Kolekcjoner tajemnic - opowiadania sensacyjne - Leszek Girtler - ebook

Kolekcjoner tajemnic - opowiadania sensacyjne ebook

Leszek Girtler

0,0
7,69 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolekcjonerem tejemnic jest dojrzały mężczyzna z bogatym bagażem kobiecych doświadczeń, które barwnie opisuje w dwunastu sensacyjnych opowiadaniach. Bohaterką każdego z nich jest kobieta oraz jej nieznana nikomu tajemnica. Wyznania "Kolekcjonera tajemnic" wciągają juz od pierwszego akapitu, mają specyjiczny nastrój oraz zaskakujące zakończenie. Wszystkie osadzone są w malowniczej scenerii Wysp Brytyjskich oraz przemysłowych pejzarzy Śląska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 211

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wy­daw­nic­two SKAT

co­py­ri­ght by Le­szek Gir­tler

Za­brze 2013

ISBN 978-83-936842-4-3

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Elż­bie­ta Gir­tler

Ko­rek­ta: Mar­ta Gir­tler-Mo­ty­ka

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: Ja­kub Miel­ca­rek

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

***

Ben jest męż­czy­zną wy­so­kim tro­chę przy­gar­bio­nym ze wzglę­du na wiek. Ale wciąż ma po­wo­dze­nie u ko­biet i zwra­ca na sie­bie uwa­gę, szcze­gól­nie tych, któ­re wolą męż­czyzn doj­rza­łych, a na­wet o wie­le star­szych od sie­bie, przy któ­rych za­wsze mogą za­znać po­czu­cia szczę­ścia i to na­wet wów­czas, gdy tak na­praw­dę wca­le ich nie ko­cha­ją. Ma ja­sne, lek­ko si­wie­ją­ce wło­sy za­cze­sa­ne do tyłu, nosi dłu­gą pe­le­ry­nę i ka­pe­lusz Z sze­ro­kim ron­dem, któ­ry za­sła­nia mu pra­wie po­ło­wę twa­rzy.

Miesz­ka w drew­nia­nym dom­ku, za któ­re­go okna­mi dwa razy na dobę prze­jeż­dża po­ciąg z wę­glem, wy­wo­łu­jąc drże­nie pod­ło­gi w kuch­ni i brzęk szkla­ne­go ży­ran­do­la w po­ko­ju go­ścin­nym. Każ­de­go wie­czo­ra tuż przed za­śnię­ciem cze­ka na jego przy­by­cie sto­jąc w oknie na­prze­ciw ścia­ny ogro­du bo­ta­nicz­ne­go, któ­ry roz­po­ście­ra się po dru­giej stro­nie na­sy­pu ko­le­jo­we­go. Kła­dzie się spać do­pie­ro w chwi­li, kie­dy po­ciąg zni­ka w od­da­li, wy­wo­łu­jąc ci­chut­kie drże­nie za­słon w oknie jego sy­pial­ni. Sły­szy go jesz­cze przez chwi­lę, kie­dy za­sy­pia. Ale już nie tak wy­raź­nie. Wciąż jed­nak czu­je go pod po­wie­ka­mi w po­sta­ci czer­wo­nej smu­gi świa­tła, któ­ra przy­ga­sa, to znów roz­pa­la się, aż wresz­cie ga­śnie gdzieś w za­ka­mar­kach jego usy­pia­ją­cej wy­obraź­ni.

Bu­dzi się bar­dzo wcze­śnie rano i na­tych­miast wy­cho­dzi do ogro­du. Kil­ka­krot­nie prze­mie­rza tam wą­ską ścież­kę po­mię­dzy krze­wa­mi dzi­kiej róży, a po­tem za­trzy­mu­je się przed gę­sty­mi krza­ka­mi czar­nej po­rzecz­ki, któ­rą ho­du­je na je­sien­ną na­lew­kę. Ob­my­śla wte­dy spo­sób, w jaki ma ją przy­rzą­dzić, aby nie była za słod­ka. Jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­je po­sta­cie wę­gla­rzy sku­pio­nych wo­kół ciem­nych ga­ba­ry­tów ko­le­jo­we­go trans­for­ma­to­ra, oraz przy­tłu­mio­ne świa­tło ich ga­sną­ce­go ogni­ska.

Jego do­mo­wy­mi to­wa­rzy­sza­mi oprócz ko­tów są pies i jeż. Ten ostat­ni za­raz po śnia­da­niu prze­no­si się do kry­jów­ki pod sto­sem drew­na przy ga­ra­żu, zaś koty za­szy­wa­ją się na strysz­ku. Tyl­ko pies kła­dzie się u jego stóp i to­wa­rzy­szy mu w roz­my­śla­niach.

Są to roz­my­śla­nia o ko­bie­tach, któ­re kie­dyś po­ja­wia­ły się w jego ży­ciu i od­cho­dzi­ły, jak pory roku. Każ­de­go dnia od­naj­du­je je w pa­mię­ci za spra­wą niby nic nie­zna­czą­cych dro­bia­zgów; czy to za­po­mnia­nych czę­ści gar­de­ro­by po­rzu­co­nych w sy­pial­ni; czy też ko­sme­ty­ków w ła­zien­ce. Cza­sem jest to nie­do­czy­ta­na książ­ka na szaf­ce przy łóż­ku; a cza­sem pu­sty wa­zon po imie­ni­no­wych kwia­tach, czy otwar­ta ko­per­ta z nie­wy­sła­nym li­stem.

Wszyst­kie te przed­mio­ty skru­pu­lat­nie od­naj­du­je w cza­sie każ­de­go po­ran­ne­go ob­cho­du, i to za­wsze w tym sa­mym, ści­śle usta­lo­nym po­rząd­ku. Po­tem bez­błęd­nie przy­po­rząd­ko­wu­je je wła­ści­wym ko­bie­tom i wspo­mi­na je bar­dzo cie­pło, jak­by był go­tów raz jesz­cze do­świad­czyć tego wszyst­kie­go, co mu się przy­tra­fi­ło u ich boku. Nie­któ­re z nich za­pi­sa­ły się w jego pa­mię­ci tak do­kład­nie, jak ro­dzin­na fo­to­gra­fia, do któ­rej po­wra­ca się wciąż na nowo i od­kry­wa ta­jem­ni­ce ukry­te gdzieś tam, na dru­gim, czy trze­cim pla­nie.

W przy­pad­ku jego ko­biet ko­lek­cja owych ta­jem­nic wy­da­je mu się tak samo dłu­ga, jak nit­ka wa­go­nów, na któ­re cze­ka tuż przed za­śnię­ciem, i rów­nie nie­od­gad­nio­na, jak one same. W jego wspo­mnie­niach, jako pierw­sza za­wsze po­ja­wia się Kry­sta.

Krysta

1.

Naj­pierw za­uwa­żył ją w ko­lej­ce do od­pra­wy cel­nej, a po­tem przed bez­cło­wym sto­iskiem z dro­gi­mi ko­sme­ty­ka­mi, jak w sku­pie­niu po­chy­la się nad ko­lek­cją dro­gich per­fum w nie­bie­skich bu­te­lecz­kach i jak przy­my­ka­jąc po­wie­ki głę­bo­ko wchła­nia ich za­pach. Dość dłu­go ob­ser­wo­wał ją z da­le­ka, nie ma­jąc od­wa­gi po­dejść i po pro­stu przy­wi­tać się z nią, a po­tem za­dać ja­kieś naj­bar­dziej ba­nal­ne py­ta­nie; na przy­kład, czy aby nie przy­po­mi­na so­bie, kie­dy to wi­dzie­li się po raz ostat­ni.

Z tego, co za­pa­mię­tał, było to do­brych parę lat temu, za­raz po tym, jak pod­ję­ła pra­cę w Lu­ton, jako po­moc w pu­bie, któ­ry jej po­le­cił. Była wte­dy o wie­le młod­sza i nie tak bar­dzo za­dba­na, jak te­raz. A poza tym wte­dy nie przy­po­mi­na­ła ele­ganc­kiej ko­bie­ty, któ­rą stać na bar­dzo dro­gie per­fu­my. Była wte­dy skrom­ną i cał­kiem uro­dzi­wą dziew­czy­ną zza baru, jed­ną z wie­lu, do któ­rych uśmie­chał się za­ma­wia­jąc kie­li­szek wód­ki na sto­ją­co.

Od chwi­li, kie­dy stra­cił ją z oczu, na­wet nie za­sta­na­wiał się, czy wciąż jesz­cze pra­cu­je w tam­tym pu­bie, któ­ry jej po­le­cił, czy też może zmie­ni­ła pra­cę i otwo­rzy­ła wła­sną her­ba­ciar­nie, o któ­rej za­wsze ma­rzy­ła. Nie od­czu­wał ta­kiej po­trze­by. Ale te­raz, kie­dy zo­ba­czył ją na lot­ni­sku w Lu­ton, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie za­czę­ło go to in­te­re­so­wać. Kie­dy po raz ko­lej­ny na­tknął się na nią w ko­lej­ce do sa­mo­lo­tu, uśmiech­nął się do niej i po­ma­chał ręką, na co ona od­po­wie­dzia­ła nie­zwy­kle spon­ta­nicz­nie i bez żad­ne­go wa­ha­nia, jak­by za­uwa­ży­ła go już nie­co wcze­śniej.

Wkrót­ce po­tem za­ję­li miej­sca nie­mal tuż obok sie­bie i wy­mie­ni­li ze sobą pierw­sze, bar­dzo ską­pe sło­wa po­wi­ta­nia.

Po­tem przez dłu­gi czas mil­cze­li, aż wresz­cie Kry­sta pierw­sza za­czę­ła roz­mo­wę. Ale do­pie­ro w chwi­li, kie­dy sa­mo­lot wzbił się w po­wie­trze i za­wisł po­nad bie­lu­sień­kim dy­wa­nem chmur, roz­po­star­tym w bez­barw­nej prze­strze­ni.

– Co u cie­bie, Ben? – za­py­ta­ła.

Uśmiech­nął się do niej z wdzięcz­no­ścią, sły­sząc swój osie­dlo­wy pseu­do­nim, o któ­rym pra­wie już za­po­mniał. An­gli­cy nie mie­li po­ję­cia o jego ist­nie­niu i po­słu­gi­wa­li się tyl­ko jego na­zwi­skiem Bent­kow­ski, nie mo­gąc wy­mó­wić imie­nia Krzysz­tof, któ­re sta­no­wi­ło dla nich zbyt trud­ną, ję­zy­ko­wą ła­mi­głów­kę.

– W po­rząd­ku – bąk­nął. – Nie może być le­piej.

Przez chwi­lę ob­ser­wo­wał, jak od­gar­nia z po­licz­ków ko­smy­ki ja­snych wło­sów, a po­tem dys­kret­nie zdej­mu­je czer­wo­ne pan­to­fel­ki na wy­so­kich ob­ca­sach i wsu­wa je pod sie­dze­nie. Za­uwa­żył, że ma wciąż tak samo zgrab­ne i szczu­płe nogi, jak kie­dyś, tyle tyl­ko, że te­raz bar­dziej wy­pie­lę­gno­wa­ne, a ich za­dba­na gład­kość pod­kre­ślo­na była lek­ko brą­zo­wą opa­le­ni­zną.

Kie­dy już wy­god­nie usa­do­wi­ła się w fo­te­lu, pod­su­nął jej to­re­becz­kę z pra­żo­ny­mi orzesz­ka­mi, jak­by da­jąc znak, że jest go­tów do pod­ję­cia roz­mo­wy. Nie­ste­ty nie miał po­ję­cia, od cze­go mógł­by ją za­cząć, gdyż po­dej­mo­wa­nie pierw­sze­go z brze­gu te­ma­tu po kil­ku la­tach nie­wi­dze­nia wy­da­wa­ło mu się zbyt ba­nal­ne.

Na szczę­ście ona pierw­sza ode­zwa­ła się, wspo­mi­na­jąc po­byt w Lu­ton oraz ho­tel, w któ­rym za­raz po przy­jeź­dzie wy­na­ję­ła ma­leń­ki po­ko­ik na pię­trze.

– To była bar­dzo faj­na dziu­pla – po­wie­dzia­ła.

– Znam ją – oznaj­mił z na­my­słem. – Pro­wa­dził ją kie­dyś mój zna­jo­my z So­snow­ca. Po­ko­je tro­chę małe, jak w wię­zien­nej celi, ale za to wszyst­ko pod ręką.

Ho­tel w Lu­ton za­pa­mię­tał jesz­cze z cza­sów pierw­szej wi­zy­ty na wy­spach i za­cho­wał po nim cał­kiem miłe wspo­mnie­nie. Jak­kol­wiek po­ko­ik, któ­ry wy­na­jął wów­czas na pię­trze, był tak mały, że star­czał za­le­d­wie na tyle, aby w nim usiąść na ma­leń­kiej ka­nap­ce, albo też sta­nąć nie­ru­cho­mo przy ku­chen­nym bla­cie, aby przy­go­to­wać ka­nap­ki do pra­cy. Mimo wszyst­ko od razu go po­lu­bił. Miał w nim wszyst­ko to, cze­go mu było trze­ba. A co naj­waż­niej­sze, miał go tyl­ko i wy­łącz­nie dla sie­bie i trak­to­wał, jak ka­wa­łek in­tym­ne­go świa­ta, do któ­re­go nikt nie mógł wtar­gnąć. Za­wsze po pra­cy wra­cał do nie­go z ogrom­ną ocho­tą, ma­jąc świa­do­mość, że nie bę­dzie mu­siał dzie­lić go z kim­kol­wiek, kto mógł­by za­kłó­cić jego spe­cy­ficz­ną, choć cia­sną in­tym­ność.

Nie­ste­ty oprócz cia­sno­ty tam­ten po­ko­ik miał jesz­cze jed­ną wadę. Są­sia­do­wał bo­wiem z pu­bem i każ­de­go piąt­ko­we­go po­po­łu­dnia wy­peł­niał się wrza­ska­mi pi­ja­nych klien­tów, któ­rzy nie uci­cha­li do bia­łe­go rana. Le­żał wów­czas z otwar­ty­mi ocza­mi i ob­ser­wo­wał ko­lo­ro­we świa­tła star­tu­ją­cych do lotu sa­mo­lo­tów, od­li­cza­jąc je ko­lej­no – je­den po dru­gim.

Bar­dzo ła­two mógł te­raz wy­obra­zić so­bie Kry­stę, jak bez­sen­nie spę­dza w nim piąt­ko­we noce, cze­ka­jąc, kie­dy ucich­ną pi­ja­ne wrza­ski do­cho­dzą­ce z pubu. Chciał na­wet za­py­tać, czy w cza­sie nie­prze­spa­nych nocy rów­nież i ona uważ­nie ob­ser­wo­wa­ła pul­su­ją­ce na nie­bie świa­tła sa­mo­lo­tów, ale za­miast tego, za­py­tał, gdzie miesz­ka­ła, kie­dy już się wy­pro­wa­dzi­ła z Lu­ton.

– Róż­nie – od­par­ła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– To zna­czy?

– Jak się dało. Raz na za­ple­czu w skle­pie, gdzie sprze­da­wa­łam uży­wa­ne ciu­chy, a raz w szko­le, gdzie sprzą­ta­łam.

– Ile za noc­leg?

– Za ta­nio­chę.

Przez chwi­lę mil­czał, wspo­mi­na­jąc miej­sca swo­ich po­by­tów na wy­spach; tych za ta­nio­chę i tych bar­dziej eks­klu­zyw­nych, ale na­tych­miast uznał, że by­najm­niej nie są war­te wspo­mi­na­nia, tym bar­dziej, że te­raz bar­dziej in­te­re­so­wa­ło go to, czy Kry­sta tę­sk­ni­ła za do­mem, kie­dy pra­co­wa­ła na wy­spach, i czy wciąż jesz­cze o nim pa­mię­ta.

– Pra­wie cał­kiem za­po­mnia­łam jak wy­glą­da – rzu­ci­ła, spo­glą­da­jąc na ko­sma­ty dy­wan chmur, wy­ło­żo­ny tuż pod skrzy­dłem sa­mo­lo­tu. – Ale my­ślę, że ma się cał­kiem do­brze.

Po­wie­dzia­ła to z za­ska­ku­ją­cą pew­no­ścią, a jed­no­cze­śnie z praw­dzi­wą no­stal­gią, jak­by mia­ła za­miar wró­cić do nie­go już na za­wsze, nie zda­jąc so­bie spra­wy, jak wie­le cza­su upły­nę­ło od chwi­li, kie­dy go opu­ści­ła, i jak wie­le zdą­ży­ło się od tego cza­su zmie­nić w ich sta­rej dziel­ni­cy, któ­rą na­zy­wa­no Abi­sy­nią.

Nie­ste­ty, jej do­mek wca­le nie miał się do­brze. Na­wet po­mi­mo tego, że kie­dyś był jed­nym z bar­dziej za­dba­nych dom­ków w ca­łym osie­dlu, a przy­najm­niej po­śród tych, usy­tu­owa­nych wzdłuż ko­pal­nia­nej trak­cji ko­le­jo­wej. Jako je­den z nie­licz­nych kry­ty był czer­wo­ną da­chów­ką, a nie papą, a po­nad­to wy­róż­niał się tym, że miał prze­dziw­ne wzor­ki na fron­to­wej ścia­nie, uło­żo­ne z rzecz­nych ka­mie­ni i ka­wał­ków zie­lo­ne­go szkła z bu­te­lek po pi­wie. We­dług jej męża, mia­ły po­dob­no sym­bo­li­zo­wać pod­wod­ny świat oce­anu, albo też fale rze­ki Se­kwa­ny.

Nie­ste­ty od tam­te­go cza­su jej do­mek zmar­niał i te­raz wła­ści­wie nie nada­wał się do za­miesz­ka­nia. Był nie­mal­że ogo­ło­co­ny przez zło­dziei do­kład­nie ze wszyst­kie­go, co moż­na było sprze­dać. Po­cząw­szy od me­bli i wszel­kich do­mo­wych sprzę­tów, a skoń­czyw­szy na prze­wo­dach in­sta­la­cji elek­trycz­nej, któ­re po pro­stu zo­sta­ły wy­rwa­ne ze ścian. Sta­no­wił te­raz noc­ny przy­tu­łek dla bez­dom­nych, a tak­że po­lnych my­szy.

– My­ślę, że na­le­ża­ło­by go po­rząd­nie prze­wie­trzyć – za­uwa­żył dy­plo­ma­tycz­nie, nie chcąc jej mó­wić ca­łej praw­dy.

– Oj tak – przy­tak­nę­ła Kry­sta, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od wi­do­ku za oknem. – I to ko­niecz­nie.

– Poza tym cze­ka cię po­rząd­ny re­mont – do­dał.

Mó­wiąc o re­mon­cie, miał na my­śli kom­plet­ne jego wy­bu­rze­nie i po­sta­wie­nie na nowo. By­ło­by to przed­się­wzię­cie o wie­le bar­dziej kosz­tow­ne, ani­że­li samo prze­wie­trze­nie, ale na szczę­ście Kry­sta wy­glą­da­ła na oso­bę, któ­rej się po­wio­dło. Po­twier­dza­ły to cho­ciaż­by zło­te pier­ście­nie na pal­cach oby­dwu jej rąk, a tak­że zło­ty na­szyj­nik, zwi­sa­ją­cy po­mię­dzy pier­sia­mi. A co naj­waż­niej­sze – czer­wo­ny ko­stium, za­ku­pio­ny na se­zo­no­wej wy­prze­da­ży w jed­nym z naj­droż­szych skle­pów na głów­nym pa­sa­żu w Lu­ton, w któ­rym wy­glą­da­ła nie tyl­ko zgrab­nie, ale i bo­ga­to.

2.

Zu­peł­nie in­a­czej wy­glą­da­ła tuż przed wy­jaz­dem, kie­dy od­wie­dzi­ła go z proś­bą o na­pi­sa­nie ży­cio­ry­su oraz li­stu po­le­ca­ją­ce­go w ję­zy­ku an­giel­skim. A przy oka­zji, aby do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej na te­mat jej do­ce­lo­we­go miej­sca po­dró­ży, o któ­rym wie­dzia­ła za­le­d­wie tyl­ko tyle, że jest to wy­spa, na któ­rą nie­ła­two się do­stać. Moż­na po­le­cieć tam sa­mo­lo­tem, co jest nie­zwy­kle dro­gie, albo po­pły­nąć pro­mem, tak wiel­kim, jak kil­ku­pię­tro­wa ka­mie­ni­ca.

Kie­dy za­py­tał o jej umie­jęt­no­ści za­wo­do­we, któ­re mógł­by wpi­sać do li­stu po­le­ca­ją­ce­go, wzru­szy­ła bez­rad­nie ra­mio­na­mi.

– Żad­nej ro­bo­ty się nie boję i we­zmę każ­dą, by­le­by ją tyl­ko dali – po­wie­dzia­ła, uno­sząc dum­nie gło­wę.

Nie­ste­ty, nie­wie­le mógł jej po­móc. Oka­za­ło się, że jej do­tych­cza­so­we do­świad­cze­nie za­wo­do­we było tak bar­dzo mar­ne, że nie moż­na go było za­kwa­li­fi­ko­wać do żad­nej li­sty za­wo­dów, na­wet tych naj­mniej atrak­cyj­nych na ryn­ku. Przez dłu­gi czas pra­co­wa­ła w szko­le, jako po­moc do wszyst­kie­go, za­mie­nia­jąc się od cza­su do cza­su w szkol­ne­go goń­ca, do­no­szą­ce­go urzę­do­we li­sty na pocz­tę, czy też w za­opa­trze­niow­ca od pie­ro­gów, któ­re uwiel­bia­ła szkol­na se­kre­tar­ka. Je­dy­ne po­waż­niej­sze za­ję­cie, ja­kie jej się przy­tra­fi­ło, to pra­ca w punk­cie przy­jęć gar­de­ro­by do pra­nia, tuż przy tar­gu na Ja­gieł­ły. Do jej obo­wiąz­ków na­le­ża­ło tam wy­pi­sa­nie po­kwi­to­wa­nia i ozna­ko­wa­nie spodni, czy ma­ry­nar­ki za po­mo­cą szma­cia­ne­go nu­mer­ka. Nic poza tym. Oczy­wi­ście po­sia­da­ła też wie­le in­nych, uni­wer­sal­nych umie­jęt­no­ści, ta­kich jak na przy­kład; ce­ro­wa­nie, pra­nie, czy go­to­wa­nie. Jed­nak­że te, nie pre­dys­po­no­wa­ły jej do żad­nej, do­brze brzmią­cej na­zwy za­wo­du, któ­ry mógł­by wpi­sać w jej ży­cio­ry­sie.

Ostat­nio pia­sto­wa­ła funk­cję po­mo­cy w osie­dlo­wym ba­rze, któ­ry nie­ste­ty nie cie­szył się zbyt do­brą re­no­mą. Już od wej­ścia za­la­ty­wa­ło tam li­zo­lem i mę­ską ury­ną, a jego pod­sta­wo­wy­mi klien­ta­mi byli osie­dlo­wi pi­jacz­ko­wie, a tak­że stu­den­ci me­dy­cy­ny, któ­rzy w dro­dze na za­ję­cia w po­bli­skim pro­sek­to­rium, wpa­da­li na jed­ne­go, aby do­dać so­bie od­wa­gi. Na poły przy­po­mi­nał on wiej­ską klu­bo­ka­wiar­nię, a na poły we­ster­no­wy za­jazd. Nie­ste­ty w żad­nym wy­pad­ku nie nada­wał się do tego, aby wspo­mi­nać o nim w jej za­wo­do­wym ży­cio­ry­sie. Na­wet po­mi­mo tego, że jako bar­man­ka spraw­dza­ła się do­sko­na­le i przy­da­wa­ła mu nie­za­słu­żo­ne­go bla­sku. Do tego stop­nia, że nie­któ­rzy przy­cho­dzi­li tam tyl­ko dla niej. Po pro­stu po to, aby się do niej uśmiech­nąć i od cza­su do cza­su po­dzi­wiać jej biust, kie­dy po­chy­la­ła się nad ku­fla­mi.

Przy­szło mu wów­czas do gło­wy, że prze­cież mógł­by ją za­trud­nić ko­le­ga z So­snow­ca, któ­ry oprócz ho­te­lu w Lu­ton, pro­wa­dził rów­nież i nie­wiel­ki pub. Już od daw­na pra­co­wa­ła w nim jego są­siad­ka z osie­dla, cór­ka Mi­li­cjan­to­wej.

– Może chcia­ła­byś pra­co­wać w pu­bie – za­pro­po­no­wał.

– W pu­bie? – wy­krzyk­nę­ła, klasz­cząc z ra­do­ści. – Mó­wisz po­waż­nie?

– Cał­kiem po­waż­nie – po­twier­dził, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Tyle tyl­ko, że mu­siał­bym cię pod­uczyć an­giel­skie­go. Je­steś go­to­wa?

Sły­sząc to, po­chy­li­ła się do nie­go tak ni­sko, że bez żad­nych prze­szkód mógł zaj­rzeć w jej de­kolt.

– Cho­ciaż­by te­raz, za­raz – oświad­czy­ła. – Zro­bię wszyst­ko, by­le­by stąd wy­je­chać.

– A co z Józ­kiem? – za­py­tał.

Kry­sta na­tych­miast spo­waż­nia­ła.

– Tyl­ko mu o tym nie mów – po­wie­dzia­ła z trwo­gą. – Gdy­by się do­wie­dział, za­tłukł­by mnie na śmierć.

– Bo­isz się go? – za­py­tał.

– Pew­nie, że się boję. Ale mu się nie dam. Nig­dy się nie da­wa­łam.

– Co zro­bisz, jak się do­wie?

Kry­sta wy­pro­sto­wa­ła się i spoj­rza­ła przed sie­bie.

– Nie waż­ne, co zro­bię. On daw­no już prze­stał dla mnie ist­nieć.

Po­wie­dzia­ła o nim z go­ry­czą, lecz jed­no­cze­śnie sza­cun­kiem na­leż­nym dla ko­goś, kto daw­no już od­szedł z tego świa­ta. A prze­cież Jó­zek żył jesz­cze, choć Bóg je­den wie­dział, ile mu po­zo­sta­ło. Mo­gły to być za­le­d­wie mie­sią­ce, albo też i dłu­gie lata. Po­dob­nie jak to się dzia­ło ze wszyst­ki­mi w Abi­sy­nii, któ­rzy umie­ra­li z prze­pi­cia, i któ­rzy nie­mal każ­de­go dnia sia­dy­wa­li przed pro­giem osie­dlo­we­go skle­pi­ku i cze­ka­li na jego otwar­cie, od­sy­pia­jąc noc spę­dzo­ną na czu­wa­niu przy to­rach na przy­by­cie wa­go­nów z wę­glem.

Ale prze­cież nie za­wsze tak by­wa­ło. Pa­mię­tał go jesz­cze za cza­sów, kie­dy Jó­zek pia­sto­wał cał­kiem in­trat­ną po­sa­dę ma­ga­zy­nie­ra w po­bli­skim za­kła­dzie pro­du­ku­ją­cym skle­po­we wagi. Był wów­czas przy­stoj­nym męż­czy­zną, za któ­rym oglą­da­ły się pra­wie wszyst­kie ko­bie­ty w osie­dlu. Czę­sto z nim prze­by­wał, słu­cha­jąc jego opo­wie­ści o dzie­ciń­stwie, a tak­że i mat­ce, któ­ra po­dob­no w cza­sie woj­ny była agent­ką ob­ce­go wy­wia­du. Albo o tym, jak to mi­li­cjant go­nił mi­li­cjan­to­wą, gro­żąc jej pi­sto­le­tem, i jak po­tem po­strze­lił się we wła­sny pa­lec u nogi.

Nie­ste­ty z cza­sem ich za­ży­łość prze­obra­zi­ła się jed­nak w krót­kie, zu­peł­nie przy­god­ne spo­tka­nia w są­siedz­twie osie­dlo­we­go skle­pu, w cza­sie któ­rych, Jó­zek co­raz bar­dziej na­tręt­nie pro­sił o wspar­cie nie­wiel­ką sumą na bu­tel­kę wód­ki, czy cho­ciaż­by piwo.

Kry­sta po­zna­ła go jesz­cze za cza­sów, kie­dy był ozdo­bą każ­de­go ko­bie­ce­go to­wa­rzy­stwa. Po­pi­sy­wał się wte­dy grą na gi­ta­rze, na­śla­du­jąc pew­ne­go fran­cu­skie­go pio­sen­ka­rza, któ­ry śpie­wał o mi­ło­ści i o pa­ry­skich bul­wa­rach. Nie­ste­ty, za­raz po ślu­bie w jej mał­żeń­stwie wszyst­ko się na­gle zmie­ni­ło: Jó­zek za­czął pić, aż w koń­cu uto­nął na do­bre w al­ko­ho­lo­wym na­ło­gu i za­czął się awan­tu­ro­wać, a po­tem wy­rzu­cać ją z domu. W koń­cu do­szło do tego, że zu­peł­nie stra­ci­ła z nim ja­ki­kol­wiek kon­takt. Co ja­kiś czas mu­sia­ła sta­czać z nim praw­dzi­wą wal­kę, kie­dy po pi­ja­ne­mu pró­bo­wał się do niej zbli­żyć.

Na­wet i te­raz mia­ła kil­ka za­dra­pań na po­licz­ku po ostat­niej utarcz­ce.

– Bądź spo­koj­ny – po­wie­dzia­ła. – Jó­zek o ni­czym się nie do­wie.

– Ale pa­mię­taj, nie po­zwól, żeby cię za­trzy­mał – po­wie­dział, gro­żąc jej pal­cem.

Kry­sta rzu­ci­ła mu krót­kie spoj­rze­nie, w któ­rym za­uwa­żył iskier­kę ko­bie­cej za­wzię­to­ści. Nie­mal na­tych­miast znik­nął z jej twa­rzy wy­raz ła­god­no­ści, któ­ry zda­wał się być przy­kle­jo­ny raz na za­wsze, a na jego miej­sce po­ja­wił się sza­ry cień, któ­ry za­czy­nał się gdzieś pod ocza­mi, a koń­czył wo­kół kra­wę­dzi moc­no za­ci­śnię­tych ust.

– Już o tym po­my­śla­łam – po­wie­dzia­ła. – Tym ra­zem mu się nie uda.

– Lek­cje bę­dzie­my od­by­wać u cie­bie w ba­rze – oświad­czył zde­cy­do­wa­nym to­nem. – Tak bę­dzie naj­bez­piecz­niej.

– W ta­kim ra­zie, kie­dy za­czy­na­my? – za­py­ta­ła bez na­my­słu.

– Jak naj­prę­dzej – od­parł.

Sta­rał się ją po­na­glić, zda­jąc so­bie spra­wę, że prę­dzej czy póź­niej Jó­zek wszyst­kie­go się do­my­śli. Wte­dy jesz­cze nie miał naj­mniej­sze­go po­ję­cia o tym, jak bar­dzo jej czas zbli­ża­ją­ce­go się wy­jaz­du zo­stał po­li­czo­ny.

3.

Już od sa­me­go po­cząt­ku trak­to­wał lek­cje z Kry­stą rów­nie po­waż­nie, jak wszyst­kie inne i za­wsze był do nich od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ny, jed­nak­że nie przy­no­sił ze sobą ani pod­ręcz­ni­ków, ani też in­nych po­mo­cy, chcąc w ten spo­sób unik­nąć wszel­kich po­dej­rzeń ze stro­ny Józ­ka. Dla­te­go też w tym szcze­gól­nym przy­pad­ku za wszyst­ko mu­sia­ła mu wy­star­czyć tyl­ko i wy­łącz­nie kon­wer­sa­cja.

Rów­nież i jej te­ma­ty nie mo­gły wy­ni­kać z ja­kich­kol­wiek dy­dak­tycz­nych prze­my­śleń, po­nie­waż były tak samo przy­pad­ko­we i nie­umó­wio­ne, jak ter­mi­ny ich spo­tkań. Naj­czę­ściej sku­pia­ły się wo­kół czyn­no­ści dnia co­dzien­ne­go, a cza­sa­mi wo­kół rze­czy, któ­re zda­niem Kry­sty, były naj­bar­dziej dla niej fra­pu­ją­ce. Do­ty­czy­ły na przy­kład prze­wi­dy­wań wy­so­ko­ści dzien­ne­go przy­cho­du w ba­rze, albo też ilo­ści sprze­da­nych bu­te­lek wina. Cza­sa­mi do­ty­czy­ły też ko­lo­ru za­słon, ja­kie za­mie­rza­ła po­wie­sić w oknach.

Od cza­su do cza­su pro­po­no­wał jej coś bar­dziej oso­bi­ste­go i opo­wia­dał o tym, co dzie­je się w jego domu, czy też w ogro­dzie. Mó­wił wte­dy o chwa­stach i mchu, z któ­rym nie po­tra­fił so­bie po­ra­dzić, a tak­że o krza­kach ogro­do­wej róży, któ­re po­sa­dził wła­śnie obok ścież­ki, i któ­re ja­koś nie chcia­ły się przy­jąć.

Cza­sa­mi wspo­mi­nał rów­nież o cho­ro­bie kota, któ­ry prze­stał jeść. Kry­sta na­le­wa­ła mu wów­czas dar­mo­wy kie­li­szek wina, aby uko­ić jego roz­ter­ki i nie od­ry­wa­jąc od nie­go wzro­ku słu­cha­ła jego opo­wie­ści z naj­wyż­szym sku­pie­niem.

Zgod­nie z umo­wą mó­wił tyl­ko i wy­łącz­nie po an­giel­sku, choć Kry­sta wciąż mia­ła z nim po­waż­ne kło­po­ty. Ale tyl­ko na po­cząt­ku, gdyż z każ­dym na­stęp­nym spo­tka­niem przy­swa­ja­ła so­bie co­raz to wię­cej słó­wek, a po­tem na­wet i całe zda­nia, aż wresz­cie za­czę­ła bar­dzo wpraw­nie śle­dzić tok jego mo­no­lo­gu i do­sko­na­le orien­to­wa­ła się, o czym w da­nej chwi­li mó­wił. Po ja­kimś cza­sie za­czę­ła na­wet za­da­wać py­ta­nia: na po­cząt­ku bar­dzo pro­ste, a wła­ści­wie tyl­ko po­je­dyn­cze słów­ka, po­par­te od­po­wied­nią mi­mi­ką, aby z cza­sem za­stą­pić je peł­ny­mi, zu­peł­nie po­praw­ny­mi kon­struk­cja­mi.

Od tej chwi­li co­raz czę­ściej po­ru­szał te­mat po­dró­ży, aby przy­go­to­wać ją do sy­tu­acji, w któ­rych mo­gła­by się zna­leźć. Opo­wia­dał wów­czas o tym, jak na lot­ni­sku w Lu­ton zgu­bił się i nie po­tra­fił zna­leźć wyj­ścia, i jak od­był pierw­szą kon­tro­lę ba­ga­żo­wą, a tak­że roz­mo­wę z po­dejrz­li­wym, an­giel­skim urzęd­ni­kiem. Po­tem wspo­mniał w jaki spo­sób sta­rał się uni­kać po­li­cji, kie­dy już był na miej­scu, i co mó­wił, kie­dy wy­py­ty­wa­no go po­zwo­le­nie na pra­cę.

Cza­sa­mi pusz­czał wo­dze wy­obraź­ni i snuł opo­wie­ści o zu­peł­nie in­nych po­dró­żach. Były to barw­ne hi­sto­rie o wy­pra­wach do nie­zna­nych za­kąt­ków świa­ta; hi­sto­rie o że­glu­dze przez mo­rza i oce­any, oraz o la­ta­niu w prze­stwo­rzach. Po­ma­gał mu w tym wi­dok z ba­ro­we­go okna, skąd moż­na było po­dzi­wiać oce­an da­chów po­kry­tych papą, a tak­że wy­so­kie wie­że ko­pal­nia­nych szy­bów, któ­re na ho­ry­zon­cie prze­ista­cza­ły się w masz­ty okrę­tów, po­dró­żu­ją­cych w nie­zna­ne.

Kry­sta uśmie­cha­ła się wte­dy ma­rzy­ciel­sko i jesz­cze bar­dziej po­chy­la­ła do nie­go przez kon­tu­ar, nie ba­cząc na wzglę­dy bez­pie­czeń­stwa. Po­tra­fi­ła go wte­dy słu­chać go­dzi­na­mi, do­le­wa­jąc mu tro­skli­wie do kie­lisz­ka i pro­sząc od cza­su do cza­su, aby po­wtó­rzył ja­kiś wy­bra­ny frag­ment jego ma­rzeń, któ­re­go nie­ste­ty nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć.

Kie­dy w koń­cu przy­szło jej opi­sać swo­je wła­sne ma­rze­nia, oświad­czy­ła, że chcia­ła­by za­ło­żyć w Lu­ton swój wła­sny pub, a może na­wet i her­ba­ciar­nię, do któ­rej scho­dzi­li­by się wszy­scy zna­jo­mi Po­la­cy. Po­wie­dzia­ła o tym z tak wiel­kim prze­ko­na­niem, jak­by już była na miej­scu, i jak­by nic nie było w sta­nie prze­szko­dzić jej w zre­ali­zo­wa­niu swe­go przed­się­wzię­cia.

– Za­bio­rę się do tego za­raz, jak tyl­ko sta­nę na nogi – oznaj­mi­ła.

– Po­mo­gę ci we wszyst­kim – za­pew­nił.

– Przy­rze­kasz? – pod­chwy­ci­ła.

– Wy­star­czy tyl­ko je­den twój te­le­fon – oznaj­mił z dumą. – Ale naj­pierw mu­sisz bez­piecz­nie wy­je­chać.

Nie spo­dzie­wał się wów­czas, że jej czas wy­jaz­du na­stą­pi za­le­d­wie kil­ka dni po­tem. Sta­ło się to pew­ne­go wie­czo­ra, tuż po ich so­bot­nim spo­tka­niu, któ­re za­koń­czy­ło się o wie­le póź­niej ani­że­li po­win­no. Wła­ści­wie na kil­ka­na­ście mi­nut przed pół­no­cą. Kry­sta była wte­dy w do­sko­na­łym na­stro­ju, a bar wciąż jesz­cze tęt­nił so­bot­nim gwa­rem, o wie­le bar­dziej nie­spo­koj­nym, ani­że­li w po­zo­sta­łe dni ty­go­dnia. Że­gna­jąc się za­strze­gła, aby ko­lej­nym te­ma­tem ich kon­wer­sa­cji była wy­so­kość do­cho­dów w jej ba­rze i obie­ca­ła, że za­dzwo­ni w tej spra­wie na po­cząt­ku ty­go­dnia.

Gdy tym­cza­sem za­dzwo­ni­ła za­raz po jego po­wro­cie do domu i ła­mią­cym się gło­sem oświad­czy­ła, że wła­śnie był u niej Jó­zek.

– Wy­glą­da na to, że wszyst­kie­go się do­my­ślił – jęk­nę­ła. – Przyjdź jak naj­szyb­ciej.

– Będę za chwi­lę – obie­cał, od­kła­da­jąc słu­chaw­kę.

Kie­dy do­tarł na miej­sce, Kry­sta sie­dzia­ła na pod­ło­dze w oto­cze­niu po­przew­ra­ca­nych krze­seł i wy­wró­co­nych sto­li­ków. Wo­kół niej po­nie­wie­ra­ły się odłam­ki szkła, po­ła­ma­ne czę­ści drew­nia­nej ba­lu­stra­dy i skraw­ki pa­pie­ro­wych ser­we­tek. W ca­łym ba­rze pa­no­wa­ła nie­mal gro­bo­wa ciem­ność, gdyż je­dy­nym źró­dłem świa­tła była te­raz biu­ro­wa lamp­ka, usta­wio­na na okien­nym pa­ra­pe­cie.

– Nig­dy mu tego nie wy­ba­czę – za­łka­ła, do­ty­ka­jąc ko­niusz­kiem ję­zy­ka opuch­nię­tej i za­krwa­wio­nej war­gi.

– Co masz za­miar zro­bić? – za­py­tał. – Naj­le­piej bę­dzie za­dzwo­nić na po­li­cję.

– Tyl­ko nie to – za­pro­te­sto­wa­ła i z tru­dem za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa.

Za­cho­wy­wa­ła się te­raz tak, jak­by to, co ją spo­tka­ło, nie było ni­czym in­nym, jak tyl­ko z góry prze­wi­dzia­nym cią­giem zda­rzeń, któ­re nie­ste­ty na­le­ża­ło przy­jąć z naj­wyż­szą po­ko­rą. Na­la­ła so­bie kie­li­szek wina z je­dy­nej oca­la­łej bu­tel­ki i oznaj­mi­ła zde­cy­do­wa­nym to­nem, że nie po­zo­sta­ło jej nic in­ne­go, jak tyl­ko przy­go­to­wać się do wy­jaz­du.

– My­ślisz, że je­steś go­to­wa? – za­py­tał.

Ski­nę­ła bez­wied­nie gło­wą.

– My­ślę, że tak – od­par­ła. – A poza tym nie mam in­ne­go wyj­ścia.

– W ta­kim ra­zie do cza­su wy­jaz­du za­miesz­kasz ze mną – po­wie­dział sta­now­czym to­nem.

Jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ra wpro­wa­dzi­ła się do nie­go i za­ję­ła nie­du­ży po­ko­ik tuż przy kuch­ni, któ­ry miał po­łą­cze­nie z jego sy­pial­nią. Pierw­szej nocy spa­li od­dziel­nie, ale już na­stęp­ne­go wie­czo­ra, tuż przed za­śnię­ciem, uchy­lił do niej drzwi i ci­cho wsu­nął się do jej łóż­ka. Od tej chwi­li za­sy­pia­li już ra­zem.

W noc, któ­ra po­prze­dzi­ła jej wy­jazd, usły­szał Józ­ka, do­bi­ja­ją­ce­go się do okna. Był pi­ja­ny, ale nie na tyle, aby nie zda­wać so­bie spra­wy, co się wo­kół nie­go dzie­je. Zu­peł­nie przy­tom­nie za­py­tał o Kry­stę.

– Wiem, że tu jest – bąk­nął. – I wiem, że chce uciec, suka, ale nig­dy na to nie po­zwo­lę.

Wi­dząc, że Jó­zek pró­bu­je wtar­gnąć do środ­ka, za­gro­dził mu dro­gę.

– Nie ma jej tu­taj – skła­mał, trzy­ma­jąc go w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od sie­bie. – Le­piej po­szu­kaj gdzie in­dziej.

Jó­zek ro­zej­rzał się wo­kół pół­przy­tom­nie.

– Niech bę­dzie, że jej tu nie ma – po­wie­dział. – Ale pa­mię­taj, że i tak ją od­naj­dę.

Jesz­cze przez chwi­lę przy­pa­try­wał mu się po­dejrz­li­wie, a po­tem po­wlókł w kie­run­ku ko­le­jo­we­go wia­duk­tu, aby do­łą­czyć do tych, któ­rzy cze­ka­li tam na po­ciąg z wę­glem.

Za­raz jak tyl­ko znik­nął za za­krę­tem Kry­sta szyb­ko wsta­ła i w po­spie­chu ubra­ła się. Pró­bo­wał ją za­trzy­mać, kie­dy drżą­cy­mi pal­ca­mi za­pi­na­ła bluz­kę. Ale na próż­no.

Wró­ci­ła tuż nad ra­nem, za­raz jak tyl­ko prze­je­chał po­ciąg z wę­glem i bez sło­wa wsu­nę­ła się pod koł­drę. Dłu­go wsłu­chi­wał się w jej nie­spo­koj­ny od­dech, nie ma­jąc od­wa­gi za­py­tać, co wy­da­rzy­ło się, kie­dy po­śpie­szy­ła za Józ­kiem.

Rano za­opa­trzył ją we wszyst­ko to, co mia­ło jej się przy­dać do sa­mo­dziel­nej na­uki an­giel­skie­go. Był to je­den z jego po­dróż­nych słow­ni­ków, ten naj­czę­ściej uży­wa­ny, wy­tar­ty na brze­gach od cią­głe­go no­sze­nia w kie­sze­ni. Do tego do­ło­żył roz­mów­ki, któ­re nie­uchron­nie mia­ły jej się przy­dać na miej­scu, po­cząw­szy od chwi­li, kie­dy mia­ła sta­nąć przed ob­li­czem urzęd­ni­ka na lot­ni­sku, a skoń­czyw­szy na roz­mo­wie o pra­cę. Na ko­niec po­da­ro­wał jej kie­szon­ko­wy od­twa­rzacz, oraz dwie pły­ty z na­gra­nia­mi an­giel­skich lek­to­rów, któ­rzy mie­li ją uko­ić w chwi­lach, kie­dy bar­dzo chcia­ła­by mieć ko­goś przy so­bie.

Po­że­gna­li się bez spe­cjal­nych ce­re­mo­nii, któ­re mo­gły­by nadać ich roz­sta­niu nie­po­trzeb­nej i tkli­wej ro­man­tycz­no­ści. Był prze­świad­czo­ny o tym, że Kry­sta bar­dzo chcia­ła ta­kie­go wła­śnie po­że­gna­nia, dla­te­go też po­sta­no­wił, że nie bę­dzie jej to­wa­rzy­szył w dro­dze na dwo­rzec. Przy­po­mniał tyl­ko o tym, aby nie za­po­mi­na­ła na­pi­sać za­raz po przy­jeź­dzie i prze­ka­zać wszyst­ko to, co się wo­kół niej wy­da­rzy. Po­pro­sił tak­że Mi­li­cjan­to­wą, aby to­wa­rzy­szy­ła jej w dro­dze na przy­sta­nek au­to­bu­so­wy. Sam po­sta­no­wił po­cze­kać na po­ja­wie­nie się Józ­ka, któ­ry zwy­kle o tej po­rze wsta­wał, aby pod­lać daw­no już uschnię­te po­mi­do­ry w swo­im ogro­dzie.

***

Nie­ste­ty Jó­zek nie po­ja­wił się tam­te­go ran­ka, ani też po­tem w cią­gu ca­łe­go dnia. Nie po­ja­wił się rów­nież przez kil­ka na­stęp­nych dni, ale ja­koś nikt nie za­uwa­żył jego znik­nię­cia. Do­pie­ro po upły­wie ty­go­dnia jego naj­bliż­si kum­ple za­czę­li go szu­kać. Naj­pierw nad sta­wem, gdzie mógł za­plą­tać się w za­ro­ślach i uto­nąć, a po­tem przy to­rach, gdzie mógł wpaść pod koła roz­pę­dzo­ne­go po­cią­gu. Nie­ste­ty, bez po­wo­dze­nia. Na ko­niec Mi­li­cjan­to­wa po­sta­no­wi­ła za­wia­do­mić Kry­stę o jego znik­nię­ciu.

Kry­sta za­re­ago­wa­ła w spo­sób bar­dzo prak­tycz­ny i na­pi­sa­ła w li­ście do Mi­li­cjan­to­wej, że je­że­li do tej pory go nie od­na­le­zio­no, to nie ma po­wo­du, aby mia­ła wra­cać i wy­da­wać pie­nią­dze na po­dróż.

Wkrót­ce po­tem, za­rów­no o niej jak i o Józ­ku prze­sta­no w ogó­le roz­pa­mię­ty­wać. Na­wet ich nisz­cze­ją­cy do­mek prze­stał być przed­mio­tem za­in­te­re­so­wań ko­go­kol­wiek z osie­dla. Jak­by go w ogó­le nie było, i jak­by jego hi­sto­ria nig­dy się nie wy­da­rzy­ła.

4.

Ich lot ukła­dał się bez ja­kich­kol­wiek za­kłó­ceń. Nie roz­ma­wia­li już wię­cej ani o domu, ani też o czym­kol­wiek in­nym, co mo­gło­by im zmą­cić przy­jem­ność po­dró­żo­wa­nia. Kry­sta za­ję­ła się te­raz sie­dzą­cą obok niej dziew­czyn­ką, któ­ra do tej pory nie ode­zwa­ła się ani sło­wem. Mo­gła mieć naj­wy­żej czte­ry lata, może pięć, ale zna­mio­no­wa­ła ją bar­dzo szcze­gól­na doj­rza­łość, po­nie­waż tyl­ko ona jed­na spo­śród wszyst­kich, roz­krzy­cza­nych dzie­ci na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu, za­cho­wy­wa­ła się bar­dzo spo­koj­nie i po­wścią­gli­wie.

Kie­dy do niej za­gad­nął, oka­za­ło się, że ma na imię Syl­wia i już po kil­ku zda­niach roz­mo­wy zwie­rzy­ła mu się, że bar­dzo lubi ma­lo­wać. Od razu wrę­czy­ła mu gru­by bru­lion wy­peł­nio­ny jed­no­barw­ny­mi ry­sun­ka­mi, któ­re w więk­szo­ści przed­sta­wia­ły po­sta­cie baj­ko­wych zwie­rząt wy­le­gu­ją­cych się na po­dusz­kach, a tak­że drze­wa i kwia­ty. Ale przede wszyst­kim po­lne dro­gi, oto­czo­ne wy­so­ki­mi ży­wo­pło­ta­mi, cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi dla bry­tyj­skie­go kra­jo­bra­zu.