmielsze marzenie ludzi lewicy (…) Dziś Stany Zjednoczone Europy to w ich mniemaniu czysta reakcja.”2

Wspólna namiętność wobec Europy nie była zresztą jedynym motywem zdumiewających niekiedy ideologicznych sojuszy. Zwolennicy ruchu proeuropejskiego „spotykają się przede wszystkim na gruncie nienawiści do komunizmu, która u jednych oznacza intelektualną nienawiść do marksizmu, a u innych – zwykłą nienawiść klasową” – ciągnął Domenach.

W pełnej napięcia atmosferze ogromnym wsparciem służyła amerykańska administracja: to ona zadecydowała ostatecznie o zjednoczeniu Europy. W ciągu kolejnej dekady Central Intelligence Agency (CIA) stała się wręcz, po cichu, jednym z głównych źródeł finansowania ruchów federalistycznych – za pośrednictwem organu ochrzczonego jako American Committee on United Europe (ACUE)3. Z perspektywy Stanów Zjednoczonych chodziło przede wszystkim o „postawienie tamy” potędze ZSRR i opanowanie wyborczych sukcesów zachodnich komunistów. Kraje Europy Zachodniej wprowadzono do sterowanego z Waszyngtonu sojuszu militarnego, którego podstawowym elementem był Pakt Północnoatlantycki (NATO), zawiązany 4 kwietnia 1949 r. Geostrategiczne rozgrywki miały jednak jeszcze jeden aspekt – rząd amerykański wymagał też wprowadzenia unii celnej między swoimi partnerami w Europie i życzył sobie otwarcia tamtejszych rynków dla towarów i kapitału pochodzących ze Stanów.

LOKOMOTYWA NEOLIBERALIZMU

Taka perspektywa była niezwykle kusząca dla środowisk neoliberalnych, które od lat 30. przemyśliwały nad integracją europejską, upatrując w niej doskonałego narzędzia osłabiającego dyryżystyczne struktury narodowe. W epoce państwa opiekuńczego unia gospodarczo-walutowa pozwalała omijać suwerenność państw i służyła w charakterze „bezpiecznika”, ograniczając protekcjonistyczne czy wręcz socjalistyczne zapędy kolejnych rządów.

Nic więc dziwnego, że to neoliberałowie znaleźli się następnie na kluczowych pozycjach: np. ekonomista René Courtin stanął na czele francuskiego komitetu wykonawczego Ruchu Europejskiego – organizacji powstałej zaraz po Kongresie Haskim. „Zwolennik modernizacji” Robert Marjolin przewodniczył Organizacji Współpracy i Rozwoju Gospodarczego (OECD). Europejska Liga Współpracy Gospodarczej, kierowana m.in. przez Edmonda Giscard d’Estainga – inspektora finansów, który przeobraził się w przywódcę politycznego reprezentującego interesy przedsiębiorców – cieszyła się sporym wsparciem ze strony Georgesa Villiersa, przewodniczącego Narodowej Rady Francuskich Pracodawców.

Silne stronnictwo neoliberałów w łonie komisji ekonomiczno-społecznej Kongresu Haskiego przygotowało sobie grunt na przyszłość, doprowadzając do przyjęcia rezolucji końcowej, w której starannie pominięto jakiekolwiek wzmianki o planowaniu itp., za to zobowiązywano przyszłą unię do umożliwienia „na całym swoim obszarze” wolnego przepływu towarów i kapitału4. W ten sposób integracja okazała się drogą do wprowadzenia wolnej wymiany na całym kontynencie.

Reakcyjny posmak wyjaśnia, skąd wzięło się tak krytyczne nastawienie brytyjskich labourzystów. Premier Clement Attlee (1945-1951) i jego sekretarz do spraw zagranicznych, Ernest Bevin, choć dość chętnie godzili się na różne formy współpracy międzyrządowej, to rękami i nogami opierali się przed inicjatywami europejskich federalistów. Rząd Attlee’ego wprowadzał wówczas ambitny program reform społecznych (m.in. chodziło o utworzenie publicznego systemu opieki zdrowotnej – National Health Service – i całą serię nacjonalizacji) i odmówił ograniczania swojej suwerenności na rzecz instytucji pozostających w rękach konserwatystów.

Amerykański dziennikarz, prekursor w obszarze teorii neoliberalizmu, Walter Lippmann, przyznawał Anglikom rację. „Nie należy ulegać złudzeniom: polityczna unia wolnych narodów Europy nie daje się pogodzić z etatystycznym socjalizmem typu brytyjskiego” – zapewniał na łamach Gazette de Lauzanne z 9 maja 1948 r.

Z pewnością do niechęci rządzących wobec projektu integracji przyczyniły się również imperialistyczne interesy Wielkiej Brytanii, ale nie wyczerpywały listy motywów. Realistycznie patrząc, chodziło przecież o utratę kontroli rządów nad krajowymi gospodarkami i przekazanie istotnych obszarów polityki wewnętrznej w gestię instancji ponadnarodowych – nie posiadających prawdziwego demokratycznego mandatu i częstokroć zdominowanych przez konserwatystów. „Jedyną możliwą do przyjęcia podstawą ekonomicznej integracji – czytamy w czasopiśmie Labour – byłoby uznanie przez wszystkie zainteresowane rządy priorytetu pełnego zatrudnienia i zasad sprawiedliwości społecznej.”5

ANTYKOMUNISTYCZNA WYMÓWKA I EUROLEWICY MARSZ NA PRAWO

Jednak, jak się okazało, zwolennicy społecznego postępu stanowili ewidentnie mniejszość. W większości krajów europejskich socjaliści nie podpisywali się pod stanowiskiem labourzystów, a nawet wykazywali pewne „otwarcie” w kierunku prawicy. Etykiety nierzadko okazywały się mylące. Socjalista z nazwy, Belg Paul-Henri Spaak wyróżniał się przede wszystkim bliskimi kontaktami ze środowiskami okołorządowymi i poświęceniem, z jakim promował interesy amerykańskie. I po lewej, i po prawej stronie alergia na komunizm doprowadzała do rozmaitych sprzeczności. Fakty pokazały, że przyznanie pierwszeństwa walce o Europę spychało sprawę socjalizmu na dalszy plan.6 Europa liberałów dziś, Europa socjalistyczna? Może jutro. „Nie zgadzamy się co do wszystkich punktów – wyjaśnia deputowany André Philip (Sekcja Francuska Międzynarodówki Robotniczej, SFIO). – Ale ja jako socjalista wolę widzieć Europę liberalną, niż żeby miało jej nie być wcale. Sądzę zresztą, że nasi przyjaciele liberałowie również woleliby widzieć Europę socjalistyczną, niż brak Europy.”7

W przypadku Jeana Monneta takie założenie mogłoby się okazać dosyć ryzykowne. Nic nie wskazuje, by ten wysoki urzędnik, współautor programu unii z ramienia Francji, przedłożyłby Europę rządzącą się wedle zasad socjalizmu ponad „brak Europy”. Monnet, spadkobierca kupieckiej rodziny z regionu Cognac, przed II wojną światową zrobił świetną karierę w dyplomacji i finansach na najwyższym szczeblu. Zawsze wolał bywać na salonach decydentów, aniżeli na robotniczych wiecach. To on nadał bieg sprawom, doprowadzając do ogłoszenia słynnej deklaracji francuskiego ministra spraw zagranicznych, Roberta Schumana, z 9 maja 1950 r., która posłużyła za fundament Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, zawiązanej w kwietniu 1951 r. między Niemcami Zachodnimi, Belgią, Francją, Włochami, Luksemburgiem i Holandią. Był to pierwszy etap budowy obecnej Unii.

Inicjatywa ta miała stanowić gwarancję pokoju i jako taka – być pierwszym szczeblem ku federacji europejskiej. Jednocześnie jednak przejawiała ambicje „modernizacji” i „racjonalizacji” kluczowego sektora gospodarczego. Czy należałoby się w tym dopatrywać zalążków kolektywizmu? Dla Jeana Monneta byłby to irytujący nonsens: „Przeczytajcie tekst traktatu i pokażcie mi jakąkolwiek wzmiankę o państwowej kontroli, o którą się nas posądza!” Rynek i planowanie nie wykluczają się wzajemnie, jeśli tylko państwo uprzywilejowuje wolną, nieskrępowaną konkurencję. Konsolidacja produkcji francuskiej i niemieckiej pod egidą niezależnej High Authority (przyszłej Komisji Europejskiej) od samego początku ściągała na siebie demokratyczną krytykę: troskę o interesy pracowników i państw oddano w ręce ekspertów nie związanych polityczną odpowiedzialnością. Dlatego właśnie liberalny ekonomista tak się zachwycał „metodą” Monneta, który „nie tylko obronił Francję i Włochy przed wewnętrznym niebezpieczeństwem komunizmu, ale także doprowadził do tego, że pod presją konkurencji musiały zliberalizować swoją gospodarkę, aby uczynić ją bardziej efektywną.”8

INTEGRACJA PRZECIW DEMOKRACJI I EUROPIE SOCJALNEJ

Jak widać, integracja europejska już na samym początku obrała kurs na rozwiązania prorynkowe. Traktat Rzymski podpisany w 1957 r. przez kraje członkowskie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali potwierdził takie nastawienie. Do jego sygnowania doprowadzili niemieccy neoliberałowie, w tym zwłaszcza kanclerz Ludwig Erhard i jego doradca Alfred Müller-Armack. Niewiele śladów socjalizmu znajdziemy w tekście fundującym Europejską Wspólnotę Gospodarczą (EWG). Przy braku „odgórnej” koordynacji socjalnej wolny przepływ osób, towarów, usług i kapitału uderzył w zasady publicznego interwencjonizmu i zmusił systemy osłon społecznych do ugięcia się wobec wymogów konkurencyjnej gospodarki rynkowej. W przypływie jasnowidzenia Jean Duret, dyrektor Centrum Studiów Ekonomicznych przy Powszechnej Konfederacji Pracy (Confédération générale du travail, CGT), przewidział, że: „Przywoływać się będzie twarde prawa międzynarodowej konkurencji, by wykazać, iż wysoki poziom zatrudnienia da się utrzymać jedynie wówczas, jeśli pracownicy wykażą się rozsądkiem.”9

Już w 1957 r. poseł radykalnej orientacji Pierre Mendès France podkreślał, iż jedynym „sensownym i logicznym” rozwiązaniem w obliczu utworzenia wspólnego rynku byłoby domaganie się „wyrównania obciążeń i szybkiego upowszechnienia przywilejów socjalnych na obszarze wszystkich krajów wspólnego rynku”10. Francuskie ministerstwo spraw zagranicznych zdążyło zresztą wysunąć propozycje idące w tym kierunku, ale dobre chęci nie wytrzymały w starciu z twardymi niemieckimi negocjatorami. „Lista francuskich wymagań i zastrzeżeń nie miała końca – wspominał potem z niejaką wzgardą Robert Marjolin, ówczesny członek gabinetu ministra spraw zagranicznych Christiana Pineau. „Negocjacje wokół Traktatu Rzymskiego skupiły się na ich oddalaniu i przyjmowaniu tylko tych, które zgodne były z duchem wspólnego rynku.”11

Bez wątpienia wspólny rynek mógł się w pełni zrealizować dopiero wraz z przyjęciem w 1986 r. Jednolitego Aktu Europejskiego. Tym niemniej już podpisanie Traktatu Rzymskiego w oczach uważnych obserwatorów oznaczało zgodę na ostateczne pozbawienie państw kontroli nad gospodarką. Mendès France dopatrywał się w tym wręcz „demokratycznej abdykacji”. System oparty w pierwszym rzędzie na potencjalnie korzystnym działaniu wolnej konkurencji okazał się trudny do pogodzenia z polityką śmiałych reform społecznych. Nikomu to jednak nie przeszkodziło składać obietnic zrealizowania „Europy socjalnej” w przyszłości.

tłum. Agata Czarnacka

Pierwodruk Le Monde diplomatique – edycja polska, czerwiec 2009

1 Simone de Beauvoir, Mandaryni, przeł. A. Frybesowa i E. Krasnowolska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1957, t. 1, s. 196.

2 J.-P. Domenach, „Quelle Europe?”, Esprit, listopad 1948, s. 652.

3 R.J. Aldrich, The Hidden Hand. Britain, America and Cold War Secret, John Murray, Londyn 2001.

4 Kongres Europejski, „Résolutions, La Haye-Mai 1948”, Paryż-Londyn 1948, s. 8-12.

5 Labour Party, „European unity: A statement by the National Executive Committee of the British Labour Party”, Londyn, maj 1950.

6 Zob: A.-C. Robert, „La gauche dans son labyrinthe", Le Monde diplomatique, maj 2005.

7André Philip, socialiste, patriote, chrétien¸ Comité pour l’histoire économique et financière de la France (Cheff), Paryż 2005, s. 409.

8Travaux du Colloque international du libéralisme économique, Editions du Centre Paul Hymans, Bruksela 1958, s. 341.

9 J. Duret, „Que signifie le Marché commun dans une Europe capitaliste?", Cahiers internationaux nr 78/1956, s. 19-30.

10Journal officiel de la République française, 9 stycznia 1957, nr 3, s. 159-166.

11 R. Marjolin, Le travail d’une vie, mémoires (1911-1986), Robert Laffont, Paryż 1986, s. 286.

Fałszerze Europy socjalnejCorinne Gobin

Europa socjalna jest jak Eden: cudowna obietnica, której spełnienie – mówiąc słowami poety – „nadejdzie pewnego dnia w kolorze pomarańczowym”. Trzeba jeszcze znieść wiele cierpień (reform), zanim unijny system społeczny zaspokoi potrzeby społeczeństw.

W rzeczywistości Unia Gospodarcza i Walutowa, zapowiedziana w Jednolitym Akcie Europejskim (1986) i uświęcona przez Traktat z Maastricht (1992), stworzyła system polityczny i gospodarczy, który przyczynia się do delegitymizacji ogółu zdobyczy w sferze prawa społecznego i demokracji społecznej osiągniętych w ramach „państw narodowych” Europy Zachodniej. Termin „europejski model społeczny”, ukuty w latach 1987-1988 przez postępowych polityków i intelektualistów, aby walczyć z tym zjawiskiem, przyniósł przeciwstawny skutek i doprowadził do ogromnego qui pro quo, które ciągle wykorzystują władze Unii Europejskiej.

Początkowo pojęcie „europejskiego modelu społecznego” miało być podstawą solidnej, normatywnej interwencji na szczeblu unijnym. Chodziło o to, aby sferę społeczną uwolnić od jarzma narzucanego przez Jednolity Akt, podporządkowując ją projektowi wielkiego rynku1. Mówiło się, że prawo społeczne stanowi część składową wspólnego dziedzictwa wszystkich państw członkowskich. Twierdzono nawet, że w stosunku do reszty świata stanowi ono europejską osobliwość.

W rzeczywistości europejskie klasy polityczne cechuje dążenie do wyodrębnienia ponadczasowej i apolitycznej „istoty społecznej”. Doprowadziło to do coraz surowszego selekcjonowania zasad, które miano zachować jako „wspólne”. Temu walcowaniu sprzyja kruchość zasad społecznych na szczeblu europejskim: oderwane od historii poszczególnych krajów, tracą one swoją prawowitość, którą w każdym społeczeństwie zapewnia im zbiorowa pamięć o konfliktach między pracą a kapitałem.

Ponadto „europejski model społeczny”, tak oto zredukowany do swojej „wspólnej istoty”, choć uświęcony w wielkich tekstach europejskich2, wieńczy myśl, że poza ową „istotą” różnorodność praktyk ostatecznie wyklucza wszelką harmonizację ustawodawczą. Taki pogląd wyrażał np. wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej (w latach 1999-2010), niemiecki socjaldemokrata Günter Verheugen: „Każdy kraj ma swoje tradycje. Próby ujednolicenia naszych systemów społecznych są bezużyteczne. W każdym kraju proporcjonalnie wydaje się mniej więcej tyle samo na cele społeczne, ale czyni się to według różnych metod”3.