Outliersi. Kolizja - Kimberly McCreight - ebook

Outliersi. Kolizja ebook

Kimberly McCreight

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Długo wyczekiwana ostatnia część trylogii Kimberly McCreight o Outliersach.

Wylie nareszcie uwolniła się z ośrodka zamkniętego. Jednak to nie oznacza, że niebezpieczeństwo już jej nie grozi. Chciałaby zapomnieć o wszystkim i wrócić do normalnego życia. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że prawdziwa wolność wymaga odkrycia, kto i dlaczego obrał za cel dziewczęta obdarzone darem, który ona również posiada…

Jak dotąd natrafiła jedynie na kilka słabych tropów, a grono jej sojuszników jest nieliczne. Mimo to Wylie zabiera się za odkrycie prawdy. Wkrótce zaczyna odkopywać dawne tajemnice i coraz głębiej pogrąża się w spisek, którego rozmiarów nawet sobie nie wyobrażała. Im bardziej zbliża się do odkrycia prawdy, tym większe niebezpieczeństwo czyha na nią i jej przyjaciółki. Czy ci, którzy pragną je uciszyć zrobią to na dobre?

Wylie odkrywa, że w obliczu zagrożeń walka o siebie i swoje przekonania nabiera większej wagi, niż mogła się spodziewać. Najlepszym orężem w owej walce okazuje się zaufanie samej sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 339

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



OD AUTORKI

Poniższa powieść jest fikcją. Przedstawiona tu historia się nie wydarzyła. Jeszcze.

KOLIZJA

Droga Rachel,

nie myśl, proszę, że nie jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Chyba nie da się czuć wobec drugiego człowieka większej wdzięczności. Uratowałaś mi życie. I jak dotąd miałaś rację, mówiąc, że powinnam pozostać w ukryciu. Prawie we wszystkim miałaś rację.

Wiem, co myślisz na temat spotkania z Wylie w ośrodku – że to zły pomysł. Podczas naszej rozmowy doskonale przedstawiłaś mi wszystkie logiczne, całkowicie racjonalne powody, dla których moja wizyta była według ciebie niebezpieczna dla niej i dla mnie.

* To więzienie, w którym pełno kamer: koniec z udawaniem martwej.

* Bena już nie ma. Czy naprawdę chcę całkiem osierocić moje dzieci?

* Przeze mnie Wylie może się znaleźć w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Mogą tam użyć mnie przeciwko niej.

Widzisz? Uważnie cię słuchałam. I naprawdę ci ufam.

Ale muszę też zaufać swojej intuicji. I chociaż z pójściem do ośrodka wiąże się ogromne ryzyko, to jeszcze większym ryzykiem grozi bezczynność – może nie w sensie fizycznego niebezpieczeństwa dla mnie czy dla Wylie, ale przecież wiesz, że istnieją inne rodzaje bólu. Nie tylko fizyczne krzywdy mają wpływ na nasze życie.

Byłam jedyną osobą, na którą Wylie zawsze mogła liczyć, a skłamałam w najgorszy możliwy sposób. Jak mam sprawić, by znowu mi zaufała? Przeraża mnie myśl, że straciłam ją na zawsze. Tak się tego boję, że czasem wydaje mi się, jakby moje serce za chwilę miało się zatrzymać. Jeśli teraz o nią nie zawalczę, pewnie już nigdy mi nie wybaczy.

Zresztą udało mi się tu osiągnąć całkiem sporo. Ludzie, z którymi radziłaś mi się skontaktować – ten senator i twój znajomy z ACLU1 – mieli wiele ciekawych uwag na temat tego, jak może wyglądać czekająca nas walka. Musimy być przygotowane, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

Ale teraz muszę przede wszystkim być dla Wylie matką. To absolutnie najważniejsze. Wylie musi się przekonać, że żyję. Musi mnie zobaczyć na własne oczy. Po tym wszystkim, co przeszła, tylko w ten sposób nabierze pewności. Nie chcę, żeby znowu przeze mnie cierpiała, choćby przez chwilę. To wykluczone.

No dobrze, koniec monologu. Chciałam tylko, żebyś wiedziała, co o tym wszystkim myślę. I żeby była jasność: zamierzam spotkać się z Wylie bez względu na to, czy mi w tym pomożesz. Cokolwiek by się jednak wydarzyło, wiedz, że jestem ci wdzięczna i z odzyskania ciebie też niezmiernie się cieszę. Tęskniłam bardziej, niż myślisz.

xx

Hope

WYLIE

Stoję przed szarymi drzwiami ośrodka. Czekam, aż zabrzęczy elektryczny zamek i będę mogła je otworzyć. W ręce trzymam plastikową torbę. W środku jest zapleśniała koszulka i szorty, które miałam na sobie, kiedy mnie aresztowali.

Przez ostatnie dwa tygodnie nawet na chwilę nie zdjęłam stroju przypominającego piżamę. Jest tak sztywny, jakby zaprojektowano go specjalnie po to, by nie dało się w nim zasnąć. To, co mam na sobie teraz, jest całkowitym przeciwieństwem tego więziennego zestawu. Drogie dżinsowe szorty, rozdarte w kilku starannie wybranych miejscach, a do tego absurdalnie miękki, szary T-shirt bez żadnego wzoru. Rachel sama przyniosła mi ubranie, żebym miała w czym wrócić do domu. Nawet nie musiałam jej o to prosić. Bardzo jestem jej za to wdzięczna. Za to i za wiele innych rzeczy.

Choćby za umożliwienie mi wyjścia za kaucją. Rachel mówi, że to nie było trudne. Jednak tyle ich kosztowało zamknięcie mnie w areszcie, że nie sądziłam, iż wypuszczą mnie tylko dlatego, że Rachel wypełniła odpowiedni wniosek. Myliłam się. Kolejny raz się na niej nie zawiodłam. Twierdzi, że takie sprawy nie polegają wyłącznie na wypełnieniu wymaganych dokumentów – trzeba jeszcze wiedzieć, do kogo zadzwonić po ich złożeniu. Muszę przyznać, że brzmi to zarazem wiarygodnie i podejrzanie.

I tylko dzięki niej wydostałam się na wolność, nie zawdzięczam tego mamie. „Zabiorę cię stąd. Obiecuję, moja najdroższa”. To przeczytałam w liściku od niej. A na drugiej stronie: „Zaufaj Rachel. Ona ci pomoże. Uratowała mi życie”.

Ale to były tylko słowa. To żadna filozofia naobiecywać różnych rzeczy, a potem zniknąć. Trudniej jest zostać na miejscu i stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami własnych działań.

Nad ranem, po wizycie mojej matki, która zjawiła się jak duch, popychając skrzypiący biblioteczny wózek, Rachel robiła wrażenie mocno zmieszanej. Dręczyło ją poczucie winy, widziałam to wyraźnie. Siedziałyśmy w jednej z ciasnych sal przeznaczonych na rozmowy z prawnikami. Tych, które zawsze cuchnęły cebulą i w których panowało lodowate zimno. Tych, które według Rachel wcale nie gwarantowały dyskrecji.

To właśnie jej poczucie winy rozwiało wszelkie wątpliwości. Rachel nie tylko wiedziała, że mama przyszła mnie odwiedzić w ośrodku. Od początku wiedziała też, że moja mama żyje.

Nie rozumiałam, jak to możliwe, że oszustwo Rachel uszło mojej uwadze. Choć trzeba przyznać, że zawsze było trudno ją rozgryźć – dzisiejsze wyrzuty sumienia stanowiły raczej wyjątek. Może to długie lata dostosowywania się do potrzeb pacjentów sprawiły, że tak dobrze się maskowała. Faktem jest, że nigdy nie należało się po niej spodziewać pełnej szczerości. Nieszczerość była u niej czymś na kształt odruchu. Odgadnięcie jej prawdziwych uczuć przypominało próbę złapania błyskawicy w dłonie. Pewnie dzięki temu była doskonałą prawniczką, ale nie budziła zaufania. Na swoją obronę powiem, że nigdy nie obdarzyłam Rachel pełnym zaufaniem i dopiero niedawno się z tym pogodziłam.

Siadając naprzeciwko niej, żałowałam, że nie jest outliersem, bo wówczas odczułaby z pełną mocą mój gniew. Rachel wielokrotnie mnie okłamała.

Co wtedy czułam, kiedy podniosłam wzrok i zobaczyłam moją mamę – we własnej osobie, zmartwychwstałą – patrzącą na mnie oczyma pełnymi miłości? Czy to była radość? Może i tak. No dobrze, na pewno radość. Ale następnego dnia dołączyły do niej inne emocje: gniew, smutek, niezrozumienie, uczucie zdrady.

Sęk w tym, że mamy przy mnie nie było, więc nie mogłam się na niej wyżyć. Za to na Rachel już owszem. I to musiało mi wystarczyć.

– Po pierwsze, muszę ci przypomnieć, żebyś uważała, co tutaj mówisz. – Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Rachel skinęła gdzieś nad moją głową, w kierunku niewidzialnych, wścibskich oczu w naszej śmierdzącej salce do „prywatnych” rozmów. – Ale domyślam się, że jesteś trochę pogubiona.

– Pogubiona? – warknęłam. – Raczej poważnie wkurzona.

Rachel przytaknęła z ulgą. Może cieszyła się, że nie musi dłużej ukrywać przede mną tajemnicy o mojej matce.

– To zrozumiałe.

– Tłumacz – odparłam natychmiast i nachyliłam się w jej stronę. Nacisnęłam palcem na blat stołu. – I to już.

Rachel odwróciła wzrok.

– Twojej matce groziło tutaj prawdziwe niebezpieczeństwo, a mimo to postanowiła przyjść, bo bała się, że po tylu trudnych przeżyciach nie uwierzysz mi na słowo, a chciała, żebyś miała pewność. W przeciwnym razie mogłabyś uznać, że zmyślam. – Zmartwienie. Biło od niej przez bardzo krótką chwilę. Ale ani cienia żalu. – Mamy szczęście, że znam tutejszą szefową wolontariatu. To dzięki niej twój specjalny gość dostał przepustkę.

– No tak – powiedziałam i mimo moich starań złość wylała się ze mnie jak woda przez zaciśnięte palce. – Wielkie szczęście.

– Słuchaj. Nie wiem, czy to coś zmieni, ale pamiętaj, że nie mogła wiedzieć, jak to wszystko się potoczy – zapewniła mnie Rachel i tym razem nie kłamała. – Twoja… – Ugryzła się w język i rozejrzała po pokoju. – Pojawiła się w moim domu w nocy po wypadku, zupełnie niespodziewanie. Nie rozmawiałyśmy …jak długo? Dziesięć lat? Miała wrażenie, że ktoś ją śledzi, i zajechała pod mój dom. Całe szczęście, że po tylu latach jeszcze tam mieszkałam. Szczerze mówiąc, początkowo myślałam, że ma jakiś atak czy coś. Mówiła jak opętana, jakby dręczyły ją urojenia. Była przerażona. Jak mogłam jej nie pomóc? Chociaż nie wiem, może po części kierował mną egoizm? Nie rozstałyśmy się w zgodzie. Może uznałam, że to dobra okazja, by udowodnić, że się co do mnie myliła.

– Myliła? W jakim sensie?

To pytanie wydało mi się dziwnie istotne.

– No wiesz, twoja… Ona jest jak anioł zemsty, a ja już dawno temu zrezygnowałam z bycia szlachetną. – Rachel wzruszyła ramionami. Kolejna bolesna prawda. Może faktycznie się nie wstydziła, ale dumna z siebie też nie była. – W każdym razie uznałam, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli poproszę kogoś, żeby zabrał jej samochód spod mojego domu. Padło na dziewczynę jednego z moich klientów. Pomagała mi w domu, załatwiała różne sprawy. Wiedziałam, że potrzebuje pieniędzy. Od dwóch miesięcy była trzeźwa i próbowała stanąć na nogi, więc potrzebowała gotówki, a my potrzebowałyśmy kogoś, kto odwiezie samochód. Myślałam, że wszyscy na tym skorzystają.

– Ona raczej nie skorzystała – odparłam, ale postanowiłam nie wspominać o butelce wódki. Dziewczyna najwyraźniej nie była jednak trzeźwa, ale uznałam, że nic dobrego nie wyniknie w tamtej chwili z tego, że ją zdemaskuję.

– To prawda – zgodziła się Rachel.

Wiedziała, że powinno ją gnębić poczucie winy, ale jeszcze do niego nie dojrzała.

– I po wypadku zniknięcie i udawanie martwej było jedynym sensownym rozwiązaniem? – W moim głosie brzmiał gniew, ale coraz bardziej przykrywał go smutek. – Pójście na policję nie wchodziło w grę?

– Wiesz lepiej niż wszyscy, że zwrócenie się do policji nie zawsze jest takie proste. Poza tym za bardzo się martwiła o waszą trójkę – odparła Rachel. – Mówiła coś o lalkach. Widziała je jako bezpośrednie zagrożenie dla was, a szczególnie dla ciebie i twojego brata.

– A wcale nie miały być dla niej – powiedziałam, choć moja mama nie mogła wtedy tego wiedzieć. – Dostawaliśmy je nawet po jej śmierci. Nawet ja dostałam jedną w szpitalu. Zresztą sama udawała, że nie ma się czym przejmować.

– A co innego miała mówić? Coś, co by was wszystkich wystraszyło? Poza tym oprócz lalek były też e-maile. Anonimowe i opisujące waszą rodzinę. Ostrzegające przed pójściem na policję. Po wypadku uznałyśmy, że jedynym sposobem na zapewnienie wam bezpieczeństwa będzie przekonanie ludzi, którzy ją prześladowali, że osiągnęli swój cel.

– Świetny plan – powiedziałam z przekąsem.

– Teraz łatwo dostrzec, że wszystko to miało związek z badaniami twojego taty. Ale dopiero, gdy on już jej powiedział, co się stało z jego asystentem w obozie w Maine…

– Czekaj, co? – Moja klatka piersiowa momentalnie się skurczyła. – Mój tata wiedział, że ona żyje?

Bo taka rozmowa mogła się odbyć wyłącznie w maju, czyli długo po tym, jak dowiedzieliśmy się o jej rzekomej śmierci.

– Dowiedział się po wydarzeniach w obozie. – Rachel unikała mojego wzroku. – Kiedy zdała sobie sprawę, że wypadek samochodowy i te wszystkie groźby miały związek z jego pracą, musiała dać mu znać, że żyje. Twój tata był wściekły, ale w końcu zrozumiał. Obydwoje zdecydowali, że bezpieczniej będzie nie mówić tobie i Gideonowi i że łatwiej jej będzie wam pomóc, jeśli nikt się nie dowie prawdy o wypadku. – Rachel gwałtownie się nachyliła, ale wydało mi się to wymuszone. – A naprawdę wam pomagała, Wylie. Jeździła po całym kraju, spotykała się z ludźmi, załatwiała wsparcie naukowców, dziennikarzy, polityków. Zbierała cały zespół. Wszystko po to, żeby was ochronić.

– Żeby nas ochronić? – Z trudem przełknęłam ślinę i spojrzałam na otaczające mnie ściany ośrodka. – To ma być ochrona?

– Wylie, przecież żyjesz – odparła Rachel.

– Ej, ty tam! – woła do mnie strażnik, ten wysoki, z długimi włosami. Ciągle stoję przy drzwiach do wyjścia, a on cały czas trzyma wciśnięty przycisk elektrycznego zamka. – Co jest? Chcesz tu zostać? No już, wychodź!

Nie, z całą pewnością nie chcę dalej być w zamknięciu. Ruszam do przodu, przytulając do siebie szeleszczącą plastikową torbę. Oprócz wilgotnych ubrań jest w niej koperta z resztką pieniędzy od Rachel (wyschnięte, pogniecione osiemdziesiąt dolarów) i obrączka ślubna mojej mamy. Mam ochotę ją wyjąć i trzymać w zaciśniętej pięści, ale jakaś część mnie chciałaby ją wrzucić do najbliższej studzienki. To Rachel wpadła na pomysł, żeby mama zdjęła obrączkę i zostawiła ją u niej. Teraz gotowa była przyznać, że trochę przesadziła, ale faktem jest, że nie pierwszy raz pomagała komuś zniknąć. Przezorność przede wszystkim.

Wychodzę w końcu na poranne lipcowe słońce. Już teraz, o siódmej rano, jest gorąco. Dziwnie wcześnie mnie wypuszczają. Unoszę dłoń, żeby osłonić oczy przed blaskiem promieni, i rozglądam się po parkingu. Powietrze jest ciężkie, wilgotne. Osiada mi ciężko na płucach. Od mojego aresztowania praktycznie nie opuszczał mnie stan lękowy. Jakby przywiązano mi do klatki piersiowej betonowy kloc. Doktor Shepard przekonywała mnie, że to zrozumiałe: stres związany z pobytem w zamkniętym ośrodku, objaw klaustrofobii.

Tyle że teraz, gdy znalazłam się wreszcie na otwartej przestrzeni, wcale nie czuję ulgi. Muszę się ruszyć i przez jakiś czas nie powinnam się zatrzymywać. Ruch zawsze mi pomagał. To jedyne, czego nauczył mnie koszmar w Maine.

Zaczynam iść i dopiero wtedy go zauważam. Stoi na dalekim krańcu parkingu, oparty o maskę samochodu. Jakby chciał mi pokazać, że wolałby być gdzie indziej. Odpycha się od auta i macha w moją stronę. Rzuca mi szeroki uśmiech, zbyt szeroki.

Gideon.

Nawet z dużej odległości uderza mnie jego poczucie winy. Im dłużej nie mamy wieści o ojcu, tym mocniej Gideon się zadręcza. Skrucha stała się ostatnio jego drugim imieniem.

Mówiłam mu, że niepotrzebnie bierze na siebie aż taką odpowiedzialność. Być może dając doktorowi Cornelii listę outliersów, ułatwił ich zgarnięcie, ale to ja namówiłam tatę na wyjazd do Waszyngtonu, gdzie został porwany przez Bóg wie kogo. Zakładam, że przez kogoś na usługach Quentina. Wciąż dopuszczam tę możliwość, mimo że Quentin okazał szczere zaskoczenie na wieść o tacie, kiedy zjawił się w ośrodku z twarzą skrytą pod daszkiem czapki bejsbolowej. Bo niby któż inny mógł go porwać? Senator Russo? Fakt, ojciec właśnie z nim miał się spotkać, ale Rachel praktycznie zmusiła waszyngtońską policję, żeby sprawdziła, czy brał udział w spisku. Nie dość, że nie istniał żaden dowód, iż rzeczywiście byli umówieni, to jeszcze Russo udostępnił całe mnóstwo dokumentów na potwierdzenie, że tamtego dnia był w Arizonie.

Nie musi to oznaczać, że jest niewinny, ale z porwaniem taty raczej nie miał nic wspólnego. Nikt też nie odnalazł kobiety, która znalazła jego telefon. Zresztą najprawdopodobniej teraz już padła w nim bateria, o ile aparat w ogóle jest jeszcze w jednym kawałku. Tak czy inaczej, nie da się go namierzyć. Jedynym tropem, jakim dysponujemy, jest nagranie wideo, na którym widać tatę, jak wychodzi z lotniska w czyimś towarzystwie i wsiada do czarnego sedana. Ja go nie widziałam, ale Rachel owszem. Powiedziała, że mój ojciec szedł „normalnym” krokiem, czyli nie pod przymusem. Co mnie akurat nie dziwi, bo przecież spodziewał się, że odbierze go stamtąd ktoś z biura Russo, więc czemu miałby się opierać?

Nieznanego mężczyznę – bo zakładamy, że to był mężczyzna – widać tylko od tyłu. Raczej niski, z kapturem na głowie. Tylko tyle mi powiedziała. Czyli mógł nim być każdy. Nawet Quentin. W moim przekonaniu wszystkie tropy prowadzą do niego.

Obiecałam Rachel, że powiem Gideonowi o mamie, ale widząc go teraz po drugiej stronie parkingu, żałuję, że jej nie odmówiłam. Bo wiem, jakie to okropne dowiedzieć się, że mama nas okłamała. Ostatnio byłam bardzo zła na Gideona, ale takiego bólu mu nie życzę. Nikomu go nie życzę.

Gideon robi kilka kroków do przodu i znowu do mnie macha. Ja też ruszam przed siebie i wtedy przejeżdża mi przed nosem biała furgonetka. Tak blisko, że aż zataczam się na piętach. Auto zatrzymuje się gwałtownie przed bramą ośrodka. Chwilę później ktoś ją otwiera i samochód wjeżdża szybko na ogrodzony teren. Strażnik miał rację. Na co ja czekam? W zawieszonym czasie dzieją się złe rzeczy.

– Cześć – mówi Gideon, kiedy wreszcie się do niego zbliżam. Pokazuje na moją torbę. – Pomóc ci?

To urocze z jego strony, ale ten człowiek w uroczym wydaniu napawa mnie lękiem, wywraca mój świat do góry nogami.

Nawet prawdziwego, zgorzkniałego Gideona nie poprosiłabym o odebranie mnie z ośrodka, gdybym miała wybór. Wolałabym Jaspera. Wtedy w końcu mogłabym się do niego przytulić, o czym marzyłam każdego dnia przez ostatnie dwa tygodnie. Tyle że wszystko potoczyło się tak szybko. Dopiero wczoraj, już po tym, jak Jasper opuścił salę wizyt, powiedzieli mi, że moja kaucja została przyjęta. A dzisiaj, kiedy zadzwoniłam na jego komórkę, usłyszałam, że „abonent jest czasowo niedostępny”. Próbowałam się nie zamartwiać. Jasper pewnie zapomniał opłacić abonament, tak to sobie tłumaczyłam. Tyle że z każdą chwilą wierzę w to coraz mniej.

– Nie – mówię i okrążam samochód naszego taty. – Ale dzięki – dodaję, bo mam nadzieję, że dzięki temu przestanie na mnie patrzeć tak, jakby tylko mnie zawdzięczał przytomność umysłu.

– Dokąd jedziemy? – pyta, kiedy siedzimy już w aucie. Stara się nadać swojemu głosowi pogodny ton. – Może pojedziemy gdzieś na śniadanie? Tutaj musieli cię strasznie karmić.

– Może później – odpowiadam. Powinnam powiedzieć mu o mamie. Mieć to za sobą. Ale odwracam głowę i patrzę przez szybę. – Po prostu jedźmy. Jak najdalej stąd.

Nie mogę mu powiedzieć. Jeszcze nie teraz.

Gideon dopiero niedawno zrobił prawo jazdy. Okazuje się, że jest fatalnym kierowcą. Jeździ nerwowo i powoli, to znowu gwałtownie przyspiesza. Ale nie powinnam go oceniać, bo przynajmniej odważył się usiąść za kierownicą, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Kiedy wreszcie wyjeżdżamy z parkingu przed ośrodkiem, rzuca mną o oparcie fotela i momentalnie robi mi się niedobrze.

– Przepraszam – mówi i mocno naciska pedał hamulca. – Ciągle się uczę.

Przytakuję i odwracam głowę. Patrzę na sunące za szybą sponiewierane pawilony handlowe i zabite deskami budki z fast foodami. Cała okolica ośrodka, w którym mnie trzymali, jest rozpaczliwie brzydka. Powinnam się cieszyć, że ją opuszczam, a tymczasem z każdą chwilą rośnie we mnie lęk. Jakbym już wiedziała, że to, co mnie czeka, jest dużo gorsze od tego, co za sobą zostawiam. To nie tylko lęk. Jestem coraz lepsza w rozróżnianiu swoich uczuć.

Jedziemy jeszcze dwadzieścia minut, zagłuszając ciszę niezobowiązującą gadką. Kogo miałaś w celi? Bardzo miłą dziewczynę. Jak was karmili? Potwornie. Ktoś cię próbował pobić? Nie. Za każdym razem, kiedy otwieram usta, ale nie mówię mu, że nasza mama żyje, kłamstwo ciąży mi coraz bardziej.

Z ulgą stwierdzam, że dojechaliśmy w końcu do centrum Newton. Wygląda tak samo jak poprzednio, tylko trochę mniej dziwnie i obco. Dopiero po następnym zakręcie w prawo zdaję sobie sprawę, że jesteśmy w pobliżu domu, w którym mieszkała Cassie. Już widzę jego piernikowy dach i porośniętą bluszczem fasadę. Jak z obrazka. Czuję, kiedy Gideon pojmuje swój błąd. Może nie jest outliersem, ale idiotą też nie.

– O… kurczę, nie chcia… Cholera. – Tak mocno hamuje, że muszę się zaprzeć o deskę rozdzielczą, żeby nie rozkwasić sobie o nią nosa. – Przepraszam, w ogóle nie myślałem. Mogę zawrócić, jeśli…

– Nie. – Sama jestem zaskoczona siłą, z jaką to powiedziałam. Nawet nie wiem, skąd we mnie ta stanowczość. – Nie byłam tu od pogrzebu. Chętnie zobaczę jej dom.

„Chętnie” to nie najlepsze słowo. Kieruje mną bardziej potrzeba niż chęć. Albo wręcz mus. Mam wrażenie, jakby w przeszłości – w przeszłości Cassie i mojej – kryła się jakaś podstawowa prawda. Jakby jedyną drogą do uwolnienia się z tego zaklętego kręgu bólu i straty był powrót do punktu wyjścia.

– Zatrzymaj się tutaj. Tylko na chwilę.

Pokazuję na krawężnik.

– Serio? – pyta Gideon i jeszcze mocniej zaciska dłonie na kierownicy. Pochyla się nad nią jak staruszek. Przerasta go już samo kierowanie autem, a co dopiero opieka nade mną. – Jesteś pewna?

– Tak – kłamię. Na szczęście Gideon nie ma szans się dowiedzieć. – Proszę cię. Na krótko.

Gideon wreszcie hamuje. Dom nic a nic się nie zmienił. Od pogrzebu Cassie minęły zaledwie dwa miesiące, ale z jakiegoś powodu spodziewałam się większego rozkładu. Może dlatego potrzebowałam się tu zatrzymać – żeby zrozumieć, że życie toczy się dalej, bez względu na to, ile z nas odpada z gry.

Nie, nie o to chodziło. Wprawdzie dobrze to brzmi, ale nie to było przyczyną. Coś innego mnie tu przyciągnęło, coś konkretnego. Dom Cassie. Dom Cassie. Dlaczego?

Pamiętnik? Możliwe. Nigdy nie dowiedzieliśmy się z Jasperem, kto mu wysyłał kartki z jej pamiętnika.

– Co za różnica, kto mi je przysłał? – zapytał Jasper.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie po dwóch stronach stołu w sali odwiedzin ośrodka dla młodocianych przestępców. Trzynasty dzień mojego uwięzienia, trzynasty dzień regularnych wizyt Jaspera. Przybrał tę samą pozycję co zawsze – z dłońmi wciśniętymi między uda a plastikowe siedzisko krzesła. W ten sposób powstrzymywał się przed trzymaniem mnie za rękę. Raz się zapomniał i mało brakowało, a zabroniliby mu do mnie przychodzić. Zakaz dotykania. Zakaz przekazywania jakichkolwiek przedmiotów. Nie obowiązywało tu zbyt wiele zasad, ale tych nielicznych przestrzegano z żelazną konsekwencją.

– No, dla mnie to różnica – powiedziałam. – Denerwuje mnie, że nie wiem. Ciebie też powinno.

– Denerwuje?

Szukałam w jego głosie przekąsu. „A co ciebie NIE denerwuje?” Ale nie o to mu chodziło. Jasper nie stosował podtekstów. To jedna z cech, które w nim uwielbiałam.

Tak, uwielbiałam. Na razie nie usłyszał tego z moich ust. Tylko przymierzałam tę nową myśl jak sukienkę. Jak dotąd, pasowała doskonale. Dużo lepiej, niż się spodziewałam. Ciągle czekałam, aż zaleje mnie fala zażenowania, aż wreszcie zrozumiem, że dałam się nabrać. Ale ona nie nadchodziła, a we mnie rosło przekonanie, że jestem tu, gdzie jestem, bo pozwoliłam sobie na zaufanie.

– Powinniśmy przynajmniej spróbować to ustalić – zaproponowałam.

– Przecież już ustaliliśmy, że to była Maia.

– Ty to ustaliłeś – odparłam. – Ja chcę wiedzieć na pewno.

– Czekaj, chyba nie jesteś zazdrosna? – zażartował Jasper, a kiedy rzuciłam mu gniewne spojrzenie, uniósł obie dłonie. – Przepraszam. Głupi żart.

Po czym oblał się rumieńcem, na serio, co wydało mi się nieco staromodne. Ale fakt, że cały nasz dwutygodniowy więzienny flirt ograniczał się do niewinnych rozmów bez najmniejszego dotyku, w dodatku prowadzonych pod czujnym okiem straży i za każdym razem przerywanych po dwudziestu sześciu minutach. Prawda była taka, że pomimo wszystkiego, przez co wspólnie przeszliśmy, nie znaliśmy się z Jasperem zbyt dobrze. Ale powoli się przed sobą odkrywaliśmy i z biegiem czasu łączyła nas coraz mocniejsza więź.

Okazało się, że potrafi być niezłym błaznem, z czego wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. A przy tym uderzała mnie kryjąca się pod tą głupkowatą maską niesamowita, rozczulająca wrażliwość. Dużo mówił o swoim ojcu i o lęku, że sam wrodzi się w kogoś, kogo nienawidzi. Za pomocą tego lęku próbował mi tłumaczyć, że w pewnym sensie rozumie, czego ja się boję. Gdzieś tam, trochę. Sama nie do końca rozumiałam, gdzie kryło się to podobieństwo, ale kochałam go za to, że próbował je dostrzec.

– Chcę to usłyszeć z jej ust. kiedy mi powie, że to ona wysłała ci te kartki z pamiętnika, dopiero wtedy uwierzę. Inaczej nie da mi to spokoju.

Jasper spojrzał na mnie łagodniej.

– Chcesz, żebym ją zapytał?

Przytaknęłam, odwracając wzrok, bo wiedziałam, że była to czysta kurtuazja.

– Tak.

Jasper wziął głębszy wdech i zamknął oczy.

– Dobra – powiedział z trudem. – Ale tylko dlatego, że… – Znów się zaczerwienił. Odczekał chwilę i spojrzał mi w oczy. – Zrobię to dla ciebie. I tylko dla ciebie.

Jednak teraz, kiedy siedzę przed domem Cassie, zdaję sobie sprawę, że bez sensu będzie pytać Maię, bo tylko zaprzeczy. Może dlatego chciałam się tu zatrzymać – żeby zapytać mamę Cassie, Karen. Ona nam powie, czy Maia była kiedykolwiek w pokoju Cassie sam na sam z jej pamiętnikiem. Zresztą niewykluczone, że będzie wiedziała coś więcej.

– Muszę zapytać o coś Karen – mówię i odpinam pasy, otwieram drzwi. – Zaraz wracam.

– Serio? – pyta Gideon, ale ja już prawie wysiadłam. – W takim razie idę z tobą.

Dopiero gdy jestem na chodniku prowadzącym bezpośrednio do drzwi domu, zauważam chwasty wyrastające spomiędzy płyt. Nie spodziewałam się aż takiego zapuszczenia. Karen pewnie też nie jest w najlepszym stanie.

– Wy do kogo? – Kobieta z sąsiedniego podwórka woła do nas nieprzyjemnym głosem.

Odwracam głowę i widzę panią Dominic, marudną siwą sąsiadkę Cassie. Ma na sobie limonkowy dres, a pod pachą papierową torbę z zakupami, co zupełnie nie pasuje do tak wczesnej pory. Cassie nigdy nie lubiła pani Dominic i jestem pewna, że za chwilę zrozumiem dlaczego.

– Przyszliśmy do Karen – odpowiada jej Gideon.

Pani Dominic mierzy nas oboje wzrokiem. Coś knujemy. To oczywiste. Staruszka robi kilka kroków w naszą stronę, prawie wchodząc na trawnik Cassie.

– A po co? – pyta.

Żołądek podchodzi mi do gardła. Tym razem to mój własny lęk. Ale chwilę później dołącza do niego to dobrze mi znane, obce ciepło, które zawdzięczam już tylko pani Dominic. Za bardzo ją denerwuje nasza obecność, zbyt ją ciekawi. Nie podoba mi się to. Nie zamierzam jej odpowiadać. Co ją to obchodzi?

Wymuszam uśmiech.

– Dziękuję – mówię stanowczo. – Poradzimy sobie.

Jakby oferowała nam pomoc, a nie podejrzliwość.

– Karen nie ma w domu. Nikogo tu nie ma. – Cieszy się, że może nas rozczarować. – Karen wyjechała.

– Wyjechała? Dokąd? – pytam.

Wiem, że ta wiadomość zbyt mocno mnie przygniotła.

Pani Dominic lekko się odchyla.

– Obawiam się, że nie mogę wam powiedzieć. – Jej „nie mogę” ewidentnie oznacza „nie chcę”. – Po tym wszystkim, co przeszła w tym domu, wcale się nie dziwię, że nie chciała tu dłużej zostać. Zostawcie swoje dane. Przekażę je Karen, jak wróci.

To tylko wymówka. Wcale nie zamierza czegokolwiek przekazywać. Muszę przyznać, że jest przekonująca. A w każdym razie byłaby, gdyby nie rozmawiała ze mną.

– Nie trzeba – mówię, ciągnąc Gideona za rękę. – Musimy jechać.

Blog KoniecSwiata

5 listopada

Kiedy wezwą nas, byśmy opowiedzieli się po właściwej stronie, musimy stać zwarci i gotowi. Bez względu na koszty, jakie każdy z nas będzie musiał ponieść. Miłość Pana wymaga poświęceń. Swoją ofiarą pokażemy, że jesteśmy lojalnymi sługami siły wyższej.

Jeśli pragniemy we własnym życiu doświadczyć korzyści płynących z gorliwej wiary, musimy być gotowi do poświęceń. Tylko w ten sposób udowodnimy, że zasłużyliśmy sobie na ofiarę, która została złożona dla nas. Nie możemy pozwolić, by świat pędził ku kolejnym odkryciom naukowym kosztem niewinnych istnień.

Musimy być zdolni stawić czoła takim siłom. Musimy walczyć w imię niewinnych i słabych. Za wszelką cenę.

Idźcie w pokoju. Ku światłu.

RIEL

Riel leży na wąskim łóżku Leo. W ciemności ma szeroko otwarte oczy. Zasłony u cierpiącego na bezsenność Leo są kompletnie zaciągnięte i w pokoju panuje absolutny mrok, mimo że zbliża się ósma rano. Leo oddycha ciężko przez sen, a Riel próbuje sobie wyobrazić upstrzone gwiazdami nocne niebo. Fioletową czerń ponakłuwaną światłem. Jak brokat. Jej siostra, Kelsey, uwielbiała takie rzeczy. Patrzeć w stronę gwiazd i udawać, że tam są, mimo że ich nie było. Ale Riel widzi tylko czerń. Całe życie tylko to widziała.

Teraz przekręca się na bok, tuli do Leo w nadziei, że jego równomierny oddech ją uśpi. Nic z tego. To nigdy nie działa.

Kiedyś, po śmierci rodziców, jej siostra Kelsey spała na mrozie, pod gołym niebem, bo chciała być „bliżej”. Bliżej gwiazd? Bliżej rodziców? Riel nie pytała. Wyjaśnienia Kelsey zawsze tylko komplikowały sprawy.

Ale Kelsey była samotnym wilkiem, wrażliwą duszą. Artystką, której od urodzenia brakowało warstwy ochronnej. Nie tylko dlatego, że była outliersem. Riel też nim jest i nie przeszkadza jej to być twardą jak stal. Riel przeżyłaby zimę nuklearną, nawet gdyby próbowała umrzeć.

Riel miała osiemnaście lat i studiowała na pierwszym roku na Harvardzie, a Kelsey była o dwa lata młodsza, gdy w listopadzie umarli ich rodzice. Zabrała ich fala powodziowa, kiedy budowali tymczasowe domy w Arkansas. Bo tacy właśnie byli: dobrzy ludzie chcący szerzyć dobro.

Taki sam zamiar kierował Riel, kiedy przyłączała się do Level99. I możliwe, że faktycznie robiła pożyteczne rzeczy, zanim w kwietniu zjawił się Quentin. Było to tylko kilka tygodni po śmierci Kelsey. Riel wciąż przytłaczał smutek po stracie siostry, a Quentin wmówił jej, że Kelsey nadal by żyła, gdyby nie doktor Ben Lang, sukinsyn z przerośniętą ambicją. On ponoć myślał tylko o jednym: zamierzał zbić fortunę na swoim nowym odkryciu – outliersach. Więc Riel uznała, że najważniejsze jest ukaranie go. Od samego początku wiedziała, że Quentin też jest dupkiem. Niegodnym zaufania narcyzem. Ale to nie miało znaczenia wobec misji, jaką było odpłacenie Langowi pięknym za nadobne.

W głębi duszy musiała jednak wiedzieć, że Kelsey od początku była skazana na zgubę, niezależnie od Bena Langa, i że w niczym by jej nie pomogło odkrycie, że jest outliersem. Być może umiejętność czytania cudzych uczuć nie ułatwiała życia, ale nie był to też jedyny problem jej siostry. Kelsey zaczęła pić na długo przed śmiercią rodziców. Riel słyszała, jak obydwoje rozmawiają o znalezieniu dla niej jakiejś pomocy. Jednak niedługo potem zginęli. Narkotyki zaczęły się dopiero po pogrzebie. Zioło, potem proszki. Kelsey pruła na dno z prędkością dźwięku.

Riel chciała ją złapać, zatrzymać – ale nie zdążyła.

– Czekaj, z kim idziesz? – zapytała tego ostatniego wieczoru, kiedy Kelsey krążyła po swoim wciąż dziewczyńskim pokoju, z różowymi ścianami i plakatami boysbandów, i pośpiesznie się ubierała.

Był marzec, od śmierci ich rodziców minęło sześć miesięcy. Kelsey pierwszy raz sprawiała wrażenie szczęśliwej i wcale nie dlatego, że była kompletnie naćpana.

– Z przyjaciółką – powiedziała, walcząc ze swoimi niesamowitymi ciemnymi lokami.

Była piękna, ale jej uroda miała w sobie jakąś łagodność, wdzięk. Riel też była piękna, choć inaczej.

– Jaką przyjaciółką?

– No wiesz, tą, którą poznałam w muzeum. Grace-Ann.

– Grace-Ann. Jasne. I jesteś pewna, że to jej prawdziwe imię?

– A czemu miałoby nie być? – zapytała ze śmiechem Kelsey.

– Nie wiem. Brzmi sztucznie. Jak postać z Domku na prerii. I ta jej impreza na pustkowiu. – Riel miała co do niej złe przeczucia. Bardzo złe. To samo z Grace-Ann, od pierwszego razu, kiedy Kelsey o niej wspomniała. – Mieszkasz dziesięć minut od centrum Bostonu. Nie możesz tam się bawić?

– To jej impreza i nic nie poradzę na to, gdzie mieszka. Nawiasem mówiąc, to dom dziecka. Bo ona też straciła rodziców. Zostawili ją. Nie umarli, ale wychodzi na to samo. – Kelsey się zatrzymała i spojrzała na siostrę. Wezbrał w niej smutek, Riel mocno go poczuła. – Mamy to jedno wspólne doświadczenie i lepiej mi z tym, okej? Poza tym impreza zapowiada się naprawdę fajnie. Jest w jakimś starym centrum badawczym. Nic nielegalnego, po prostu dobra zabawa. Już prawie zapomniałam, co to znaczy.

Grace-Ann była tą samą dziewczyną, z którą wcześniej Kelsey spędziła większą część zimy. Łaziły po lokalnych kampusach uniwersyteckich, polując na chłopaków. Któregoś razu trafiły przypadkiem na jakiś test psychologiczny, a za zarobione dzięki niemu dwadzieścia dolarów kupiły piwo. Riel wolała nie wiedzieć, z kim jej siostra spotykała się na piwo, więc cieszyła się, że na swoje eskapady Kelsey nie wybierała się do Harvardu. Ale i tak martwiło ją ryzyko, jakie podejmowała.

– Nie zgadzam się – powiedziała. – Nie jedziesz tam.

– Nie zgadzasz się? – roześmiała się Kelsey.

– Tak – potwierdziła Riel i skrzyżowała ręce. – Mam złe przeczucia. Nigdzie nie idziesz.

Kelsey jeszcze donośniej się zaśmiała.

– Posłuchaj, Rie Rie, kocham cię. Ale niby jak zamierzasz mnie powstrzymać? – Podeszła do siostry, żeby ją przytulić. – Nie martw się. Będę ostrożna. Obiecuję.

Miała rację. Riel była starsza, ale nie miała nad Kelsey żadnej kontroli. Mogła tylko stać u wylotu drogi i krzyczeć w duchu: „Uważaj na siebie!”. Jej siostra bez wahania włączyła się w sznur jadących aut.

Nazajutrz łóżko Kelsey było puste i wyglądało na nietknięte. Najpierw Riel przeszukała cały dom (powtarzając w duchu: „Mogłam ją powstrzymać, mogłam ją powstrzymać”) i dopiero potem wyjrzała przez okno. Od razu coś zauważyła. Na podjeździe.

Z sercem bijącym jak oszalałe wybiegła na dwór. Cała się trzęsła i nie zwlekając, wybrała numer pogotowia. Ale gdy tylko dotarła do leżącej na ziemi siostry, wiedziała już, że jest za późno, by jej pomóc. Kelsey była sztywna i sina. Nie żyła. Podrzucona tu przez Grace-Ann, pomyślała od razu Riel – dziewczynę bez rodziców, bez twarzy i ze zmyślonym nazwiskiem. Czyli przez kogoś, kogo Riel nie była w stanie odnaleźć i pociągnąć do odpowiedzialności.

W tej sytuacji musiała się zadowolić doktorem Benem Langiem.

Wylie twierdzi, że ktoś napisał o tamtym teście psychologicznym w ich egzemplarzu Roku 1984, ale na pewno nie była to Kelsey, bo wtedy jeszcze nie mogła wiedzieć, że badanie miało jakiś związek z outliersami. Wtedy interesowali ją tylko chłopcy, pieniądze na piwo i ta jej okropna niby-przyjaciółka. Czyli musiała to być ta udawana Kelsey, którą poznała Wylie.

Leo wreszcie się budzi. Riel nieumyślnie zbyt mocno się do niego przytuliła.

– Zamknij oczy – mówi. Leży plecami do niej, ale i tak wie, że nie śpi. – Spróbuj zasnąć.

Nie pyta, co się dzieje. Nigdy tego nie robi. Nie zadaje pytań. Nie oczekuje odpowiedzi. Właśnie dlatego Riel jest przy nim. No i do tego jeszcze go kocha. Kiedyś może nawet mu to powie. Ma nad nim przewagę. Już wie, że Leo kocha ją.

Patrzy na jego plecy.

– Już za długo nie śpię.

– Zaparzyć ci herbaty?

Ojciec Riel polubiłby Leo i jego herbaciany nawyk. Mama pochwaliłaby go za lojalność. „Nie mogę przestać myśleć o Kelsey”. Taka jest prawda. Ale Riel nie mówi tego na głos. Gdyby to zrobiła, pewnie by się rozpłakała i nie umiałaby przestać. Już i tak z trudem zachowuje przytomność umysłu.

– Śledzą mnie jacyś ludzie – postanawia się w końcu odezwać.

Wprawdzie nie o tym myślała, ale może powinna? Dobry sposób na odciągnięcie myśli od śmierci Kelsey.

– Co? – pyta Leo bardziej zaniepokojony, niż się spodziewała. Wspiera się na łokciach i patrzy na Riel, która już żałuje swojej decyzji. – Kto cię śledzi?

– Nie wiem.

Chociaż ma pewne podejrzenia. Na przykład agenci, którzy zjawili się w domu jej dziadka.

– Musimy koniecznie znaleźć Wylie Lang – obwieścił agent Klute, kiedy Riel stanęła wreszcie w drzwiach.

Wylie z Jasperem zdążyli uciec i skryć się w bezpiecznych objęciach nocy.

Klute był mocno wkurzony. Riel czuła, jak bardzo pragnął zdzielić ją po twarzy, żeby zniknął z niej zadowolony uśmieszek. Tym słodszym tonem zaprosiła go do środka. Cieszyła się na myśl, że dzięki temu jeszcze głębiej zalazła mu za skórę.

– Ależ proszę, wejdźcie i sami poszukajcie – powiedziała z zapraszającym gestem. – Tu jej nie znajdziecie. A ja nie mam nic do ukrycia.

Jednak Klute ani drgnął. Nie spodziewał się takiej ugodowości.

– Yyy… To co, wchodzicie czy nie?

– Tak, wchodzimy – odparł w końcu, odsunął ją na bok i wszedł przez próg.

– Jak mówiłam: Wylie tu nie ma – powiedziała, kiedy Klute i jego wspólnik skończyli przeszukiwać piętro i parter. – Jej ojciec, doktor Lang, zaginął w Waszyngtonie. Pewnie pojechała go szukać. Może przy okazji spotka tam mojego dziadka.

Agent Klute nie spojrzał w stronę Riel, ale i tak wyczuła u niego momentalny przestrach, gdy tylko wspomniała o doktorze Langu. Teraz już miała pewność, że istniał związek między ojcem Wylie a jej własnym dziadkiem. Musieli mieć powód, żeby zjawić się w jego domu. Sygnał z telefonu Jaspera nie był jedynym tropem, który ich tam zaprowadził.

Przez następnych kilka godzin agenci dokładnie przeszukali cały dom i otaczający go teren, raz i potem drugi, zadając przy tym wszystkie możliwe pytania, każde na trzy różne sposoby, po czym w końcu puścili Riel i Leo. A dokładnie mówiąc, wyrzucili ich z domu jej dziadka.

Przy wyjściu agent Klute zaczepił Riel.

– Trzymaj się z dala od Wylie Lang – warknął. – Od całej tej sytuacji.

– Jakiej sytuacji? – zapytała z przekąsem Riel. Przemoc. Fala przemocy od agenta Klute’a. Tak silna, że prawie zaparła jej dech w piersiach. – Może gdyby mi pan wytłumaczył…

Klute złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Zrobił to tak mocno i gwałtownie, że aż zawyła.

– Trzymaj się. Z dala. Od tej sprawy. Zwłaszcza od Wylie Lang – wycedził jeszcze raz przez zaciśnięte zęby. Na koniec pokazał palcem na Leo. – W przeciwnym razie to on za to zapłaci. Osobiście tego dopilnuję.

– Dlaczego cię śledzą? – pyta Leo. – Jak to „śledzą”?

Nie chciała go przestraszyć i teraz żałuje, że mu powiedziała.

– Nie, że przez cały czas albo że jest ich całe mnóstwo i wszędzie za mną chodzą. Jednak raz na jakiś czas, kiedy jestem na dworze, widzę, że ktoś mnie obserwuje. Chyba. Na szczęście nie natknęłam się już na tego dupka, Klute’a. Ale wydaje mi się, że kilka razy widziałam tę białą furgonetkę, która stała pod domem dziadka.

– Przecież Wylie jest w więzieniu, nie spotykasz się z nią – zauważa Leo. – Po co mieliby cię jeszcze śledzić?

Riel wzrusza ramionami.

– Nie chodzi tylko o Wylie.

– Ale od całej reszty też się trzymasz z dala, nie?

– Od tamtej rozmowy nie byłam ani razu u ludzi z Level99 – mówi Riel. – Rzadko kiedy wychodzę z twojego pokoju.

– I dobrze. – Leo znów kładzie się na plecach. Oddycha, jakby spadł mu kamień z serca. Ale to nie ulga. – W końcu się odczepią, prawda?

– Mam nadzieję. Niedługo skończą mi się kryjówki.

Kiedy Riel znów się budzi, jest dziewiąta rano. Zasłony są odciągnięte i niewielki pokój Leo przepełnia światło. Mały skrawek łóżka u jej boku jest pusty. Riel przesuwa dłonią po chłodnej, skotłowanej kołdrze. Leo ma letnie zajęcia na Harvardzie, a oprócz nich staż. Tylko dlatego ma teraz dostęp do akademika. Ciasna jedynka – biurko i łóżko, nic więcej. Goście są zakazani, nie mówiąc już o permanentnych współlokatorach. Ale Leo nalegał, żeby została. Trudno było nie przystać na jego propozycję, skoro nie miała dokąd iść.

Wcześniej, od śmierci Kelsey w marcu, Riel nocowała w domu Level99. Ale teraz swoją obecnością ściągnęłaby na nich niebezpieczeństwo w postaci agenta Klute’a. Poza tym chyba dobrze jej zrobi odrobina wytchnienia. Od wszystkiego. Pokój Leo sprawiał wrażenie bezpiecznej kryjówki.

Riel bierze z szafki swój nowy telefon na kartę. Ostatnio wymienia je raz na tydzień. Jedyne osoby, które mają do niej numer, to Level99 i Leo. Ma jedną nową wiadomość. Może to właśnie jej nadejście ją obudziło? Sam znak zapytania, nic więcej. Wysłał go Brian. W ten sposób pyta ją, czy dzisiaj ich odwiedzi. Ponawia pytanie każdego dnia. Oczywiście wcale nie chce, żeby przyszła. Podoba mu się, że teraz to on dowodzi grupą. Po prostu upewnia się, że nadal jest szefem.

Riel za każdym razem przypomina mu, że wpadnie dopiero wtedy, gdy sprawy się uporządkują, że jego przywództwo jest tymczasowe i ma jedynie na celu ochronę Level99. Mimo że z jej punktu widzenia sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Zresztą niewykluczone, że Brian zdaje sobie sprawę z jej wahania. Ktoś regularnie włamuje się na jej konta. Zauważyła to. Pewnie Brian. I dobrze, w końcu to jego obowiązek. Ma chronić Level99.

Tylko w takim razie co było obowiązkiem Riel? Chronienie siebie? Wylie? Outliersów? Niepewność tylko pogłębia w niej poczucie zagubienia.

„Mój tata jest z twoim dziadkiem”. Tak powiedziała Wylie tuż przed swoim skokiem do wody. A potem Riel zauważyła nerwowość u Klute’a, kiedy w rozmowie z nim pociągnęła ten wątek. Jej dziadek. Jest dupkiem, co do tego nie ma wątpliwości. Ale czy ma jakiś związek z outliersami i doktorem Langiem? Jaki? I dlaczego? To wszystko nie trzyma się kupy.

Poza tym, jeśli faktycznie tak jest, to jakim cudem udało mu się ją zaskoczyć? Co z niej był za outliers?

Ale tu właśnie tkwi sedno problemu. Czytanie nie jest tożsame z postrzeganiem pozazmysłowym. To żadna magia. Ludzkie uczucia i odruchy są pogmatwane, niewyraźne. Do tego nieustannie się zmieniają, trudno je uchwycić. Tymczasem ludzie będą oczekiwać od outliersów, aby udowodnili swoje umiejętności czytania w ich myślach. W przeciwnym razie nie uwierzą. Wszystko albo nic. Środek to strefa zgniotu.

Senator David Russo był dziadkiem Kelsey i Riel od strony matki. Zawsze nienawidził ich ojca. Twierdził, że jego zięć doprowadził żonę do ruiny swoimi komunistycznymi, czyli liberalnymi przekonaniami, a w Kelsey i Riel widział zatrute owoce. Ich tata był też czarnoskóry i Riel podejrzewała, że właśnie to było dla jej dziadka główną przyczyną niechęci do niego i jego córek.

Po śmierci obojga rodziców uznano, że dziewczynki są już na tyle dorosłe, by same się sobą zaopiekowały. W teorii może faktycznie tak było. Riel miała za sobą trzy miesiące studiów na Harvardzie, gdzie uczyła się informatyki. Według planu miała wrócić do domu i stamtąd dojeżdżać do szkoły, aż Kelsey nie ukończy liceum. Żaden problem. Fundusz powierniczy matki zapewniał im spory dochód. Żaden problem. Co jakiś czas zaglądałaby do nich siostra mamy, bezdzietna ciotka Susan, bankierka z Manhattanu. Żaden problem. Przecież były grzecznymi, odpowiedzialnymi dziećmi.

Naturalnie fakt, że mogły się sobą zaopiekować, nie oznaczał, że powinny.

Na pogrzebie rodziców widziały dziadka pierwszy raz od lat. Nic dziwnego, że z tej okazji wreszcie się zjawił – trzeba się było pokazać przed kamerami. Ich kontaktu tamtego dnia nie dało się nazwać rozmową. Mówił do nich, zamiast z nimi rozmawiać. Rzucił im kilka uprzejmych formułek jak garść starych cukierków.

Dopiero po pogrzebie Riel namierzyła jego dom w Cape Cod i żeby zrobić mu na złość, co jakiś czas się do niego włamywała. Nie była z siebie dumna, ale czerpała z tego sporą satysfakcję.

Riel ma już odpisać na SMS-a od Briana – „nie, nie przychodzę” – lecz nagle dostrzega wsuwaną pod drzwi kopertę. Nie – znów ta sama odpowiedź. Nie chcę tego, pomyślała, ale ostatnio nie wchodziło w grę ignorowanie tajnych liścików.

Riel wstaje z łóżka i idzie pod drzwi. Ostrożnie podnosi z podłogi list. W kopercie znajduje pojedynczą kartkę, na której ktoś napisał odręcznie: „Wiedzą, że je masz”.

Kurwa mać. Dosyć już tego. Riel otwiera gwałtownie drzwi i wygląda na korytarz, cała się trzęsąc ze złości. Gotowa jest zacząć krzyczeć na Klute’a, czy kogokolwiek, kogo tam zobaczy. Ale na korytarzu nie ma żywej duszy.

Riel zamyka drzwi i z mocno bijącym sercem jeszcze raz czyta liścik. Słowa, niestety, nie zniknęły z kartki. Miała rację – jednak ktoś ją śledził. Jej dziadek, jego współpracownicy, Klute. Od początku doskonale wiedzieli, gdzie się ukrywa. Zabrali jej nawet pokój Leo, w którym znalazła dla siebie skrawek bezpieczeństwa. Jak wszystko inne.

„Wiedzą, że je masz”? Czyli co? Po chwili rozumie. Zdjęcia Wylie? Ta koperta dwadzieścia na trzydzieści, którą Wylie wcisnęła jej w dłoń, zanim wybiegła z domu?

Riel dotychczas tylko raz bardzo szybko je przejrzała, żeby wiedzieć, co takiego dostała na przechowanie. Zdjęcia budynków – marne, rozmazane fotografie. Ewidentnie miały dla Wylie jakieś znaczenie, choć trudno było się domyślić dlaczego. Którejś nocy widziała, jak Leo przegląda je po ciemku. Nazajutrz powiedział, że powinna się ich pozbyć. Nie ze względu na to, co przedstawiały, ale dlatego, że należały do Wylie. No i miał rację. Jak zwykle.

Brew, tutejsza kawiarnia, znajduje się trzy przecznice od akademika. Stoją w niej długie, sękate stoły, przy których wiecznie przesiadują kujony pochylone nad laptopami. Riel czuje się tu jak wśród swoich, mimo że z wyglądu do nich nie pasuje, bo ma na sobie modną bluzkę, dżinsy z niskim stanem, a do tego zdobią ją tatuaż i kolczyki. Ale to tylko zmyłka. W głębi duszy zawsze była odludkiem.

Jak zwykle o tej porze w Brew nie ma gdzie usiąść. Riel krąży dziesięć minut, zanim wreszcie zwalnia się stolik. Gdy czeka, zdaje sobie sprawę, że wcale nie jest pewna, czy w kawiarni będzie bezpieczniejsza niż u Leo. Ale tutaj, jeśli ktoś ją porwie, przynajmniej będą świadkowie.

Usiadłszy przy stoliku, wyjmuje z torby kopertę ze zdjęciami Wylie i czyta napisane na niej imię i nazwisko: David Rosenfeld. Zapomniała, że tam było.

Rozgląda się jeszcze raz po kawiarni i otwiera kopertę. Cały czas dręczy ją przeczucie, że ktoś ją obserwuje, ale ilekroć podnosi wzrok, okazuje się, że nikt na nią nie patrzy. A z drugiej strony przecież to zawodowcy, którzy umieją się wmieszać w tłum. Wreszcie wyjmuje zdjęcia i pośpiesznie je przegląda. Nieostra fotografia biurowca. Półka, a na niej coś, co wygląda na rząd dużych białych kubłów. Na każdym jest coś napisane, ale zbyt niewyraźnie, żeby dało się odczytać. Riel ma to samo wrażenie co poprzednio: nic się tu nie rzuca w oczy poza tym, jak kiepskie to fotografie. To oraz fakt, że jej dziadek najwyraźniej chciałby dostać je w swoje ręce. A w każdym razie on jest głównym podejrzanym. Riel na razie nie ma dowodów, które świadczyłyby przeciwko niemu, ale ma swoje przeczucia, instynkt outliersa. Jakkolwiek by go nazwać, wrażenie to jest niezwykle silne.

David Rosenfeld. To następny logiczny trop. Riel wyciąga laptop i podłącza się do publicznej sieci wi-fi. Ryzykuje, ale nie ma wyboru. Chwilę później ma już kilkudziesięciu Davidów Rosenfeldów do wyboru: prawnika, dentystę, gwiazdę licealnej koszykówki. Wreszcie, na czwartym miejscu od dołu, widzi link do strony internetowej pisarza, Davida Rosenfelda.

Riel ją otwiera i na ekranie wyświetla się zdjęcie starannie ułożonych bestsellerów „New York Timesa”, a po prawej portret autora – dziennikarza i byłego żołnierza. Rosenfeld. Kręcone włosy i okulary w grubych czarnych oprawkach. Nawet przystojny, choć na zdjęciu trochę za bardzo eksponuje swoje bicepsy. Wszystkie jego książki traktują o Iraku i Afganistanie, z wyjątkiem najnowszej, zatytułowanej Prywatna wojna: jak outsourcing zmienia oblicze wojska. Jest też związany z nią artykuł: Fundusze bez nadzoru. Jak rząd federalny kontroluje wszystkich oprócz siebie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

American Civil Liberties Union – jedna z największych amerykańskich organizacji pozarządowych zajmujących się obroną praw obywatelskich (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]