Kolonia - Tana French - ebook + książka

Kolonia ebook

Tana French

4,3

Opis

„W prawdziwym świecie zbrodnia rzadko musi wyważać drzwi, by wtargnąć w czyjeś życie.
Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto wkracza, ponieważ ludzie otwierają drzwi i ją zapraszają”.

Mick Kennedy, detektyw z dublińskiego wydziału zabójstw, dba o każdy szczegół. Właściwy samochód, odpowiednie ciuchy, nawet barwa głosu… Wszystko, by pokazać światu – a co najważniejsze, mordercy – że całkowicie panuje nad sprawą.

Nie panuje jednak nad Broken Harbour. Z tą niegdyś odludną, piękną zatoką wiążą się jego najszczęśliwsze wspomnienia. Ale też najstraszniejsze. Teraz znów Broken Harbour stało się miejscem tragedii. Cztery ofiary – dwoje uduszonych dzieci, ojciec zadźgany nożem w krwawej jatce i matka walcząca w szpitalu o życie.

To sprawa najwyższej wagi i jednocześnie okazja dla detektywa Kennedy’ego, żeby po okresie porażek powrócić na szczyt. Wygląda na to, że świetnie wykorzystuje swoją szansę – w ciągu 48 godzin zabójca trafia do aresztu. Tyle tylko, że ta sprawa nie posuwa się do przodu jak wszystkie inne, lecz „prowadzi go na manowce z siłą potężnego odpływu i ściąga na dno”.

 

Świetnie napisane… niesamowity klimat! Harlan Coben

Tana French – porównywana z autorem „Rzeki tajemnic” i „Gdzie jesteś, Amando?”, Dennisem Lehane’em – to jedna z najbardziej utalentowanych autorek prozy kryminalnej. „Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 815

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (87 ocen)
41
31
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bstrdbwn

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał, Tana French zawsze świetnie osadza fabułę w społecznym tle.
00

Popularność




O książce

Mick Kennedy, detektyw z dublińskiego wydziału zabójstw, dba o każdy szczegół. Właściwy samochód, odpowiednie ciuchy, nawet barwa głosu… Wszystko, by pokazać światu – a co najważniejsze, mordercy – że całkowicie panuje nad sprawą.

Nie panuje jednak nad Broken Harbour. Z tą niegdyś odludną, piękną zatoką wiążą się jego najszczęśliwsze wspomnienia. Ale też najstraszniejsze. Teraz znów Broken Harbour stało się miejscem tragedii. Cztery ofiary – dwoje uduszonych dzieci, ojciec zadźgany nożem w krwawej jatce i matka walcząca w szpitalu o życie.

To sprawa najwyższej wagi i jednocześnie okazja dla detektywa Kennedy’ego, żeby po okresie porażek powrócić na szczyt. Wygląda na to, że świetnie wykorzystuje swoją szansę – w ciągu 48 godzin zabójca trafia do aresztu. Tyle tylko, że ta sprawa nie posuwa się do przodu jak wszystkie inne, lecz „prowadzi go na manowce z siłą potężnego odpływu i ściąga na dno”.

TANA FRENCH

Urodziła się w USA, wychowywała w Irlandii, USA, Malawi oraz we Włoszech. Od 1990 r. mieszka w Dublinie; tam też ukończyła teatrologię i kierunek aktorski w Trinity College. Od 1997 r. jest zawodową aktorką; należy do zespołu Purple Heart Theatre Company. Ma na swoim koncie prestiżowe wyróżnienia literackie: Edgar Allan Poe Award (w kategorii „najlepsza powieść roku”), Anthony Award, Macavity Award, Barry Award i Irish Crime Fiction Award. Jest autorką pięciu bestsellerowych thrillerów – Zdążyć przed zmrokiem, Lustrzane odbicie, Bez śladu, Kolonia i Ściana sekretów – przełożonych na ponad 20 języków.

www.tanafrench.com

Tej autorki

ZDĄŻYĆ PRZED ZMROKIEMLUSTRZANE ODBICIEBEZ ŚLADUKOLONIAŚCIANA SEKRETÓW

Tytuł oryginału: BROKEN HARBOUR

Copyright © Tana French 2012All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015

Polish translation copyright © Paweł Wieczorek 2015

Redakcja: Beata Słama

Zdjęcie na okładce: © Samuel Burns/Trevillion Images

ISBN 978-83-7985-347-2

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dla Darleya, czarodzieja i dżentelmena

PODZIĘKOWANIA

Ogromne podziękowania należą się wielu ludziom: Ciarze Considine z Hachette Books Ireland, Sue Fletcher z Hodder & Stoughton i Joshowi Kendallowi z Vikinga — za to, że byli redaktorami, o jakich marzy każdy pisarz; Bredzie Purdue, Ruth Shern, Ciarze Doorley i wszystkim w Hachette Books Ireland; Swati Gamble, Emmie Knight, Jaime Frost i wszystkim w Hodder & Stoughton; Clare Ferraro, Benowi Petrone’owi, Meghan Fallon i wszystkim z Vikinga; wspaniałym dobrym wróżkom z Darley Anderson Agency, zwłaszcza Maddie, Rosannie, Zoe, Kasi, Sophie i Clare; Steve’owi Fisherowi z Agency for the Performing Arts; Rachel Burd za adiustację z detektywistycznym okiem do szczegółów, doktorowi Fearghasowi Ó Cochláinowi za odpowiedzi na pytania, za które prawdopodobnie trafił na jakąś listę; Alexowi Frenchowi za szczegóły dotyczące komputerów, zarówno te, które trafiły do tekstu, jak i te z nim niezwiązane; Davidowi Walshowi, odpowiedzialnemu za wszystkie prawidłowe opisy procedur policyjnych i za ani jeden z nieprawidłowych; Oonagh „Sandbox” Montague, Ann-Marie Hardiman, Kendrze Harpster, Catherine Farrell, Dee Roycroft, Mary Kelly, Susan Collins i Cheryl Steckel za śmiech, rozmowę, piwko, uściski i mnóstwo innych dobrych rzeczy; Davidowi Ryanowi; moim rodzicom, Elenie Hvostoff-Lombardi (bez której książka zostałaby ukończona około 2015 roku) i Davidowi Frenchowi; oraz, jak zawsze, do tego na więcej sposobów, niż umiem zliczyć, mojemu mężowi, Anthony’emu Breatnachowi.

1

Wyjaśnijmy sobie jedno: nadawałem się do tej sprawy idealnie. Bylibyście zdumieni, gdybyście wiedzieli, ilu chłopaków, mając wybór, dałoby nogę — a ja go miałem, przynajmniej na początku. Paru powiedziało mi wprost: „Dobrze, że nie ja, człowieku”. Nie martwiło mnie to nawet przez sekundę. Budzili we mnie litość.

Niektórzy nie palą się do wielkich przedstawień, tych z wysoką stawką — za dużo medialnego kitu, jak twierdzą, i skutków ubocznych, jeżeli nie rozwiąże się sprawy. Takie negatywne podejście to nie mój styl. Kto traci energię na myślenie, jak bardzo zaboli go upadek, w zasadzie już spadł. Skupiam się na pozytywach, a jest ich mnóstwo. Można udawać, że się o to nie dba, każdy jednak wie, że duże sprawy przynoszą duże awansy. Dajcie mi to, co trafia na czołówki, a dla siebie zatrzymajcie porachunki na noże między dealerami. Jeżeli nie możesz wytrzymać presji, biegaj w mundurze.

Niektórzy z chłopaków nie potrafią sobie radzić, kiedy zamordowane zostają dzieciaki. Przepraszam, że spytam: jeśli nie radzisz sobie z paskudnymi morderstwami, to co, do jasnej cholery, robisz w wydziale zabójstw? Założę się, że Urząd Patentowy z radością wziąłby do siebie kogoś o tak miękkim tyłku. Zajmowałem się niemowlakami, utonięciami, gwałtami z morderstwem i odstrzeleniem głowy strzelbą, po którym całe ściany były obklejone zaschniętymi kawałkami mózgu, i śpię dobrze, dopóki robota zostaje wykonana. Ktoś musi się tym zajmować. Jeżeli to mam być ja, przynajmniej wszystko będzie zrobione, jak należy.

Jeśli już o tym mowa, ustalmy coś jeszcze: jestem cholernie dobry w tym, co robię. Nadal tak uważam. Pracowałem w wydziale zabójstw dziesięć lat i przez siedem, odkąd stanąłem na własnych nogach, miałem najwyższy wskaźnik wykrywalności. W tym roku zjechałem na drugie miejsce, ale lider dostał serię pewniaków, spraw rodzinnych, w których podejrzany praktycznie sam zatrzaskiwał sobie kajdanki na nadgarstkach i serwował się na tacy z sosem jabłkowym. Mnie dostało się to, co trudne, harówa typu „ćpun-ćpuna i nikt-nic-nie-widział”, mimo to robiłem wyniki. Gdyby naczelnik miał jakiekolwiek wątpliwości, choć jedną, w każdej chwili mógłby mi odebrać śledztwo. Nie zrobił tego.

Oto co próbuję wam powiedzieć: to śledztwo powinno było pójść jak po maśle. Trafić do podręczników jako świetlisty przykład tego, jak należy prowadzić takie sprawy. Zgodnie z każdą podręcznikową zasadą powinno zostać śledztwem marzeń.

• • •

Gdy tylko wpłynęło do nas zgłoszenie, ze sposobu, w jaki to nastąpiło, wywnioskowałem, że chodzi o coś dużego. Wszyscy byliśmy tego świadomi. Zwyczajne morderstwo trafia do sali detektywów i jest przydzielane następnemu człowiekowi w grafiku, a jeżeli go nie ma — temu, kto akurat jest w pobliżu. Tylko duże sprawy, delikatne, wymagające odpowiedniej ręki, przechodzą przez naczelnika, by mógł wybrać prowadzącego. Gdy więc O’Kelly wsadził głowę w drzwi sali detektywów, wskazał mnie, rzucił: „Kennedy, do mojego gabinetu” i zniknął, wszystko było jasne.

Ściągnąłem marynarkę z oparcia krzesła i ją włożyłem. Tętno mi przyspieszyło. Minęło dużo czasu, zbyt dużo, odkąd miałem do czynienia z tak poważną sprawą.

— Nigdzie nie idź — rzuciłem do Richiego, mojego partnera.

— Ooo! — wykrzyknął siedzący za biurkiem Quigley, udając przerażonego i potrząsając pulchną dłonią. — Pan Rewelka wpadł w gówno? Nie sądziłem, że doczekamy tego dnia.

— Napaś oczy, mój drogi. — Poprawiłem krawat. Quigley trochę zrzędził, bo był następny w grafiku. Gdyby do czegokolwiek się nadawał, O’Kelly może przydzieliłby sprawę jemu.

— Co wykręciłeś? — spytał.

— Przeleciałem twoją siostrę. Ale przyniosłem gazetę, żeby zasłonić jej twarz.

Chłopcy zachichotali, co sprawiło, że Quigley wydął usta jak stara baba.

— To nie jest śmieszne.

— Ale do bólu prawdziwe?

Richie otworzył usta i z ciekawości ledwie mógł usiedzieć na krześle. Wyjąłem z kieszeni grzebień i szybko przeciągnąłem nim po włosach.

— Dobrze wyglądam?

— Wazeliniarz — prychnął Quigley, ciągle nadąsany.

Zignorowałem go.

— Jasne — mruknął Richie. — Ekstra. Co…

— Nigdzie nie idź — powtórzyłem i poszedłem do O’Kelly’ego.

Kolejna wskazówka: naczelnik stanął za biurkiem z rękami w kieszeniach spodni i bujał się w przód i w tył. Sprawa tak podniosła mu poziom adrenaliny, że nie zmieściłby się w fotelu.

— Nie spieszyłeś się.

— Przepraszam, panie naczelniku.

Stał, cmokał i czytał leżące na biurku zgłoszenie.

— Jak akta Mullena?

Minione dwa tygodnie spędziłem na sporządzaniu dla dyrektor Urzędu Oskarżyciela Publicznego akt w zawiłej sprawie handlarza narkotyków, dbając przede wszystkim o to, by nie zostawić draniowi nawet szparki, przez którą mógłby się wyślizgnąć. Niektórzy detektywi uważają, że ich robota kończy się w chwili, gdy oskarżenie trafia do akt, ja jednak przejmuję się za każdym razem, gdy temu, kogo złapałem, uda się wyrwać szyję z pętli. Co zdarza się nieczęsto.

— Załatwione. Mniej lub bardziej.

— Mógłby to dokończyć ktoś inny?

— Nie ma problemu.

Skinął głową, nie przestając czytać. O’Kelly lubi, gdy go się pyta — świadczy to o tym, że wiesz, kto jest szefem — a ponieważ formalnie jest moim przełożonym, nie mam nic przeciwko turlaniu się jak mały dobry piesek, jeśli dzięki temu sprawy idą bardziej gładko.

— Coś przyszło, panie naczelniku?

— Znasz Brianstown?

— Nigdy o nim nie słyszałem.

— Ani ja. To jedno z tych nowych miejsc, w górę wybrzeża, zatoka za Balbriggan. Ta kolonia nazywała się Broken Bay czy coś w tym stylu.

— Broken Harbour — poprawiłem go. — Jasne. Znam Broken Harbour.

— Teraz nazywa się Brianstown. Wieczorem cały kraj usłyszy tę nazwę.

— To niedobrze.

O’Kelly ciężko położył dłoń na zgłoszeniu, jakby nie chciał go stracić.

— Mąż, żona i dwójka dzieci zaatakowani nożem we własnym domu. Żonę zabrano do szpitala, stan krytyczny. Pozostali nie żyją.

Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu, śledząc drobne drgania powietrza wzbudzone przez te słowa.

— Kto to zgłosił? — spytałem w końcu.

— Siostra żony. Rozmawiają codziennie, ale dziś nie mogła się dodzwonić. Tak ją to zdenerwowało, że wsiadła do samochodu i pojechała do Brianstown. Auto stoi na podjeździe, światła palą się w biały dzień, nikt nie reaguje na walenie do drzwi, więc dzwoni po mundurowych. Wyważyli drzwi i niespodzianka!

— Kto jest na miejscu?

— Tylko mundurowi. Rzucili okiem, uznali, że to nie ich liga, i natychmiast zadzwonili.

— Pięknie. — Jest mnóstwo debili, którzy przed przyznaniem się do porażki i zadzwonieniem po fachowców spędziliby godziny na zabawie w detektywów i zamienili sprawę w kupę gówna. Wyglądało na to, że mieliśmy szczęście trafić na dwójkę z pracującymi mózgami.

— Chcę, żebyś to wziął. Możesz?

— Będę zaszczycony.

— Jeśli nie możesz rzucić wszystkiego innego, powiedz od razu, to przydzielę Flaherty’ego. Sprawa ma priorytet.

Flaherty to gość od pewniaków, z najwyższym wskaźnikiem wykrywalności.

— To nie będzie konieczne, panie naczelniku. Mogę wziąć.

— Doskonale — powiedział O’Kelly, nie podał mi jednak zgłoszenia. Zbliżył je do lampy, przyglądał się tekstowi i pocierał kciukiem brodę. — Curran. Poradzi sobie?

Młody Richie był w wydziale od całych dwóch tygodni. Mnóstwo chłopaków nie lubi szkolić nowych, więc zajmuję się tym ja. Jeśli znasz się na swojej robocie, jesteś odpowiedzialny za przekazywanie wiedzy.

— Poradzi.

— Mogę go na jakiś czas wsadzić gdzie indziej, dać ci kogoś, kto wie, o co chodzi.

— Jeśli Curran nie radzi sobie z presją, lepiej, żebyśmy dowiedzieli się o tym teraz. — Nie chciałem nikogo, kto „wie, o co chodzi”. Kłócenie się z nowicjuszami ma tę zaletę, że oszczędza człowiekowi męczarni: każdy tkwiący w branży od pewnego czasu ma swoje sposoby na załatwianie spraw, a gdzie kucharek sześć… i tak dalej. Nowicjusz, jeśli wie się, jak sobie z nim radzić, spowalnia znacznie mniej niż drugi stary fachura. Nie stać mnie było na marnowanie czasu na gierki typu „ty pierwszy, nie, ty pierwszy”. Nie przy tej sprawie.

— Tak czy owak, byłbyś ważniejszy.

— Proszę mi zaufać, panie naczelniku, Curran sobie poradzi.

— To ryzyko.

Nowicjusze przez pierwszy rok czy coś około tego są na okresie próbnym. Nieoficjalnie. Nie zmienia to jednak wagi takiego układu. Gdyby Richie na starcie popełnił błąd w świetle reflektorów, mógłby od razu zacząć opróżniać biurko.

— Poradzi sobie. Zadbam o to — zapewniłem.

— Nie chodzi mi o Currana — zaznaczył O’Kelly. — Kiedy prowadziłeś dużą sprawę?

Wpatrywał się we mnie, oczy miał małe i przenikliwe. Ostatnia sprawa dużego kalibru poszła mi źle. Nie z mojej winy. Pograł sobie ze mną ktoś, kogo uważałem za przyjaciela, wrzucił mnie w szambo i tam zostawił, ale ludzie to pamiętali.

— Prawie dwa lata temu — odparłem.

— Właśnie. Rozwiąż tę i wracasz do gry.

Drugą część pozostawił niewypowiedzianą; leżała na stojącym między nami biurku jak coś gęstego i ciężkiego.

— Rozwiążę.

O’Kelly skinął głową.

— Tak sądziłem. Informuj mnie na bieżąco. — Pochylił się nad biurkiem i podał mi zgłoszenie.

— Dziękuję, panie naczelniku. Nie zawiodę pana.

— Cooper i technicy są już w drodze. — Cooper to nasz patolog. — Będziesz potrzebował ludzi; każę wydziałowi ogólnemu podesłać ci paru dyspozycyjnych. Sześciu wystarczy, jak na razie?

— Sześciu brzmi nieźle. Jeśli będę potrzebował więcej, zgłoszę się.

— I, na litość boską, zrób coś z ciuchami Currana.

— Zamieniliśmy słówko w zeszłym tygodniu.

— Zamień jeszcze jedno. Co to za cholerna bluza z kapturem, którą miał wczoraj?

— Zdjąłem z niego adidasy. Metoda malych kroków.

— Jeśli chce zostać przy tej sprawie, lepiej byłoby, gdyby zrobił kilka wielkich, zanim pojawi się na miejscu zdarzenia. Media rzucą się na to jak muchy na gówno. Każ mu przynajmniej nie zdejmować płaszcza, żeby nie było widać dresu, czy czym nas tam zaszczycił.

— Mam w biurku zapasowy krawat. Curran będzie w nim wyglądał, jak należy.

O’Kelly mruknął coś o świni w smokingu.

W drodze do sali detektywów rzuciłem okiem na zgłoszenie. Jak powiedział O’Kelly, ofiarami byli Patrick Spain, jego żona Jennifer i ich dzieci, Emma i Jack. Siostra, która dzwoniła, nazywała się Fiona Rafferty. Pod jej nazwiskiem człowiek z centrali dopisał ostrzegawczymi kapitalikami: UWAGA — ZDANIEM FUNKCJONARIUSZA DZWONIĄCA JEST ROZHISTERYZOWANA.

• • •

Richie wstał z krzesła i przestępował z nogi na nogę, jakby miał sprężyny w kolanach.

— No i…

— Bierz swoje rzeczy, jedziemy.

— Mówiłem ci — powiedział Quigley do Richiego.

Ten popatrzył na niego wielkimi niewinnymi oczami.

— Naprawdę? Przepraszam, stary, nie zwróciłem uwagi. Co innego chodziło mi po głowie. Rozumiesz, co mam na myśli?

— Próbuję ci wyświadczyć przysługę, Curran. Możesz skorzystać albo nie. — Quigley w dalszym ciągu próbował wyglądać na zranionego.

Włożyłem płaszcz i zacząłem sprawdzać, co mam w teczce.

— Zdaje się, że mieliście fascynującą pogawędkę. Chcesz się tym podzielić?

— Nic ważnego — odparł Richie. — Tak sobie gadaliśmy.

— Ostrzegłem tylko młodego Richiego — wyjaśnił Quigley głęboko przekonany, że ma rację — że to, że szef wezwał tylko ciebie, to zły znak. Informuje cię za plecami Richiego. Co to mówi o jego pozycji w wydziale? Uznałem, że może chłopak chciałby się nieco nad tym zastanowić.

Quigley uwielbia robić nowicjuszy w konia tak samo, jak trochę za mocno przycisnąć podejrzanego. Każdy zażartował sobie kiedyś z żółtodzioba, jemu sprawia to jednak większą przyjemność niż innym. Zwykle ma dość rozumu, by zostawić moich chłopców w spokoju, ale Richie chyba go wkurzył.

— W najbliższym czasie będzie miał sporo do przemyślenia — odrzekłem. — Nie stać go na rozpraszanie się nieistotnymi bzdurami. Detektywie Curran, możemy iść?

— No cóż… — Quigley poruszył głową, co wyglądało, jakby wciągnął podbródki jeden w drugi. — Mną się nie przejmujcie.

— Nigdy tego nie robię, kolego. — Zasłonięty przez biurko, wyjąłem z szuflady krawat i wsunąłem go do kieszeni płaszcza. Nie chciałem dawać Quigleyowi amunicji. — Gotowy, detektywie Curran? Do roboty.

— No to do zobaczenia — rzucił Quigley do Richiego, gdy wychodziliśmy.

Richie posłał mu całusa, ale miałem tego nie widzieć, więc nie widziałem.

Był październik, gęsty, zimny, szary wtorkowy poranek, ponury i nabuzowany złością jak w marcu. Wziąłem z parkingu moją ulubioną srebrną beemkę — oficjalnie jest tak, że kto pierwszy, ten lepszy, w praktyce jednak żaden dzieciak z przemocy domowej nie dostanie się w pobliże najlepszego wozu detektywa z wydziału zabójstw, fura stoi więc tam, gdzie lubię, i nikt nie rzuca na podłogę opakowań po hamburgerach.

Mógłbym się założyć, że ciągle jeszcze, nawet przez sen, odnalazłbym drogę do Broken Harbour, nie był to jednak odpowiedni dzień, by stwierdzić, czy się mylę, włączyłem więc GPS. Nie wiedziałem, gdzie jest Broken Harbour. Chciałem się dostać do Brianstown.

Dwa pierwsze tygodnie w wydziale Richie spędził, pomagając mi pracować nad aktami sprawy Mullena i ponownie przesłuchując dziwnego świadka. Teraz po raz pierwszy miał zobaczyć prawdziwe morderstwo i o mało nie zsikał się z podniecenia. Udało mu się trzymać w ryzach, aż ruszyliśmy.

— Dostaliśmy sprawę?! — wybuchnął.

— Dostaliśmy.

— Jakiego rodzaju?

— Morderstwo. — Zatrzymałem się na czerwonym, wyjąłem z kieszeni krawat i mu go podałem. Mieliśmy szczęście: włożył koszulę — chociaż była to biała tanizna z tak cienkiego materiału, że tam, gdzie powinien mieć włosy na piersi, widać było skórę — i szare spodnie, nawet w porządku, gdyby nie były o rozmiar za duże. — Załóż.

Popatrzył na krawat, jakby w życiu żadnego nie widział.

— Taak?

— Tak.

Przez chwilę sądziłem, że będę musiał stanąć i sam mu go zawiązać — ostatni raz miał krawat prawdopodobnie na konfirmacji — w końcu jednak sobie poradził. Mniej więcej. Pochylił osłonę przeciwsłoneczną, by przyjrzeć się sobie w lusterku.

— Zajebiście, nie?

— Lepiej. — O’Kelly miał rację: krawat ni cholery niczego nie zmieniał. Był ładny, z kasztanowego jedwabiu w delikatne paseczki, ale jedni ludzie mogą nosić dobre rzeczy, a inni po prostu nie mogą. Richie ma w najlepszy dzień metr siedemdziesiąt pięć, sterczące łokcie, chude nogi i wąskie ramiona, i choć jego teczka mówi, że ma trzydzieści jeden lat, wygląda na czternaście, i nazwijcie mnie uprzedzonym, ale wystarczyłoby mi jedno spojrzenie, by dokładnie określić, z jakiej dzielnicy pochodzi. Ma wszystko: za krótkie bezbarwne włosy, ostre rysy, sprężysty niecierpliwy chód, jakby jednym okiem sprawdzał, czy szykują się kłopoty, a drugim, gdzie jest coś niezamkniętego. Krawat wyglądał na nim jak ukradziony.

Potarł go palcem.

— Ładny. Oddam ci.

— Przyzwyczajaj się do niego. A jeśli będziesz miał okazję, załatw sobie kilka własnych.

Patrzył na mnie i przez sekundę sądziłem, że zamierza coś powiedzieć, ale się powstrzymał.

— Dzięki — mruknął tylko.

Wjechaliśmy na nabrzeże i kierowaliśmy się na M1. Wiatr dmuchał od morza w górę rzeki Liffey, sprawiając, że piesi szli pochyleni do przodu. Gdy zrobił się korek — przez kutasa w terenówce, który nie zauważył albo miał gdzieś, że nie uda mu się przejechać przez skrzyżowanie — wyjąłem blackberry i napisałem SMS do Geraldine, mojej siostry:

Geri, PILNA przysługa. Możesz jak najszybciej odebrać Dinę z pracy? Jak zacznie nadawać, że straci godziny, powiedz, że zwrócę jej różnicę. Nie martw się, o ile wiem, nic jej nie jest, ale powinna pobyć z tobą kilka dni. Zadzwonię później. Dzięki.

Naczelnik miał rację: została godzina, może dwie, zanim media będą wszędzie w Broken Harbour. Dina to nasza siostra, Geri i ja się nią zajmujemy. Jeśli słyszała o sprawie, powinna być w bezpiecznym miejscu.

Richie nie zwracał uwagi na moją pisaninę, i dobrzee. Zamiast tego obserwował GPS.

— Za miastem, tak?

— Brianstown. Słyszałeś o nim kiedyś?

Pokręcił głową.

— Z taką nazwą to musi być jedno z tych nowych osiedli.

— Dokładnie. Nad zatoką na północy, na wybrzeżu. Kiedyś była tam kolonia zwana Broken Harbour, ale najwyraźniej ktoś tam zainwestował. — Kutasowi w terenówce udało się usunąć z drogi i samochody znowu ruszyły. Jeden z plusów recesji: połowa samochodów to terenówki i ci z nas, którzy jeszcze mają dokąd jechać, mogą się tam dostać. — Powiedz mi coś: jaka była najgorsza rzecz, jaką widziałeś w robocie?

Richie wzruszył ramionami.

— Zanim trafiłem do kradzieży samochodów, wieki pracowałem w drogówce. Widziałem sporo naprawdę paskudnych rzeczy. Wypadków.

Oni wszyscy tak uważają. Sam na pewno też tak myślałem, dawno temu.

— Nie, synu, nie widziałeś. Właśnie powiedziałeś, jak bardzo jesteś niewinny. Oglądać dzieciaka, któremu rozłupało głowę, bo jakiś przygłup wszedł za szybko w zakręt, to żadna przyjemność, ale jest niczym w porównaniu z widokiem głowy dzieciaka rozłupanej przez kutasa, który z rozmysłem walił nią o ścianę, aż mały przestał oddychać. Dotąd widziałeś tylko to, co na ludzi może sprowadzić niefart, a za chwilę po raz pierwszy dobrze się przyjrzysz temu, co ludzie potrafią robić sobie nawzajem. Uwierz mi: to dwa różne światy.

— To dzieciak? Tam, dokąd jedziemy?

— Rodzina. Ojciec, matka i dwójka dzieci. Matka może się wygrzebie. Pozostali nie żyją.

Jego leżące na kolanach dłonie znieruchomiały.

— Ach… dobry Boże. W jakim wieku te dzieciaki?

— Jeszcze nie wiemy.

— Co im się stało?

— Najwyraźniej zostały zadźgane. W domu, prawdopodobnie w nocy.

— Paskudne. Paskudne jak cholera. — Skrzywił się.

— Tak, paskudne. Ale do chwili dotarcia na miejsce zdarzenia musisz o tym zapomnieć. Zasada numer jeden, jeśli chcesz, możesz ją sobie zapisać: żadnych emocji na miejscu zbrodni. Policz do dziesięciu, odmów pacierz, wal świńskie dowcipy, rób, co chcesz. Jeżeli potrzebujesz kilku wskazówek, jak sobie radzić, pytaj teraz.

— Nic mi nie jest.

— Oby. Siostra matki jest na miejscu i nie interesuje jej, jak bardzo się przejmujesz. Musi tylko wiedzieć, że panujesz nad sytuacją.

— Panuję.

— Cieszę się. Poczytaj sobie.

Podałem mu zgłoszenie i dałem pół minuty, by je przejrzał. Gdy się skupiał, jego twarz się zmieniała: wyglądał starzej i bardziej inteligentnie.

— Kiedy dotrzemy na miejsce — powiedziałem, gdy jego czas minął — jakie pytanie chciałbyś zadać jako pierwsze mundurowym?

— O broń. Czy znaleziono ją na miejscu zdarzenia.

— Dlaczego nie: „Czy były ślady wejścia przy użyciu siły?”.

— Ktoś mógłby sfingować włamanie.

— Nie owijajmy w bawełnę. Mówiąc „ktoś”, masz na myśli Patricka albo Jennifer Spain.

Drgnięcie ust było tak nieznaczne, że gdybym go nie oczekiwał, mógłbym niczego nie dostrzec.

— Każdego, kto miał dostęp. Krewnego, kumpla. Każdego, kogo by wpuścili.

— Nie ich jednak miałeś na myśli, prawda? Myślałeś o Spainach.

— Tak. Chyba tak.

— Zdarza się, mój drogi. Nie ma co udawać, że jest inaczej. To, że Jennifer Spain przeżyła, stawia ją w centrum uwagi, z drugiej jednak strony, jeśli sprawy mają się tak jak tu, na ogół chodzi o ojca, bo kobieta załatwia tylko dzieciaki i siebie, a mężczyzna całą rodzinę. Tak czy owak, zwykle nie zadają sobie trudu, by upozorować włamanie. Dawno przestali się tym przejmować.

— Mimo wszystko. Wyobrażam sobie, że będziemy mogli stwierdzić to sami, gdy zjawią się technicy, nie musimy wierzyć na słowo mundurowym. Ale o broni chcę wiedzieć od razu.

— Dobry chłopiec. Więc taki masz numer jeden na liście, jeśli chodzi o mundurowych. W porządku. Jakie pierwsze pytanie chcesz zadać siostrze?

— Czy ktoś miał cokolwiek przeciwko Jennifer Spain. Albo Patrickowi Spainowi.

— Hm, jasne, ale o to zapytamy każdego, kogo uda nam się znaleźć. O co chcesz spytać Fionę Rafferty?

Pokręcił głową.

— O nic? Ja chętnie bym usłyszał, co ona tam robi.

— Tu jest napisane… — Wziął zgłoszenie. — Rozmawiały codziennie. Nie mogła dodzwonić się do siostry.

— No i? Zastanów się nad układem w czasie, Richie. Powiedzmy, że zwykle rozmawiają o… czy ja wiem… dziewiątej, gdy mężusiowie wyszli do pracy, a dzieciaki zostały wysłane do szkoły…

— Albo same dotarły do pracy. Znaczy… kobiety. Mogą gdzieś pracować.

— Jennifer Spain nie pracowała, bo wtedy problem siostry nie brzmiałby: „Nie mogłam się do niej dodzwonić”, ale: „Nie było jej w pracy”. Tak więc Fiona dzwoni do Jennifer o dziewiątej z minutami, najwcześniej wpół do dziewiątej, do tego momentu obie były zajęte organizowaniem sobie dnia. A o dziesiątej trzydzieści sześć — postukałem w zgłoszenie — jest w Brianstown i dzwoni po gliniarzy. Nie wiem, gdzie Fiona Rafferty mieszka ani gdzie pracuje, ale wiem, że Brianstown jest dobrą godzinę jazdy od niemal wszystkiego. Inaczej mówiąc, gdy Jennifer spóźnia się godzinę na poranną pogawędkę — maksimum godzinę, być może znacznie mniej — Fiona wpada w panikę, rzuca wszystko i transportuje dupsko na koniec świata. Jak na moje oko, to dość przesadna reakcja. Nie wiem jak ty, przyjacielu, ale ja jestem bardzo ciekawy, co ją tak nagle przycisnęło.

— Mogła nie być godzinę drogi stąd — zauważył Richie. — Może mieszka tuż obok i dzwoniła, żeby być na bieżąco.

— Więc dlaczego jechała samochodem? Jeśli mieszka za daleko, by iść piechotą, mamy do czynienia z odległością na tyle dużą, że przyjazd byłby czymś dziwnym. A zasada numer dwa brzmi: dziwne zachowanie jest prezencikiem specjalnie dla ciebie i nie wypuszcza się go z ręki, nim się go nie rozpakuje. Nie jesteśmy w samochodówce, Richie. W tym przedstawieniu nie ma kwestii: „Jasne, to pewnie nieważne, po prostu była tego dnia w dziwnym nastroju, dajmy sobie z tym spokój”. Nigdy.

Zapadł ten rodzaj ciszy, który oznacza, że rozmowa jeszcze się nie skończyła.

— Jestem dobrym detektywem — odezwał się wreszcie Richie.

— Jestem prawie pewny, że kiedyś będziesz znakomitym detektywem, ale teraz musisz się nauczyć niemal wszystkiego.

— Czy nosić krawaty, czy nie?

— Nie masz piętnastu lat, koleżko. Ubieranie się jak złodziej nie czyni z ciebie wielkiego zagrożenia dla establishmentu, a jedynie kretyna.

Pomacał cienki pasek materiału zwisający mu z szyi.

— Wiem, że chłopaki z zabójstw nie pochodzą zwykle z takiego miejsca jak ja — powiedział, starannie dobierając słowa. — Wszyscy są z rodzin farmerów, nie? Albo z nauczycielskich. Nie jestem tym, kogo ludzie się spodziewają. Wiem o tym. — Jego zielone oczy patrzyły spokojnie.

— Nieważne, skąd pochodzisz. Nie zmienisz tego, nie marnuj więc energii na rozmyślania. Ważne, dokąd podążasz, a tym, kolego, możesz kierować.

— Wiem. Jestem tutaj, nie?

— A moim zadaniem jest pomóc ci dotrzeć dalej. Jednym ze sposobów, by decydować, dokąd zmierzamy, jest zachowywać się tak, jakbyśmy już tam byli. Nadążasz?

Wyglądał na skonsternowanego.

— Ujmijmy to tak: dlaczego, twoim zdaniem, jeździmy beemką?

Wzruszył ramionami.

— Wydawało mi się, że lubisz ten wóz.

Zdjąłem rękę z kierownicy, by wskazać palcem Richiego.

— Wydawało ci się, że moje ego lubi ten wóz. Nie oszukuj się, to nie takie proste. Nie ścigamy sklepowych złodziejaszków. Mordercy to grube ryby. Nie ma nic poważniejszego niż to, co robią. Gdybyśmy pojawili się na miejscu zdarzenia poobijaną dziesięcioletnią toyotą, okazalibyśmy brak szacunku: jakby ofiary nie zasługiwały na najlepsze, czym dysponujemy. Ludzi by to wkurzyło. Chciałbyś tak zaczynać?

— Nie.

— Oczywiście, że nie. A na dodatek w poobijanej toyocie wyglądalibyśmy jak dwaj nieudacznicy. A wygląd jest ważny, mój drogi. Nie tylko dla mojego ego. Na widok dwóch nieudaczników czarne charaktery uznałyby, że mają większe jaja, co sprawiłoby, że trudniej byłoby ich złamać. Obywatele na widok dwóch nieudaczników uznaliby, że nigdy nie rozwiążemy sprawy, po co więc trudzić się pomaganiem nam? A gdybyśmy sami przy każdym spojrzeniu w lusterko widzieli dwóch nieudaczników, jak sądzisz, co by się stało z naszymi szansami na zwycięstwo?

— Zmniejszyłyby się. Tak sądzę.

— Tak jest! Jeśli chcesz osiągnąć sukces, nie może zalatywać od ciebie porażką. Rozumiesz, co mówię?

Dotknął węzła krawata.

— Lepiej się ubierać. Właściwie.

— Tyle tylko, że tu wcale nie chodzi o to, co jest właściwe, synu. W ogóle nie ma o tym mowy. Zasady istnieją z określonego powodu. Nim je złamiesz, warto zastanowić się z jakiego.

Wjechałem na M1 i wcisnąłem gaz, pozwalając beemce robić swoje. Richie zerknął na prędkościomierz, wiedziałem jednak bez patrzenia, że jadę dokładnie tyle, ile można, ani kilometr więcej, i trzymał buzię na kłódkę. Prawdopodobnie myślał, jaki ze mnie smętny fajfus. Mnóstwo ludzi tak uważa, a wszyscy to nastolatki — jeśli nie fizycznie, to umysłowo. Tylko nastolatki twierdzą, że nudziarstwo jest złe. Dorośli, dojrzali mężczyźni i dojrzałe kobiety, z jakimś doświadczeniem, wiedzą, że nuda jest darem Boga. Życie, nawet bez naszych starań, by było bardziej dramatyczne, ma w zanadrzu więcej podniet, niż trzeba. Gotowe jest w nas nimi uderzyć, gdy tylko się odwrócimy. Jeśli Richie jeszcze tego nie wiedział, wkrótce miało się to zmienić.

• • •

Wierzę w zagospodarowanie przestrzeni — jeśli chcecie, obwiniajcie deweloperów oraz posłusznych im bankierów i polityków o recesję, jednak gdyby nie myśleli szerzej, nigdy nie wygrzebalibyśmy się z poprzedniej. Wolę oglądać apartamentowiec nabity ludźmi wychodzącymi co rano do pracy, utrzymującymi kraj na wysokich obrotach i wracającymi do domu do ładnych miejsc, na które zapracowali, niż pole niepotrzebne nikomu poza kilkoma krowami. Miejsca są jak ludzie i rekiny: jeśli przestają się ruszać, umierają. Każdy ma jednak takie miejsce, o którym lubi sądzić, że nigdy się nie zmieni.

Gdy byłem chudym małym chłopaczkiem ze strzyżonymi w domu włosami i w pocerowanych dżinsach, znałem Broken Harbour jak własną kieszeń. Ostatnio podczas boomu dzieciaki dorastały na wakacjach w ciepłych krajach — minimum stanowiły dwa tygodnie na Costa del Sol — ja mam jednak czterdzieści dwa lata, a nasze pokolenie miało niewielkie oczekiwania. Kilka dni nad Morzem Irlandzkim w wynajętej przyczepie kempingowej wysuwało człowieka przed sforę.

W tamtych czasach Broken Harbour był synonimem „nigdzie”. Kilkanaście rozproszonych chałup, pełnych rodzin o takich nazwiskach jak Whelan czy Lynch, które tkwiły tu od początku ewolucji, sklep zwany U Lyncha oraz pub U Whelana i trochę miejsc dla przyczep kempingowych, oddalonych o krótki spacer na bosaka przez osypujące się wydmy, między kępami trawy piaskownicy, do kremowej, zagiętej linii wybrzeża. Czerwiec w czerwiec siedzieliśmy tam przez dwa tygodnie w zardzewiałej czteroosobowej budzie, którą ojciec rezerwował z rocznym wyprzedzeniem. Geri i ja dostawaliśmy górne łóżka na piętrówkach, Dina trafiała na dół, naprzeciwko rodziców. Jako najstarsza, Geri mogła wybierać pierwsza — zawsze chciała stronę od lądu, by mieć widok na kucyki na polu. Tak więc co rano otwierałem oczy na białe linie morskiej piany i ptaki śmigające po piachu na patykowatych nogach, na migoczący we wczesnym świetle krajobraz.

Nasza trójka wstawała i wychodziła na dwór o świcie, z kromkami posypanego cukrem chleba w rękach. Cały dzień bawiliśmy się z dzieciakami z sąsiednich przyczep w piratów, a od soli, wiatru i słońca dostawaliśmy piegów i złaziła nam skóra. Do herbaty matka smażyła na kempingowej kuchence jajka i kiełbaski, potem ojciec posyłał nas do Lyncha po lody. Gdy wracaliśmy, mama siedziała mu na kolanach, opierała głowę w zagłębieniu jego szyi i uśmiechała się rozmarzona, patrząc na wodę. Ojciec nawijał sobie jej włosy na palce, żeby bryza nie zwiewała ich do lodów. Czekałem cały rok, by oglądać ich w takiej sytuacji.

Gdy zjechałem z krajowej, zacząłem przypominać sobie drogę, jakbym odtwarzał coś oczywistego, choć w głowie miałem tylko wypłowiały szkic: obok kępy drzew — teraz wyższych — w lewo, przy załamaniu kamiennego muru. Tam gdzie za niskim zielonym pagórkiem powinna pojawić się woda, znikąd wyskoczyło osiedle, zagradzając nam drogę niczym barykada: szeregi pokrytych łupkiem dachów i białych kalenic, ciągnących się za wysokim murem z pustaków chyba kilometry w każdym kierunku. Tablica przy bramie informowała krzykliwymi, pełnymi zawijasów literami wielkości mojej głowy:

WITAMY W OCEAN VIEW, BRIANSTOWN.NOWA SENSACJA MIESZKANIOWA WYŻSZEJ KLASY.LUKSUSOWE DOMY DO OBEJRZENIA.

Ktoś sprayem namalował na tym wielkiego czerwonego kutasa z jajami.

Na pierwszy rzut oka Ocean View wyglądało dość gustownie: wielkie domy, coś konkretnego za ciężko zarobione pieniądze. Były tu przystrzyżone pasy zieleni, staroświeckie kierunkowskazy wskazujące drogę do przedszkola Mały Klejnot i centrum rekreacyjnego Diamentowy Szlif. Drugi rzut oka ujawniał, że trawa wymaga pielenia, a w chodnikach są dziury. Po trzecim było jasne, że coś jest nie tak.

Domy były do siebie zbyt podobne. Nawet w tych z krzyczącą triumfalnie czerwono-niebieską tablicą „Sprzedany” nikt nie pomalował na syfiasty kolor frontowych drzwi, nie ustawił na parapetach doniczek z kwiatami ani nie porozrzucał na trawniku plastikowych zabawek. Tu i ówdzie stały samochody, choć większość podjazdów była pusta, ale nie odniosłem wrażenia, że mieszkańcy pojechali umacniać gospodarkę. Przez trzy czwarte domów dało się patrzeć na przestrzał — widać było puste otwory okienne w tylnych ścianach i szare plamy nieba za nimi. Dobrze zbudowana dziewczyna w czerwonej kurtce pchała chodnikiem wózek, wiatr szarpał jej włosy. Wraz z dzieciakiem o twarzy jak księżyc mogliby być jedynymi osobami w promieniu kilometrów.

— Boże — westchnął Richie. W panującej ciszy jego głos był wystarczająco głośny, żebyśmy obaj podskoczyli. — Wioska przeklętych.

Na zgłoszeniu podano Ocean View Rise numer dziewięć, co miałoby większy sens, gdyby Morze Irlandzkie było oceanem albo przynajmniej było widoczne, uważam jednak, że należy maksymalnie wykorzystać karty, jakie się dostało. GPS się gubił: kazał nam jechać Ocean View Drive, wpakował nas w ślepy koniec Ocean View Grove1 — czułem się, jakbym trafił trójkę na wyścigach, bo w „zagajniku” nie było drzew — i poinformował nas: „Dotarłeś do celu. Do widzenia”.

Zawróciłem i zacząłem się rozglądać. Im głębiej w osiedle wjeżdżaliśmy, tym bardziej niedokończone były domy — jakbyśmy oglądali puszczany od tyłu film. Dość szybko zamieniły się w przypadkowo zestawione kombinacje ścian i rusztowań z dziwnie umieszczonymi otworami na okna. Tam gdzie brakowało fasad, pomieszczenia były zagracone połamanymi drabinami, fragmentami rur, gnijącymi workami cementu. Za każdym zakrętem spodziewałem się ujrzeć pracujących robotników, ale najbliższa aktywności budowlanej okazała się poobijana żółta koparka stojąca na pustej działce, przechylona na bok między górami błota i kupami śmieci.

Nikt tu nie mieszkał. Próbowałem kierować się mniej więcej w stronę wjazdu, osiedle zostało jednak zbudowane na podobieństwo starego żywopłotowego labiryntu, pełnego ślepych zaułków i zakrętów, i prawie natychmiast się zgubiliśmy. Poczułem, że wpadam w panikę. Nigdy nie lubiłem tracić orientacji.

Na skrzyżowaniu zjechałem do krawężnika — odruchowo, nie dlatego, że ktoś mógłby wyskoczyć mi przed maskę — i zgasiłem silnik. Usłyszeliśmy basowe dudnienie morza. Po chwili Richie podniósł głowę.

— A to co? — spytał.

Miał na myśli krótki rozdzierający zwierzęcy wrzask, powtarzający się raz za razem, tak regularny, że brzmiał mechanicznie. Niósł się po błocie i betonie i odbijał od niedokończonych ścian. Mógł dobiegać z dowolnego miejsca. Wydawało się, że ten odgłos i szum morza były jedynymi dźwiękami na osiedlu.

— Założę się, że to siostra — powiedziałem.

Richie popatrzył na mnie, jakby uważał, że robię sobie z niego jaja.

— Raczej lis albo coś w tym stylu. Może przejechany.

— A ja sądziłem, że z ciebie Pan Oblatany, który wie, jak paskudna będzie ta sprawa. Musisz wziąć się w garść, Richie. Poważnie.

Opuściłem szybę i zacząłem szukać źródła dźwięku. Echo kilka razy zbiło mnie z tropu, ale widok wyjaśnił wszystko. Jedna strona Ocean View Rise była w idealnym stanie: ciągnące się równą linią, zgrabne jak kostki domina bliźniaki z wykuszowymi oknami; druga składała się z rusztowań i śmieci. Między kostkami domina, za murem osiedla, poruszały się plastry szarego morza. Przed kilkoma domami stał samochód lub dwa, do jednego zjechały się jednak trzy: białe volvo kombi, które aż krzyczało: „Rodzina!”, żółty fiat seicento pamiętający lepsze dni i radiowóz. Wzdłuż niskiego muru ogrodu rozciągnięta była niebiesko-biała taśma policyjna.

Nie żartowałem, gdy powiedziałem Richiemu, że w tej robocie liczy się każdy szczegół, nawet sposób, w jaki otwiera się drzwi samochodu. Na długo przed tym, nim powiem słowo numer jeden do świadka albo podejrzanego, muszą wiedzieć, że zjawił się Mick Kennedy i że wszystko mam pod kontrolą. Część to kwestia szczęścia — jestem wysoki, nie łysieję i dziewięćdziesiąt dziewięć procent włosów ciągle jeszcze jest ciemnobrązowych, a gdy się zmuszę, wyglądam nieźle. To oczywiście pomaga, przede wszystkim mam jednak doświadczenie i lata harówy za sobą. Do ostatniej sekundy utrzymywałem prędkość, ostro zahamowałem, wysiadłem jednym płynnym ruchem z teczką w ręku i ruszyłem w stronę domu równym, zdecydowanym krokiem. Richie nauczy się trzymać taki sam poziom.

Jeden z mundurowych paplał bez sensu przy radiowozie, poklepując kogoś na tylnym siedzeniu, kto wyraźnie był źródłem wrzasku. Drugi chodził w tę i z powrotem przed furtką, zbyt szybkim krokiem, ręce trzymał z tyłu. Powietrze pachniało świeżo, równocześnie słodko i słonawo: morze i pola. Było zimniej niż w Dublinie. Wiatr gwizdał bez przekonania w rusztowaniach i belkach.

Gość chodzący przy furtce był mniej więcej w moim wieku, miał duży brzuch i spojrzenie człowieka, który dostał czymś ciężkim w głowę. Najwyraźniej udało mu się przetrwać dwadzieścia lat na służbie bez oglądania czegoś takiego i miał nadzieję na jeszcze dwadzieścia takich samych.

— Posterunkowy Wall. Tamten przy samochodzie to posterunkowy Mallon — odezwał się.

Richie wyciągnął rękę. Poczułem się, jakbym miał szczeniaka.

— Detektyw sierżant Kennedy i detektyw posterunkowy Curran — powiedziałem, zanim zaczął się kumplować. — Byliście w domu?

— Tylko gdy przyjechaliśmy. Najszybciej, jak się dało, wyszliśmy i zadzwoniliśmy do was.

— Dobry pomysł. Powiedz, co dokładnie robiliście. Od wejścia do wyjścia.

Oczy policjanta powędrowały ku domowi, jakby trudno mu było uwierzyć, że patrzy na to samo miejsce, w którym pojawił się kilka godzin temu.

— Zostaliśmy wezwani, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku; siostra lokatorki się niepokoiła. Dotarliśmy na miejsce tuż po jedenastej i spróbowaliśmy nawiązać kontakt z mieszkańcami, dzwoniąc do drzwi oraz telefonicznie, nie było jednak żadnej reakcji. Nie zauważyliśmy oznak włamania, ale gdy zajrzeliśmy przez frontowe okno, stwierdziliśmy, że światła na parterze się palą, a w salonie jest bałagan. Ściany…

— Za minutę sami ten bałagan obejrzymy. Kontynuuj.

Nigdy nie pozwalaj, aby ktokolwiek opisywał szczegóły, zanim sam obejrzysz miejsce zdarzenia, bo zobaczysz to, co widzieli inni.

— Oczywiście. — Policjant zamrugał i mówił dalej: — W każdym razie spróbowaliśmy podejść od tyłu, ale jak sam pan z pewnością widzi, nawet dziecko by się tędy nie przecisnęło. — Miał rację: odstęp między domami był szeroki zaledwie na grubość ściany. — Uznaliśmy, że bałagan i niepokój siostry uzasadniają wejście przez frontowe drzwi z użyciem siły. Stwierdziliśmy… — Przestępował z nogi na nogę, próbując mówić tak, by móc patrzeć na dom, jakby był on przyczajonym zwierzęciem, które w każdej chwili może go zaatakować. — Weszliśmy do salonu, nie stwierdziliśmy niczego wartego wzmianki… nieporządek, ale… Potem przeszliśmy do kuchni, gdzie na podłodze znaleźliśmy mężczyznę i kobietę. Oboje zasztyletowani, sądząc po wyglądzie. Jedną ranę, na twarzy kobiety, widzieliśmy wyraźnie, zarówno ja, jak i posterunkowy Mallon. Wyglądała na zadaną nożem. Była…

— Lekarze o tym zadecydują. Co zrobiliście potem?

— Sądziliśmy, że oboje nie żyją. Byliśmy tego pewni. Jest tam mnóstwo krwi. Mnóstwo… — Wskazał niepewnie miejsce na swoim torsie. Niektórzy nie bez powodu na zawsze zostają w mundurze. — Mimo wszystko, na wszelki wypadek, posterunkowy Mallon sprawdził im tętno. Kobieta leżała oparta o mężczyznę, zwinięta, jakby przytulona, położyła głowę… jej głowa leżała na jego ramieniu, jakby spała… Gdy posterunkowy Mallon sprawdził tętno, stwierdził, że serce bije. W życiu tak się nie przeraził. Nigdy byśmy się nie spodziewali… nie mógł uwierzyć do chwili, aż nachylił się i usłyszał oddech. Wtedy wezwaliśmy karetkę.

— A gdy czekaliście?

— Posterunkowy Mallon został przy kobiecie. Mówił do niej. Była nieprzytomna, ale… mówił jej, że wszystko będzie dobrze, że jesteśmy policjantami, karetka już jedzie i niech spróbuje wytrzymać… ja poszedłem na górę. W sypialniach od tyłu… Jest tam dwójka dzieci, detektywie. Chłopiec i dziewczynka, w łóżkach. Próbowałem resuscytacji. Są… były zimne, sztywne, jednak próbowałem. Pomyślałem, że po tym, co się dzieje z matką, nigdy nic nie wiadomo, może mogą jeszcze… — Potarł dłońmi przód munduru, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, jakby próbował zetrzeć odczucie z tamtej chwili. Nie opieprzyłem go za niszczenie dowodów: zrobił tylko to, co nasunęło się samo. — Bez efektu. Gdy miałem pewność, dołączyłem do posterunkowego Mallona w kuchni i zadzwoniliśmy po was i resztę.

— Czy kobieta odzyskała przytomność? Coś powiedziała?

Pokręcił głową.

— Nie ruszała się. Cały czas myśleliśmy, że umrze nam na rękach, musieliśmy stale sprawdzać, żeby się upewnić, że ciągle jeszcze… — Znów wytarł dłonie.

— Jest z nią w szpitalu ktoś od nas?

— Zadzwoniliśmy na komisariat i kazaliśmy kogoś wysłać. Może jeden z nas powinien był z nią jechać, ale musieliśmy zabezpieczyć miejsce zdarzenia i pilnować siostry. Była… oczywiście sam pan słyszy.

— Powiedziałeś jej, co się stało? — Gdy jest to możliwe, informuję rodzinę osobiście. Na podstawie pierwszej reakcji sporo da się wywnioskować.

— Zanim weszliśmy, poprosiliśmy, żeby trzymała się z daleka, ale nie miał kto z nią zostać — wyjaśnił defensywnie policjant. — Stała dłuższą chwilę, lecz potem weszła do środka. Do domu. Pilnowaliśmy ofiary, czekaliśmy na was, a ona pojawiła się w kuchennych drzwiach, jednak z początku jej nie zauważyliśmy. Zaczęła wrzeszczeć. Wyprowadziłem ją na dwór, ale się szarpała… Musiałem jej powiedzieć, detektywie. Inaczej nie mógłbym jej powstrzymać i znów weszłaby do domu. Chyba że założyłbym jej kajdanki.

— Nie ma sprawy. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Co potem?

— Zostałem na dworze z siostrą. Posterunkowy Mallon czekał z ofiarą do przybycia karetki. Później wyszedł z domu.

— Nie przeszukawszy go?

— Gdy wyszedł, żeby popilnować siostry, wróciłem do środka. Posterunkowy Mallon jest cały we krwi, nie chciał roznosić jej po domu. Przeprowadziłem podstawową kontrolę, by upewnić się, że nikogo nie ma. Znaczy… żywego. Zostawiliśmy dokładne przeszukanie wam i technikom.

— Lubię słyszeć coś takiego. — Uniosłem brew i popatrzyłem na Richiego.

Chłopak uważał i natychmiast zadał pytanie:

— Znaleźliście broń?

Mundurowy pokręcił głową.

— Ale może być w środku. Pod ciałem mężczyzny albo… gdziekolwiek. Jak powiedziałem, staraliśmy się nie ingerować w miejsce zdarzenia bardziej niż to konieczne.

— Jakiś list?

Znów pokręcił głową.

Machnąłem ręką w stronę radiowozu.

— Jak siostra?

— Udało nam się trochę ją uspokoić, ale od czasu do czasu… — Mundurowy rzucił przez ramię udręczone spojrzenie w kierunku samochodu. — Ratownicy chcieli dać jej coś na uspokojenie, jednak odmówiła. Możemy ich wezwać, gdyby…

— Próbujcie dalej. Jeśli się da, nie chciałbym, by dostała leki, póki z nią nie porozmawiamy. Rozejrzymy się teraz na miejscu zdarzenia, reszta ekipy jest w drodze. Jeżeli zjawi się patolog, możesz kazać mu zaczekać, ale niech chłopcy z kostnicy i z laboratorium trzymają się na uboczu, aż zajmiemy się siostrą — jeśli ich zobaczy, to naprawdę jej odbije. Trzymajcie ją tam, gdzie jest, sąsiadów tam, gdzie są, a jeżeli zjawi się ktoś nowy, też zatrzymajcie go tam, gdzie się pojawi. Jasne?

— Stuprocentowo — odparł mundurowy. To, że mógł przekazać sprawę w czyjeś ręce, sprawiło, że odczuł taką ulgę, że gdybym mu kazał, odtańczyłby „kaczuszki”. Widać było, jak go korci, by polecieć do knajpy i jednym haustem golnąć podwójną whisky.

Ja z kolei o niczym tak nie marzyłem jak o tym, by wejść wreszcie do domu.

— Rękawiczki — rzuciłem do Richiego. — Ochraniacze na buty.

Wyciągałem już mój zestaw. Richie pogmerał w kieszeni w poszukiwaniu swojego i ruszyliśmy podjazdem. Uderzył w nas przeciągły huk i szum morza. Nie wiem, czy miało to być powitanie, czy wyzwanie. Wrzaski za nami przeszywały powietrze jak uderzenia młotkiem.

2

Nie dostajemy miejsc przestępstw na wyłączność. Są zamknięte nawet dla nas do chwili, gdy technicy kryminalistyczni dadzą zielone światło. Do tego momentu zawsze są do zrobienia inne rzeczy — trzeba przesłuchać świadków, zawiadomić bliskich — jednak człowiek co pół minuty zerka na zegarek i stara się ignorować wściekłe przyciąganie wszystkiego, co jest za taśmą policyjną. Ten przypadek był inny: mundurowi i ratownicy byli już w każdym zakamarku domu Spainów i gdybyśmy ja i Richie rzucili szybko okiem, niczego byśmy nie popsuli.

Taka sytuacja była wygodna — gdyby Richie miał sobie nie poradzić z niemiłymi widokami, dobrze byłoby się dowiedzieć o tym bez świadków — ale nie tylko. Jeśli ma się okazję obejrzeć miejsce zdarzenia w podobnych okolicznościach, korzysta się z niej. Czeka tam przestępstwo w czystej postaci, każda jego sekunda zamknięta w bursztynie, tylko dla nas. Nieważne, czy ktoś posprzątał, ukrył dowody, spróbował sfingować samobójstwo: bursztyn to zachowuje. Gdy zaczyna się procedura, wszystkie takie drobiazgi znikają na dobre, pozostają jedynie nasi ludzie rozpełzający się jak muchy po miejscu przestępstwa, pracowicie rozmontowujący je odcisk po odcisku i włókno po włóknie. Ta szansa była jak dar, do tego w sprawie, w której potrzebowałem go najbardziej. Była jak dobry omen. Wyciszyłem telefon — w najbliższym czasie mnóstwo ludzi będzie chciało mnie złapać. Wszyscy mogą poczekać, aż obejrzę miejsce zbrodni.

Drzwi domu były uchylone na kilka centymetrów; gdy wiała bryza, lekko się poruszały. Dopóki były w jednym kawałku, wyglądały na masywny dąb, ale tam, gdzie policjanci oderwali kawałek przy zamku, spod spodu wystawał proszkowaty szmelc z recyklingu. Prawdopodobnie pchnęli tylko raz. Przez pęknięcie widać było dywan w czarno-białe geometryczne wzory, bardzo modny, z pasującą metką z wysoką ceną.

— Wstępne oględziny — powiedziałem do Richiego. — Poważna robota może zaczekać, aż chłopcy z laboratorium wszystko zarejestrują. Niczego nie dotykamy, próbujemy na niczym nie stawać, na nic nie oddychać, ważne jest pierwsze wrażenie, to, z czym mamy do czynienia, i wychodzimy. Gotowy?

Richie skinął głową i pchnąłem czubkiem palca rozłupane drzwi.

Pierwsza moja myśl była taka, że jeśli posterunkowy Jak Mu Tam coś podobnego nazywa bałaganem, to ma jakieś zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Korytarz był ciemnawy i jak spod igły: lśniące lustro, wieszak na ubrania, na którym wszystko było na swoim miejscu, zapach cytrynowego odświeżacza powietrza. Ściany czyste. Na jednej z nich wisiała akwarela — coś zielonego i spokojnego z krowami.

Druga myśl: Spainowie mieli alarm. Panel był z tych modnych, nowoczesnych, dyskretnie ukryty za drzwiami. Żółte światełko informowało, że jest wyłączony.

Wtedy zobaczyłem dziurę w ścianie. Ktoś zasłonił ją stolikiem na telefon, była jednak wystarczająco duża, by widać było, że jest w kształcie poszarpanego półksiężyca. W tym momencie poczułem jakby drżenie cienkiej niczym igiełka wskazówki, zaczynające się przy skroniach i wnikające przez kość do bębenków. Niektórzy detektywi czują coś takiego na karku, niektórym podnoszą się włoski na przedramionach — znam biedaka, który ma sensacje w pęcherzu, co może być niewygodne — w każdym razie wszyscy dobrzy detektywi odczuwają ostrzeżenie w którymś miejscu na ciele. Mnie łapie w czaszce. Nazwijcie to, jak chcecie: dewiacją, zaburzeniem psychicznym, tkwiącym w nas zwierzęciem, złem. Możecie nie wierzyć, ale spędzamy życie na ściganiu właśnie czegoś takiego. Nie nauczymy się tego na żadnym szkoleniu. Albo się to ma, albo nie.

Rzuciłem okiem na Richiego: krzywił się i oblizywał wargi jak zwierzę, które polizało coś zgniłego. Miał więc detektor w ustach, co będzie musiał nauczyć się ukrywać, ale przynajmniej odczuwał, co trzeba.

Z lewej strony były uchylone drzwi: salon. Na wprost schody i kuchnia.

Ktoś poświęcił sporo czasu na urządzenie salonu. Brązowe skórzane kanapy, gładki stolik do kawy, chrom i szkło, jedna ściana pomalowana na maślanożółto z powodu, który rozumieją jedynie kobiety i dekoratorzy wnętrz. O tym, że dom był zamieszkany, świadczyły duży dobry telewizor, konsola Wii, garść drogich gadżetów, jedna półeczka z książkami w kieszonkowych wydaniach, druga z DVD i grami, świece i zdjęcia blondynki na gzymsie gazowego kominka. Efekt powinien być zapraszający, ale wilgoć wypaczyła podłogę i pokryła plamami ścianę, trudno było nie zauważyć niskiego sufitu i nieprawidłowych proporcji. Na nic zdały się starania: pokój stanowił mroczną i ciasną przestrzeń, gdzie nikt nie mógł dobrze się czuć.

Zasłony były niemal całkowicie zaciągnięte, została wąska szpara, przez którą zaglądali policjanci. Paliły się stojące lampy. Cokolwiek się wydarzyło, nastąpiło w nocy — albo ktoś chciał, żebym tak uważał.

Nad kominkiem ziała w ścianie kolejna dziura, wielkości mniej więcej talerza. Obok kanap jeszcze jedna, większa. Wystawały z niej kawałki rur i splątanych przewodów.

Richie próbował nad tym zapanować, czułem jednak, jak dygocze mu kolano. Chciał, by niemiłe chwile wreszcie się skończyły.

— Kuchnia — rzuciłem.

Trudno było uwierzyć, że ten sam gość, który zaprojektował salon, wpadł na coś takiego. Zajmująca całą szerokość domu, prawie cała przeszklona kuchnia została połączona z jadalnią i pokojem zabaw. Na dworze było szaro, ale światło w pomieszczeniu oślepiało tak, że musieliśmy zamrugać. Świetlistość i przejrzystość mówiły, że morze jest bardzo blisko. Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego za plus uznaje się to, że sąsiedzi mogą sprawdzić, co jemy na śniadanie. Wolę prywatność firanek — czy są modne, czy nie. Jednak to światło sprawiło, że zrozumiałem ideę.

Za starannie utrzymanym maleńkim ogródkiem stały dwa rzędy zbudowanych do połowy domów, opierających się o niebo jak ciasno zbite stado nagich paskudztw. Na gołej belce trzepotał twardo i mocno długi plastikowy transparent. Dalej znajdował się mur osiedla — odsłonięty przez opadający teren — za którym przez surowe kąty drewna i betonu widać było to, na co moje oczy czekały przez cały dzień, od chwili gdy usłyszałem, jak wypowiadam słowa: „Broken Harbour”. Zaokrągloną krzywiznę zatoki, kształtną jak przypominająca literę C linia biegnąca wzdłuż kciuka i palca wskazującego, niskie wzgórza obejmujące ją z obu stron, miękki szary piasek, falujące na wietrze kępy trawy piaskownicy, rozrzucone wzdłuż linii wody ptaszki. I morze, w trakcie przypływu, wznoszące się ku mnie, zielone i potężne. Ciężar tego, co było z nami w kuchni, przekrzywił świat i posłał wodę kołyszącym się ruchem w górę, jakby miała wpaść z hukiem do środka przez jasne szkło.

Z tą samą troską, dzięki której salon stał się trendy, zadbano o to, by ten pokój był radosny i domowy. Długi stół z jasnego drewna, krzesła w kolorze słonecznikowej żółci, komputer na drewnianym biurku pomalowanym na ten sam żółty odcień, kolorowe plastikowe dziecięce zabawki, worki-siedziska wypełnione kulkami styropianu, tablica do pisania. Na ścianach wisiały oprawione rysunki wykonane kredkami. Pokój był schludny — zwłaszcza jak na miejsce zabaw dzieci. Gdy we czworo przenosili się do najdalszego zakątka swojego ostatniego dnia, ktoś posprzątał. Dalej nie dotarli.

Pokój przypominał marzenie agenta handlu nieruchomościami, z wyjątkiem tego, że trudno było wyobrazić sobie, aby ktokolwiek kiedykolwiek chciał tu zamieszkać. W wyniku gwałtownej walki stół się przewrócił i wbił rogiem w okno, robiąc na szkle wielką gwiazdę. W ścianach były kolejne dziury: jedna wysoko nad stołem, druga za przewróconym zamkiem z klocków Lego, wielka. Jeden z worków-siedzisk pękł i wokół rozsypały się małe białe granulki; na podłodze ciągnął się półkolisty szlak z książek kucharskich; w miejscu, gdzie roztrzaskano ramkę obrazka, migotały okruchy szkła. Wszędzie była krew: wachlarzowate rozpryski na ścianach, chaotyczne sznury kropel i odcisków stóp przecinające wyłożoną kafelkami podłogę we wszystkich możliwych kierunkach, szerokie smugi na szybach, skrzepy wsiąkające w żółte obicia krzeseł. Kilka centymetrów od moich stóp leżała oderwana połówka arkusza z miarką wzrostu, ozdobiona wielkimi liśćmi fasoli i rysunkiem wspinającego się dzieciaka — Emma 17.06.09 — niemal całkowicie zamazana lepką czerwienią.

Patrick Spain leżał w głębi pokoju, w części dla dzieci, między workami-siedziskami, kredkami i książeczkami do kolorowania. Był w piżamie — granatowa góra, spodnie w granatowo-białe paski — pokrytej ciemnymi skrzepami. Leżał twarzą do podłogi, jedną rękę miał pod brzuchem, drugą wyciągnął nad głowę, jakby do ostatniej chwili płynął kraulem. Patrzył na nas: może próbował nawiązać kontakt z dziećmi. Powody mogły być różne. Włosy miał jasne, był wysoki i barczysty, a sądząc po budowie ciała, zanim zdecydował się na potomstwo, grał być może w rugby. Trzeba było sporo siły, niemało złości albo dużej porcji szaleństwa, by się z nim zmierzyć. Krew, która wypłynęła spod jego piersi, zrobiła się lepka i ciemna. Rozmazała się wokół paskudnym kłębowiskiem pasm, odcisków dłoni i śladów wleczenia. Z tego bałaganu wychodziła w naszym kierunku plątanina śladów stóp, które robiły się coraz mniej wyraźne i znikały w połowie kafelków, jakby zakrwawieni spacerowicze rozpłynęli się w powietrzu.

Z lewej strony kałuża krwi rozlała się szerzej, grubszą warstwą z ciemnym połyskiem. Trzeba będzie zapytać mundurowych, było jednak pewne, że to tu znaleźli Jennifer Spain. Przeczołgała się, by umrzeć zwinięta przy mężu. Albo stał blisko, gdy z nią skończył, albo ktoś pozwolił im zrobić razem jedną z ostatnich rzeczy w życiu.

Tkwiłem na progu dłużej, niż musiałem. Gdy widzi się coś takiego po raz pierwszy, potrzeba trochę czasu, by to ogarnąć. Dla ochrony nasz wewnętrzny świat odrywa się od zewnętrznego: oczy ma się szeroko otwarte, ale do mózgu docierają jedynie obrazy czerwonych pasm i komunikat, że coś jest nie tak. Nikt nas nie obserwował, Richie miał tyle czasu, ile potrzebował. Nie przyglądałem mu się.

Do domu przez jakąś szparę wpadł podmuch wiatru i poczuliśmy się tak, jakby oblała nas zimna woda.

— Jezusie… — wymamrotał Richie. Gdy poczuł podmuch, aż podskoczył i zrobił się jeszcze bledszy niż zwykle, ale głos miał pewny. Jak na razie radził sobie nieźle. — Dotknij tego. Z czego jest zrobiona ta chałupa? Ze srajtaśmy?

— Nie narzekaj. Im cieńsze ściany, tym większa szansa, że sąsiedzi coś słyszeli.

— Jeśli są tu jacyś sąsiedzi.

— Trzymajmy kciuki. Gotowy do działania?

Richie skinął głową. Zostawiliśmy Patricka Spaina w jasnej kuchni, owiewanego wiatrem, i poszliśmy na górę.

Na piętrze było ciemno. Otworzyłem teczkę i wyjąłem latarkę — policjanci prawdopodobnie obmacali wszystko tłustymi łapskami, ale nigdy nie dotyka się kontaktów: ktoś jeszcze mógł chcieć włączyć albo wyłączyć światło. Zapaliłem latarkę i czubkiem stopy pchnąłem najbliższe drzwi.

Gdzieś po drodze wysyłany przez otoczenie przekaz się zniekształcił. Jacka Spaina nie zakłuto nożem. Po krzepnącym czerwonym bałaganie na dole pokój wydawał się niemal kojący. Nic nie było zakrwawione, niczego nie połamano ani nie przewrócono. Jack Spain miał zadarty nos i blond włosy, niestrzyżone, by urosły mu loki. Leżał na plecach, z rękami nad głową i z twarzą zwróconą ku sufitowi, jakby zasnął szybko po całym dniu grania w piłkę. Gdyby coś na jego twarzy nie ujawniało prawdy, niewiele brakowało, a zacząłbym słuchać, jak oddycha. Ale był w nim tajemny spokój, jaki cechuje martwe dzieci. Cienkie niczym papier powieki zaciskały się mocno jak u nienarodzonego dziecka, jakby w chwili, gdy świat zrobił się paskudny, oczy obróciły się i skierowały w głąb, ku pierwszemu bezpiecznemu miejscu.

Richie prychnął cicho, jak dławiący się włosami kot. Aby dać mu czas, by wziął się w garść, przesunąłem światłem latarki po pokoju. Na ścianach było kilka pęknięć, ale żadnych dziur — o ile nie zakrywały ich plakaty. Jack był fanem Manchesteru United.

— Masz dzieci? — spytałem.

— Nie. Jeszcze nie — odrzekł Richie.

Mówił cicho, jakby bał się, że obudzi Jacka Spaina albo sprawi, że przyśni mu się zły sen.

— Ja też nie. W takich czasach to dobrze. Przez dzieciaki człowiek robi się miękki. Są detektywi twardzi jak skała, mogący oglądać sekcję, a potem zamawiać na obiad krwisty stek. A gdy żona wystrzeliwuje takiemu na świat bachora, nagle się okazuje, że jeśli ofiara ma poniżej osiemnastu lat, gość traci wątek. Widziałem to kilkanaście razy. Za każdym dziękuję Bogu za antykoncepcję.

Skierowałem latarkę na łóżko. Moja siostra Geri ma dzieci i spędzam z nimi wystarczająco dużo czasu, by określić mniej więcej wiek Jacka Spaina: około czterech lat, może trzy, jeśli zapowiadał się na dużego chłopaka. Policjant próbował go reanimować: kołdra odrzucona na bok, czerwona piżama podciągnięta i splątana, widać było delikatną klatkę piersiową, a nawet miejsce, gdzie resuscytacja krążeniowo-oddechowa — miałem nadzieję, że policjant robił właśnie to — spowodowała pęknięcie żebra albo dwóch.

Skóra wokół ust była sina.

— Uduszenie? — spytał Richie.

Bardzo starał się panować nad głosem.

— Będziemy musieli zaczekać na wyniki sekcji, ale na to wygląda — odparłem. — Jeżeli tak, mamy wskazanie na rodziców. Bardzo często decydują się na coś łagodnego. Jeśli to odpowiednie słowo.

Nie patrzyłem na Richiego, poczułem jednak, jak stara się powstrzymać jęk.

— Poszukajmy córki — powiedziałem.

W jej pokoju nie było dziur w ścianach ani śladów walki. Kiedy policjant zrozumiał, że nic nie wskóra, zakrył Emmę Spain różową kołdrą — dbał o przyzwoitość, ponieważ była dziewczynką. Miała taki sam zadarty nos jak brat, ale loki w kolorze między piaskiem a imbirem i twarz usianą piegami, które odcinały się od białej buzi z fioletowawym odcieniem. Była starsza — sześć, siedem lat, miała lekko rozchylone usta i dziurę po przednim zębie. Pokój pomalowano na „róż księżniczki”, pełno w nim było falbanek i frędzelków, na łóżku piętrzyły się wyszywane poduszki, z których gapiły się na nas kotki i szczeniaki o wielkich oczach. Gdy wyskakiwały z ciemności w świetle latarki, tuż obok małej pustej twarzyczki, wyglądały jak padlinożercy.

Spojrzałem na Richiego dopiero wtedy, gdy wyszliśmy na podest schodów.

— Czy zauważyłeś w tych pokojach coś dziwnego?

Nawet w słabym świetle wyglądał, jakby się czymś zatruł. Nim się odezwał, musiał dwa razy przełknąć ślinę.

— Zero krwi.

— Tak jest. — Pchnąłem latarką drzwi łazienki. Dopasowane kolorystycznie ręczniki, plastikowe zabawki do kąpieli, zwykły zestaw szamponów i żeli pod prysznic, lśniąca bielą armatura. Jeśli ktokolwiek się tu mył, wiedział, jak robić to ostrożnie. — Każemy technikom spryskać podłogę luminolem, sprawdzić blaty, ale jeśli czegoś nie pomijamy, to albo było więcej zabójców, albo najpierw zabrał się do dzieciaków. Nikt nie przyszedł z dołu i niczego nie dotykał.

— Wygląda na robotę od wewnątrz, co? — spytał Richie.

— Czyli?

— Gdybym był psycholem, który chce wykasować całą rodzinę, nie zaczynałbym od dzieciaków. A jeśli któreś z rodziców coś usłyszy i przyjdzie sprawdzić, gdy będę w trakcie roboty? Następne, co by mnie spotkało, to mama i tata wspólnie robiący ze mnie miazgę. Nie: zaczekam, aż wszyscy mocno zasną, i rozpocznę od eliminowania największych zagrożeń. Tutaj zacząłbym tylko wtedy — jego usta drgnęły, ale starał się opanować — gdybym wiedział, że nic mi nie przeszkodzi. A więc któreś z rodziców.

— Racja. Daleko temu do ostatecznej wersji, ale na pierwszy rzut oka tak to właśnie wygląda. Zauważyłeś drugą rzecz sugerującą tę wersję? — spytałem.

Pokręcił głową.

— Przednie drzwi. Mają dwa zamki, Chubb i Yale, i przed wejściem policjantów oba były zamknięte — wyjaśniłem. — Drzwi nie zatrzaśnięto, gdy ktoś wychodził; zostały zamknięte od wewnątrz na klucz. A nie widziałem otwartych ani wybitych okien. Jeśli więc ktoś dostał się z zewnątrz albo Spainowie kogoś wpuścili, to jak się wydostał? Oczywiście nie musiało tak być: ktoś nie domknął okna, ktoś zabrał klucze, przyjaciel albo wspólnik ma własny komplet. Będziemy musieli wszystko sprawdzić, ale zawsze to jakaś poszlaka. Z drugiej strony… — Wskazałem latarką kolejną dziurę, na podeście schodów, tuż nad listwą przypodłogową, wielkości książki w kieszonkowym wydaniu. — Co mogłoby tak zniszczyć ściany?

— Walka. Po… — Richie potarł usta. — Po dzieciakach, bo inaczej by się obudziły. Wygląda na to, że ktoś się tu porządnie bił.

— Prawdopodobnie tak, ale to nie walka zniszczyła ściany. Oczyść umysł i spójrz jeszcze raz. Zniszczeń nie dokonano wczoraj wieczorem. Możesz powiedzieć, co o tym świadczy?

Błędny wzrok Richiego zaczął się powoli zamieniać w skupiony, taki, jaki widziałem w samochodzie.

— Nie ma krwi wokół dziur — powiedział po chwili. — Ani odłamków tynku na podłodze. Nawet pyłu. Ktoś posprzątał.

— Dokładnie. Możliwe, że zabójca albo zabójcy zostali, żeby dobrze wszystko odkurzyć, nieważne, jakie mieli powody. Dopóki tego nie potwierdzimy, najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest, że dziury powstały przynajmniej kilka dni temu, może znacznie wcześniej. Jakiś pomysł, skąd mogły się wziąć?

Gdy Richie pracował, od razu lepiej wyglądał.

— Problemy budowlane? Wilgoć, osiadanie, ktoś zaczął coś robić z wadliwym przewodem… W salonie jest wilgoć — widziałeś podłogę i plamy na ścianie — i wszędzie są pęknięcia. Nie byłbym zaskoczony, gdyby i okablowanie się rozsypało. Całe osiedle jest jednym wysypiskiem śmieci.

— Może. Każemy przyjechać inspektorowi budowlanemu, by rzucił okiem, ale bądźmy szczerzy, zostawić dom w takim stanie mógłby tylko marny elektryk. Przychodzą ci do głowy inne wyjaśnienia?

Richie cmoknął i w zadumie długo przyglądał się dziurze.

— Na gorąco powiedziałbym, że ktoś szukał czegoś cennego.

— Ja też. A więc broń albo wartościowe przedmioty, zwykle jednak chodzi o stare dobre pewniaki: narkotyki lub gotówkę. Technicy muszą zbadać, czy są ślady po dragach.

— Ale… — Richie wskazał brodą drzwi pokoju Emmy. — Dzieciaki. Rodzice trzymali w domu coś, co mogłoby je zabić? Przy dzieciakach?

— Sądziłem, że Spainowie są na szczycie twojej listy podejrzanych.

— Nie ma tu sprzeczności. Ludzie pękają, robią szalone rzeczy. To się może przydarzyć każdemu, ale kilo hery za tapetą, gdzie mogłyby ją znaleźć dzieci… Coś takiego się nie zdarza.

Z dołu doleciał trzask i obaj odwróciliśmy się gwałtownie, ale to tylko podmuch wiatru poruszył frontowymi drzwiami.

— Daj spokój, synu. Widziałem coś takiego ze sto razy. Założę się, że ty też.

— Nie u tego rodzaju ludzi.

Uniosłem brwi.

— Nie wziąłbym cię za snoba.

— Nie, nie mam na myśli klasy społecznej. Ci tutaj próbowali. Rozejrzyj się: wszystko jest, jak należy, rozumiesz, co mam na myśli? Wszędzie jest czysto, nawet za kiblami. Wszystko tu do siebie pasuje. Nawet przyprawy na półce są świeże. Na każdej widać datę ważności. Ta rodzina próbowała robić wszystko, jak należy. Wdawanie się w jakieś niepewne historie… to chyba nie w ich stylu.

— To prawda, w tej chwili na to nie wygląda, ale nie zapominaj, że jak na razie gówno o tych ludziach wiemy. Utrzymywali dom w dobrym stanie, przynajmniej od czasu do czasu, i zostali zabici. Drugie znaczy o wiele więcej niż pierwsze. Każdy umie odkurzać, nie każdy zostaje zamordowany.

Richie, z całym szacunkiem dla jego niewinnego serca, patrzył na mnie sceptycznie, była też w tym domieszka moralnego oburzenia.

— Mnóstwo ofiar morderstw nie zrobiło w życiu niczego niebezpiecznego.

— Część nie, to prawda. Ale mnóstwo? Richie, przyjacielu, jest pewna tajemnica związana z twoją nową robotą. Coś, czego nigdy nie usłyszysz podczas przesłuchania ani nie zobaczysz w aktach, ponieważ zachowujemy to dla siebie: większość ofiar szukała dokładnie tego, co dostała.

Zaczął otwierać usta.

— Oczywiście nie dzieciaki — zastrzegłem. — Nie mówimy o dzieciach. Ale dorośli… Jeśli ktoś próbuje opychać herę na terenie innego drania, kobieta decyduje się wyjść za księcia z bajki, choć cztery razy z rzędu wysłał ją na OIOM, dźgasz nożem gościa, ponieważ jego brat dźgnął twojego przyjaciela za to, że ten dźgnął jego kuzyna… Wybacz, jeśli mówię coś niepoprawnego politycznie, ale tak właśnie ludzie błagają o to, co w końcu dostają. Wiem, że nie tego uczono nas na kursie detektywów, ale byłbyś zdumiony, mój drogi. W prawdziwym świecie zbrodnia rzadko musi wyważać drzwi, by wtargnąć w czyjeś życie. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto wkracza, ponieważ ludzie otwierają drzwi i ją zapraszają.

Richie przesunął stopy — przeciąg płynął w górę schodów, owiewając mu kostki, poruszając klamką od drzwi pokoju Emmy.

— Nie wydaje mi się, żeby tutaj ktoś prosił się o coś takiego.

— Mnie też nie, przynajmniej jeszcze nie, jeśli jednak Spainowie byli wzorem rodzinnych cnót, to kto porozwalał im ściany? Dlaczego nie wezwali kogoś, by wszystko naprawić? Chyba że zależało im, by nikt się nie dowiedział, w co się wplątali. Albo w co się wplątało któreś z nich.

Richie wzruszył ramionami.

— Masz rację, może to jest ten jeden przypadek na sto. Zachowajmy otwarte umysły. Jeśli jest tak, jak mówisz, mamy kolejny powód, dla którego nie da się zepsuć sprawy.

Pokój Patricka i Jennifer Spainów wyglądał jak z żurnala — reszta domu też. Aby nawiązać do dawnych dobrych czasów, urządzono go w różu typowym dla płatków kwiatów, kolorze kremowym i złocie. Nie było krwi, śladów walki, nigdzie ani pyłku. Nad łóżkiem, na styku ściany z sufitem, ziała mała dziura.

Rzucały się w oczy dwie rzeczy. Po pierwsze, pognieciona pościel i odrzucona kołdra po jednej stronie łóżka, jakby ktoś właśnie wstał. Sądząc po reszcie domu, łóżko nie pozostawało długo nieposłane, więc gdy wszystko się zaczęło, przynajmniej jedno z rodziców musiało leżeć cieplutko przykryte.

Po drugie, stoliki nocne przy łóżku. Na obu stały lampki z kremowymi abażurami w mozaikowy deseń, obie zgaszone. Na dalszym stały słoiczki o dziewczyńskim wyglądzie, pewnie z kremami do twarzy, między nimi leżały różowa komórka i książka w różowej okładce z dziwacznym liternictwem. Bliższy stolik był zagracony gadżetami: dwa białe przedmioty wyglądały na walkie-talkie, dwa srebrne na komórki — wszystkie powstawiane do ładowarek — do tego trzy puste ładowarki, też srebrne. Nie wiedziałem, do czego dopasować walkie-talkie, ale jedynymi ludźmi, którzy mają pięć komórek, są maklerzy z najwyższej półki i handlarze narkotyków, a na moje oko pokój nie kojarzył się z garsonierą maklera. Przez sekundę miałem wrażenie, że wszystko zaczyna się układać w całość.

— Jezusie! — sapnął Richie, unosząc brwi. — Trochę przegięli, co?

— Jak to?

— Elektroniczne niańki. — Skinął głową w kierunku stolika Patricka.

— Do tego to służy?

— Aha. Moja siostra ma dzieci. Te białe służą do słuchania, a te, które wyglądają jak telefony, to monitory. Żeby obserwować, jak dzieciak śpi.

— Jak w Big Brotherze. — Powiodłem światłem latarki po gadżetach: białe były włączone, miały lekko podświetlone ekraniki, a srebrne wyłączone. — Ile ludzie zwykle mają? Po jednym na dziecko?