Kolory zła. Czerwień. Tom 1 - Małgorzata Oliwia Sobczak - ebook

Kolory zła. Czerwień. Tom 1 ebook

Małgorzata Oliwia Sobczak

4,2
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2019
Opis

„Absolutnie pochłaniająca”

Vincent V. Severski

Przyglądał się ciału zafascynowany. To była najpiękniejsza zbrodnia, jaką widział. Dopuścić się jej mógł tylko prawdziwy psychopata. Takiego mordu nie wolno było zignorować. Wszystko wskazuje na to, że oprawca na swoją kolejną ofiarę czekał cierpliwie 17 lat. Dla prokuratora Bilskiego ta sprawa może nabrać jednak zbyt osobistego charakteru.

Jest kwiecień 1996 roku. Nad sopockim morzem kłębią się chmury, przez które tylko czasem przedziera się czerwone słońce. Spowite krwistym kolorem morze wyrzuca na brzeg ciało kobiety. Monika była córką lokalnej sędzi – Heleny Boguckiej. Miała w sobie coś takiego, że nie dało się oderwać od niej wzroku. Od tamtej zbrodni mija 17 lat. Miastem wstrząsa kolejne morderstwo. Okaleczenia na twarzy ofiary wskazują na tego samego sprawcę. Widać, że przez lata jego ruchy stały się bardziej precyzyjne, jego koncepcja dopracowana. A może doczekał się swojego naśladowcy? Jest jeszcze jedno – ofiary są do siebie łudząco podobne. Dlaczego, mimo wielu poszlak, kilkanaście lat temu nikt nie chciał doprowadzić sprawy do końca?

Małgorzata Oliwia Sobczak śmiało konkuruje z najwybitniejszymi polskimi twórcami kryminału. Autorka perfekcyjnie oddaje atmosferę opuszczonego nadmorskiego kurortu. Spowite granitową aurą plaże w martwym sezonie zdają się aż prosić o kolejną zbrodnię.

Małgorzata Oliwia Sobczak – pisarka, z wykształcenia kulturo-znawczyni i dziennikarka. Niedawno urodziła się jej córeczka. Pochodzi z Trójmiasta, gdzie mieszka całe życie. To Sopot uczyniła miejscem akcji swojej pierwszej powieści kryminalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 420

Oceny
4,2 (284 oceny)
132
101
39
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MAŁGORZATA OLIWIA

SOBCZAK

KOLORY ZŁA: CZERWIEŃ

Copyright © by Małgorzata Oliwia Sobczak

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Nieposkromionej

2013

1

Wschodzące słońce próbowało przebić się przez zwały szarych chmur. Bezskutecznie. Sopocka plaża już od wielu dni miała kolor grafitu. Wiosna była jeszcze daleko, choć zima ostatecznie puściła. Świat znalazł się w zawieszeniu i oczekiwał rychłego przełomu. Ten jednak nie nadchodził i cały marzec zapowiadał się ciemny, zanurzony w przytłaczających kolorach, depresyjny.

– Jak co roku – mruknęła Krystyna Dumska i rzuciła nieduży kij siwemu foksterierowi.

Rudolf pobiegł za nim żwawo, capnął go w zęby, zrobił kilka szaleńczych kółek i przyniósł zdobycz swojej pani.

– Dobry piesek – mechanicznie pochwaliła go kobieta i ponownie rzuciła kij.

Pogoda naprawdę dawała w kość. Krystyna zdecydowanie wolałaby teraz siedzieć na swojej wygodnej kanapie pod kocem z kubkiem kawy w towarzystwie Anny Kareniny. Od kilku miesięcy czytała klasyków. Nigdy nie miała na to czasu. Praca w biurze rachunkowym zupełnie wysysała z niej siły. Teraz w końcu przeszła na upragnioną emeryturę i mogła zacząć żyć. Zapisała się na uniwersytet trzeciego wieku, chodziła na wykłady, na lekcje angielskiego i jeździła na wycieczki. Była też w sanatorium Elektron w Ustroniu. No i zaczęła nadrabiać lektury. Sienkiewicz, Dostojewski, Tołstoj. Pomiędzy nimi machnęła też sagę Zmierzch, tak dla rozluźnienia, ale także by sprawdzić, czym to zachwyca się jej wnuczka, Matylda, zafascynowana wampirami. Cztery części o Belli i Edwardzie pochłonęła o dziwo w tydzień, podczas gdy klasycy szli znacznie oporniej. Ale nadal trwała przy planie przeczytania w tym roku pięćdziesięciu dwóch książek w ramach społecznej inicjatywy, założywszy sobie, że przynajmniej połowa będzie należała do kanonu literatury pięknej.

Krystyna znów bez zastanowienia wzięła od psa kijek i rzuciła go przed siebie. Plaża była niemal zupełnie pusta. Tylko w oddali dostrzegła jakąś niewyraźną postać, pewnie też spacerującą ze swoim pupilem. Nikt zdrowy na umyśle nie wyszedłby w poniedziałek rano na taki ziąb dla przyjemności. Na domiar złego zaczął właśnie siąpić zimny deszcz, wspomagany przez porywisty wiatr zacinający od strony morza. Krystyna postawiła kołnierz czerwonej kurtki i mocniej owinęła się szalikiem. Oczywiście nie wzięła parasola, bo Rudolf naprawdę pilnie chciał wyjść i nie zdążyła o tym pomyśleć. Westchnęła głęboko i odkaszlnęła lodowate powietrze, które dostało się do jej płuc. Foksterier niezrażony deszczem nadal kreślił dynamiczne kółka na piasku, wesoło podskakując.

„Jeszcze tego brakowało, żebym się zaziębiła. Jak tylko wrócę, zrobię sobie herbatę z miodem, imbirem i sokiem malinowym” – przezornie postanowiła Krystyna i na myśl o gorącym napitku zrobiło się jej trochę raźniej.

Rzuciła kijek Rudolfowi i stwierdziła, że pora wracać do domu. Jednak tym razem pies nie zainteresował się patykiem. Stanął w miejscu, bacznie się czemuś przyjrzał i puścił się brzegiem plaży przed siebie. Krystyna zaklęła w duchu i rozejrzała się, czy na horyzoncie nie pojawiła się jakaś suczka. Foksterier, oprócz pasji aportowania, miał wprost niezaspokojony apetyt na wszystkie psie panie i trudno było go odciągnąć, gdy już sobie jakąś upatrzył. Ale Rudolf nie pędził teraz za suczką. Stanął tuż przed linią fal i głośno, wręcz zaciekle szczekał. Kobieta skupiła wzrok i dostrzegła coś w wodzie. Podeszła do psa i wpatrzyła się w morze. Jakieś trzy, cztery metry od brzegu dryfował spory obiekt. Wyglądał jak kukła. Nieokreślonej barwy materiał swobodnie kołysał się na falach. Czarne włosy unosiły się tuż pod powierzchnią wody. Rudolf ujadał jak oszalały. Krystyna wytężyła wzrok i dostrzegła dłoń. W tym momencie dotarła do niej makabryczna prawda – w wodzie pływało ciało człowieka.

2

Sędzia rodzinny Helena Bogucka z niesmakiem spojrzała na akta. Sprawa Rodowiczów budziła w niej irytację, którą Bogucka starała się ukryć pod maską zdystansowanej profesjonalistki. Jednak w tym przypadku trudno jej było nad sobą zapanować. Rodzice rodzeństwa, małej Dominiki i Łukasza, od kilku lat prowadzili spór sądowy o uregulowanie kontaktów z dziećmi. Wykształceni, zamożni ludzie, a na sali rozpraw zachowywali się niczym dzikie zwierzęta próbujące wyrwać sobie nawzajem krwawe łupy. Wiedziała, że i dzisiaj nie ma szans, żeby się w końcu dogadali, będzie więc trzeba wyznaczyć kolejny termin rozprawy. Do wokandy zostało jeszcze dziesięć minut. Podeszła do okna i wzięła głęboki oddech. Na zewnątrz było niemal ciemno, dzień dopiero się budził. W dodatku z nieba siąpiło coś trudnego do zdefiniowania. Niby deszcz, tylko jakiś taki dziwny. Małe kropelki wody nie opadały w dół, tylko ścinane wiatrem leciały na bok, tworząc szarą taflę unoszącą się w powietrzu. Sędzia spojrzała na piętrowy klocek z wieloma prostokątnymi oknami usytuowany naprzeciwko Sądu Rejonowego przy ulicy 1 Maja, w którym swoją siedzibę miała jednocześnie Prokuratura Rejonowa. Siedziba banku wybudowana w latach siedemdziesiątych w taką pogodę wyglądała jeszcze bardziej odstręczająco. Centrum Sopotu, park dosłownie kilka metrów dalej, a ona ze swojego gabinetu musi mieć widok akurat na coś takiego. Zaklęła w duchu, zdeprymowana odwróciła wzrok i podeszła do lustra wiszącego przy drzwiach. Spojrzała na swoją twarz. Szare cienie pod niebieskimi oczami. Wokół nich sieć drobniutkich zmarszczek. Na pewno nie wyglądała już świetnie, ale nie można było też powiedzieć, że źle. Choć najlepsze lata miała już za sobą, to jednak można ją było uznać za atrakcyjną. Przeszło pięćdziesięcioletnia kobieta, a wciąż jak mała dziewczynka, tak mówili niektórzy, choć wiedziała, że takie sformułowanie jest niewątpliwie przesadą. Filigranowa, drobna, z dość jędrnym, zadbanym ciałem, energiczna. Dobrze utrzymana fasada, pod którą ukrywał się wrak człowieka. Odświeżyła usta krwistoczerwoną pomadką – znakiem firmowym sędzi Boguckiej – przeczesała brązowe, ścięte na wysokości brody włosy i wyszła na korytarz.

Wysokie obcasy pod długą togą zastukały o parkiet. Bogucka przybrała obojętny wyraz twarzy, idąc zdecydowanym krokiem. Nie było jeszcze dziewiątej, a ona zdążyła się już zmęczyć tym cholernym poniedziałkiem. Więcej, czuła się zmęczona nadchodzącym tygodniem. Wstała jak zwykle o piątej, o szóstej miała za sobą lekturę akt nowej sprawy, do ósmej zdążyła napisać uzasadnienie wyroku w sprawie o alimenty, a następnie poprowadziła posiedzenie dotyczące ograniczenia władzy rodzicielskiej. Wcześniej nie chciała zabierać dziecka matce, miesiąc temu dała jej szansę na poprawę i próbę polepszenia swojej sytuacji. Ale szanowna rodzicielka pojawiła się dziś rano w stanie wskazującym na spożycie i przynajmniej tygodniowy brak kąpieli. Pomimo zimna wokanda odbyła się przy otwartym na oścież oknie, ale niewiele to pomogło. Przetrawiony alkohol, czosnek i pot roztoczyły na sali woń meliny, który osiadł na skórze Boguckiej i przeniknął do jej nosa. Po godzinie sędzia nie pozbyła się uczucia zbrukania i była pewna, że nawet porządny prysznic bez mycia włosów nic by nie pomógł. Ewentualnie długi spacer po wietrznej sopockiej plaży. Ale na to musiała poczekać co najmniej do siedemnastej. Tymczasem podczas posiedzenia wskazała na podstawy uzasadniające umieszczenie dziecka poza środowiskiem rodzinnym i wydała stosowne postanowienie. Na zapijaczonej matce nie zrobiło to szczególnego wrażenia. Pewnie nie bardzo zrozumiała słowa sędzi, ale Helena Bogucka nie miała siły ani chęci nic tłumaczyć. Ogłosiła swoją decyzję i szybko ulotniła się z sali.

Jej zamyślenie przerwały powitania adwokatów, którzy zwyczajowo chcieli się jej przypodobać. Strony już na nią czekały. Krystyna Rodowicz jak zwykle elegancka, w pudroworóżowej garsonce, z wełnianym płaszczem przewieszonym przez ramię, torebką Louis Vuittona w ręce i ustami ściągniętymi w krnąbrnym grymasie. Roman Rodowicz po przeciwnej stronie, w drogim, dobrze skrojonym garniturze, z perfekcyjnie ułożonymi w fale włosami, krzywo spoglądający na byłą żonę. Tak, nic się nie zmieniło i Helena wiedziała, że czeka ją godzina piekła, jakie mogą stworzyć tylko niegdyś kochający się małżonkowie, którzy aktualnie z całą mocą się nienawidzą.

Szybko okazało się, że intuicja jak zwykle jej nie zawiodła. Sędzia rutynowo zadawała pytania, choć doskonale znała odpowiedzi:

– Ma pani jakieś zastrzeżenia co do terminów zaproponowanych przez wnioskodawcę?

– Tak, oczywiście. Nie pasują mi.

– Ale czy nie byłoby miło mieć kilku popołudni w tygodniu tylko dla siebie? Mogłaby pani odpocząć, pójść do kosmetyczki, do kina, na spacer, zebrać myśli, odpocząć od codziennych obowiązków – mówiła Bogucka pojednawczo.

– Nie, nie chcę. Lubię spędzać czas z dziećmi. W niczym mi nie przeszkadzają – odpowiadała oburzona Rodowicz, choć sędzia dobrze zdawała sobie sprawę, że popołudniami dzieci siedzą same przed komputerami lub telewizorem.

– Czemu nie oddaje pani dzieci byłemu mężowi, gdy przyjeżdża po nie w wyznaczonym terminie?

– Pogoda była brzydka. Od razu by się przeziębiły. Na spacer chce je zabierać, jakby nie miał nic innego do zaoferowania. Jak mieszkaliśmy razem, to nigdy się nimi nie interesował. A teraz wielki tatuś.

– Upominam panią, że jest pani zobowiązana do realizowania kontaktów ojca z dziećmi w terminach ustalonych przez sąd.

– Tak, oczywiście, wysoki sądzie.

Bogucka starała się ukryć zniecierpliwienie. Nie miała wątpliwości, że Krystyna Rodowicz ponownie nie otworzy drzwi Romanowi, gdy ten zjawi się u nich w czwartek o siedemnastej. Mężczyzna znowu pójdzie na policję, będzie składał zawiadomienie, które zostanie wpięte do akt sprawy, i będzie się pieklił, że stróże prawa nic nie robią, jakby funkcjonariusze nie mieli na głowie ciągłych pijackich bijatyk na Monciaku, zakłóceń porządku i nieustannych telefonów sąsiadów narzekających na głośne imprezy w okolicznych klubach i mieszkaniach. Helena wiedziała, że to zwykła złośliwość Rodowicz wobec męża nie pozwalała im żyć we względnej zgodzie, bez krzywdy dla zdezorientowanych, umęczonych stałymi kłótniami dzieci. Mąż zresztą nie był jej dłużny i gdy już wydawało się, że przyjęto jakieś uzgodnienia, zaczynał wymyślać kolejne punkty pertraktacji. Bogucka miała ochotę walnąć pięściami w stół i wrzasnąć na tych beznadziejnych, śmiesznych ludzi. Gdyby wiedzieli, co mają i co mogą stracić. Gdyby tylko mieli choć trochę świadomości, jak źle mogłoby być… Przymknęła oczy i zaczęła bezgłośnie liczyć: pięć, cztery, trzy, dwa… Zrób minę pokerzysty. Wyznacz kolejny termin. Odhacz.

„To będzie długi dzień” – pomyślała Helena Bogucka i uderzyła sędziowskim młotkiem, bo chwila jej nieuwagi zaowocowała kłótnią byłych małżonków. Choć włożyła w to sporo siły, wydrążona w środku podkładka, wyprodukowana w Zakładzie Karnym w Rawiczu, zamortyzowała cios, tak że sędzia nie zdołała osiągnąć poważnego efektu dźwiękowego. Uderzenie zabrzmiało głucho i smutno, niczym dźwięk wydobyty z dziecięcego zestawu instrumentów perkusyjnych.

„Jak zawsze wszystko spierdolone” – przemknęło jej przez głowę i ledwo powstrzymała się od wyrzucenia z siebie soczystej wiązanki inwektyw. W zamian uderzyła młotkiem w okładkę grubych akt. W końcu po sali rozpraw rozniósł się efektowny huk.

3

Prokurator Leopold Bilski obudził się z kacem. Wbrew stereotypowi nie pił ani często, ani dużo. Ale okazja była i nie wypadało odmówić. Nie co dzień przecież kumplowi rodzi się córa i punktem honoru było opić to jak należy. Gdy w jego głowie zaświdrował dzwonek telefonu, od razu pożałował wczorajszego odpięcia. Poczuł, że jego mózg pęka, kurcząc się do rozmiarów dwóch połówek mandarynki.

– Leo! Resetuj się! – krzyknął mu prosto w ucho podekscytowany Pająk i nie zważając na jęk Bilskiego, huknął: – Mamy wodnika szuwarka!

Bilski zamrugał. Suche oczy piekły niemiłosiernie. Chciał przełknąć ślinę, ale zamiast tego wydał z siebie pusty dźwięk świadczący o tym, że w jego ciele nastąpiło zupełne odwodnienie. Powoli usiadł na łóżku, rozejrzał się bezmyślnie po sypialni, odkaszlnął i spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia dziewiąta. Mała wskazówka głośno odbiła od dużej, a w głowie Bilskiego w końcu zaczęły stykać przewody.

– Mors?! – zachrypiał. – Gdzie?

– Plaża, dwunastka – ryknął rozemocjonowany Pająk i szybko się rozłączył.

„Szlag by to!” – pomyślał Bilski. Że też w taką pogodę zachciało się komuś skakać do morza. Prokurator z niechęcią spojrzał na wykrzywiane wiatrem, mokre brzozy rosnące nieopodal bloku przy Mickiewicza. Perspektywa oględzin miejsca znalezienia zwłok w taką pogodę rysowała się dziś szczególnie przykro. „Ale praca, to praca – westchnął i szybko dodał: – Pasja. Praca to moja pasja”. Jakby chciał przekonać samego siebie. Zmobilizował się i postanowił od tej chwili nie mieć już kaca.

Po siedmiu minutach był na dole po ciepło-zimnym prysznicu, małym espresso prosto z wysłużonego, ale niezastąpionego ekspresu, odziany w czarną, grubą nieprzemakalną kurtkę Alpha Industries. Prokurator cenił sobie nowoczesny styl, kontrastując garnitury z ciężkimi wojskowymi butami i lotniczymi bomberkami. Zamiast znienawidzonych kaszkietów, które do płaszczy nosili inni przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, wybierał zwykłe czapki bunny, choć i te wkładał rzadko, zazwyczaj po kilku zimowych godzinach spędzonych w terenie. Teraz jego gęste, brązowe i w paru miejscach poprzetykane siwymi pasmami włosy poddawały się silnym podmuchom, które wywiewały mu z głowy resztki wczorajszej libacji. Prokurator zdawał sobie sprawę z tego, że wygląda naprawdę dobrze. Trzydzieści sześć lat, sprężysty krok, mocna postawa, inteligentna twarz, hipsterski zarost. I oczy. Ciemne, tajemnicze, hipnotyzujące. Idealnie pasujące do dużego prostego nosa. „Przystojniak” – powtarzały mu mama, babcia i ciotki, wpatrzone w męskiego rodzyneczka w rodzinie, w której przeważały kobiety, aż w końcu sam zaczął tak o sobie myśleć. Zresztą reakcje dziewczyn w Spatifie też zazwyczaj były jednoznaczne, dopóki nie dowiadywały się, że Leopold jest prokuratorem. Zawód prokuratorski nie był niestety lepem na niewiasty. Widocznie musiał im się kojarzyć z trupami, mafią, ryzykiem i niesłusznie niskimi zarobkami, co od razu odstraszało większość kandydatek na żonę. Bilski już dawno przestał się zresztą na poważnie rozglądać za stałą partnerką, zadowalając się płytkimi i niezobowiązującymi romansami.

Wskoczył do swojego czarnego saaba 9-3 aero, całkiem nieźle prezentującego się na drodze, choć już ciut sfatygowanego. Saaby albo się kocha, albo się ich nie zna. Bilski zdecydowanie kochał swojego i powtarzał, że do końca życia pozostanie mu wierny, choć już teraz w jego utrzymanie wkładał więcej, niż to miało sens. Deszcz ciągle się wzmagał, a wycieraczki szybko zgarniały krople z przedniej szyby. Wydawały przy tym skrzypiący dźwięk i prokurator pomyślał, że musi koniecznie wymienić pióra. Przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy włączał wycieraczki, ale jakoś od miesiąca nie było mu po drodze. Od kilku tygodni czas po pracy spędzał z pewną czarnulką, o dziwo, niezniechęconą charakterem jego pracy. Sama była trybikiem prawniczego świata, więc pozycja Bilskiego robiła na niej niemałe wrażenie, co mile łechtało prokuratora.

Dojechał do ulicy Mamuszki, zaparkował tuż przy drodze pod kasztanem i przez Łazienki Północne przedostał się do wejścia numer 12. Morski wiatr przyjemnie owiał bolącą głowę. Leopold poczuł adrenalinę. Tak, to dla tego uczucia został prokuratorem. Po ukończeniu studiów nie musiał się długo zastanawiać nad wyborem aplikacji. Ludzie z jego roku w większości nie wiedzieli, kim chcą zostać. Wybór specjalizacji uzależniali od zarobków, stopnia trudności ścieżki kariery i oczywiście wygody. Ale on wiedział od początku. Chciał zostać prokuratorem, by rozprawiać się z najbardziej okrutnymi przestępcami. Nie znięchęciło go to, że praca prokuratora wiąże się z koniecznością posiadania dogłębnej znajomości różnych dziedzin wiedzy, w tym kryminalistyki, medycyny sądowej, psychiatrii i psychologii. Już w szkole średniej solidnie opanował podstawy wiedzy ogólnej, naprawdę przykładając się do nauki na wymagającym profilu biologiczno-chemicznym w III LO w Gdyni, uznawanym za jedną z lepszych placówek edukacyjnych w Polsce. Dzięki temu w przeciwieństwie do większości kolegów z aplikacji nie miał problemu ze zrozumieniem istoty ciśnienia parcjalnego i jego wpływu na proces wymiany gazowej, gdy omawiali przyczyny niektórych rodzajów zgonów z uduszenia. Jako jeden z niewielu szybko załapał budowę mikroskopu elektronowego, wiedząc, że wiązka elektronów musi być skolimowana.

Rozmyślając o swojej ścieżce kariery, Bilski wszedł na plażę. Poczuł przypływ energii i zadowolenia z siebie, które wypełniały go za każdym razem, gdy uzmysławiał sobie, że osiągnął punkt życia dokładnie wyznaczony w chłopięcej wyobraźni.

Tuż nad brzegiem dostrzegł Pająka i Kitę. Mężczyźni w obszernych czarnych kurtkach z białym napisem POLICJA wyraźnie wyróżniali się na tle szarego otoczenia. Właśnie mocowali się z biało-niebieską taśmą, którą próbowali przytwierdzić na regularnie zalewanym wodą brzegu. Taśma dryfowała, zaczepiając się raz po raz na długim, z daleka trudnym do zidentyfikowania obiekcie. Bilski jednak wiedział, że tym obiektem jest ciało. Zimne, sztywne ciało człowieka. Człowieka, który zapewne za dużo wypił i postanowił nocą wykąpać się w morzu. Przyjezdni ze środkowej i południowej części Polski często wpadali na takie pomysły. Widzieli wodę i głupieli. Bez względu na porę roku, pogodę czy wysokość fal ściągali ubrania i wskakiwali do morza, jakby spotkanie z tym rzadko oglądanym żywiołem zmuszało ich do bezpośredniej konfrontacji. Na osobach mieszkających całe życie nad Bałtykiem woda nie robiła takiego wrażenia. Prokurator dziwił się wręcz, że ludzie na wiadomość o tym, gdzie mieszka, popadali w pewnego rodzaju euforię, wykrzykując z nutą zazdrości w głosie: „Ach, to musi się pan często kąpać w morzu!”, „Co za szczęściarz z pana! Móc codziennie przechadzać się brzegiem morza!”, „W kurorcie pan mieszka! Przecież to tak, jakby cały rok mieć wakacje!”. Bilski czuł się wtedy trochę zdezorientowany. Uśmiechał się lekko i kiwał głową, lecz gdy się nad tym zastanawiał, to ani często nie zażywał morskich kąpieli, ani też specjalnie nie przechadzał się brzegiem morza. Woda w Zatoce Gdańskiej była brudna i mętna, a latem plażę znaczyły syfiaste obślizgłe glony. Brzydził się tam zanurzać nawet stopy, nie rozumiał więc turystów, którzy chlapali się szczęśliwi, jakby Pana Boga za nogi złapali. No i już zdecydowanie nie czuł się przez cały rok jak na wakacjach. Urlopu nie brał już od kilku dobrych lat; jego życie wypełniała głównie praca.

Prokurator przebrnął przez szeroki pas mokrej plaży i przywitał się z obecnymi. Nieopodal zebrała się już grupka gapiów skupionych wokół kobiety w czerwonej kurtce, trzymającej na rękach wyrywającego się pieska.

– Co my tu mamy? – rzucił w przestrzeń Bilski i przyjrzał się obiektowi leżącemu tuż przy linii wody.

– Ciało kobiety, jak przypuszczam – odpowiedział od razu Pająk, którego długie ręce wystawały z rękawów kurtki. Na wysokim i ostrzyżonym na jeża Pawle Pągowskim wszystkie ciuchy wyglądały jak po młodszym bracie. – Na razie nie odwracaliśmy. Przyciągnęliśmy tylko za nasiąknięty materiał, żeby nie odpłynęło. Dryfowało jakieś trzy, cztery metry od brzegu. Zobaczyła je kobieta w czerwonej kurtce, a raczej jej ujadający pies. – Policjant wskazał ręką w kierunku publiczności. – To oni zawiadomili policję. To znaczy ona. Ta kobieta zadzwoniła – sprostował i poczerwieniał. Najwyraźniej wczorajsza zabawa jeszcze nie do końca wyparowała mu z głowy.

Ciało zwrócone było twarzą do ziemi. Ciemnobrązowe, długie za łopatki włosy przylgnęły do piasku. Pośrodku tyłu głowy utworzył się biały przedziałek, równiutko dzieląc mokre pasma na pół. Połyskliwy materiał kurtki przylepił się do pleców, tylko w jednym miejscu utworzył napompowany balon. Przemoczona czarna sukienka wysoko odkrywała nogi, opięte brudnymi, zapewne cielistymi, porwanymi rajstopami. Jedna stopa obuta była w krótki kozaczek na szpilce. Spod brunatnozielonego mułu, którym był pokryty, przebijał czerwony kolor. Druga stopa była naga i biała. Pofałdowana, nabrzmiała skóra nadawała jej dziwaczny kształt, jakby należała do ssaka o zadziwiającej anatomii.

Bilski patrzył zafascynowany na ten obraz. Było w nim coś prawdziwego, odartego z całego fałszu rzeczywistości, niemal doskonałego. To była najpiękniejsza zbrodnia, jaką widział. Oczywiście nigdy nie ubrałby swojego odczucia w słowa. Mało kto by zrozumiał.

„Jesteś odrażającym typem” – skarcił się w myślach.

– Sądzicie, że to może być ona? – spytał w przestrzeń.

Nie mógł oderwać wzroku od leżącego przed nim ciała.

Kita stanął obok niego i też wlepił wzrok w martwą kobietę.

– Niepowiedziane – rzekł.

– Wezwaliście kogoś do oględzin zewnętrznych? – kontynuował jak w transie Bilski.

– Tadek już jest w drodze. – Kita głośno przełknął ślinę i pokiwał głową.

Na plażę wszedł lekarz sądowy Tadeusz Dubiela. Siwe włosy zlewały się z lekką mgłą, która zaczęła unosić się w powietrzu.

– Szlag by to – westchnął, stanąwszy nad martwą kobietą. – Ktoś chociaż zrobił zdjęcia przed wyłowieniem ciała? – Przesunął wzrokiem po członkach ekipy. – Ktokolwiek? – warknął.

Wszyscy tępo patrzyli po sobie. Pająk wzruszył ramionami i sapnął oburzony:

– Przecież mogła jeszcze żyć! Szybka reakcja, szast, prast i na brzeg.

– Szast, szrast – wkurzył się Dubiela. – Nie uczyli was, że z ułożenia ciała pod wodą można sporo wywnioskować? Miernoty… – zasyczał pod nosem i zabrał się do badania śladów.

Pochylał się nad ciałem i skrupulatnie przyglądał każdemu szczegółowi. Co chwila zapisywał coś w notatniku, kręcąc głową i mrucząc. W końcu wstał i oznajmił:

– Można przekręcić denatkę na plecy.

Pająk i Kita powoli przeturlali ciało na wznak.

Pani w czerwonej kurtce krzyknęła piskliwie.

4

„Nie miała ust. Nie miała ust” – powtarzał w głowie Bilski, jakby sam chciał siebie przekonać o tym, co przed chwilą ujrzał.

Sprzęgło zaturkotało pod stopą i prokurator zdał sobie sprawę, że cały się trzęsie. Podjechał pod budynek Zakładu Medycyny Sądowej przy Dębowej na Aniołkach w Gdańsku. Nie mógł wyrzucić z głowy obrazu nabrzmiałej, sinej, zdeformowanej twarzy pozbawionej ust. Wyraźnie widział twarde, czerwone dziąsła, z których wystawały długie, białe, idealnie równe zęby. Przymknął powieki i otrząsnął się jak pies strącający z siebie nieprzyjemne kropelki wody.

Zatrzasnął drzwi auta i ruszył ku zielonemu geometrycznemu budynkowi postawionemu tuż po wojnie. Choć z zewnątrz od momentu powstania niemal się nie zmienił, w środku dało się już dostrzec skutki unijnego dofinansowania. Bilski rozpoczął studia w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy katedra wyposażona była w anachroniczne, toporne sprzęty. Teraz lekarze posługiwali się zdecydowanie mniejszymi, bardziej eleganckimi przyrządami, choć bynajmniej nie eliminowało to całej okropności badania zwłok. Prokurator wyraźnie pamiętał swoje pierwsze zajęcia w prosektorium. Zgromadzili się wokół stołu, na którym leżało ciało. Próbowali zachować powagę, jednak co chwila jakiś żartowniś rzucał szeptem nieprzyzwoitą uwagę, a oni zagryzali wargi, by nie parsknąć śmiechem. Dotarło do nich, że przed nimi spoczywa człowiek, któremu należy okazać szacunek, dopiero wówczas, gdy profesor rozkroił skórę i chochlą zaczął wybierać z wnętrza krew. Była gęsta i lepka. Powoli zalewała ścianki metalowej miski stojącej obok. Wtedy wszyscy umilkli. Uśmiech zniknął nawet z twarzy Zdziśka Nalepki, która stała się nagle biała jak kreda. Zdzisiek nie zdążył wybiec z sali i zwymiotował do kubła na śmieci przy drzwiach. Nie można powiedzieć, że był to sprawdzian na kandydatów na prokuratorów, choć Nalepka prokuratorem nigdy nie został. Szybko zmienił aplikację i objął ciepłą posadkę radcy prawnego. Tak, prokuratura nie jest dla wszystkich. Trzeba mieć stalowe nerwy i trzymać emocje na wodzy.

Bilski znów przypomniał sobie wykrojony z twarzy kształt ust, obnażone dziąsła i odkryte końskie zęby. Musi wziąć się w garść. Czy czułby się inaczej, gdyby chodziło o mężczyznę? Czy makabryczny efekt byłby inny, gdyby wcześniej nie spojrzał na czerwony kozaczek na długiej srebrnej szpilce? Nie wiedział, dlaczego ten widok wywołał w nim aż tak silne emocje. Być może chodziło o to (co dla wszystkich stało się jasne), że to nie zwyczajny przyjezdny topielec. Ani mors. Ani Wodnik Szuwarek. Od razu było wiadomo, że to nie był wypadek.

Prokurator Bilski zjechał windą na poziom minus jeden i przeszedł długim korytarzem do prosektorium. Tadeusz Dubiela w gumowym fartuchu i lateksowych rękawicach stał przy stalowym stole, na którym leżała denatka. Wpatrywał się w jej twarz, nie przejawiając żadnych emocji. Jego twarz była zupełnie obojętna, znieczulona wieloma latami pracy ze zmarłymi. Lekarz uznawany był w środowisku za świetnego profesjonalistę, niezwykle skrupulatnego, cierpliwego i – zdaniem niektórych – wyjątkowo upierdliwego. Bilski wielokrotnie miał okazję z nim współpracować i to, co niektórzy uważali za wkurzającą pedanterię, prokurator postrzegał jako prawdziwą determinację medyka w dążeniu do prawdy. Dubiela nierzadko weryfikował diagnozy innych obducentów, wytykając im karygodne błędy. Tak było na przykład wtedy, gdy przedstawione przez niego dowody pozwoliły na odrzucenie przyjętej tezy o pobiciu ze skutkiem śmiertelnym. Medykowi udało się wtedy wykazać, że mężczyzna zmarł z przyczyn chorobowych. Nieważne, że domniemany sprawca został uniewinniony wbrew opinii społecznej. Dla Dubieli ważna była trafność i rzetelność opinii.

Bilski przystanął obok lekarza i skupił wzrok na pierścionku mieniącym się na serdecznym palcu ofiary, tkwiącym pośród niemal odpadającego naskórka. Dłonie kobiety były białoszare, matowe, pofałdowane. Wyglądały jak za duża rękawiczka, która zsuwa się z ręki dziecka.

Prokurator przelotnie spojrzał na twarz denatki i ponownie przyjrzał się połyskującemu oczku pierścionka.

– To ona – stwierdził i znów na chwilę przeniósł wzrok na zapuchniętą, fioletową skórę okalającą jamę ustną.

– Może być – odparł beznamiętnie Dubiela. – Po stanie ciała wstępnie można przypuszczać, że przeleżało w wodzie dłuższy czas. Może to być ona. Ale nie musi.

Leopold ponownie przyjrzał się kozaczkowi. Miał intensywnie czerwony kolor. To była ona. Bez dwóch zdań.

1991

Wszystko, co działo się przed, wyrzuciła z pamięci. To było jej pierwsze wspomnienie:

Dziewczynka siedzi na dywanie przed stojącym w sypialni rodziców lustrem. Lustro bez ramy, oparte o ścianę, wpatruje się w nią, a ona wbija wzrok w swoją twarz. Patrzy na krótko przycięte ciemnobrązowe włosy, zielone oczy, zadarty nos, ładnie wykrojone usta, wydatne kości policzkowe. Uśmiecha się, ale szybko powraca do miny, w której nie widać zębów. Lustruje swoje kościste nogi, wystające kanciaste kolana. Patrzy na chude jak patyki ramiona, na których wisi przyduża koszulka z Myszką Minnie. Zbiera po bokach materiał, pod którym rysują się pączkujące piersi. Ponownie zerka na twarz. Skóra ma śniady, ciepły kolor, podkreślony mocnymi promieniami słońca, które w te wakacje nie przestawało świecić. Oczy iskrzą kocim wdziękiem. Dziewczynka znów się uśmiecha – tym razem ostrożniej, nie uchylając ust.

„Zapamiętaj to – myśli. – Zapamiętaj, jak wyglądałaś”.

Tamtego dnia postanowiła, że się zmieni i ta dziewczynka przestanie istnieć. Zostanie tylko wspomnieniem.

„Byłaby nawet ładna, gdyby nie ta fryzura. No i te zęby oczywiście” – znów zabrzmiało w jej głowie.

Była na szkolnym obozie. Chłopcy śmiali się, przyglądając się jej ostentacyjnie, a ona przyspieszyła kroku. Wtedy padły te słowa. Gdy stanęła na zbiórce, serce nadal jej łomotało i miała wrażenie, że wszyscy to słyszą. „Byłaby nawet ładna… gdyby nie ta fryzura… i zęby oczywiście”. Przygryzła wargi.

Od zawsze wstydziła się swoich zębów. Były mocno wysunięte do przodu, oddzielone przerwami. Gdzieniegdzie pojawiały się na nich przebarwienia od sanostolu, który piła z powodu słabego zdrowia. A fryzura? Cóż, to mama co miesiąc zaciągała ją do zakładu pani Marioli i wydawała polecenie: „Na krótko”. Twierdziła, że pielęgnacja grubych włosów Moniki to niepotrzebny kłopot. Mycie, suszenie i szczotkowanie włosów córki zabierały zbyt dużo czasu zawsze zajętej pracą pani prawnik.

Wtedy, na zbiórce, dziewczynka uniosła rękę i nieśmiało przejechała po gęstej szczecinie stojącej na baczność niczym kolce jeża. Zerknęła na koleżanki. Stały roześmiane, pewne siebie. Ich włosy opadały na ramiona albo były związane w kucyki. Większość dziewczynek już zaczęła dojrzewać. Specjalnie nosiły trochę za małe koszulki, które opinały ich biusty i eksponowały talie. Opalały się na pomoście w dwuczęściowych strojach, flirtując z chłopakami ze starszej grupy. Ona nadal nosiła jednoczęściowy strój, garbiąc się za każdym razem, gdy ktoś na nią spojrzał. „Byłaby nawet ładna…”. Słowa znów zadudniły w jej głowie. Zmusiła się, by wyprostować plecy, i dumnie spojrzała przed siebie.

Kiedy wróciła z kolonii, po raz pierwszy sprzeciwiła się matce. Tym razem nie pozwoliła zabrać się do pani Marioli. Zaparła się, a matka nie miała czasu się z nią spierać. Monika wymusiła też na rodzicach, by sprawili jej aparat korekcyjny. Mama tylko zniecierpliwiona machnęła ręką, ale tata wysłuchał jej argumentów, spojrzał zdziwiony na jej krzywy zgryz, jakby nigdy wcześniej nie dostrzegał tego mankamentu u córki, i zabrał ją do ortodonty. Przez całe wakacje niemal nie zdejmowała ruchomej nakładki na zęby, choć miała ją wkładać tylko na noc. Wyciągała aparat tylko podczas posiłków. Pilnowała się, by jeść regularnie i do syta, aż w końcu zaczęła się lekko zaokrąglać. Zmuszała się do jedzenia, nawet gdy przez cały wrzesień chorowała na zapalenie płuc i sama myśl o posiłku wywoływała mdłości. Gdy w połowie października poszła do siódmej klasy, prawie nikt jej nie poznał. Włosy zdążyły trochę odrosnąć. Nie sterczały już do góry i Monika układała je teraz na brylantynę, opuszczając pojedyncze kosmyki na czoło, jak Madonna w teledysku do piosenki Rain, która od lipca królowała na listach przebojów. Zęby, choć nadal dalekie od ideału, lekko się cofnęły, dzięki czemu jej twarz już mniej przypominała mordkę kapucynki. Figura stała się zdecydowanie bardziej kobieca. Piersi i biodra wyraźnie rysowały się pod ubraniem.

Tego roku przestali na nią wołać Małpka. Zyskała nowy pseudonim: Puma. Czarna Puma.

1995

1

– Cześć, śliczna! – Mario pomachał do niej z daleka i uśmiechnął się promiennie.

Odmachała i zwinnie przeskoczyła przez kałużę.

– Ale piekielna pogoda! – zawołała i pocałowała go w policzek. – Ocipieć można!

Pociągnęła go za rękę i wpadli do pobliskiej kawiarni. Monika ściągnęła kaptur z głowy, a jej gęste, długie włosy rozsypały się kaskadą wokół twarzy.

„Jaka piękna” – westchnął chłopak.

Ilekroć na nią patrzył, nie mógł się nadziwić, że można być tak pięknym. Mocne kości policzkowe. Jasnozielone oczy otulone czarnymi rzęsami. Duże, namiętne usta, jakby stworzone do pocałunków. Och, ileż to razy wyobrażał sobie, że je całuje. W myślach pieścił jej wystające pośladki, zrywał bluzkę i delektował się widokiem dużych, jędrnych piersi. Mario mocno zacisnął powieki, wziął głęboki oddech i przywołał się do porządku. Monika to tylko jego przyjaciółka. Tylko i aż. I tak musi zostać.

Usiedli przy wolnym stoliku pod oknem. Wiatr rozkręcił się na całego, unosząc czerwonawe liście i szarpiąc gałęziami drzew. Deszcz coraz silniej uderzał o szyby, a chłopak coraz wyraźniej słyszał wygrywany przez niego rytm. Kochał muzykę. Muzyka do niedawna była całym jego światem. Teraz obok niej pojawiła się Monika. Ona też była muzyką, więc w sumie niewiele się zmieniło, oprócz tego, że teraz świat zyskał nową głębię, otwierając przed nim nieznane do tej pory wymiary.

Poznali się na giełdzie w Gdyni. Mariusz sprzedawał tam pirackie kasety magnetofonowe, dostarczane przez gostka powiązanego z kimś, kto miał dojścia. Dokładnie nie wiedział i w sumie nie chciał wiedzieć. Kasa była zacna i mógł przesłuchiwać wszystkie nowości, jakie pojawiały się w polskiej i zagranicznej branży muzycznej. Tamtego dnia do stoiska podeszła dziewczyna, na którą już dawno zwrócił uwagę. Często się tutaj kręciła. Na ogół w towarzystwie głośnych koleżanek i wypachnionych kolegów. Nie można było jej nie zauważyć. Wyraźnie lśniła w tłumie, gdziekolwiek poszła, oglądali się za nią mężczyźni. Patrzyli na nią lubieżnie i obleśnie. Kobiety lustrowały ją z niechęcią, starając się do niej nie porównywać. Tym razem była sama. Brała do ręki puste okładki leżące na blacie i podśpiewywała pod nosem do płynących z głośników dźwięków Wannabe Spice Girls. Nie znosił tego shitu, ale to właśnie się wtedy sprzedawało.

– Mogę w czymś pomóc? – zapytał i momentalnie poczuł, że na jego twarzy pojawił się kompromitujący rumieniec.

Czemu zawsze musiał się stresować w kontaktach z kobietami? W szczególności z pięknymi kobietami?

„Co za cholerny wstyd” – jęknął w duchu.

Dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie i jeśli zauważyła jego zdenerwowanie, nie dała tego po sobie poznać.

– Szukam jakiegoś najnowszego trip-hopu – odpowiedziała swobodnie.

Mario wiedział już wtedy, że przepadł na całego.

– Trip-hopu… – powtórzył odurzony.

– Tak, trip-hopu. – Dziewczyna powoli zaczęła tracić cierpliwość. – Wiesz, Massive Attack, Tricky, Portishead. Chyba powinieneś się trochę na tym znać, skoro sprzedajesz kasety?

Mario spojrzał na nią zmieszany i szybko się pozbierał.

– Tak, jasne, hip-hop na kwasie. Tak nazwano gatunek prezentowany przez Massive Attack na płycie Blue Lines wydanej pięć lat temu przez VirginRecords. Na jego brzmienie składają się przede wszystkim dub i rap oraz ciężka, mroczna atmosfera. Uważa się, że grupa Portishead wpisuje się bardziej w kategorię jazzu na kwasie, jednak tak jak wspomniałaś, często zalicza się ją do trip-hopu.

Dziewczyna spojrzała na niego zaciekawiona, a Mariusz odetchnął z ulgą. Pewnie przejechał dłonią po postawionych blond włosach i przywołał swój najlepszy uśmiech.

– Chyba mam akurat coś, co mogłoby cię zainteresować. Dwa ostre debiuty z Wielkiej Brytanii, dopiero co udało mi się je zdobyć. Lamb i Faithless. Znasz?

Dziewczyna pokręciła głową. Mario wydobył z plecaka dwie kasety, które z trudem sprowadził dla siebie. Na giełdzie taka muzyka nie miała zbytu, więc nie było sensu zamawiać większej ilości.

– Masz. – Podał dziewczynie kasety. – Przesłuchaj sobie w domu. Jak ci się spodobają, to kupisz. A jak nie, to oddasz.

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i podziękowała.

– A tak w ogóle to jestem Monika. – Podała mu aksamitną dłoń.

Był stracony. Jego serce przestało bić.

Od tego momentu minęło kilka miesięcy. Monika wróciła następnego dnia, rozgorączkowana, oszołomiona wokalem Lou Rhodes. Okazało się, że sama trochę śpiewa. A on zawsze marzył, aby nagrywać.

– Naprawdę chciałbyś mieć własne studio? – zachwyciła się.

– Pewnie! – odparł z mocą Mariusz.

Na razie do realizacji tych planów było naprawdę daleko, ale dla niej mógł przyspieszyć działania. Dla niej mógł zdobyć wszystko. Cholera, ależ był stracony…

– Matka totalnie mnie wykańcza – powiedziała teraz Monika. Urwała i spojrzała surowo na Maria. – Słuchasz mnie w ogóle?

– Słucham, słucham. Matka znowu cię wykańcza – powtórzył chłopak i nakazał sobie słuchać.

W obecności Moniki nigdy nie mógł się skupić. Jej fizyczność całkowicie go rozpraszała. Hormony w nim buzowały, lecz od kiedy poznał tę dziewczynę, przestał się rozdrabniać na jednorazowe akcje, które dotychczas mu wystarczały. Choć był dość nieśmiały, to jednak laski lgnęły do niego jak pszczoły do miodu. Nic specjalnie nie musiał robić. Rzucił kilka mądrych zdań, wspomniał, że stracił matkę, gdy był mały, zagrał kilka nut na gitarze i bam ciach, zrzucone z krzyża. Ale teraz było inaczej. Czuł się tak, jakby się nagle obudził. Jakby przez wszystkie te lata śnił tylko, że żyje, a teraz w końcu znalazł się na jawie. Te wszystkie uczucia były dla niego tak nowe, że nie wiedział, co ma z nimi zrobić. Więc pisał piosenki. Pisał piosenki o niej i dla niej. O tym gównie, które zawsze wyśmiewał. Cały wypełniony był miłością jak jakieś pierdolone Backstreet Boys.

– …więc mówię jej, że to nie jej sprawa, gdzie pracuję. Jestem prawie dorosła, powinna się cieszyć, że staję się samodzielna, chcę coś robić, a nie tylko ciągnąć kasę od rodziców, jak moi rówieśnicy. A ona mi na to, że dojeżdżanie do Gdańska nocą jest niebezpieczne, szczególnie dla kogoś o mojej urodzie, że mam się skupić na nauce, a nie gdzieś kelnerzyć, jak jakaś pierwsza lepsza. Kumasz, kelnerzyć jak pierwsza lepsza! A niby żadna praca nie hańbi i wszyscy są równi! Ale nie, dla pani prawnik wszyscy są gorsi, tylko tacy jak ona się liczą, jasna bladź! Że też z takiego łona wyszłam, nie do wiary!

– No i na czym stanęło?

– Zaczynam w piątek. Ojciec się za mną wstawił. Powiedział matce, że to tylko weekendy i że to dobrze, że jestem przedsiębiorcza. I że przecież z Sopotu do Wrzeszcza to tylko kilka przystanków kolejką. Stanęło na moim. Jak zawsze. – Monika puściła do niego oko.

Tak, Monika zawsze stawiała na swoim. Co ta dziewczyna w sobie miała, że nie można było jej odmówić? Mario spojrzał w jej zielone oczy i zalała go fala ciepła.

2

Waldemar już na nią czekał. Falujące, półdługie jasnobrązowe włosy zaczesał do tyłu, skórzana kurtka opinała się na jego torsie. Waldemar – już samo brzmienie jego imienia sprawiało, że Monika czuła w brzuchu przyjemne gilgotanie. Miał imię odpowiednie do swojego wieku. Waldemar był przed czterdziestką i bardzo różnił się od chłopaków ze szkoły. Był poważny, szarmancki i twardy. Jeździł czarnym BMW, miał własne mieszkanie. No i gest. Dostawała od niego perfumy i koronkową bieliznę. Niedawno sprezentował jej prawdziwe pięćsetjedynki. Nie takie z hali, jakie nosiły jej koleżanki z liceum. Kupił je w butiku na Ku’dammie.

Monika powoli się do niego zbliżała, zmysłowo poruszając biodrami. Choć jeszcze nie dostrzegała jego rysów, była pewna, że na nią patrzy. Zawsze przyglądał jej się z kamienną twarzą, ale jego oczy zdradzały pożądanie. Tak, wyraźnie je wyczuwała. Rozbierał ją wzrokiem i dokładnie wiedziała, co chciał z nią robić. Przygryzła wargi na samą myśl, która podniosła jej ciśnienie. Waldemar był zupełnie inny niż chłopcy, z którymi była do tej pory. Oni brali ją pospiesznie, łapczywie. Przygniatali ją swoimi ciałami, a potem opadali z niej w ciszy, jakby jakikolwiek dźwięk mógł zburzyć iluzję, że z nią obcowali. Dla niej nie miało to większego znaczenia. Seks nie był niczym ważnym. Nie stwarzał żadnej metafizycznej aury, nie miał w sobie nic duchowego. Monika nie bardzo wiedziała, o czym mówiły jej koleżanki przygotowujące się do pożegnania cnoty, jakby to było jakieś niebywałe przedsięwzięcie, które trzeba skrupulatnie zaplanować. Ona straciła cnotę w siódmej klasie na prywatce z chłopakiem ze starszej klasy, w którym podkochiwały się wszystkie nastolatki. Była pijana, więc niewiele poczuła. Ani bólu, ani przyjemności. Po wszystkim dumnie wyszła z pokoju, zapinając bluzkę, a ekipa zaczęła gwizdać i bić brawo. Ukłoniła się nisko, jakby wykonała przed chwilą niezły balet, i poszła pić dalej. W rzeczywistości nie był to jej pierwszy raz, choć tak wolała to pamiętać. Od tej pory sypiała z różnymi kolesiami ze szkoły, bardziej dla sportu i hecy niż dla prawdziwej rozkoszy. Rozkosz poznała dopiero z Waldemarem. Nie ma wątpliwości, że on wiedział, co znaczy seks, i Monika wiele się dzięki niemu dowiedziała.

– Cześć, kocurze – mruknęła, gdy znalazła się przy nim, lekko mrużąc oczy.

– Cześć, babe – odparł, przyciągając ją do siebie i łapiąc jedną ręką za pośladek.

Pocałował ją namiętnie, a ona totalnie odpłynęła. Czuła się przy nim jak mała dziewczynka. Zupełnie ją onieśmielał, a przecież na co dzień było odwrotnie – to ona nad wszystkimi górowała i nigdy nie dawała się przyprzeć do muru.

Waldemara poznała w Cockneyu, klubie w centrum Wrzeszcza, między osiedlami studenckimi, niedaleko Politechniki. Przychodziła tam co sobotę z dziewczynami, żeby potańczyć i wyluzować się po całym tygodniu licealnej katorgi. Tam w końcu czuła się wolna, wśród różnobarwnych postaci, które nikogo nie udawały. Było to jedyne miejsce w Trójmieście, w którym obowiązywało zawieszenie broni pomiędzy punkowcami a skinheadami, którzy mijali się tu swobodnie, nie zwracając uwagi na podziały obowiązujące na ulicach. Przychodzili studenci. Wpuszczano ładniejsze licealistki. No i kręcił się też mafijny światek. Wszyscy o tym wiedzieli, choć głośno tego nie komentowano. Ci goście czuli się w Cockneyu jak u siebie i tak naprawdę to oni czuwali nad wszystkim, co się tam działo. Monice odpowiadał taki kolaż środowisk. Czuła się tam sobą. I nie musiała płacić za drinki. Te atrakcyjne nigdy nie musiały. Zawsze znalazł się ktoś w czarnej marynarce, kto kiwnął do barmana.

Spojrzała na Waldemara. Imponowało jej, że był z tego ciemnego świata, w którym panowały siła i władza. Pociągał ją ten niezbadany mrok zbrodni, agresji, seksu i pieniędzy. Ceniła honor, jakim odznaczali się członkowie mafii. Wiedziała, że wszyscy kierują się jasno określonymi regułami, a ich złamanie grozi śmiercią. Nie przerażało jej to, choć wiedziała, że powinno. Jednak na samą myśl, że znalazła się tak blisko tej podziemnej rzeczywistości, czuła dreszcz ekscytacji. Taka już była Czarna Puma. Lubiła balansować na linie.

Wiatr znów się wzmagał. Podniósł jej włosy, które zatańczyły w uwodzicielskim tańcu, a mężczyzna westchnął pełen pożądania.

– Chodź, babe, bo inaczej wezmę cię tu i teraz. – Zanurzył twarz w gęstwinie brązowych pasm i zmysłowo szepnął jej do ucha: – Tak jak luuubisz.

Monikę przeszedł dreszcz, ale nie zdążyła zareagować. Waldemar już ciągnął ją za rękę po schodkach prowadzących w dół do pubu. Gdy tylko się na nich znaleźli, deszcz przeszedł w ulewę.

Usiedli w najciemniejszym zakamarku pubu. To było ich miejsce. W rogu utrzymanego w ciepłej brytyjskiej stylistyce klubu, z dala od sceny i baru. Waldemar poszedł po piwo dla siebie i drinka dla niej.

– Glaca za chwilę podejdzie – powiedział i wsunął się na drewnianą ławę tuż obok niej.

Jego dłoń od razu powędrowała po jej udzie, znalazła się pod sukienką i zacisnęła na kroczu.

– Suka – zamruczał, a ona przymknęła powieki.

Lubiła to. Och, jak lubiła, gdy tak do niej mówił. Zaskoczył ją, gdy po raz pierwszy tak się do niej zwrócił. Po imprezie, na której ją wypatrzył, pojechali prosto do niego. Ekskluzywne mieszkanie na Jelitkowie, niemal puste, wyposażone tylko w najpotrzebniejsze meble. Drogi sprzęt grający. Na środku dużego pokoju pod sufitem zawieszona huśtawka z dwóch grubych taśm z dodatkowymi zapięciami. Monika wpatrywała się w tę huśtawkę i próbowała ocenić, czy powinna uciec, czy zostać. Waldemar podszedł do niej od tyłu, zaczął całować w kark, dotarł do ucha i szepnął: „Suczka. Moja mała suczka”.

Została i po raz pierwszy doświadczyła rozkoszy. To wtedy uzależniła się od Waldemara, który nie przestawał jej zaskakiwać, nieustannie, powoli i zawsze za jej przyzwoleniem przesuwając granice zmysłowych doświadczeń.

– Suka – zamruczał ponownie, a ona zacisnęła uda na jego ręce.

Do ich stolika zbliżał się Glaca, którego Monika znała z widzenia. Przystojny, postawny szatyn, o ciemnej skórze. Właściciel Cockneya wyglądał jak Włoch, idealnie wkomponowując się w mafijny klimat.

– A więc to ty jesteś Puma? – spytał z uśmiechem, siadając naprzeciwko nich. – Już prawie legenda mojego pubu. – Puścił do niej oko. – Waldek nie przestaje się tobą zachwycać. Teraz rozumiem dlaczego. – Przyjrzał się jej z uznaniem. – Masz jakieś doświadczenie jako barmanka?

Monika pokręciła głową. Ale wiedziała, że to i tak nie ma znaczenia. Spojrzała na Glacę swoimi zielonymi kocimi oczami i odpowiedziała spokojnie:

– Nie sądzę, żeby to była jakaś szczególnie istotna przeszkoda. Praca tylko w weekendy. Dasz mi dziesięć złotych za godzinę. I przymkniesz oko na to, że postawię stojak z orzeszkami, żeby sobie dorobić. Stoi?

Glaca spojrzał na nią zaskoczony, po czym zaniósł się donośnym śmiechem.

– Stoi. – Wyciągnął do niej dłoń, żeby przypieczętować umowę.

Wstał i miał już odejść, ale odwrócił się jeszcze na chwilę i powiedział do Waldemara:

– Lubię tę dziewczynę. Uważaj na nią.

3

Helena Bogucka wciągała wąską ołówkową spódnicę. Jej włosy były niedbale rozrzucone na karku; poniżej wyraźnie rysowały się łopatki. Zapięła czarny biustonosz, włożyła białą koszulę. Podeszła do lustra. Poprawiła fryzurę palcami. Na usta nałożyła krwistoczerwoną pomadkę. W tafli złapała odbicie jego spojrzenia. Przyglądał się jej. Odwróciła się do mężczyzny, który nadal leżał w zmiętej pościeli. Jej mina była poważna, niemal surowa, choć jeszcze przed chwilą wyrażała najwyższą ekstazę.

– To był ostatni raz – powiedziała.

– To był ostatni raz – powtórzył z westchnieniem.

Jednak oboje wiedzieli, że to się powtórzy. Może nie jutro. Ale za tydzień, dwa ona znowu się odezwie. To zawsze była jej decyzja. To ona stawiała warunki, a on zawsze się do nich stosował. Ona zadzwoni i powie: „Jutro, tam gdzie zawsze”. Odłoży słuchawkę, niezainteresowana jego odpowiedzią. Nie musiała się obawiać odmowy. Mogła mieć pewność, że on zjawi się wyznaczonego dnia o stałej porze w hotelu Maryla. W ich hotelu.

To w tej willi z XIX wieku mieszczącej się w sopockiej dzielnicy Kamienny Potok spędzili swoją pierwszą noc wiele lat temu. Byli studentami. Zakochanymi w sobie po uszy. Pełnymi marzeń. Od tej pory wiele się zmieniło. Ona wyszła za innego i urodziła córkę. On też wkrótce założył rodzinę. Ich drogi się rozeszły i zeszły ponownie piętnaście lat później. Spotkała Tadeusza na korytarzu w sądzie i znowu coś zaiskrzyło. Nie mogli się temu oprzeć. Poszli na kawę, a skończyli w hotelu Maryla. Spotykali się tu od ponad dwóch lat. Czasami cztery, czasami dwa razy w miesiącu. Nie częściej niż raz na tydzień. Helena za każdym razem mówiła, że widzą się po raz ostatni. Nigdy nie dotrzymywała danej sobie obietnicy.

– Na razie – rzuciła i wyszła.

Zawsze była dla niego oschła. Chyba czuła się wtedy mniej winna. Jakby zdrada była tylko cielesna, czysto fizyczna. Jakby nie oddawała temu mężczyźnie czegoś zarezerwowanego dla męża. Z drugiej strony mężowi też nie dawała tego, co powinno być dla niego zarezerwowane. Może po prostu już tego w sobie nie miała? Może była pusta, wydrążona jak skała, przez którą przepływał kiedyś wartki strumień, ale powoli wysechł? Tak się chyba właśnie czuła. Jak głaz. Martwy, twardy i samotny.

Wyszła przed hotel. Deszcz zacinał w świetle zewnętrznych lamp. Klon stojący naprzeciwko willi zgubił już prawie całe ubranie. Pożółkłe liście zebrano w równiutkie kupki w regularnej odległości. Trawnik niknął w ciemności. W oddali Helena słyszała zacinające fale. Wyobraziła sobie spienione bałwany rozbijające się o brzeg. Najbardziej lubiła plażę jesienią. Gdy była wyludniona i wyblakła. Pozbawiona zadowolonych turystów i rozświetlającego wodę słońca. Wtedy czuła, że morze śpiewa właśnie dla niej. Choć znajdowało się jakieś pół kilometra od hotelu, wyraźnie je słyszała. Było wzburzone i gniewne. Takie właśnie kochała.

Wyjęła z torby czerwoną parasolkę i ruszyła przed siebie. Do domu miała niecałe dwa kilometry. Nigdy nie brała z hotelu taksówki. Wolała iść pieszo. Nie tylko dlatego, że nie potrzebowała żadnych świadków swojego zepsucia. W ten sposób powoli się oczyszczała. Wdychała mokre powietrze. Otulała skórę zimnem. Trzeźwiała z cielesnych doznań. Stawała się żoną i matką. Często podczas tej wędrówki myślała, jak by to było, gdyby dokonała kiedyś innego wyboru. Jak potoczyłoby się jej życie.

Tadeusza poznała na pierwszym roku prawa. To był rok 1978. Chciała wsiąść do kolejki SKM w Gdańsku Głównym, lecz drzwi jeszcze były zamknięte. Choć miała na sobie nowy biały płaszcz z postawionym kołnierzem, marzła. Wtedy pojawił się młody mężczyzna i na siłę pociągnął skrzydła drzwi, które odskoczyły od siebie z głośnym sykiem. Podziękowała i weszła do pustego przedziału. Usiadła pod oknem, a on usiadł naprzeciwko niej i nieprzerwanie się w nią wpatrywał. Czuła się nieswojo.

– Przepraszam, ale my chyba się nie znamy? – spytała zmieszana i poprawiła czarną krótką grzywkę, która zaczęła się kręcić od wilgoci.

– Ja panią znam. Już panią wcześniej widziałem – odparł mężczyzna.

Miał głęboki, niski głos, który budził zaufanie.

– Hm, ja mam świetną pamięć wzrokową, więc na pewno bym zapamiętała. – Helena się zawahała i odwróciła ostentacyjnie wzrok ku oknu.

Pociąg ruszył. Przemierzyli trasę do Wrzeszcza w milczeniu. Powoli zmierzchało. Twarz mężczyzny odbijała się w szybie. Helena przyglądała się jego kształtnym ustom, włosom niesfornie opadającym na czoło i niebieskim jak woda oczom, które nieprzerwanie się w nią wpatrywały. Z jednej strony to zachowanie było absolutnie impertynenckie, z drugiej – odczuwała coś na kształt przyjemności, choć nie do końca wiedziała, co jest jej źródłem. Normalnie by się przesiadła albo otwarcie powiedziała, co sądzi o takim zachowaniu. Często ktoś ją zaczepiał. Jej uroda budziła zainteresowanie i Helena już dawno nauczyła się, jak sobie radzić w takich sytuacjach. Jednak tym razem było inaczej. Jakby jej ciało dawało temu przyzwolenie, choć umysł podpowiadał, że to niewłaściwe.

W końcu kolejka zatrzymała się na stacji Wrzeszcz. Helena wysiadła. Przemierzając peron, zdała sobie sprawę, że mężczyzna idzie za nią. Wyszła na Dmowskiego i skierowała się na Brzozową. On szedł po drugiej stronie ulicy, cały czas trzymając się kilka metrów z tyłu. Lekko mżyło. Malutkie kropelki deszczu jaśniały w świetle latarni. Helena czuła lekki strach zmieszany z podnieceniem. Gdy wreszcie znalazła się pod rodzinną willą, odwróciła się i odszukała go wzrokiem. On również się zatrzymał i z dystansu taksował ją zagadkowym spojrzeniem.

– Dziękuję, że mnie pan odprowadził – powiedziała.

On skłonił głowę i dalej stał bez ruchu. Helena wbiegła do domu, a gdy znalazła się w swoim pokoju, wyjrzała zza firanki. Mężczyzna wpatrywał się w okna i gdy ją dostrzegł, jego twarz się rozpromieniła. Helena pomachała i szybko ukryła się w mroku pokoju. Serce łomotało jej jak szalone. Jeszcze nigdy się tak nie czuła. W nocy nie zmrużyła oka. Gdy rano zeszła na śniadanie, matka spojrzała na nią nieufnie i powiedziała:

– Całą noc pod naszymi oknami kręcił się jakiś młody człowiek. – Uważnie przyjrzała się Helenie. − Coś ci o tym wiadomo?

Helena zaprzeczyła ruchem głowy, a jej policzki oblał rumieniec. Wyglądała nieznajomego w następnych dniach, lecz pojawił się dopiero w sobotni poranek. Stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym widziała go ostatni raz – po drugiej stronie ulicy, oparty o latarnię. Zapowiadał się piękny dzień. Deszcz w końcu ustał i nad budynkami rozpościerało się bezchmurne niebo. Helena uwinęła się z poranną toaletą, włożyła fioletową zamszową spódnicę i golf, które kilka dni temu ojcu udało się sprowadzić z Zachodu, i narzuciła swój piękny skórzany płaszcz. Przejrzała się w lustrze. Wyglądała jak z żurnala. Czarne włosy obcięte na Kleopatrę układały się gładko. Ubranie wpisywało się w ostatnie trendy mody. Chwyciła jeszcze duże czarne okulary „muchy” i z obojętną miną wyszła z willi. Nie spojrzawszy nawet na drugą stronę ulicy, od razu skręciła w lewo. Kątem oka zauważyła, że mężczyzna ruszył za nią. Gdy znalazł się kilka metrów od niej, raptem się odwróciła i spytała:

– Już zawsze będzie pan za mną chodził?

Przystanął i wyraźnie się zmieszał. Jednak po chwili znalazł się tuż obok niej i oficjalnie się przedstawił. Dalej wędrowali razem. Rozmawiając, skręcili do parku Kuźniczki i usiedli na ławce. Słońce pięło się coraz wyżej, przedostając się przez gałęzie i rozświetlając ich postacie. Dopiero teraz Helena zauważyła, że mężczyzna jest dobrze zbudowany i ma niezwykle duże, ale bardzo zgrabne dłonie.

– To piękne, że chcesz leczyć ludzi – powiedziała, gdy usłyszała, że studiuje medycynę.

Tadeusz lekko się zmieszał i odparł:

– W rzeczywistości będę leczyć dusze zmarłych. Chcę zostać lekarzem medycyny sądowej.

Helena spojrzała na niego zaskoczona.

– Lekarzem ostatniego kontaktu?! – zażartowała.

– Taa, zimnym chirurgiem. – Tadeusz puścił oko.

Parsknęła śmiechem. On też się roześmiał. Zaczął jej opowiadać o swojej fascynacji śmiercią, o roli, jaką lekarz medycyny sądowej odgrywa w odnalezieniu prawdy, o tym, że ciało ofiary to swoista księga, którą należy odczytać. Tłumaczył, że wszystkie rany, nawet te, które mają służyć utrudnieniu identyfikacji, to ślady mówiące coś o sprawcy.

– Im więcej aspektów jesteś w stanie wyłapać, tym większe prawdopodobieństwo odnalezienia mordercy, a tym samym większe prawdopodobieństwo wymierzenia sprawiedliwości. Wyobraź sobie – Tadeusz coraz bardziej się ekscytował – że to właśnie ja będę musiał stwierdzić, czy na przykład w przypadku śmierci gwałtownej nastąpił wypadek, miało miejsce samobójstwo, doszło do zaniechania czy też chodziło o zbrodnicze działanie! To niezwykły i wymagający zawód, a do tego nie dla wszystkich. Tylko najwięksi twardziele mogą się w nim sprawdzić.

Tadeusz opowiadał z zapałem, jakiego Helena od dawna u nikogo nie widziała. Imponował jej wiedzą i charyzmą. Zadziwiało ją to, że w tak młodym wieku dokładnie wiedział, co chce robić w przyszłości, kim chce się stać. Bez wahania wybrał specjalizację, podczas gdy jego koledzy ze studiów nadal nie wiedzieli, czy będą chirurgami, czy chcą leczyć choroby skóry.

Po jakichś dwóch godzinach Tadeusz odprowadził ją pod dom i umówili się na pierwszą oficjalną randkę, podczas której wręczył jej goździki i zabrał na gorącą czekoladę. Cały czas rozmawiali. Okazało się, że on nie tylko pięknie mówi, ale również umie słuchać. Nie wiedzieć czemu, Helena opowiedziała mu o rzeczach, których nigdy wcześniej nikomu nie zdradziła. Mówiła o swoich obawach i marzeniach, o prawniczej rodzinie, której oczekiwań nie chciała zawieść, o dorastaniu i planach na przyszłość. Czuła, że może mu zaufać. Czuła od niego dobro. Pozwoliła mu się pocałować na pożegnanie i był to najsłodszy pocałunek, jaki ktoś złożył na jej ustach. Po kilkunastu randkach zaproponowała mu wspólną noc w hotelu Maryla. Ona wciąż mieszkała z rodzicami, on dzielił pokój z kilkoma kolegami w akademiku. Powiedziała, że sama zapłaci za nocleg. Wiedziała, że Tadeusz pochodził z ubogiej rodziny z Kościerzyny i żył za skromne stypendium naukowe. Ale chłopak postawił sobie za punkt honoru sfinansowanie całego planu. Co więcej, czekał na nią w hotelowym pokoju z musującym winem i truskawkami. Płomienie licznych świec rzucały na ścianę ruchome cienie. Tadeusz nie zdradził, skąd wziął na to wszystko pieniądze. Domyślała się, że musiał się nieźle zapożyczyć. W każdym razie wieczór był idealny. I pierwszy. Zarówno dla niej, jak i dla niego. To była miłość, na pewno. Nie miała wątpliwości.

Och, to było tak dawno temu. Jak potoczyłoby się jej życie, gdyby wybrała inaczej?

Stanęła przed murowanym domem ze spadzistym dachem, który dostała od rodziców w prezencie ślubnym. Ojciec, znany adwokat, wręczył im klucze do willi w górnym Sopocie tuż po ceremonii, a wokół rozbrzmiały oklaski. Wyrazy uznania i prestiż zawsze były dla niego najważniejsze. Wtedy bezsprzecznie osiągnął zamierzony efekt.

Helena zdała sobie sprawę, że deszcz ustał. Złożyła parasolkę i zerknęła przez bramę. W salonie paliło się światło. Widziała aurę włączonego telewizora. Ostatni raz głęboko odetchnęła nocnym powietrzem i ścisnęła w pięści zimne jak lód palce. Przybrała neutralny wyraz twarzy i nacisnęła klamkę.

4

Okłamywanie matki przychodziło jej łatwo. W sumie nie musiała się nawet bardzo starać. Matka nie zwracała na nią szczególnej uwagi. Ostatnio w ogóle wydawała się przebywać myślami gdzieś daleko. Przychodziła z pracy coraz później, przeciążona problemami innych rodzin, z którymi miała do czynienia na sali rozpraw. Nie starczało jej czasu na troski własnej rodziny.

Monika, gdy wchodziła do domu późną nocą po pracy, nie starała się już nawet pamiętać, by włożyć do ust gumę do żucia. Nikt nie sprawdzał, czy nie czuć od niej alkoholu. Matka i ojciec dawno spali, jak zwykle w osobnych pokojach. Formalną przyczyną takiego stanu rzeczy było narastające chrapanie ojca, które kazało matce zmienić sypialnię dwa lata temu.

Początkowo ojciec wychodził po Monikę na przystanek SKM. Ale nie zawsze wracała tą samą kolejką. Tłumaczyła, że czasami imprezy w klubie mocno się przeciągają, a ona musi czekać do końca, by zamknąć kasę. Tak naprawdę mogła wychodzić z pubu, o której tylko chciała. Z Glacą zawarła bardzo elastyczny układ. Po pracy najczęściej jechała do Waldemara albo szła z nim i jego znajomymi gdzieś dalej – do Cristala, Rudego Kota, Piątki, czasami do Lido. Po kilku weekendach tata przestał wychodzić na peron, co bardzo ułatwiło sprawę. Monika nie musiała już kontrolować czasu. Najpierw zastawała ojca w dużym pokoju, śpiącego w fotelu przed telewizorem, który śnieżył. Po jakimś czasie już nikt na nią nie czekał. To, że wraca późną nocą, przestało kogokolwiek obchodzić. Stało się normą wpisaną w harmonogram tygodnia.

Monikę tylko czasami męczyły wyrzuty sumienia. Na przykład gdy tata na niedzielne śniadanie przygotowywał naleśniki z twarogiem, które tak bardzo lubiła, i zostawiał je dla niej na stole z podpisem: „Dla dzielnego Pracusia”.

Praca w Cockneyu nie była ciężka. Najczęściej pod okiem profesjonalnego barmana Witolda przez kilka godzin serwowała klientom piwo i sprzedawała z trzykrotnym przebiciem orzeszki i chipsy, z których utarg brała w całości dla siebie. Rodzice zaspokajali jej wszystkie podstawowe potrzeby, a Waldemar obsypywał ją prezentami, mogła więc odkładać wszystkie zarobki. Po kilku miesiącach kupka banknotów, które przechowywała w grającej szkatułce na kluczyk, zrobiła się naprawdę pokaźna. Monika nigdy wcześniej nie miała takiej gotówki. I choć korciło ją niekiedy, żeby coś z niej uszczknąć, to jednak zawsze się powstrzymywała. Miała cel i wiedziała, że musi zdobyć sporo pieniędzy, żeby go zrealizować.

Pewnego dnia Waldemar podsunął jej małe paczuszki zapakowane w kartoniki w kilku kolorach. Z daleka wyglądały jak gumy Donald.

– Chcesz dołożyć do swoich orzeszków? – zapytał, zręcznie żonglując zawiniątkami w palcach.

– Co to? – zapytała, a oczy jej zaiskrzyły.

– Źródło szczęścia i rozpaczy – odparł i wybuchł gromkim śmiechem.

Dziewczyna przyjrzała się kolorowym paczuszkom i kiwnęła głową.

– Ile?

– Trzy dychy. Dziesięć procent zostaje u ciebie.

– Dwadzieścia.

Waldemar potargał jej włosy i potwierdził:

– Dwadzieścia. Twarda sztuka mi się dostała.