Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach - Sebastian Warlikowski - ebook

Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach ebook

Warlikowski Sebastian

4,4

Opis

Kołyma - sowieckie łagry, podlegające NKWD, utworzone na początku lat trzydziestych po odkryciu na bezludnych obszarach bogatych zasobów naturalnych: węgla, platyny, uranu, i ropy naftowej, a nawet złota.

W lutym 1931 roku na tereny przyszłych łagrów przybyli pierwsi więźniowie. W początkowych latach funkcjonowania obozów śmiertelność wśród łagierników wynosiła ok. 80%. Kołymskie obozy budziły grozę z powodu surowego klimatu oraz złych warunków bytowych – pracę przerywano dopiero przy -54 °C. Kierowani tam byli więźniowie „szczególnie niebezpieczni” dla władzy sowieckiej.

Książka zawiera w większości nigdy nie publikowane drukiem relacje tych, którzy przeżyli białe piekło sowieckich łagrów dalekiej północy. Ze wzruszeniem spisywaliśmy tekst ze starych maszynopisów i odręcznie pisanych świadectw. Publikujemy także reprodukcje listów, pamiątek i dokumentów, które pozostały w archiwach.

Ci, którzy ocaleli, opowiadają o obozowym życiu na Kołymie, o dramatycznych zajściach, których byli świadkami i ofiarami. Tragedia odcisnęła na ich życiu krwawe piętno - już na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 760

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (16 ocen)
10
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
harcerzyk123

Nie oderwiesz się od lektury

Spisane wspomnienia Polaków którzy przeszli przez wrota Kołymy i wrócili. Bardzo mocna lektura historyczna. Polecam.
00

Popularność




Okładka i projekt graficzny

Fahrenheit 451

Sebastian Warlikowski

Korekta, redakcja, przypisy i słowniczki

Robert Jankowski, Barbara Manińska

Materiały archiwalne, teksty sybiraków, dokumenty i zdjęcia dzięki uprzejmości Zarządu Głównego Związku Sybiraków

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

ISBN 9788366177611

© Copyright for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2019

Zona Zero Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

Tel. 22 836 54 44, 877 37 35

Faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

Konwersja

Monika Lipiec

Mapa

Wstęp

Chociaż miliony ludzi wymierały w strasznych warunkach w tzw. obozach pracy, jednak Kołyma była miejscem prawdziwej eksterminacji. […] Ogólne określenie było krótkie: – Kołyma to śmierć. Może wytrzymasz rok, najwyżej dwa. Owszem, wytrzymasz więcej, jeżeli dostaniesz pracę w administracji obozu, ale tam dostają pracę prawie wyłącznie kryminaliści. Dla innych – mróz dochodzący do 70° C, szkorbut, przymieranie głodem, bagnet lub kula strażnika1.

Kołyma – synonim śmierci, powolnego umierania i innego świata, gdzie nie obowiązują żadne reguły, a człowiek to tylko nieistotny element większej machiny. Grupa obozów pracy przymusowej, znajdujących się w krainie niemal wiecznego mrozu, gdzie przez prawie 10 miesięcy trwała wycieńczająca zima, a skuty lodem i niedostępny port w Magadanie sprawiał, że Kołyma, choć będąca kontynentalną częścią Związku Sowieckiego, stawała się niedostępną wyspą. Trwający nieco ponad 2 miesiące okres letni był jedynym czasem, kiedy przybywali zesłańcy. Kierowani byli drogą morską przez port we Władywostoku lub w Buchta-Nachodka. Istniała także droga powietrzna, dostępna tylko w określonych, jednostkowych przypadkach.

Swoją nazwę – Kołyma – sowieckie łagry zawdzięczały najdłuższej rzece, która przepływała przez omawiany obszar i w dorzeczu której położone były wspomniane obozy. Występujące tam złoża naturalne: złoto, platyna, węgiel, ołów czy uran wydobywane były w prymitywny sposób, przy maksymalnym wykorzystaniu człowieka, zsyłanego tu jako przestępcę politycznego czy kryminalnego. Człowieka, którego życie nie było warte wiele, bo „wagony są pełne takich jak wy”.

Zaprezentowane w publikacji wspomnienia nie ukazują całego tragizmu losów zsyłanych na Kołymę, choć same w sobie są przejmujące i głęboko zapadają w pamięć. Mając jednak świadomość wysokiej śmiertelności, odmrożeń i amputacji, rodzą się pytania: Jak cierpieć musieli ci, którzy codziennie znajdowani byli nieżywi w kołymskich śniegach, na pryczach, zastygli gdzieś pod drzewem? Co czuli, gdy z dnia na dzień, wycieńczeni, coraz wolniej kierowali się do pracy, a wrogie twarze enkawudzistów nie znały słowa litość i pod fałszywym zarzutem sabotowania pracy „wymierzały sprawiedliwość” strzałem w głowę lub w najohydniej wyszukany sposób? Jaki potworny fizyczny i psychiczny ból przyniosła Kołyma tym, którzy odbierali sobie życie, nie widząc żadnej szansy na dotrwanie do końca wyroku? Nie dziwi więc, że w relacjach uratowanych Kołyma doczekała się wielu określeń, zawsze niezwykle wymownych: białe krematorium, białe Auschwitz, przeklęta Wyspa, przeklęta planeta. W obozach kołymskich „praca nie czyniła wolnym” – znany jest za to co najmniej jeden przykład, gdzie nad bramą obozu widoczne były słowa: „kto nie pracuje, ten nie je”.

Ale te relacje to także przykłady wyjątkowego „szczęścia w nieszczęściu”, Bożej Opatrzności, która czuwała nad tymi, którzy przeżyli. W prezentowanych wspomnieniach wiara w Boga i modlitwa pojawiają się często, stanowiąc razem z nadzieją na powrót do domu najsilniejsze powody walki o przetrwanie nie tylko z otaczającą rzeczywistością, ale także z samym sobą. Wyrazem gorącej wiary jest obraz Matki Boskiej Kołymskiej, nazwanej Opiekunką wszystkich więźniów i zesłańców w łagrach sowieckich, stworzony w obozowej rzeczywistości w 1949 roku przez jednego z Polaków.

Kołymskie obozy były różnorodne pod kątem narodowościowym. Choć ta mozaika zmieniała się na przestrzeni lat (pierwsi więźniowie pojawili się w 1932 roku), to pewne grupy przywoływane były przez naszych rodaków często: pełno w nich było Rosjan i Ukraińców, byli także Litwini, Łotysze, Estończycy, Żydzi, Niemcy, Czesi, Ormianie, Mongołowie, Japończycy, a we wspomnieniach pojawią się także m.in. Francuz, Hiszpan, Rumun, Węgier, a także Anglik i Amerykanin, uznawani za złapanych szpiegów2. Relacje o stosunkach panujących w obozach są różne, często niejednoznaczne – tym co dzieliło były stosunki narodowościowe, żywe wśród zesłanych krzywdy. Istotny był także podział na więźniów politycznych i kryminalnych, a trafiali tu skazani za najgorsze przestępstwa. Kryminalni często pracowali mniej, stanowiąc grupę współpracującą z administracją obozową, która przymykała oko na dokonywane kradzieże, zabójstwa, przestępstwa seksualne, a nawet... kanibalizm. Niemniej podziały ustępowały miejsca walce o przetrwanie, a przykłady niespodziewanej solidarności ocaleni uczciwie odnotowali w swoich wspomnieniach. Wrogi i nieludzki system, którego uosobieniem był twórca Józef Stalin i sytuacja, w której przyszło walczyć o życie, sprawiały, że wiele różnic zacierało się, schodziło na dalszy plan. Kołyma, jak każde nieludzkie miejsce, pokazała, kto w chwili próby miał odwagę być... człowiekiem.

Zaprezentowane w książce polskie historie zesłanych dotyczą dwóch okresów: początków deportacji w roku 1940 z polskich terenów zagarniętych przez Sowietów po agresji 17 września 1939 roku, oraz po ich ponownym wkroczeniu w 1944 roku. W pierwszym przypadku dla zesłanych zbawienny okazał się układ Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 roku, będący następstwem ataku Niemiec na ZSRS, i wynikająca z układu zgoda na formowanie jednostek Wojska Polskiego na terenie Związku Sowieckiego. Dzięki tej umowie pierwsi polscy zesłańcy mogli uciec z Kołymy już w październiku 1941 roku i wraz z generałem Władysławem Andersem rozpoczęli wymarsz z nieludzkiej ziemi.

W drugim przypadku na wolność czekano dłużej – dopiero śmierć Józefa Stalina w 1953 roku zmieniła sytuację panującą w obozach Kołymy – po pewnym czasie skrócono wymiar odbywanej kary, możliwe było opuszczenie obozu i zamieszkanie w miastach regionu na zasadach niemalże takich samych jak reszta mieszkańców. Wolni zesłańcy bez zastanowienia rozpoczęli działania pozwalające na powrót do Polski, co po pewnym czasie udało się i po przebyciu drogi kilkunastu tysięcy kilometrów docierali do punktu etapowego w Żurawicy koło Przemyśla. Stamtąd kierowali się do miejsc zamieszkania. Warto dodać, że jednym ze sposobów opuszczenia Kołymy było zawarcie fikcyjnego cywilnego związku małżeńskiego z osobą, która otrzymała zgodę na wyjazd. Skorzystało z tego wiele osób – we wspomnieniach podawane są chlubne przypadki zwalnianych, którzy często w ogóle nie znając przyszłej żony godzili się na takie rozwiązanie, byleby ukrócić gehennę drugiej osoby.

Nieludzki system, określony nawet szatańskim wymysłem, który powstać mógł tylko w Rosji i w głowie Stalina, na zawsze zmienił tych, którym udało się przeżyć. Jak wspomniał jeden z zesłańców: […] około 2-letni pobyt w Rosji w zgotowanych nam tam opłakanych warunkach zatarł jakby świadomość, że istnieje jeszcze świat, gdzie ludzie żyją normalnie.

Sebastian Warlikowski

redaktor

1 Władysław Anders, Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939–1946, Lublin 1992, s. 104.

2 Obie postacie pojawiają się w relacjach z roku 1950–53, w czasie wojny koreańskiej.

Od Wydawcy

Wydawca przy opracowaniu tekstów zastosował następujące zasady:

- wszystkie objaśnienia w postaci przypisów do treści pochodzą od redakcji,

- wyrazy typowo rosyjskie, jak i słowa charakterystyczne dla języka, którym posługiwano się w łagrach, tworzące łagierniczy żargon, zapisane zostały drukiem pochyłym. Część z tych słów i wyrażeń w nawiasach półokrągłych objaśniali sami autorzy lub też osoby dokumentujące ich wspomnienia – wówczas zrezygnowano z komentarza redakcyjnego. Część natomiast autorzy i osoby dokumentujące pozostawili bez wyjaśnień – takie sformułowania opatrywane są przypisami, a do wielu z nich – jako powszechnie używanych przez więźniów i powtarzających się w wielu tekstach tego zbioru – objaśnienia można znaleźć w Słowniczku terminologii łagiernej i języka więziennego na końcu książki,

- określenia odbiegające od zasad poprawnej transkrypcji użyte przez autorów – o ile są zrozumiałe dla Czytelnika – zostały zachowane w oryginale,

- objaśnienia nazw geograficznych i in. można znaleźć w Wykazie miejscowości i nazw geograficznych na końcu książki, podobnie i objaśnienia skrótów zostały podane w Wykazie skrótów i skrótowców na końcu książki – w obu wypadkach informują o tym odpowiednie adnotacje w przypisach.

Prokliataja1 Kołyma

Adam Kądziołka

Łagierników wysyłano do pracy, pod zbrojną strażą z psami, nawet w pięćdziesięciostopniowe mrozy.Wolnym, którzy przyjeżdżali na Kołymę na trzyletni kontrakt, żyło się nieźle, sprowadzali rodziny, a nawet przedłużali umowy. Kołyma była przeklęta tylko dla nas, łagierników.

Zostałem aresztowany przez NKWD 2 sierpnia 1945 roku. Dnia tego nie zapomnę nigdy. Aresztowano mnie za przynależność do Armii Krajowej. Byłem mieszkańcem miasta Drohobycza (woj. lwowskie) i tamże w sądzie przebywałem w śledztwie prawie trzy miesiące.

[…]

Ciężkie to były czasy. Bicie w twarz, tłuczenie po plecach grubym kablem, siedzenie na nodze od taboretu, stanie z rękami w tyle parę centymetrów przed rozpalonym piecem kaflowym (specjalnie chyba po to rozpalonym, było przecież lato).

[…]

31 października 1945 roku ja i moi dwaj koledzy z AK, Józek i Mietek, stanęliśmy przed wojennym trybunałem. […] Ja, urodzony w województwie krakowskim, jako cudzoziemiec otrzymałem z paragrafu 58-2 dziesięć lat poprawczo-roboczych obozów2.

[…]

18 stycznia 1946 roku zostaliśmy wtłoczeni do wagonów bydlęcych i jechaliśmy, nikt nie wiedział dokąd, ale jedno było pewne – na wschód. […] W wagonie ponad stu ludzi, warunki ciężkie, chyba bydło przewożone w cywilizowanym kraju miało lepsze.

[…]

Wreszcie koniec tej cudownej jazdy, dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia, byliśmy w Nowosybirsku. Ze Lwowa wyjechaliśmy 18 stycznia, podróż trwała do 22 lutego 1946 roku.

[…]

Praca była ciężka, wyładowywaliśmy deski z barek na rzece Ob, które trzeba było nosić na ramionach spory kawałek od barki.

[…]

Następnie pracowaliśmy na lotnisku może tydzień, może trochę dłużej, wreszcie nowa komisja etapowa i nowy etap, pogłoska szła, że do Komsomolska nad Amurem.

[…]

Był maj, ciepło, całymi godzinami przebywaliśmy pod gołym niebem, na noc do baraków i spanie na gołej podłodze. Wreszcie podstawiono wagony i wsadzono nas do nich, ale na pewno były lepsze warunki od tych na etapie Lwów–Nowosybirsk – było trochę słomy, miejsca było sporo, a najważniejsze było to, że już poznałem życie łagierne.

[…]

Po dwóch tygodniach podróży, na pewno nie tak koszmarnej jak pierwsza, dojechaliśmy do Komsomolska nad Amurem3.

[…]

Na OP4 pracowałem całe lato 1947. Nadeszła zima, było mi ciepło, głodny nie byłem, pracować ciężko nie musiałem, ale zdawałem sobie sprawę, że to wiecznie nie może trwać. Była jeszcze zima 1948 roku i chyba w lutym dr Leopold (Alter)5 powiedział do mnie: „Dłużej nie mogę cię trzymać na OP, władze szpitalne patrzą na to krzywo, postaram się, żeby cię przeniesiono do szpitalnej brygady roboczej”.

[…]

Pracowałem w brygadzie, bywało lepiej, bywało gorzej. Dr Leopold pomagał mi jak mógł i w czym mógł.

[…]

Zbliżał się koniec kwietnia, w dniu 28. pękła bomba6, co dla mnie nie wróżyło nic dobrego.

[…]

Tak też się stało, 7 czy 8 maja 1948 roku zostałem skierowany etapem na 105 kolonię roboczą. […] Musiałem pożegnać się ze szpitalem, gdzie było mi tak dobrze.

[…]

Na pożegnanie Komsomolska w kilku zdaniach opiszę, co słyszałem od Rosjan na temat tego miasta. Jak sama nazwa mówi, miasto to ma coś wspólnego z komsomolcami, oni mieli wybudować to miasto. W przyszłości, kiedy byłem w jednym z łagrów na Kołymie, pokazano nam film jak to komsomolcy budują to miasto. Widzieliśmy jak praca wre, kopano ziemię, wożono ją taczkami, murarze murowali… – jednym słowem młodzież pracowała i uwijała się jak w ukropie. Po filmie usłyszałem jednak, co Rosjanie mówili na temat tego filmu. Jeden powiadał: „eto wsio czepucha” (to wszystko bujda), drugi znów mówił: „eto wsio... (tu padło słowo niecenzuralne)” i dalej: „gorod Komsomolsk postroili łagierniki za czerpak bałandy7” (miasto Komsomolsk zbudowali łagiernicy za czerpak zupy)8.

[…]

Podróż na Kołymę9

[…] Gdzieś przy końcu sierpnia 1948 roku wielką grupę łagierników (o mnie nie zapomniano) załadowano do wagonów towarowych. Poszła pogłoska o Kołymie, której wszyscy tak się bali, mówiono bowiem o niej tyle niedobrych rzeczy. Nic pewnego jednak jeszcze nie było wiadomo. Promem przeprawiliśmy się przez Amur (mostu nie było). Podróż nie trwała długo i wkrótce znaleźliśmy się w Sowieckiej Hawani10 na peresyłce11. Teraz już było jasne, że przed nami sławna Kołyma.

[…]

Z końcem września albo na początku października załadowano, a właściwie wtłoczono nas pod pokład statku o nazwie „Nogin”, który był specjalnie przystosowany do przewożenia łagierników. Taką samą rolę spełniała druga jednostka o nazwie „Erywań”. […] Po siedmiu dniach dobiliśmy do portu w Magadanie12, stolicy Kołymy.

Z przekleństwami, krzykiem i nawoływaniami skarej, skarej13 wyprowadzono spod pokładu statku „białych murzynów”. Na Kołymie był początek zimy, ale tu nad morzem klimat łagodniejszy, powietrze morskie, niewiele śniegu. Całą piersią wdychałem świeże powietrze po tylu dniach zaduchu i smrodu.

Ubrania nasze były przesiąknięte wilgocią. Pogoniono nas, ustawiono w piątki, policzono i na komendę szagom marsz (krokiem marsz) ruszyliśmy na peresyłkę oddaloną o kilka kilometrów.

Jesteśmy zatem na magadańskiej peresyłce. Dużo baraków drewnianych, środkiem ulica i tysiące łagierników oczekujących na wysyłkę w głąb Kołymy. Za bramą ustawiono nas ciasno w szeregu, znów liczono i przeglądano. Typ o gębie łotra utrzymywał porządek za pomocą grubego kija, bardzo sprawnie się nim posługiwał. Był to starosta peresyłki (każdy łagier miał starostę), też łagiernik wysługujący się administracji. On ze swoimi pomocnikami to cała władza na peresyłce. Jeśli mu się kto nie podobał, za pomocą tego kija dawał o tym znać. Gęba mordercy, na sumieniu musiał mieć życie ludzkie. Wewnątrz peresyłki rzadko widywało się żołnierzy NKWD, ich zadaniem było pilnowanie na wyżkach (wieżyczkach) wybudowanych przy wysokich parkanach wokół peresyłki.

Prokliataja Kołyma

Jesteśmy już więc na Kołymie. Jak mówili Rosjanie: „prokliataja Kołyma”, ziemia łagierników, sopki14 kołymskie, tajga i pustkowia, łagier obok łagru, posiołek15 dla wolniaszków16 (wolnych). Czasem na przestrzeni kilkunastu kilometrów cztery–pięć łagrów, w każdym z nich około tysiąca ludzi, a nawet i więcej. Dlaczego mówiono „prokliataja Kołyma”? Ja myślę, że ta Kołyma sama w sobie nie była przeklęta, to ludzie dla ludzi zrobili ją przeklętą. Owszem, klimat surowy, zima długa i mroźna, śniegi, wieczna zmarzłość. Wiosna, lato czy jesień trwały około czterech miesięcy, ta ziemia nie rodzi, ale na niej można żyć. Kołyma jest bogata w minerały, takie jak złoto, ołów, węgiel, uran, i w wielkie obszary lasów. Tu łagiernik musiał pracować ciężko, niedożywiony, pozbawiony witamin, poganiany. Baraki słabo ogrzewane, brak wody pitnej, nie mówiąc o codziennym myciu się.

Do 50 stopni mrozu wysyłano ludzi do pracy, pod konwojem uzbrojonym w automaty i mającym do pomocy tresowane psy. A przecież wolni, którzy przyjechali na Kołymę na trzyletni kontrakt, żyli dobrze. Mieli co jeść, byli dobrze ubrani. Jednym słowem, powodziło im się nieźle, nawet sprowadzali rodziny, przedłużali kontrakty. Przeklęta Kołyma była więc tylko dla łagierników przeklęta. O Kołymie mówiono też: „Kołyma, czudiesnaja płaneta, dwienadcat miesiacew zimy, ostalnoje leto”17.

Na magadańskiej peresyłce karmiono podobnie jak na innych: około dziesiątej rano zupa i 400 gramów chleba, późnym popołudniem zupa, śledź solony i 400 gramów chleba. Zupę piło się czerez bort18, to znaczy po prostu przechylało się miskę i wypijało się jej zawartość, łyżek nie było. Po południu szybko wypijało się zupę, chleb i śledzia pod pachę, i biegiem do baraku zająć miejsce na narach19 na noc. Dobrze było, jeśli się miało jednego albo dwóch kolegów – jeden drugiemu zajmował miejsce na narach. Jeżeli nie udało się zająć takiego miejsca, nie pozostawało nic innego, jak ulokować się na podłodze, gdzie też panowała ciasnota. Z wodą pitną również było ciężko, po śledziu chciało się pić. Na dworze leżała cienka warstwa śniegu, wycinało się nieduży plaster i chrupało. Jeśli brakowało śniegu na ziemi, sięgano na dach baraku, ale wkrótce i tam go brakowało. Miałem okazję pić wodę z beczki, w której wynoszono nieczystości. Smaczna była, bo chciało się pić, ale potem czułem w ustach nieprzyjemny zapach.

Pewnego razu stałem w kolejce za chlebem, starosta-bandzior stał z boku z kijem w ręce i obserwował. Zapewne upatrywał sobie ofiarę, no i upatrzył sobie mnie. Musiałem mu się strasznie podobać. Przystąpił do mnie i bez słowa puścił pałkę w ruch, bił, gdzie popadło. Co miałem robić? Uciekałem w kierunku swojego baraku. Potknąłem się o coś i upadłem, on potknął się o mnie i też upadł. Szybko się jednak podniósł i zdążył mi jeszcze przyłożyć kijem. Ja podniosłem się z ziemi i wpadłem między ludzi. Nie gonił mnie, uważał chyba, że dostatecznie dużo mi wlał. Skryłem się w jednym z baraków, w którym akurat była sanczast20. Zgłosiłem się do siostry i powiedziałem, co zaszło. Byłem słaby i czułem się źle. Dała mi jakieś lekarstwo i powiedziała: „niemnożko posidi”21. Posiedziałem, odpocząłem i udałem się do swojego baraku bez zupy, bez chleba i bez śledzia, głodny. Miejsce na narach było zajęte, musiałem położyć się spać na podłodze.

Tu na peresyłce nastąpiła reorganizacja. Wszystkich politycznych oddzielili od tak zwanych bytowików22 […] i umieszczeni mieliśmy być w „spec-łagrach” o nazwie Berłag23. Jak się później okazało, także między politycznymi było sporo błatnych24 i żulików.

Z peresyłki do łagru „Chołodnyj”

Przed opuszczeniem peresyłki musieliśmy przejść banię25 i golenie. Następnie otrzymaliśmy nowe umundurowanie, watowane spodnie, kufajkę, watowanki26, czapkę uszankę, bieliznę, onuce i rękawice. Do tego jeszcze buszłat27, który ubierało się [na] kufajkę. Tego samego dnia, przed wieczorem dużą grupę łagierników, w której byłem i ja, załadowano na samochody pod konwojem. Kierunek: łagier roboczy w głębi Kołymy. Oddalając się od Magadanu, gdzie, jak już pisałem, klimat był stosunkowo łagodniejszy, teraz zaczęliśmy odczuwać kołymską zimę. Był już koniec października 1948 roku, temperatura spadała, a siedzieliśmy w kucki nieruchomo na gołej podłodze. Oparty o szoferkę, w długim kożuchu stał uzbrojony żołnierz NKWD. On na pewno nie odczuwał tak zimna, jak my. Jechaliśmy całą noc, następnie był postój w baraku do tego przystosowanym. Nakarmiono nas zupą oraz chlebem i po ogrzaniu się ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy do wieczora. Następny postój na ogrzanie się i znów jazda całą noc. Rano po nakarmieniu nas zupą i chlebem oraz ogrzaniu się znów jechaliśmy cały dzień. Wieczorem znowu postój na ogrzanie się w baraku i jechaliśmy dalej. Około północy samochody zatrzymały się pod bramą łagru o nazwie „Chołodnyj”28.

Wysadzono nas z samochodów. Ustawiono w piątki, dokonano szmonu29. Następnie oficer dyżurny, licząc nas, wpuszczał piątkami na teren łagru. Rozlokowano nas po barakach i tak już pełnych bytowików, których jeszcze nie zdążono przesiedlić do innego łagru. Ciasnota i tłok na narach, tam, gdzie normalnie powinno spać dwóch ludzi, my spaliśmy w trójkę albo w czworo. Buszłat zdjąłem i rozścieliłem na narach, czapkę umieściłem pod buszłatem, resztę odzieży zostawiłem na sobie. Byłem bardzo zmęczony i pomimo tego, że na narach spało nas czworo i było niewygodnie, zaraz usnąłem. Rano podjom (pobudka). Za chwilę spostrzegłem, że czapki pod buszłatem nie ma. Na pewno była to sprawka miejscowych żulików. Do dzisiaj zastanawiam się, jak oni ją potrafili wyciągnąć spod buszłatu, na którym ja przecież spałem. W stołówce otrzymaliśmy czerpak rzadkiej zupy, która raczej nadawała się do picia czerez bort (o łyżce nie było co marzyć) i 400 gramów chleba. Następnie rozdzielono nas po brygadach i po barakach. Jeden z Estończyków podarował mi zimową cywilną czapkę. Za ciepło w niej nie było, ale na razie musiała wystarczyć. Zresztą po kilku dniach wyfasowałem nową czapkę uszankę. Na obiad rzadka zupa, na kolację również czerpak rzadkiej zupy, czerpak rzadkiej kaszy, którą z miski wyjadało się za pomocą chleba, 400 gramów chleba i śledź. Następną noc spałem już w innym baraku, lecz nie na narach, a w ubraniu na podłodze.

Rano podjom i do stołówki na śniadanie. Potem zbiórka brygadami pod bramą, to się nazywało rozwod (wysyłanie do pracy). […] Dyżurny nadzeratel30 […] licząc, przepuszczał łagierników piątkami za bramę. Tu, znów licząc, przejmował ich naczelnik konwoju, liczba musiała się zgadzać. Przed wyjściem za bramę był jeszcze szmon. Kolumna ustawiona piątkami. Przed wymarszem naczelnik konwoju przestrzegał łagierników, że nie wolno się schylać, nie wolno rozmawiać, nie wolno się obracać. Na zakończenie ogłaszał: „Szach w prawo, szach w lewo, konwój bez uprieżdienia prinimajet oruzie” (Krok w prawo, krok w lewo, konwój bez uprzedzenia użyje broni). Następnie wszyscy brali się pod ręce i szagom marsz. Żołnierze uzbrojeni w automaty szli po bokach, z przodu i z tyłu, mając do pomocy tresowane psy. Jeżeli do pracy szła jedna brygada, konwojentów było dwóch. Nasza brygada zaopatrywała kotłownie w drzewo opałowe.

Odpoczynek w stacjonarze

Po kilku dniach tej pracy zgłosiłem się do lekarza, ponieważ czułem się chory i słaby. Zostałem skierowany na leczenie do stacjonaru31. Przypuszczam, że przyczyną mojej choroby była zmiana klimatu, który był zupełnie odmienny od naszego. Na lewej nodze niżej kolana wytworzyła się rana, zaś na szyi z prawej strony pokazała się opuchlizna wielkości jajka. Nie bolała mnie ona, ale rana na nodze bardzo dawała się we znaki. W stacjonarze były dwie pałatki (sale) na sześć do ośmiu drewnianych leżanek. Okna zamurowane lodem, wewnątrz mrok, na środku pałatki beczka – piec. Gdy się paliło, można było się ogrzać, lecz po wygaśnięciu pieca temperatura spadała do zera, a nawet niżej. Gdy sanitariusz próbował myć podłogę, po chwili robiła się ślizgawka. Na noc piec był wygaszany a na materacu słabo wypchanym trocinami, pod lichym kocem w bieliźnie naprawdę było bardzo zimno. Ale znalazłem na to sposób: na jednej leżance kładliśmy się we dwóch, nakrywaliśmy się drugim materacem i dwoma kocami. Było niewygodnie, ale nieco cieplej. Dopiero rano sanitariusz rozpalał w piecu, potem przynosił nam zupę i chleb. Zupa była gorąca, można było się nią ogrzać, ale zdarzało się, że chleb był trochę zmarznięty i przed jedzeniem trzeba było go ogrzać przy piecu. Na kolację zupa i kasza też były gorące, ale chleb i śledź zdarzały się zmarznięte. Jeśli w piecu się paliło, to je ogrzewaliśmy. Jeśli się nie paliło, to chleb i śledzia kładliśmy pod poduszkę, żeby się ogrzały i dopiero po pewnym czasie dało się jeść. Leczenie było kiepskie, ale ważne było to, że można było wypocząć i nie iść do pracy. […]

Gdy podleczyłem jedną chorobę, zjawiła się następna, tzw. róża. Głowa, twarz i oczy – wszystko to opuchło. Niektórzy na oczy nie widzieli, ja oczu nie miałem zapuchniętych. Leczyli nas rozcieńczoną maścią ichtiolową. Bandaże moczyło się w roztworze, następnie owijało całą głowę, twarz. Zostawiano tylko mały otwór na usta, żeby można było jeść. Powtarzali to co parę dni. Naprawdę wyglądaliśmy z tym śmiesznie, jak straszydła. Po zejściu opuchlizny bandaże ściągano. Teraz jeden drugiego nie poznawał, bo głowa i twarz były brudne od zaschniętego ichtiolu.

Gdy poczułem się lepiej, zatrudniono mnie w stacjonarze. Paliłem w piecu, sprzątałem, pomagałem chorym i wykonywałem inne prace. Pewnego wieczoru poszedłem po drzewo do stojącej obok szopy. Gdy wracałem z drzewem, potknąłem się o coś i upadłem, a drewno się rozsypało. Upadłem na coś, czego w pierwszej chwili nie zauważyłem, ponieważ w szopie było ciemno. Po chwili zorientowałem się, że upadłem wprost na leżących tu nagich nieboszczyków. Co miałem robić? W piecu trzeba było palić, więc pozbierałem szybko drewno i opuściłem szopę. W stacjonarze prawie każdego dnia ktoś umierał, a ponieważ była zima, więc składano zmarłych w szopie. Ubierano ich w stare ubrania, do nóg mocowano deseczkę, na której wypisany był numer łagierny zmarłego i saniami wywożono, nie wiem gdzie. Czasami chorzy prosili mnie o przysługę. Oddawali pajkę32 chleba, za którą z baraków przynosiłem machorkę. Palić chcieli a innego sposobu zdobycia machorki jak za pajkę nie było. Dowiedział się o tym lekarz dr Machnacz i natychmiast wypisał mnie do OP. Tam długo nie byłem, karmiono jak w stacjonarze a jedynym zajęciem było po obiedzie iskanie woszej (szukanie wszy), ponieważ z prożarką33 i banią na „Chołodnym” było nie za dobrze, więc trafiały się wszy. Wróciłem do swojej brygady, która dalej zaopatrywała kotłownię. Drzewo nosiliśmy z odległości 2–3 km. Sopki były porośnięte rzadko rosnącymi jodełkami, wycinaliśmy je i oczyszczone z gałęzi spuszczaliśmy po śniegu w dół. Gdy była chwila spoczynku zakopywałem się w śnieg aż do mchu i łopatką, która zastępowała łyżkę, zajadałem ze smakiem krupczaty śnieg. Dlaczego ten śnieg tak mi smakował tego nie wiem. Muszę jeszcze nadmienić, że każdego ranka, gdy przechodziliśmy koło kotłowni i gdy był dobry konwój, zatrzymywaliśmy się, a brygadzista z kotłowni przynosił wiadro wody i piliśmy zachłannie, wydzierając jeden drugiemu kubek z rąk. Dlaczego ta woda tak smakowała tego też nie wiem.

Ale wracajmy do jodełek: gdy już leżały na dole, każdy brał swoją porcję – jeżeli jodełka była grubsza to jedną, jeżeli cieńsza to dwie. Z grubszego końca mocowało się mocny sznurek albo drut (każdy coś takiego miał), ten grubszy koniec na ramię i szagom marsz – cieńszy koniec wlókł się po śniegu. Z powrotem szliśmy szybko, ponieważ konwój najczęściej poganiał; jeśli chciał to pozwolił odpocząć chwilę raz czy dwa razy. Po obiedzie robiliśmy drugą rundę. Gdy brakło jodełek na sopce zbieraliśmy suche gałązki ze słanika34 – podobnego do naszego jałowca, tylko większego. Póki był śnieg trzeba go było wygrzebywać spod śniegu, a każdy musiał uzbierać sporą wiązkę. W baraku nadal było ciasno, nary pełne, podłoga też zajęta przez śpiących. Raz udało mi się zająć miejsce na narach, postanowiłem tedy zdjąć walonki i dać nogom wypocząć. Potem jednak żałowałem tego, bo po przebudzeniu się swoich walonek już nie zobaczyłem, a na ich miejscu stały burki. Burki wykonane są z grubego sukna, dołem obszyte prawdziwą albo sztuczną skórą, spody ze starych opon samochodowych. Szukać walonek nie było sensu, trzeba się było zadowolić burkami, które na pewno tak ciepłe jak walonki nie były i łatwo było w nich odmrozić nogi. O kradzieży zawiadomiłem brygadzistę, a wkrótce potem otrzymałem inne walonki.

Zbliżał się koniec zimy 1948–1949 roku, słońce operowało coraz mocniej a my nadal zbieraliśmy chrust. Znów zachorowałem na śnieżną ślepotę, zresztą takich jak ja w brygadzie było kilku. Oczy jednym zapuchły bardziej, a innym mniej. Słońce i biel śniegu strasznie bowiem raziły oczy, idąc chwilami trzeba było je przymykać, aby dać im ciut ulgi. W miejscach, gdzie śnieg stajał i widać było gołą ziemię oczy zatrzymywały się na dłużej, gdyż przynosiło im to wielką ulgę. Z san-czasci35 otrzymaliśmy wtedy zastępcze okulary, które były po prostu kawałkiem tekturki z wycięciami na oczy, wyklejone marlą (coś w rodzaju rzadkiej gazy) pofarbowaną na niebiesko, po końcach dwa sznureczki. Niewiele to może pomogło, było w nich jednak lepiej niż bez nich. Ci, których oczy były zupełnie zapuchnięte, do pracy nie wychodzili.

Wreszcie śnieg zupełnie stajał, choć w nocy były przymrozki. Dopiero teraz oczy mogły normalnie patrzeć na świat. W czerwcu albo w lipcu36 brygadę naszą skierowano do pracy w kopalni złota. Znajdowała się ona nieopodal naszego łagru i zwała się „Nadiejka”.

Ja pracowałem na powierzchni na sortowni a pracowaliśmy na dwie zmiany po 12 godzin. Nocą można było pracować bez światła, ponieważ w tej części Kołymy panowały tak zwane „białe noce”. W taką białą noc można było sobie połatać rękawice albo odzież. Igły robiliśmy sami. Potrzebny był odpowiedni miedziany drut, uszko dłubało się ostro zakończonym twardszym metalem, a jeśli nie było drutu igłę zastępowała większa ość z ryby.

Ale wracajmy do kopalni – praca na sortowni nie była zbyt ciężka: z taśmy transportera będącej w ruchu należało szybko odrzucać kamienie i rudę, która nie posiadała złota. Dobra zaś ruda była odprowadzana do bunkra, ładowana na samochody i odwożona do młynów, gdzie była kruszona, następnie przechodziła dalszy proces oddzielania złota od rudy. Później pracowałem przy mechanicznej łopacie, która poruszała się za pomocą stalowych lin. Naszym zadaniem było zgarniać rudę z boków hałdy pod łopatę, która odprowadzała ją na taśmę sortowniczą. Przy tej łopacie przydarzył mi się przykry wypadek. Otóż nie chcąc iść pod górę na nogach, siadłem na łopatę, co było wzbronione. Nagle łopata ruszyła, liny wyprężyły się, a ja runąłem na ziemię. Następnie liny pofolgowały i krajem łopaty dostałem po lewej stopie, wyżej palców – przy upadku poczułem ból w prawym boku. Noga opuchła, ściągnięto mi bucik, ale musiałem czekać do zakończenia pracy, aby przy pomocy współwięźniów dostać się do łagru. Owszem, miałem zwolnienie od pracy, ale dopiero na trzeci dzień przyjęto mnie do stacjonaru. Tu orzeczono złamanie nogi i prawdopodobnie dwóch żeber. Ponieważ w stacjonarze nie było warunków leczenia, odesłano mnie do szpitala o nazwie „Lewy Brzeg”, leżącego nad rzeką Kołymą. W szpitalu tym na leczeniu byli wolni i ZK37, ale oczywiście razem nie leżeli. W „Lewym Brzegu” leżałem od końca sierpnia do grudnia, dnia nie pamiętam. Większość lekarzy to byli wolni, pozostali zaś to ZK, personel pomocniczy też ZK. Pałatki (sale) były obszerne, widne i ogrzane, łóżka metalowe, materace miękkie, jedzenie lepsze niż w łagrze – może było go trochę za mało, ale do leżenia wystarczało. W sali było nas trzech Polaków, jeden Ormianin, dwóch albo trzech Łotyszy, jeden Litwin i reszta Rosjanie. Znalazłem się pod opieką wolnego lekarza, chirurga narodowości gruzińskiej. Był przystępny, lubił porozmawiać i pożartować. Na drugi dzień po przybyciu do szpitala nałożono mi gips na złamaną nogę i opatrzono ranę w boku. Leżało mi się tu dobrze, wyspany, wypoczęty i w cieple, ale zawsze pamiętałem o tym, że leczenie i leżenie kiedyś się skończą i że szpital trzeba będzie opuścić i wrócić znów do łagru, do ciężkiej pracy w ciężkich warunkach o pustym żołądku. Szpital czy stacjonar były dobrym miejscem wypoczynku, ale pod warunkiem, na jaką chorobę się chorowało. W szpitalu też umierali na gruźlicę, nadciśnienie, żółtaczkę czy ponos (biegunka). Widziałem młodych i starszych, którzy zmarli i nigdy do swoich rodzin nie powrócili. Między nimi byli też Polacy. A więc być w szpitalu, wypocząć, ale nie umierać. Tu też markierowali38, co nie zawsze się udawało. Na przykład młody Estończyk o nazwisku Awik próbował podnieść sobie gorączkę: siostra rozdała termometry i wyszła, zaś Awik potarł miejsce, gdzie znajduje się rtęć, ale nie zdążył sprawdzić słupka rtęci, bo siostra wróciła i zaczęła odbierać termometry. Podeszła do Awika, spojrzała na termometr a potem na niego i powiedziała: „Awik ty iszczo żywiosz?” (Awik, ty jeszcze żyjesz?). Termometr wskazywał 42 stopnie gorączki. Na tym się jednak skończyło, bo siostra też była ZK. Inny znów chory najadł się mydła, żeby chociaż o parę dni przedłużyć sobie pobyt w szpitalu. Takie rzeczy robiono jednak tylko wtedy, gdy pacjentowi groziło bliskie wypisanie ze szpitala. Między Rosjanami na przykład był ciężko chory po dwóch operacjach żołądka, a nazywał się Diomuszkin. Ten człowiek nie miał już żadnych szans, jedną nogą był na tamtym świecie. Jak można wyżyć jedząc mniej od kota? Jego żołądek więcej nie przyjmował i po prostu umierał z głodu, były na nim tylko skóra i kości, ważył 39 kg. Nie miał siły chodzić, do kąpieli sanitariusz przyniósł go na rękach, ułożył na specjalnym stole i tak go umył. Na naszą salę Diomuszkin już nie powrócił, a po pewnym czasie dowiedzieliśmy się o jego śmierci.

Pewnego razu usłyszałem między Rosjanami rozmowę, że na „Lewy Brzeg” przyjechał jakiś Kapczony – zaciekawiło mnie to i pytam, kto to ten Kapczony. Dowiedziałem się, że to błatnoj sławny, znany w wielu łagrach Syberii. Jak widzimy, i błatnyje byli sławni a Kapczony to na pewno było jego przezwisko, a nie nazwisko.

Nadal leżałem, wypoczywałem i chodziłem na opatrunki. Po pewnym czasie ściągnięto mi gips, potem zrobiono zdjęcie rentgenowskie, ale rana jeszcze się nie zagoiła, natomiast bok miałem już prawie wyleczony. Kończył się październik, na dworze już zima, a w szpitalu cieplutko i spokojnie. Co kilka dni zmieniano mi na nodze opatrunek, a ja zauważyłem, że rana już zaczyna się goić. Co do rany to byli tacy (Rosjanie), którzy te sprawy już praktykowali i poradzili mi trochę rdzy naskrobać z łóżka, trochę soli, trochę mydła (mógł być jeszcze pieprz, ale o niego było trudno), wszystko urobić w palcach na małą gałkę, następnie włożyć do rany. Tak też zrobiłem, z opatrunku po kryjomu ściągałem bandaż, wkładałem gałkę do rany i zawijałem z powrotem bandaż. Po każdej wizycie u lekarza i opatrunku lekarz zapowiadał, kiedy następny opatrunek, więc przed następnym opatrunkiem ściągałem bandaż, wyciągałem i chowałem gałkę, a bandaż z powrotem zawijałem. Rana przestała się goić – praktykowałem to parę tygodni. Wreszcie lekarz zniecierpliwił się – rana powinna się goić, ale się nie goi. Polecił więc siostrze dobrze ranę przemyć a sam za pomocą czegoś w rodzaju małej łyżeczki zaczął czyścić, nie zważając na to, że mnie to boli. Wyczyścił, nałożył opatrunek i od tej pory wiedziałem, że to koniec leczenia i koniec leżenia, że skończyły się dobre czasy. Po tym zabiegu rana goiła się szybko, a przy następnej wizycie lekarz powiedział, że wszystko w porządku. Teraz już byłem pewien, że w najbliższych dniach opuszczę szpital. Po prawie trzy i półmiesięcznym pobycie w szpitalu na „Lewym Brzegu” zostałem wypisany i znowu znalazłem się na peresyłce.

Tym razem peresyłka na „Lewym Brzegu” – już piąta i chyba nie ostatnia. Było nas kilku wypisanych ze szpitala, żołnierz odprowadził nas na peresyłkę, tu wskazano nam barak, w którym mieliśmy mieszkać i to wszystko.

Był koniec grudnia, na Kołymie tęga zima a ja w letnim umundurowaniu – tak jak wyjechałem z łagru, to znaczy buciki, spodnie i bluza, czapka, bielizna i kufajka. Na peresyłce jak zwykle – polityczni, żólicy, błatnyje i inne męty. Były też kobiety – pracowały w kuchni jako pomywaczki, w szwalni, w warsztacie krawieckim i w san-czasci. Mieszkały oddzielnie. Na drugi dzień rano, po śniadaniu, pomyślałem, czy nie można by rozglądnąć się za jakąś pracą, gdzie by się można dokarmiać. Wiadomo, na peresyłce jedzenie marne i mało go, a to, co nabyłem w szpitalu, tu mogę stracić i zejść na dochodiagę39. We trójkę poszliśmy na zwiady, a ponieważ najlepszym miejscem do tego zdawała się być kuchnia, więc tam się udaliśmy. Udało się – zawiedujuszczyj40 kuchni przyjął nas. Naszym zadaniem było utrzymywanie porządku w stołówce w czasie karmienia, zbieranie misek ze stołów, mycie podłogi, jak również chodzenie po prowiant za zonę41. W kilka dni potem poznałem się z kucharzem – był to Polak, ale wychowany w Związku Radzieckim, języka polskiego zupełnie nie znał, nazywał się Kozłowski, i chyba dlatego zostawił mnie w kuchni do pracy. Jeść więc miałem co, głodny nie byłem, ale nie zapomniałem, że jestem na peresyłce i każdego dnia mogę być wysłany do łagru roboczego. Jako że w łagrach byłem już czwarty rok, więc czegoś się już nauczyłem i poznałem życie łagierne. Trafiła się okazja popracować w kuchni, żeby więcej zjeść, to skorzystałem z tej okazji. Jak mówili Rosjanie, „dajut bieri, bjut uchadi”42. Prawie pół wyroku miałem już za sobą i nigdy nie traciłem nadziei na powrót do kraju i do swoich najbliższych. Nie wiedziałem o nich nic od ostatniego listu w Komsomolsku, oni również nic o mnie nie wiedzieli. Kilka nocy spaliśmy w baraku, ale potem ulokowaliśmy się na scenie za kulisami na gołych ławkach albo na taboretach – wygodne to nie było, ale do niewygód byliśmy przyzwyczajeni. Czasem buchalter Iwan Antonowicz (też ZK) wieczorem przychodził na romanse do Maszki, która na kuchni była pomywaczką. Najlepiej było im za kulisami, więc na ten czas musieliśmy wynosić się na stołówkę i czekać końca romansu. Mój Kozłowski pewnego wieczoru też wybrał się na randkę i przed kolacją pouczył, co mam robić np. gdyby zupa chciała wylecieć z kotła. No i stało się. Póki zdążyłem wygasić ogień w piecu, wiadro albo więcej zupy wyleciało z kotła. Gdy Kozłowski wrócił powiedziałem mu o tym. On mi na to: „nicziowo Adam”43, dolał wody do zupy i znów był pełen kocioł.

Tu właśnie na peresyłce w kuchni miałem możność zobaczyć, jak człowiek drugiego człowieka morduje nożem. Kolacja się skończyła, a ja stałem oparty o piec – wtem drzwi od stołówki otwierają się, wpada człowiek, potyka się o próg, pada na ziemię, za nim wpada inny człowiek z nożem w ręku, siada temu pierwszemu na nogi i nożem jak w worek z mąką wali raz po raz w plecy. Mordowany krzyczał strasznie, po chwili zamilkł i już było po wszystkim. Ten z nożem wstał i spokojnie poszedł do stołówki. Trwało to wszystko kilkanaście sekund. Ja stałem i patrzyłem, jak człowiek człowieka morduje z zimną krwią.

Tego samego wieczora w jednym z baraków zamordowano drugiego człowieka.

Na pewno były to porachunki między błatnymi. Błatnych były dwa rodzaje: błatnyj-suka44 i błatnyj-czestniak45. Ci pierwsi zajmowali różne stanowiska w łagrze, jak brygadzista, starosta, zawiedujuszczyj kuchni czy warsztatu krawiecko-szewskiego. Natomiast czestniany nie chcieli pracować dla nikogo i jak już wspominałem przedtem, z brygadą do pracy wychodzili, bo musieli, ale za pracę się nie brali. Jedni i drudzy wzajemnie się nie lubili, często dochodziło do zabójstw, a ofiarami przeważnie padali suki. Najlepszym przykładem błatnego-suki był starosta na peresyłce w Magadanie.

Wszystko, co dobre, kiedyś się jednak kończy. Kucharzowanie też się zatem skończyło, na co zresztą każdego dnia byłem przygotowany. Pewnego wieczoru umundurowano nas w zimową odzież – a było nas sporo – załadowano na samochody i rano znaleźliśmy się w łagrze o nazwie „Spokojnyj”.

„Spokojnyj” był drugim łagrem na Kołymie, w jakim przyszło odbywać mi wyrok. Rozdzielono nas po brygadach i rozlokowano po barakach. Były ostatnie dni grudnia 1949 roku, Boże Narodzenie przeszło niespostrzeżenie, również Nowy Rok 1950 niczym specjalnym się nie wyróżniał. Zima kołymska w pełni, mrozy i śniegi, ale do pracy trzeba iść, jak zwykle pod konwojem. Trafiłem do brygady, która pracowała na szurfach. Szurf to rodzaj kopalni złota46, gdzie wydobywano je sposobem odkrywkowym. Kopanie szurfów już było tutaj rozpoczęte. Po przyjściu na miejsce pracy, odległej od łagru półtora kilometra, każdy z nas z instrumentałki (narzędziarnia) otrzymywał łom – z jednej strony naostrzony na łopatkę, z drugiej na szpic, a także łopatę z krótkim trzonkiem i łyżkę z długim trzonkiem. Poligon był o szerokości około 70–80 metrów, długości kilkuset metrów. W oznaczonych miejscach kopano szurfy o szerokości pół metra, długości półtora metra, tak rozstawione jeden od drugiego, aby było miejsce na ziemię wyrzucaną z szurfu. Jako że łomem niewiele można było zdziałać, ponieważ na Kołymie jest wieczna zmarzłość, dlatego posługiwano się materiałem wybuchowym o nazwie amunał47. Najważniejsze było wydłubanie za pomocą łomu dwóch burek48 na końcach szurfa, średnica burki winna mieć do 15 cm, tak aby zmieściła się łyżka, a głębokość do 60 cm, ale tyle nikt nie kopał.

W zmarzniętej ziemi dłubało się burkę, a to, co się nadłubało, wybierało się łyżką na zewnątrz. Była to praca żmudna i pracochłonna. Gdy burki były gotowe, otrzymywaliśmy odpowiednią ilość amunału […] ładowało się do burek, wzrywnik49 (ten od wybuchów) podłączał kabelek, zasypywało się ziemią i dobrze ubijało. Reszta należała do wzrywnika. Po wybuchu naruszoną ziemię wyrzucało się łopatą na wierzch a brzegi formowało się łomem. I od nowa to samo, dłubanie burek, wybuch i wyrzucanie ziemi na powierzchnię, gdzie coraz to więcej jej przybywało. Szurfy należało kopać na głębokość złotodajnych piasków – nawet i ponad półtora metra. Gdy jeszcze szurf nie był głęboki, nie było trudności z wyrzucaną ziemią, ale zagłębiając się coraz niżej trudniej było tę ziemię układać w pryzmę. […] Obok stał mały barak, który nazywał się agrewałka – na środku beczka-piec, i tu można było się ogrzać raz albo dwa razy, a wtedy barak był zawsze pełny. Temu, co stał bliżej pieca, było gorąco, inni ledwo trochę się ogrzali. Obiad dostarczano na miejsce pracy, karmiono brygadami. Zupa była gorąca, ale chleb przemarznięty. Nie było czasu żuć go z zupą, ponieważ inni czekali, więc chleb pod buszłat, żeby do reszty nie zamarzł i biegiem do szurfu – tu już można go było spokojnie żuć. Z paleniem natomiast było bardzo niedobrze, całymi dniami trzeba było się bez tego obyć. Jeśli zdobyło się trochę machorki, to znów nie było w co zakręcić. Z braku gazety machorkę zakręcało się więc w papier, którym opakowany był amunał, gruby i śmierdzący. Wpierw trzeba go było jednak dobrze zmiąć i dopiero po tym zabiegu jako tako nadawał się do palenia. W jednym szurfie można było palić we dwóch, wtedy było cieplej i spokojniej. Dym wydobywał się z szurfa jak z komina i na pewno było go więcej z tego papieru niż z machorki.

Majster (wolny) sprawdzał każdy szurf i jeśli uznał, że jest już odpowiednio głęboki, przystępowało się do dłubania kamery. Była to dziura, którą przy pomocy łomu kopało się poziomo na węższej ścianie szurfa. Kamera musiała być na tyle głęboka, żeby się w nią zmieściła odpowiednia ilość amunału. Gdy skończył się jeden szurf, zaraz przydzielano następny i od nowa dłubanie burek, wysadzanie amunałem, wyrzucanie ziemi, i kamera. Poligon musiał być gotów na wiosnę do przemywania złota. Gdy już wszystkie szurfy były gotowe, kamerę ładowało się amunałem, wzrywnik podłączał kabel, kamerę zasypywało się ziemią, ubijało się wszystkie kable z szurfów na wierzch, a sam szurf zasypywało się ziemią. Dobrze trzeba było ubić a reszta należała już do wzrywnika. W ciągu nocy poligon musiał być przygotowany do detonacji. Przed detonacją wszyscy musieli opuścić poligon na odległość kilkuset metrów. Następował wybuch i po chwili tysiące kilogramów ziemi unosiło się w powietrze. Po opadnięciu kurzu i uspokojeniu się wzrywnik sprawdzał, czy wszystkie szurfy wybuchły, i dopiero wtedy wracaliśmy na poligon. Zalegały tam zwały ziemi, bryły mniejsze i większe – te większe obowiązkowo trzeba było za pomocą amunału kruszyć. Teraz musieliśmy ustąpić miejsca mechanizacji – przy użyciu ekskawatorów50 i koparek ziemię usuwano na pobocze. Na poligonie zostały więc już tylko złotodajne piaski, a sam poligon przygotowany był pod budowę prompriboru51.

W międzyczasie nas dwóch i brygadzistę oddelegowano na jeden dzień do innej pracy. Byłem już bańczykiem52, sanitariuszem, rozdawałem bałandę, kopałem studnię na głębokości 18 metrów, kopałem złoto, a nawet byłem pomocnikiem kucharza. Wreszcie przyszła kolej, że na jeden dzień zostałem grabarzem. Na „Spokojnym” była piła cyrkularna – zabiła człowieka, który ją obsługiwał, więc trzeba go było pochować. Zwykle zmarłych chowano w starych łachach, przywiązywano do nogi birkę (tabliczka z numerem łagiernym), bez trumny i zakopywano w ziemi. Ponieważ nasz zmarły miał do czynienia z deskami, więc współpracownicy zrobili mu trumnę, więcej jednak ona była podobna do podłużnej skrzyni jak do trumny.

Umocowaliśmy zatem trumnę, narządzie, trochę amunału dosanek i w drogę – przez wertepy, pagórki, nierówności i inne przeszkody, jak też i przez głęboki śnieg. W pewnej chwili trumna spadła z sanek i o mało nie zjechała po pochyłości.

Wreszcie dotarliśmy do cmentarza. Nic jednak nie wskazywało na to, że jesteśmy rzeczywiście na cmentarzu, bo wokół była pustka. Wybierać miejsca na grób nie było sensu, wszędzie jednakowo i wszędzie śnieg. Oczyściliśmy ze śniegu miejsce na grób i próbowaliśmy łomem – nic z tego, znów trzeba było dłubać burki, ale niezbyt głębokie. Za pomocą amunału z trudem wykopaliśmy w końcu płytki dół. I zaraz nowa przeszkoda – natrafiliśmy na nieboszczyka leżącego w poprzek naszego grobu […]. Co robić, zawołaliśmy brygadzistę i żołnierza i niech oni decydują, kopać dalej tu czy w innym miejscu. Żołnierz popatrzył na leżącego, machnął ręką i powiedział tylko jedno słowo: „dawaj”, co znaczyło tyle, co kopać dalej. Na kopanie bowiem nowego grobu nie starczyło by już czasu, a nasz zmarły musiał być pochowany dzisiaj, więc tę część nieboszczyka, która leżała w naszym grobie, wybraliśmy łopatą i ułożyliśmy obok. Kopaliśmy dalej łomem i amunałem, wreszcie dół był na tyle głęboki i szeroki, że trumna zmieściła się. […] Wpierw wrzuciliśmy do grobu szczątki pierwszego nieboszczyka, następnie zasypaliśmy grób jak się dało i czym się dało – a na pewno grubość tej warstwy nie była większa jak 30–40 cm, na wierzchu usypaliśmy kopiec ze śniegu i już – koniec roboty, nieboszczyk pochowany. Teraz szybko do łagru, konwój popędzał nas, i wkrótce byliśmy na miejscu.

Brygada moja pracowała następnie przy oczyszczaniu z lodów kanałów, którymi doprowadzano wodę do przemywania złota. Zbliżała się wiosna, słońce operowało mocniej, śniegi tajały i było ciepło, dlatego otrzymaliśmy umundurowanie letnie. Brygadę naszą przeniesiono na inny poligon, oddalony o 7 km, a tu kopało się dodatkowe szurfy już tylko za pomocą łomu. To, co się przez dzień wykopało – a dużo tego nie było – woda przez noc zalewała. Rano trzeba było ją wybierać wiadrami – a wiader brakowało i nieraz długo się na nie czekało. Pod wpływem wody ziemia w szurfie nieco puszczała. Trzeba było tedy tłuc w nią łomem, a w szurfie tworzyło się błoto, które po każdym uderzeniu łomem rozpryskiwało się. Stąd w bucikach mokro, spodnie wyżej kolan mokre […]. Czasem miało się wrażenie, że robota, którą wykonywaliśmy, jest zupełnie niepotrzebna.

Zupy nie dowożono nam na poligon. Idąc rano do pracy nieśliśmy ją na drążku w drewnianych pojemnikach i jedliśmy, a raczej piliśmy ją dopiero w południe. Ale wtedy to już nie była zupa, a coś gorszego od pomyj, rozbełtana i zimna. Każdy był wszak głodny i nie zwracało się na to uwagi. Czułem jednak, że siły mnie opuszczają, byłem już słaby. Zgłosiłem się tedy do lekarza a ten uznał, że już jestem dochodiagą, więc skierował mnie na dwa tygodnie do OP. Naczelnikiem łagru był lejtnant Dichtiarow, chyba po czterdziesce, niedobry człowiek, na łagierników cięty […]. Mówiono w łagrze, że został zdegradowany, a przyczyną degradacji byli łagiernicy. Coś w tym musiało być z prawdy, bo w tym wieku on powinien być co najmniej kapitanem. Na „Spokojnym” pod każdym względem było gorzej niż w innych łagrach – dyscyplina była ostrzejsza, jedzenie jeszcze gorsze i dużo było dochodiagów, co jemu bynajmniej nie przeszkadzało. Raz w stołówce w czasie kolacji ludzie poskarżyli się, że jedzenie pośne, rzadkie i mało go, na co lejtnant odpowiedział: „dojatsa wam kuszajtie, nie chatitie nie nada” (daje się wam to jedzcie, nie chcecie nie trzeba).

W naszym baraku warunki były złe. Specjalnej suszarni do suszenia walonek i onuc zimą w nim nie było, więc suszyło się nad piecem-beczką. Gorąc, zaduch i smród od suszących się walonek, onuc i innych szmat były okropne, a ci, którzy spali blisko pieca, spali nago. Przed barakiem był usypany ze śniegu pisuar – kto chciał z niego skorzystać w nocy, na bosaka szybko załatwiał się i szybko wracał do baraku. Pościeli żadnej też nie mieliśmy – to, w czym się chodziło za dnia, nocą służyło za pościel, gołe deski, fufajką się nakrywało, rękaw jako poduszka pod głowę. Pomimo tych niewygód spało się jednak twardo i dobrze. Po pewnym czasie otrzymaliśmy materace i nawłóczki, ale co z tego, jeśli nie było czym wypchać. Z czasem każdy wykombinował trochę trocin, trochę suszonych liści i to już było coś, koców wszak nadal nie było. Na „Spokojnym” wszystkim ZK wykonano zdjęcia fotograficzne z numerem łagiernym na piersi fotografowanego. Po co to robili, na razie nie wiedzieliśmy. Mówiono też dużo o zaczotach53 (zaliczenia) – co to takiego te zaczoty, wkrótce dowiedzieliśmy się. Jak nam wyjaśniono, dzięki zaczotom będzie można sobie skrócić wyrok, zależne to jednak będzie od wysokości procentów, jakie brygada osiągnie w pracy. Jak się później okazało, niemało w tym zależało od brygadzisty, ktoś mu się podobał więcej, inny mniej. Dokładnie już nie pamiętam, ale zależnie od ilości wypracowanych procentów miało się zarobić za jeden dzień dodatkowo ćwierć, pół albo i cały dzień. Niektórzy w ten sposób mieli możność skrócić sobie poważnie wyrok. Na razie nikt z nas w te zaczoty nie wierzył, uważaliśmy, że władze po prostu wymyśliły to po to, żeby zachęcić ludzi do wydajniejszej pracy. W przyszłości jednak nie sprawdziły się nasze przypuszczenia. Było prawdą, że dzięki zaczotom można było mniej lub więcej skrócić wyrok. Ja osobiście na zaczotach zarobiłem, dokładnie już nie pamiętam, 11 albo 13 miesięcy.

Po wypoczynku na OP powróciłem do swojej brygady, która pracowała na prompriborze – była to drewniana konstrukcja, a na niej znajdowały się różne urządzenia do oddzielania złota od piasku. Do przemywania złota potrzebna była woda, którą do prompriboru doprowadzano kanałami, buldożerem spychano złotodajne piaski do bunkra, następnie taśma podawała na wieżę i tu właśnie za pomocą tych urządzeń otrzymywano czyste złoto. Ile tego złota można było wyprodukować w ciągu zmiany to nie wiem, mieliśmy zabronione zbliżać się do miejsca, gdzie to złoto leżało. Wiem tylko tyle, że było specjalne koryto wyścielone płatami gumy i tu się ono zatrzymywało. Opowiadano, że dawniej pracę buldożerów wykonywały dziesiątki łagierników, którzy dowozili do bunkra złotodajne piaski taczkami. Pracowaliśmy na dwie zmiany po 12 godzin – w dzień było możliwie, ale noce były chłodne, baraku nie było żadnego, gdzieby można się było ogrzać albo schronić przed deszczem. Dokuczały też komary – tak zwane maszki, przeciw którym każdy ZK miał nakomarnik, rodzaj worka z gęstą siatką z przodu. Idąc do pracy na noc zbieraliśmy suche drzewo na ognisko – jeśli konwojenci byli dobrzy od razu mówili, że drzewo na ognisko i dla nich i dla nas. A jeśli konwojenci byli źli to drzewo było tylko dla nich. Myśmy zbierali drzewo, oni się grzali a myśmy marzli. Ile to razy wracaliśmy do łagru przemoknięci, od deszczu albo od wody bryzgającej z prompriboru. Gdy było słonecznie, dało się podsuszyć ubranie, w przeciwnym razie kładliśmy się spać w mokrym ubraniu – przez noc zdążyło wyschnąć. Warunki były ciężkie, odżywianie marne, nic dziwnego, że niektórzy ZK byli gotowi na wszystko, nawet kosztem własnego kalectwa ulżyć swojej doli.

Młody Ukrainiec na przykład przeszmuglował do łagru kilka kabli, którymi odpalano materiały wybuchowe – okręcił sobie lewą dłoń, zbliżył rękę do palącego się pieca, rękę poszarpało, resztki dłoni amputowano. Na „Chołodnym” spotkałem też Polaka, nazywał się Nowak. Sam okaleczył sobie lewą dłoń, ale pomimo tego kalectwa nosił drzewo z lasu. Spotkałem i widziałem ludzi bez ręki, bez nogi – byli to tak zwani samoguby, okaleczali się sami, nie wytrzymując ciężkich warunków łagiernych. Rosjanin Bielajew na przykład wystawił rękę na mróz, żeby ją odmrozić, inny znów zanieczyścił czymś oczy, żeby tylko ciężko nie pracować. Ludzie ci do normalnej pracy nie byli zdolni, ale robili to, na co pozwalało im kalectwo. O przedwczesnym zwolnieniu z łagru nie było mowy, wyrok musiał być odbyty, jak mówili Rosjanie, „od zwonka do zwonka” (od dzwonka do dzwonka). Jeden był zatem tylko sposób na przedwczesne zwolnienie – umrzeć. Moim zdaniem była to wielka głupota, co z tego, że taki ZK nie musiał ciężko pracować, ale kaleką zostawało się do końca życia. Ja też pracowałem ciężko, byłem dochodiagą, leżałem w stacjonarach, w szpitalu starałem się coś pokombinować, ale przez myśl mi nie przeszło okaleczać się. Chciałem skończyć wyrok zdrów i cały i to mi się udało.

Przy takiej pracy jak na prompriborze nietrudno było zachorować. W końcu poczułem się źle i zgłosiłem się do lekarza. Ten uznał mnie chorym i skierował na leczenie. Ponieważ na „Spokojnym” nie było stacjonaru, odesłano mnie do małego szpitala nieopodal łagru, skąd po pewnym czasie wysłano mnie po raz drugi na „Lewy Brzeg”. Wraz ze mną jechał młody Łotysz chorujący na ponos (biegunka) – w łagrze to groźna choroba. Chorych na ponos karmiono sucharami, ale ten chłopak nie zdawał sobie sprawy, czy może specjalnie to robił, że jedzenie świeżego chleba może być dla niego zgubne, więc cichaczem jadł go. Jemu już nie pomógł nawet „Lewy Brzeg”, kilka dni po przyjeździe do szpitala zmarł. Chyba po tygodniu leżenia starszy sanitariusz oddziału, na którym leżałem, zaproponował mi – na co musiała być i zgoda lekarza – pracę sanitariusza. Zgodziłem się. Miałem dwie sale, chorzy byli różni, karmiłem ich, ciężej chorym pomagałem, sprzątałem. Było mi tam dobrze, nie byłem głodny, ale musiałem się liczyć z tym, że w szpitalu wyroku nie skończę. Trzeba będzie wracać do łagru i z powrotem harówka. Po miesiącu byłem zdrów, więc mnie wypisano, wraz z innymi wsadzono na mały kuter i rzeką Kołymą popłynęliśmy, na razie nie wiadomo gdzie. Na przystani przesiadka do samochodu i po kilku godzinach znaleźliśmy się z powrotem na „Spokojnym”. Była już jesień 1950 roku, a na „Spokojnym” już długo nie pobyłem – komisja lekarska, na samochody i w drogę.

Kocugan

Jazda samochodem trwała już kilka godzin, a ile tej jazdy przed nami tego nikt z nas nie wiedział. Były ostatnie dni września 1950 roku – na Kołymie o tej porze początek zimy, śnieg polatuje, nocą kilka stopni poniżej zera, my jesteśmy w letniej odzieży, zimową otrzymamy dopiero w połowie października. Siedzimy w kucki ciasno jeden obok drugiego na gołych deskach, a od podłogi ciągnie ziąb. Oparty o kabinę ciepło ubrany stoi żołnierz uzbrojony w automat, patrzy przed siebie zamyślony. Być może myślał: „po co ja tych ludzi pilnuję, przecież oni i tak nigdzie nie uciekną, jeżeli by nawet któremu z nich przyszło na coś takiego porwać się to i tak w ciągu kilku godzin zostanie złapany”. Jeden z ZK zwrócił się do żołnierza z prośbą o zatrzymanie samochodu, ponieważ chciał się załatwić, na to żołnierz odpowiedział krótko: „nie lzia” (nie wolno). Był jeszcze dzień, gdy samochody (było ich dwa) zatrzymały się przed bramą łagru. Wysiedliśmy, ustawiono nas piątkami, przeprowadzono szmon i licząc, wpuszczano nas za bramę nowego łagru. Jeszcze tego samego dnia dostaliśmy przydział do brygad i do baraków. Barak, w którym miałem zamieszkać, był duży, szeroki i długi, po bokach dwa rzędy piętrowych nar, na nich leżały liche materace, a koców nie było. Wkrótce je otrzymaliśmy, ale na razie fufajka musiała zastąpić koc a jej rękaw poduszkę. Na obu końcach baraku stały dwa piece z kamienia, murowane, i na pewno było to za mało, żeby ogrzać tak duże pomieszczenie. Od tutejszych mieszkańców baraku dowiedziałem się, że mój z kolei trzeci łagier na Kołymie nazywa się „Kocugan”, ludzie pracują w kopalni uranu, na rozwiedce – gdzie poszukiwano żył złota i uranu, na fabryce, jak nazywano obiekt, gdzie miał powstać zakład wzbogacania rudy uranowej, oraz na „Rudniku”, gdzie mieściły się różne warsztaty pomocnicze i biura. W sumie na „Kocuganie” mieszkało około tysiąca ludzi. W pobliżu „Kocuganu” były jeszcze trzy łagry: „220” – nazwa stąd, że znajdował się na 220. kilometrze54, „Centralnyj” – dwa tysiące ludzi oraz „Horniak” – usytuowany na wysokiej sopce. Był tam też łagier kobiecy, zresztą wkrótce zlikwidowany. Na „Horniaku” wydobywano rudę ołowiu, warunki pracy ciężkie, a klimat niezdrowy. W późniejszym czasie powstał piąty łagier o nazwie „Dizelnaja” – bo dawniej pracowały tu motory diesla. Brygada moja pracowała w fabryce. Kopaliśmy fundamenty, a posługiwaliśmy się tylko łomami, kilofami i łopatami. Opornie szła ta praca. Wiadomo, na Kołymie wieczna zmarzłość, dobrze trzeba było bić kilofem, żeby ugryźć kawałek ziemi, a tym bardziej było ciężko, że z pustym żołądkiem niewiele można było zrobić.

Mijały dni i tygodnie, zima na Kołymie w pełni, śniegi, mrozy. Coraz ciężej szło kopanie w zmarzniętej ziemi. Ktoś wpadł wtedy na pomysł, żeby rozpalić ogień w fundamentach. Na opał szły odpady drzewne, a na razie nie brakowało opału. Do pilnowania ognia na noc zostawiało się człowieka. Rano, przychodząc do pracy, wyrzucaliśmy z fundamentów jeszcze ciepłą ziemię. Gdy już brakło odpadów, na opał szły deski, belki i wszystko to, co się mogło palić, aż wreszcie zabroniono palić ogień, bo za dużo spalało się dobrego materiału.

W baraku natomiast było zimno, piece dużo ciepła nie dawały, spałem w spodniach watowanych, w bluzie i czapce na głowie, a nogi owijałem onucami. Walonki suszyło się w suszarni w przeznaczonym do tego baraku, człowiek wyznaczony przez brygadzistę wieczorem odnosił walonki do suszenia, rano przynosił z powrotem. Walonki zawsze musiały być suche, w mokrych można było łatwo odmrozić sobie nogi.

Nareszcie też dowiedzieliśmy się, po co robiono nam na „Spokojnym” zdjęcia fotograficzne z numerami na piersi. Otóż wyszło zarządzenie, że każdy ZK obowiązany jest nosić swój nr łagierny wypisany na białej szmatce i naszyty na każdej części ubrania. Od tej pory każdy łagiernik miał dwa zawołania: nazwisko i numer. Ja miałem numer D-910.

Był już rok 1951. Brygadę naszą skierowano do innej pracy, mianowicie na rozwiedkę. Praca była nielekka – na wysokiej sopce kopaliśmy rowy w poszukiwaniu żył złota i uranu, cały dzień na mrozie, bez jedzenia. Zagrzać się można było tylko robiąc kilofami, łomem czy łopatą, albo na zmianę chodząc się ogrzać do sztolni pobliskiej kopalni uranu. Za ciepło tam nie było, jednak trochę pomagało.

Palić nie było czym, bo skąd, czasem udało się komuś u wolnego dostać papierosa, ale i wspólników do palenia nigdy nie brakowało, ustawiali się w kółko i po kolei zaciągali papierosem tak długo, aż ten ostatni nie mógł go utrzymać w palcach, bo parzył. Jest takie przysłowie: „potrzeba jest matką wynalazku”, więc jednemu z Rosjan przyszła do głowy myśl, dlaczego by nie wypuścić się któremuś z brygady na zarobek na pobliski posiołek dla wolnych, tam chyba będzie można zarobić coś do jedzenia i coś do palenia. Ten, który poszedł pierwszy, wpierw musiał usunąć numery z ubrania, nie mógł się bowiem rzucać w oczy, bo mógł spotkać żołnierza albo kogoś z dozoru. Jak się później okazało wolni chętnie korzystali z usług taniego robotnika i na pewno orientowali się, kogo zatrudniają, co im zresztą wcale nie przeszkadzało. Taki człowiek drzewa narąbał, lodu nanosił na wodę czy jaką inną robotę wykonał. Dużo do brygady nie przynosił, wiadomo, sam dobrze się najadł na posiołku, ale zawsze było po kawałku chleba i po trochę machorki. Czasami szło dwóch, wtedy było więcej do podziału. Długo ten interes jednak nie prosperował, bo dowiedziały się o tym władze i zabroniono wolnym zatrudniać ZK, a przy wychodzeniu za bramę kontrolowano, czy każdy ma dobrze przyszyty numer. Służbę na wachcie pełniło na zmianę dwóch oficerów: lejtnant Fokin i lejtnant narodowości tatarskiej, nazwiska nie pamiętam. Po pracy konwojenci śpieszyli się do koszar, więc popędzali nas do szybkiego marszu. Przychodząc pod bramę każdy z nas był zgrzany, nogi w walonkach przepocone. Wszystko było dobrze, jeżeli dyżurnym oficerem był lejtnant Tatar – wtedy długo pod bramą nie czekaliśmy. Żołnierze wychodzili z wachty i zaczynał się szmon. Każdy musiał się porozpinać i kolejno każdego obmacywano, następnie lejtnant Tatar, licząc nas, piątkami wpuszczał za bramę, gdzie już można było iść, każdy do swego baraku. Ale jeżeli służbę na wachcie miał lejtnant Fokin, to już wiadomo było, że przed bramą zgrzani i przepoceni musimy stać co najmniej pół godziny. Po pewnym czasie każdy z nas zaczynał odczuwać zimno, na dworze było przecież ponad 40 stopni mrozu. Wreszcie drzwi od wachty otwierały się, kłęby pary i dymu buchają z wnętrza, zaczyna się szmon, na komendę rozdiewajsia (rozpiąć się) wszyscy rozpinamy się, wartownicy szmonują, a Fokin przyjmuje od konwojentów brygady i z krzykiem liczy nas piątkami, i przepuszcza za bramę. Każdy z nas jest przemarznięty, szybko zapinamy się i biegiem do baraku. Z tych dwóch lejtnantów ten pierwszy, Tatar, może nie współczuje tym biednym ZK, ale rozumie to, że są przemarznięci i głodni, dlatego szybko liczy i przepuszcza ich za bramę. Ten drugi zaś, lejtnant Fokin, jest innego zdania o ZK, niech marzną jeszcze pod bramą, niech wiedzą, że Fokin ma służbę na wachcie – on nie lubił łagierników a łagiernicy nie lubili Fokina. Być może dlatego zapamiętałem nazwisko lejtnanta Fokina, bo przez niego nieraz dobrze przemarzłem pod bramą, czekając na wpuszczenie za bramę. Dobrze zapamiętali go też inni.

Wreszcie na „Kocuganie” i błatnyje też dali znać o sobie. I znów ofiarą padł człowiek, który im się czymś naraził. Pewnego ranka przed podjomem pod drzwiami innego baraku znaleziono zwłoki zabitego, był nim brygadzista, na którego błatnyje wydali wyrok śmierci.

Z opowiadania wiem, że błatnyje-czestniacy mieli swoje prawa niepisane i ktoś, kto im się naraził, płacił za to życiem. Wykryto sprawcę mordu – był nim Ukrainiec o nazwisku Dobrowolski, mieszkał w naszym baraku. Siekierę, którą zabił brygadzistę, znaleziono obok ubikacji w śniegu. Dobrowolski już odsiedział 7 lat wyroku, będzie musiał od nowa zaczynać wyrok. Od pewnego czasu zauważyłem, i nie tylko ja, że Dobrowolski kręci się i asystuje koło błatnych, używali go do różnych posług, był szestiorką, jak w żargonie łagierniczym nazywano posługaczy. Często wieczorami a nawet w nocy można było usłyszeć przyciszone rozmowy w drugim końcu baraku, gdzie błatnyje grywali w karty albo rozmawiali między sobą. Dobrowolski zawsze był obecny przy nich. Między sobą mówiliśmy, że przyucza się na błatnego, a znów błatnyje, chcąc go wypróbować, powierzyli mu wykonanie wyroku śmierci na brygadziście, z czego on wywiązał się bardzo dobrze. Błatnyje to ludzie, dla których życie ludzkie nie znaczyło nic. Wiedzieli o tym, że za zamordowanie człowieka czeka na nich nowy wyrok, ale na to każdy z nich był przygotowany – jeśli zajdzie potrzeba zabije on drugiego człowieka albo sam zostanie zabity.

Na „Kocuganie” byłem już blisko pół roku. Do tej pory czułem się nienajgorzej, ale po trosze odczuwałem już osłabienie, coś zaczynało szwankować, często męczył mnie kaszel. Do lekarza jednak na razie się nie zgłaszałem, bo i z czym, nie ma gorączki, więc nie ma po co tam iść. W końcu zdecydowałem się. Lekarka pooglądała mnie, obstukała i przepisała jakieś tabletki na wszystkie choroby oraz bańki. W pomieszczeniu, które służyło za poczekalnię, było pełno kandydatów na chorych, bo i któżby nie chciał trochę pochorować i odpocząć, chociaż dwa, trzy dni posiedzieć w baraku, nie mówiąc już o stacjonarze – ale tam naprawdę trudno było się dostać. Położyłem się na gołej ławce, sanitariusz postawił mi bańki na plecach, nakrył fufajką i przykazał: „poleży 15 minut”. Poleżałem trochę, nie wiem czy 15 minut, wstałem i czułem się zdrów jak ryba. Innego wyjścia nie miałem jak być zdrowym, na dworze siarczysty mróz, do baraku kawałek drogi, akurat dobra kuracja po bańkach. Tym razem nie udało się, ale miałem nadzieję, że następnym razem musi się udać.

I tak się stało. Po pewnym czasie znów zgłosiłem się do ambulatorium i lekarka po zbadaniu mnie uznała, że nadaję się na chorego, tak więc zostałem skierowany do stacjonaru. Stacjonar był pełny, niektórzy nawet spali we trzech na dwóch łóżkach. Akurat mnie przypadło spać na trzeciego, spałem więc w środku na bocznych deskach łóżka, ale niedługo się męczyłem, bo wkrótce zostało nas dwóch. Jeden musiał odejść do brygady.

Warunki stacjonarne na pewno były lepsze jak na „Chołodnym”, dużo światła, ciepło i wygodniejsze łóżka. Specjalnego leczenia nie było, lekarstw brakowało, ale nie to było ważne – liczył się spokój i wypoczynek. Jedzenie było jak w baraku, ale do leżenia wystarczało.

Dwa tygodnie szybko minęły, a trzeciego już nie skończyłem, bo trza się było pożegnać ze stacjonarem i od nowa chwycić za kilof i łopatę – taki to już los łagiernika. Brygada nadal pracowała na rozwiedce, zima jeszcze nie ustępowała, mrozy dawały się we znaki, a w baraku chłodno, ale do tego każdy łagiernik był przyzwyczajony, inaczej być nie mogło. I znów przeminęło trochę czasu, były ostatnie dni kwietnia. Odzież zimową wymieniono nam na letnią, w powietrzu można było wyczuć zbliżającą się wiosnę, dni były jeszcze chłodne, noce mroźne, ale na Kołymie to jest normalne. Wreszcie nadszedł maj, gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, jednak mieliśmy już wiosnę – wielka to ulga dla łagierników, bo nie trza już marznąć ani w pracy, ani w baraku. Ci, którzy mają nary pod ścianami, zeskrobują ze ścian szron, którego gruba warstwa nagromadziła się w ciągu zimy, i wynoszą wiadrami na pole. Znowu zmieniliśmy miejsce pracy a brygadę naszą przeniesiono do innego, mniejszego pomieszczenia. Pracowaliśmy na „Rudniku” przy kopaniu fundamentów pod budynek, ładowaliśmy żwir na samochody – na brak pracy nie można było narzekać. Mijały dni i tygodnie i właściwie było to już lato. Pewnego dnia w czasie pracy dostałem wysokiej gorączki i sanitariusz, który był na „Rudniku”, zmierzył mi temperaturę – było ponad 39 stopni. Od pracy byłem zwolniony, ale na „Rudniku” musiałem być do jej zakończenia. Zgłosiłem się do lekarza, a ponieważ temperatura utrzymywała się nadal, zostałem skierowany do stacjonaru na salę nr 2, gdzie zająłem ostatnie wolne łóżko. W tym czasie bardzo dużo ludzi chorowało na szkorbut – w żargonie łagiernym nazywało się to cynga. Lekarstw nie było, ciężej chorych zwalniano od pracy, lżej chorzy musieli pracować. Wkrótce jednak dostarczono lekarstwa z witaminą C i po pewnym czasie chorych na szkorbut nie było.

Po raz drugi też na „Kocuganie” błatnyje dali znać o sobie. Tym razem za jednym zamachem zginęło dwoje ludzi. Na sali nr 1 leżało dwóch więźniów, prawdopodobnie suki – na nich to właśnie błatnyje-czestniaki wydali wyrok śmierci. Narzędziem mordu były siekiery. Rano, tuż przed podjomem, usłyszeliśmy potworny wrzask dochodzący z jedynki, zaś po chwili wszystko ucichło. Jeden z chorych tak się wystraszył, że chciał schować się pod łóżko, nie mieścił się jednak, ponieważ łóżko było nisko nad podłogą. Schował tedy tylko głowę a reszta ciała wystawała na zewnątrz – wyglądało to śmiesznie, ale jak tu się śmiać, kiedy na sali nr 1 wydarzyło się coś strasznego. Zaglądnęliśmy przez otwarte drzwi do jedynki – na dwóch łóżkach stojących obok siebie leżały dwa ciała zbryzgane krwią, wyglądało to strasznie. Ci, którzy leżeli na jedynce, opowiedzieli, co tu się wydarzyło. Na salę weszło dwóch mężczyzn, jeden wysoki, drugi niski, wyciągnęli spod fufajek siekiery i zaczęło się mordowanie. Kwik i wrzask mordowanych straszny, szans żadnych nie mieli, być może zaskoczeni byli we śnie. Po „robocie” duży i mały spokojnie wyszli, udali się na wachtę i oddali siekiery. Innego wyjścia nie było, bo niby gdzie mieli uciekać, obaj mieli po 20 lat wyroku, czekał ich następny wyrok. Takie rzeczy zdarzały się i zdarzają nie tylko na „Kocuganie” – w innych łagrach też są błatnyje i mają porachunki między sobą.

Władze chyba nie bardzo się tym przejmowały, bo cóż im to szkodzi – niech się mordują między sobą, bez jednego czy dwóch błatnych łagier nie przepadnie. Gorzej by było, gdyby błatnyje wzięli się za wolnych – chociaż i to się zdarzało, ale bardzo rzadko – wtedy na pewno inaczej reagowałyby na te sprawy. Wiem o jednym przypadku, gdy ofiarą błatnych padł członek dozoru, tak zwany nadzeratel, ale o tym później. Jak też mi opowiadano, jeszcze przed moim przybyciem na „Kocugan” błatnyje po prostu ugotowali kucharza, który nie chciał ich karmić. To są ludzie na wszystko gotowi i do wszystkiego zdolni, nawet przegrać czyjeś życie w karty. Ten, który przegrał, musiał zabić człowieka, na którego wydano wyrok śmierci. Słyszałem o takim wypadku jeszcze w Komsomolsku, gdzie w karty przegrano wolną lekarkę – sprawa wykryła się jednak zawczasu i do egzekucji nie doszło, ale tacy to byli błatnyje.

Skończyło się tymczasem leżenie w stacjonarze. Zostałem wypisany do brygady, ale narzekać nie mogłem, wypocząłem dobrze. Moja brygada niedługo potem przeszła do innej pracy na tak zwany kamienny karier. Na niewielkiej sopce leżały stosy kamieni różnej wielkości, niektóre bryły ważyły kilkaset kilogramów, lecz tu chodziło o kamienie wymiarowe, które nadawałyby się do murowania zamiast cegieł do budującej się fabryki, o której poprzednio wspominałem. Kamienie spuszczaliśmy w dół drewnianymi korytami, lecz te długo nie wytrzymały i wymieniono je na metalowe. Ci,którzy pracowali na górze, musieli być ostrożni, ażeby razem z kamieniami sami nie stoczyli się w dół, co mogłoby mieć tragiczne następstwa. Przy pomocy długiego drążka albo łomu, tam gdzie niebezpiecznie byłoby podejść bliżej, podważano większe bryły, te pociągały za sobą inne i wszystko to staczało się z hukiem w dół. Korytami spuszczano tylko kamienie nadające się do murowania, które następnie ładowano na samochody. Zapotrzebowanie było duże, dlatego pracowaliśmy również w nocy. Dobra była robota na kamiennym karierze, prawda że nie była lekka, przy ładowaniu na samochody, które kursowały bez przerwy, ręce bolały i grzbiety również, ale były chwile, że można było trochę wypocząć. Na szczęście pogoda dopisywała, słoneczna i ciepła – w razie deszczu nawet nie byłoby się gdzie schronić, zresztą do takich rzeczy byliśmy przyzwyczajeni. Pracowaliśmy również w niedzielę, był to zwykły dzień pracy, ale kolejno każdy z brygady w tygodniu miał dzień wolny, chociaż zdarzały się wypadki, że dnia wolnego nie było. Czasami w dzień wolny były okazje, żeby coś zarobić do zjedzenia, czy to w kuchni, czy na stołówce, nawet w baraku, gdzie byli zakwaterowani żołnierze. Pewnego razu we dwóch zostaliśmy wysłani na posiołek do lejtnanta Tatara, gdzie pracowaliśmy uczciwie, wiedząc o tym, że nie za darmo, tym bardziej że mój towarzysz też był Tatarem. Żona lejtnanta nagotowała nam kaszy, można było nią nakarmić takich czterech głodomorów jak my dwaj. Pojedliśmy dobrze, a że więcej nie chciało się zmieścić, to resztę zostawiliśmy na potem. A potem już nie było co jeść. Gospodyni, myśląc zapewne, że mamy dość tej kaszy albo może nam nie smakuje, resztę, a było tego sporo, oddała psu na pożarcie. Ja zauważyłem pierwszy, jak pies opycha się naszą kaszą i mówię do swego wspólnika: „smotry