Koleje losu - Marian Piegza - ebook + audiobook + książka

Koleje losu ebook i audiobook

Marian Piegza

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czasem jedno błahe wydarzenie może zachwiać całym twoim światem.

Jest rok 1848. Kiepskie zbiory i dokuczliwa bieda powodują, że Michał Schlosarek, by wesprzeć rodziców, postanawia udać się w poszukiwaniu pracy do miasta Gleiwitz. Szczęście mu jednak nie sprzyja – zaraz po przyjeździe wdaje się w bójkę z pewnym młodym mężczyzną, który okazuje się synem sędziego. Z pomocą kolegi Michał ucieka z miasta, by skryć się przed szukającym zemsty dandysem. Zbieg okoliczności sprawia, że chłopak trafia wkrótce pod skrzydła Juliusza Rogera, znanego lekarza i społecznika, a w jego domu poznaje Adelę – jak się wkrótce okaże, swoją przyszłą żonę. Ale przeszłość jeszcze upomni się o młodego Schlosarka, komplikując jego plany i mącąc spokój ducha…

Koleje losu” to frapująca, wielowątkowa powieść przedstawiająca ponad sto lat śląskiej rodziny na tle wojennej zawieruchy i zmieniającej się obyczajowości. To również historia o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, próbach zachowania godności i rodzinnej jedności w czasach, gdy trudno odróżnić przyjaciół od wrogów, a dobre chęci od obłudy.

Cios był silny – wszak Michał, mimo dwudziestu lat i chudej postury, do ułomków nie należał – i rozciął napastnikowi górną wargę, z której od razu na rzadką, młodzieńczą brodę polała się krew. Schlosarek doskoczył do przeciwnika, złapał go za poły surduta, lecz od razu z przerażeniem odstąpił od niego.
Był przerażony, gdyż stwierdził, że uderzył młodego wprawdzie, lecz kilka lat od siebie starszego eleganta. Szybko obrzucił go spojrzeniem, podniósł z ziemi jego cylinder, a w szoku starał się wygładzić mu zielony surdut i wzorzystą kamizelkę. Zauważył, że krew poplamiła dandysowi także białe, zapinane przed kostką spodnie w ciemne, podłużne paski.
– Zabiję cię – z wściekłością w oczach, niewyraźnie wychrypiał młody mężczyzna i rozejrzał się za laską, by powtórnie zdzielić nią Michała.


Marian Piegza jest emerytowanym nauczycielem, publicystą, popularyzatorem historii Śląska, a głównie rodzinnych Świętochłowic. Wydał kilkanaście książek przybliżających dzieje tego regionu i swojego miasta. W 2019 roku debiutował powieścią „Odnaleziony Portret”, która zapoczątkowała śląską sagę. W roku 2020 wyszła jej druga część „Inga i Mutek”.

„Są we mnie sprzeczności” – twierdzi. „Z jednej strony jestem domatorem, osobą ceniącą spokój, a jako zodiakalna Panna – uporządkowane życie. Z drugiej strony dużą przyjemność sprawiają mi podróże, czyli odkrywanie pięknych miejsc w kraju i różnych innych zakątkach świata. Relaksem jest też dla mnie obcowanie z przyrodą, podziwianie jej piękna w różnych porach roku, a szczególnie w słoneczne dni”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 5 min

Lektor: Grzegorz Woś
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1.

Kolejny dzień maja roku 1848 zapowiadał się upalnie. Michał podwinął rękawy szarej koszuli, upchnął jej poły w przykrótkich, wyblakłych, brązowych spodniach, zaciągnął dokładniej rzemyk służący jako pasek i przesunął się w ocienione miejsce obok muru okalającego ładny budynek. Właściwie to żałował, iż wybrał się do Gleiwitz* w poszukiwaniu lepszego życia, a konkretnie pracy, która dawała rodzinie możliwość wyżywienia. W domu było ich ośmioro, ojciec miał kiedyś małe gospodarstwo na obrzeżach Ratibor**. Klęski nieurodzaju, głodu i zarazy, jakie w latach poprzednich nawiedziły Śląsk, czyli ziemie państwa pruskiego, nie ominęły też jego rodziny, a teraz potęgowały ubóstwo i jednocześnie niezadowolenie. Ludzie prawili, że z braku jedzenia i przez mnożące się choroby wyginęły ostatnimi czasy dziesiątki tysięcy mieszkańców. Szerzyła się bieda. To wszystko skłoniło go do wyjazdu. Liczył, że zdoła pomóc rodzinie. Z dnia na dzień umacniał się jednak w przekonaniu, że i tu niczego wielkiego nie osiągnie.

Pamiętał, jak ojciec mówił mu, że zniesienie poddaństwa i uwłaszczenie chłopów, które nastąpiło w Prusach w 1816 roku, połączone było z zaborem części gruntów chłopskich przez szlachtę. Potem przyszedł czas nieurodzaju, gdyż było zbyt sucho. Byli jednak tacy, co mieli łatwiejszy dostęp do wody. Rodzice Michała jednak nie. Żeby wyżyć, musieli wyzbyć się sporego kawałka ziemi. Kupił go ich sąsiad i powiększył swoje pole. Udało mu się i się wzbogacił, a oni zbiednieli. Wielu było w podobnej sytuacji i to doprowadziło do ukształtowania się grupy bogatszych rolników. Potem sytuacja się powtórzyła i rodzice sprzedali kolejną część pola, więc zostało im tylko niewielkie poletko. Dlatego musieli zatrudniać się u tych bogatych. Sami zaś z dochodów płynących z tego ciągle malejącego gospodarstwa ledwo byli zdolni do zaspokajania potrzeb swojej rodziny.

Ojciec zauważył też, że rozwój przemysłu spowodował, iż dotychczasowy model śląskiej wsi uległ głębokiemu zachwianiu: część chłopów opuściła przeludnione gospodarstwa i przeniosła się do miast, ale byli też tacy, co do południa pracowali w kopalniach, hutach, a po południu na swoim gospodarstwie. Ci wzbogacili się, ale kosztem zdrowia i obniżenia odporności na różne schorzenia.

Michał pamiętał, że najbardziej feralny był rok 1845, kiedy zamiast lata nastała jesień, a potem nadeszły wielotygodniowe ulewy, które spowodowały, że kartofle będące podstawą pożywienia pogniły, a zboże nie miało czasu dojrzeć. We wsi Michała ludzie wychodzili w pola w deszczu po to tylko, by zebrać choćby część zbiorów, a żeby się do nich dostać – kładli na ziemię chrust czy deski. Następny rok był podobny, rolnicy przestali sadzić i siać, bo wszystko zjedli. Nastał czas wielkiego głodu. Wieśniacy próbowali się ratować, żywiąc się korzonkami traw, perzem, a nawet zmieloną korą z brzozy, z której próbowano piec chleb. Osłabione organizmy stały się łatwym żerem dla chorób, a te, choć początkowo dotykały tylko biedotę, szybko przeniosły się również do środowisk zamożniejszych.

Chłopak przebywał w mieście już dłuższy czas, chwytał się różnych okazji do zarobku. Zdarzały się też niestety okresy przestoju, jak teraz. Ostatnio słyszał, jak na targu mówili, iż w gazetach napisano o wybuchu rewolucji w państwie pruskim; że doszło nawet do szeregu wystąpień chłopów przeciwko panom. Opowiadano, iż zdarzały się także wyprawy buntowników na sąsiednie okolice, czy to dla zdobycia pożywienia, czy z chęci obrabowania mieszkańców. Notowano też napady na dworskie stodoły, aby wejść w posiadanie złożonych tam zapasów zboża. Co tam gazety, sam przecież widział, że i tu, w Gleiwitz, napadnięto na kilka sklepów. Nie dziwił się przeto, iż została zorganizowana po miastach i większych wsiach straż obywatelska, czyli Bürgerwehr, i organizacja bezpieczeństwa zwana Sicherheitsverein.

Spojrzał na majowe, dobrze już grzejące słońce i pomyślał, że w domu pewno matka z ojcem i siostry obrabiają to niewielkie poletko, co im pozostało, z nadzieją na dobre plony. Wspomniał nędzną chatę, w której się gnieździli. Mimo wszystko był to jednak jego dom.

Odegnał wspomnienia, gdyż nagle z bocznej uliczki usłyszał hałas. Zerknął w tym kierunku i po chwili dostrzegł sporą grupę pokrzykujących ludzi. Nie trwało długo, nim w pobliżu murowanego budynku, w którym mieścił się magazyn kupca Schiera, gdzie parę razy już dorabiał, stanęli uzbrojeni z Sicherheitsverein. Tłum gęstniał, zgromadzeni nerwowo ściskali w dłoniach łopaty, grubsze konary, siekiery czy noże. Zaczęli wolno posuwać się w stronę blokujących wejścia strażników, lecz ci stali nieruchomo. Pojawił się też gospodarz i dwaj jego pracownicy. Zaczął on przemawiać do napastników, ale ci nie chcieli go słuchać i odpowiadali krzykiem. Michał nawet nie zauważył, kto i skąd rzucił niewielkim, lecz twardym kawałkiem konara. Rzut był dosyć celny, bo trafił kupca w lewe ramię. Strażnicy spojrzeli na niego, a w tym momencie wściekła ciżba runęła wprzód. Słychać było uderzenia, stęknięcia, okrzyki bólu, strachu i wściekłości. Walczący rozproszyli się po niewielkiej uliczce.

Michał przylepił się do ściany, gdy obok niego przesunęło się dwóch mężczyzn zajadle okładających się pięściami. Mieli zakrwawione twarze, potargane i pobrudzone i tak już nędzne odzienie. Chłopak nie wiedział, który z nich broni dóbr Schiera, a który jest godzącym na nie zbirem. Mocujący się padli z hukiem niemal u stóp młodzieńca, a ten odruchowo schylił się, by ich rozdzielić. Zaczął ich szarpać. Właśnie zdołał unieść i odepchnąć tego, który był na górze, gdy odczuł potworne uderzenie w plecy. W pierwszej chwili ból niemal go sparaliżował, lecz drugie rąbnięcie wywołało w nim gniew. Gwałtownie odskoczył i na odlew rąbnął napastnika w twarz. Cios był silny – wszak Michał, mimo dwudziestu lat i chudej postury, do ułomków nie należał – i rozciął napastnikowi górną wargę, z której od razu na rzadką, młodzieńczą brodę polała się krew. Chłopak doskoczył do przeciwnika, złapał go za poły surduta, lecz od razu z przerażeniem odstąpił od niego.

Był przerażony, gdyż stwierdził, że uderzył młodego wprawdzie, lecz kilka lat od siebie starszego eleganta. Szybko obrzucił go spojrzeniem, podniósł z ziemi jego cylinder, a w szoku starał się wygładzić mu zielony surdut i wzorzystą kamizelkę. Zauważył, że krew poplamiła dandysowi także białe, zapinane przed kostką spodnie w ciemne, podłużne paski.

– Zabiję cię – z wściekłością w oczach, niewyraźnie wychrypiał młody mężczyzna i rozejrzał się za laską, by powtórnie zdzielić nią Michała.

Nim jednak zdążył ją podnieść, jeden z dwóch walczących przed chwilą mężczyzn popchnął eleganta na ścianę domu i pociągnął za sobą chłopaka.

– Biegnij za mną i to szybko!

Przebiegli między wciąż jeszcze walczącymi mężczyznami. Słyszeli za sobą ścigającego ich człowieka, lecz gnali, ile sił w nogach. Dostali się na tyły uliczki, kluczyli między ogródkami, wreszcie przycupnęli w małym zagajniku. Ciężko dyszeli.

– Dziękuję za pomoc, było już ze mną krucho. Jestem Fritz. – Wyciągnął rękę do Michała. – Naraziłeś się temu człowiekowi.

– Mam na imię Michał. – Ujął dłoń Fritza.

– Michał, nie Michael? – W jego głosie dało się wyczuć zdziwienie.

– Chyba na chrzcie dali mi Michael, ale wołają na mnie Michał, niektórzy też Michoł. W domu mówimy głównie po naszemu, czyli po śląsku.

– Tak jak u mnie, czyli nie całkiem po polsku. Ale raz jeszcze: wiesz, komu się naraziłeś? Kogo uderzyłeś?

– Nie znam człowieka. Czekałem przed domem kupca Schiera, czy nie będzie jakiejś pracy dla mnie. Zwykle jak były jakieś dostawy, to pomagałem przy rozładunku. Potem zaczęliście się bić, chciałem was rozdzielić, no a ten walnął mnie w plecy, a potem trochę niżej. Do teraz czuję.

– To Klaus Hoffner, syn sędziego. Taki zarozumiały synalek znanego i bogatego ojca. Myśli, że wszystko mu wolno. Musimy cię na jakiś czas przechować, bo z pewnością będzie cię szukał. Na pewno nie zapomni, że ktoś ośmielił się mu dać po gębie. Czy u Schiera wiedzą, jak się nazywasz, skąd pochodzisz? – dopytywał Fritz.

– Zatrudniał mnie pracownik tego kupca. Pozwalał mi wieczorem spać w stodole. Znali tylko moje imię.

– To znaczy, którą wersję tego imienia: Michał czy Michael? To jest ważne.

– Chyba Michael, ale nie jestem pewien. Może ktoś z pracowników słyszał, jak rozmawialiśmy między sobą? Wtedy mogli mnie nazywać Michałem, bo niektórym tę wersję powiedziałem. Tam się wielu ludzi kręciło. Bardzo dużo było zatrudnianych tylko do danej roboty, czyli do wyładowania lub załadowania transportu, albo pomocy przy rozwożeniu towarów do różnych sklepów, gospód.

– Tak czy inaczej dobrze będzie, jak na jakiś czas znikniesz, a potem poszukasz szczęścia w innych okolicach. Dzisiaj przenocujesz w komórce u mnie, jutro pomyślimy, co dalej z tobą zrobić.

Powędrowali kilka przecznic dalej. Fritz otwarł jedno z pomieszczeń na podwórku i wprowadził tam chłopaka. Pod wieczór przyniósł mu dwie kromki chleba i zupę w misce. Michał szybko i z ochotą spałaszował posiłek.

– Ten młody Hoffner wypytuje o ciebie. Wygląda paskudnie, widać, że dobrze mu przyłożyłeś – z satysfakcją poinformował go Fritz. – Nie masz się tam co pokazywać. Zostawiłeś tam jakieś swoje rzeczy?

– Nic nie miałem. To, co mam, noszę na sobie – stwierdził trochę smutno i zerknął na rozlatujące się buty, które dodatkowo ucierpiały podczas ucieczki.

– To dobrze. Rano zaprowadzę cię w bezpieczniejsze miejsce.

* Obecnie Gliwice.

** Obecnie Racibórz.

2.

Fritz pojawił się bardzo wcześnie. Przyniósł kromkę chleba i kubek zsiadłego mleka. Poczekał, aż Michał zje, a potem wyszli. Powietrze było chłodne, lecz rześkie. Po krótkim czasie słońce znów zaczęło przyjemnie grzać, a oni wędrowali polną drogą w pobliżu licznych łąk, nielicznych zagospodarowanych pól, a potem wzdłuż lasu. Mijali rozrzucone zabudowania – czasami Fritz wyjaśniał, że to taka czy inna wieś – i wreszcie, po kilku godzinach, zmęczeni, spoceni doszli w okolicę, gdzie było kilka niskich domów, a nad jednym z nich, bardzo długim, górował wysoki ceglany komin.

– To gorzelnia, a folwark nazywa się Weiß Hof, czyli Biały Dwór. Kiedyś te dobra należały do zakonu cystersów, lecz po odebraniu im majątku trafiły w ręce landgrafa Wiktora Amadeusza von Hessen-Rotenburg. Moja siostra służy w pałacu, a zarządca gorzelni to mój przyszły szwagier. Idę z nim porozmawiać, poczekaj tutaj.

Fritza nie było dłuższy czas. Kiedy przyszedł, Michał spojrzał na niego wyczekująco.

– Udało się. Będziesz tu pracował. Myślę, że jak niczym nie podpadniesz, to możesz tu być aż do śmierci. – Uśmiechał się. – Pamiętaj: tu robicie gorzałkę, lecz nie pijecie jej. Idzie Arnold, on ci wszystko powie, a ja będę wracał. Daleka droga przede mną. To jesteśmy kwita, ty mnie pomogłeś, a teraz ja tobie. Dalej musisz sobie radzić sam. – Uścisnął dłoń chłopaka i odszedł.

Zarządca, starannie ubrany, niezbyt wysoki, nie przedstawił się, traktował Michała trochę wyniośle, lecz ten na to nie zważał. Cieszył się, że ma pracę. Wskazano mu miejsce, gdzie miał mieszkać. Było to długie pomieszczenie z trzema małymi oknami i rzędem ośmiu pryczy. Tylko dwie były zajęte, widać było na nich zmięte koce, a pod spodem ni to skrzynki, ni walizy. Przy ścianie były też dwie szafy dwudrzwiowe, stół z surowego drewna i tylko dwa krzesła, a właściwie taborety. Przy drzwiach na stoliku stała metalowa miednica, a pod nim dwa wiadra. W niemal centralnym punkcie izby postawiono żelazny piec.

– Ludzie przychodzą do pracy ze wsi, tylko ty i dwie inne osoby będziecie tu mieszkać – wyjaśnił mężczyzna, widząc pytające spojrzenie Michała. – Raz na tydzień dostaniesz wypłatę. Potrącę ci za jedzenie, które robi moja gospodyni. Jemy rano i po pracy wieczorem. Gdybyś musiał iść w pole, to dostaniesz dodatkowy posiłek. Rozejrzyj się po okolicy, zaczynasz od jutra. Ci dwaj dopowiedzą resztę – oświadczył i otwarł wielką księgę, którą trzymał w rękach. Powiedz jeszcze, jak cię zowią – nakazał.

– Michael.

– A nazwisko jakieś masz?

– Tak, Schlosarek.

Zarządca zapisał, głośno klapnął księgę i już bez słowa wyszedł.

Michał poszwendał się po okolicy i w końcu postanowił zerknąć do budynków, gdzie mimo nadchodzącego zmierzchu wciąż panował duży ruch.

– Ty jesteś ten nowy? – zagadnął go starszy od niego mężczyzna. – Pracowałeś kiedyś w gorzelni?

– Nie, jeszcze nigdy.

– To chodź, pokażę to, co najważniejsze.

– Gorzelnia to zakład produkujący surowy spirytus, a także wódkę. Tę robimy tu przede wszystkim z żyta. W sezonie jesiennym produkuje się ją też z mokrej kukurydzy. Jednak aby produkcja mogła być realizowana, do czerwca czy lipca kukurydza musi być kiszona, czyli umieszczana w specjalnych rękawach, o – takich tam – wskazał prawą stronę budynku. Można również stosować suchą kukurydzę, lecz jest to mniej opłacalne, ze względu na cenę surowca, i dlatego my tego nie robimy. Istnieją więc dwie metody produkcji: na sucho i na mokro. Na sucho polega na tym, że zboże mieli się w bębnie. – Wskazał na urządzenie. – A następnie tu podgrzewa się do odpowiedniej temperatury, a potem z kolei tutaj schładza. Lepszą jest metoda na mokro, czyli gotowanie parą w parniku. Na początku wpuszczamy do kadzi surowiec, później odpowiednie dodatki przyspieszające proces, a na samym końcu dajemy drożdże, ale nie w za wysokiej temperaturze. Odstawiamy wszystko na trzy dni do fermentacji. Po tym czasie zacier jest przygotowany do odpędu, czyli do destylacji, więc wpuszczany jest na aparat, w którym jest gotowany. Pod wpływem podgrzania spirytus pod postacią pary unosi się na samą górę wieży, gdzie przelatuje do, jak my mówimy, oziębialni, w której skrapla się do pojemnika. Następnie składuje się go w magazynie, z którego później brany jest do ponownego gotowania. Gromadząc i ponownie skraplając tę parę, otrzymujemy alkohol o wyższej mocy, czyli spirytus – to takie informacje na szybko. Dokładnie wszystko zrozumiesz, jak będziesz pracował. A teraz przejdziemy coś zjeść.

– Ale ja będę pracował dopiero od jutra. – Michał czuł się zażenowany.

– Nie martw się. Tym bardziej musisz zjeść, by mieć siły do pracy. Ja mam na imię Karl i mieszkam w tej chałupie, gdzie ty – odparł z uśmiechem mężczyzna.

– Mam na imię Michael, ale mówią na mnie Michał.

3.

Michał bardzo się starał dobrze wykonywać powierzone mu zadania. Był młody, silny, a umysł miał bystry, więc nikt na niego nie narzekał, wręcz przeciwnie – chwalono go, gdyż można było na nim polegać. Nie miał, podobnie jak inni, stałych zajęć, robił to, do czego go wyznaczono, tam, gdzie był akurat potrzebny. Przynajmniej raz na dwa tygodnie jechał lub częściej szedł do pobliskiego Groß Rauden*, bo tam zanosił trunki do pałacu, a spirytus do małego szpitala, którym kierował Juliusz Roger.

Medyk ten trafił na Górny Śląsk niewiele wcześniej, w 1847 roku, przyjmując posadę lekarza przybocznego księcia raciborskiego Wiktora I, a niedługo potem otrzymał tytuł Królewskiego Radcy Sanitarnego. Oprócz leczenia rodziny książęcej swoją pracę dzielił między trzy ośrodki: Groß Rauden, Pilchowitz** i Rybnik. Mimo wykształcenia, zajmowanej pozycji był człowiekiem bardzo bezpośrednim, więc Michał zwykle cieszył się, gdy miał się do niego udać.

Pod koniec roku, a dokładniej na początku grudnia, zaprzągł konie do sań i pojechał z nową dostawą. Poruszał się nieśpieszno, dzień był pochmurny, ale powietrze ożywcze. Ośnieżona droga wiła się przez las. Właśnie przejeżdżał obok kaplicy cmentarnej świętej Marii Magdaleny, gdy zobaczył lekarza w towarzystwie opatulonej kobiety. Zatrzymał sanie i zaproponował podwiezienie.

– Dziękuję, Michale, chętnie skorzystam – powiedział doktor, pomagając wejść niewieście na sanie. To Adela, chyba jej jeszcze nie poznałeś, bo jest u mnie od niedawna. Książę zadecydował, że będzie mi pomagała.

Michał skłonił głowę i zerknął na kobietę, lecz ta była tak opatulona, że widział tylko jej oczy. Wziął od doktora walizeczkę i na powrót usiadł na saniach.

– Wiesz, że tę kapliczkę zbudowano w 1688 roku z inicjatywy opata Josepha I z opactwa cysterskiego, które było w Rudach do roku 1810? – Doktor zawsze lubił dzielić się wiedzą. – Jak widzisz, istnieje tu także cmentarz, pierwotnie służył tylko opactwu jako miejsce pochówku zmarłych braci, lecz teraz korzystają z niego też mieszkańcy okolicznych wiosek. A ty, Michale, znasz może jakieś pieśni? – zmienił nagle temat. – Mam na myśli takie, które śpiewało się u ciebie w domu przy różnych okazjach.

– Musiałbym sobie przypomnieć, na pewno były takie różne.

– No to przypomnij sobie, a jak znów przyjedziesz, to mi je zaśpiewasz. Ja po prostu zbieram takie pieśni, zapisuję je – wyjaśnił szybko, widząc zdziwione spojrzenie chłopaka.

Gdy dotarli, medyk rzekł:

– Jesteśmy na miejscu. Zanieś wszystko tam, gdzie zawsze, a potem przyjdź się ogrzać, Adela zrobi nam herbatę.

Lekarz zajmował niewielki domek przy głównej drodze, w pobliżu pałacu. Tu mieszkał i przyjmował pacjentów.

Chłopak przywiązał konia, narzucił na niego derkę i zabrał się za wyładowywanie, co nie zajęło mu wiele czasu. Otrzepał śnieg z trzewików, zrzucił kożuch i wszedł do nagrzanej izby. Gospodarz wskazał mu miejsce. Zaczęli rozmawiać, gdy drzwi się uchyliły i weszła młoda, ładna dziewczyna z tacą.

– Adelo, siądziesz z nami – polecił lekarz.

Michał dopiero teraz mógł się przyjrzeć młodej kobiecie. Miała nie więcej niż szesnaście lat. Była przyrumieniona od mrozu, ciemne włosy splotła w gruby warkocz, ciekawie zerknęła swymi zielonymi oczami na chłopaka. Ten wpatrywał się w nią i nie mógł oderwać wzroku. Miała na sobie wzorzysty szpyndzer z atłasu, czyli krótki, dopasowany kaftan sięgający talii o długich, bufiastych i podszywanych watą rękawach, zwężających się ku mankietom. Zapinany był z przodu na haftki oraz dużą klamrę. Dekolt w kształcie trójkąta zakończony był szerokim kołnierzem z frędzlami. Uwagę zwracała szeroka spódnica z tafty nazywana glorką, do której doszyty był płócienny stanik. Na spódnicę nałożony był fartuch, lekko marszczony i wyszywany w przechodzące w troki obszycie. Wykonany był ze wzorzystej, brokatowej tkaniny zdobionej w kwiaty. Zwieńczeniem jej stroju były czarne pończochy oraz sznurowane buty na słupkowych obcasach. Wyglądała tak cudownie, że Michałowi zaparło dech.

Dziewczyna położyła tacę, przysiadła na stołku, spuściła oczy i milczała. Doktor z uśmiechem patrzył to na chłopaka, to na Adelę, a w końcu głośno się roześmiał i bez zbędnych ceregieli powiedział:

– Podoba ci się, co, Michale? Myślę, że teraz będziesz tu częściej zachodził, bo wydaje mi się, że dla Adeli też jesteś wart uwagi. – Zachichotał wesoło.

Adela i Michał nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć, a młodzieniec oblał się rumieńcem. Zresztą i panna pewno też, tylko na wciąż rumianej od mrozu buzi nie było tego widać.

Michał nigdy dotąd nie zwracał zbytniej uwagi na dziewczyny, teraz jednak był niemal porażony urokiem Adeli. Ona jest delikatna jak płatek śniegu, jak puszek kurczaka – starał się w myślach trafnie przyrównać do czegoś jej powab, subtelność. Jednak żadne zestawienie nie oddawało jej piękna. Swoją radością chciał, wręcz musiał się z kimś podzielić. Dlatego po powrocie, gdy wyprzągł konia, zabezpieczył sanie i pospieszył do swojej izby, gdzie znajdowali się już Karl i drugi lokator – Ewald. Od razu się odezwał:

– Spotkałem cudowną dziewczynę, jest piękna, pracuje u doktora Rogera. Jeszcze nigdy takiej ładnej nie widziałem.

– Bo pewno nie patrzałeś na żadną – szydził dobrodusznie Ewald.

– Pewno nie – zgodził się – ale i tak piękniejszej bym nie znalazł.

– A ile ma lat? – rzeczowo zapytał Karl.

– Nie wiem, ale myślę, że chyba z szesnaście.

– No to już panna na wydaniu – kontynuował swą myśl Karl. – Za mną kiedyś latała taka smarkula. Ja też jeszcze byłem wtedy młodszy, ale dla mnie ona była zbyt młoda. Nie mogłem się od niej opędzić. Chodziła ciągle za mną i nawet przeszkadzała w pracy. Byłem stangretem we dworze. Stosunki między panem a służbą normowały przepisy. W Prusach obowiązywał Gesindeordung***. Według tych przepisów przy posiłkach siedzieliśmy tam przy trzecim stole dla służby, który przeznaczony był dla tych, co służyli przy koniach. No i pewnego dnia zdarzyło się, że ta dziewczynka weszła akurat wtedy, gdy jedliśmy. Nasz zarządca już ją parę razy widział, ale w tym momencie już nie wytrzymał. Złapał ją za rękę i wrzasnął: „Jak tobie, smarkulo, nie jest wstyd nachodzić tego mężczyznę!? Jesteś jeszcze dzieckiem, a latasz za chłopem. Ledwo ci dupa zaczęła obrastać włosami, a zachowujesz się jak dorosła kobieta, co ma prawo szukać mężczyzny” – krzyczał na całą salę jadalną, później pociągnął dziewczynę i wyrzucił ją za drzwi. Pamiętam te słowa i całą scenę dokładnie. Zrobiło się cicho – kontynuował Karl. – Wszyscy, a ja w szczególności, poczuli się głupio. Dokończyłem posiłek i wyszedłem przed zabudowania. Zobaczyłem ją, jak kucała oparta o pień brzozy i płakała. Zrobiło mi się jej żal. Podszedłem do niej i próbowałem uspokoić. Żeby nas nikt nie widział, poszliśmy nad staw. Ona łkała, a ja ją pocieszałem. Powiedziałem, że jest jeszcze za młoda, a ona na to, że już skończyła szesnaście roków. Byłem zaskoczony. Okazało się, że tylko tak młodo, wręcz dziecinnie wygląda. No i, żeby nie przedłużać, minęło trochę więcej jak rok i ożeniłem się z nią.

– To jesteś żonaty? – niemal razem powiedzieli Michał z Ewaldem.

– Nic nie mówiłeś! – ekscytował się Michał.

– Bo nie jestem. Byłem.

Wyczuli smutek w jego głosie.

– To już będzie z dziesięć lat, jak nieboga zmarła. Przy porodzie. Tak cieszyliśmy się na dziecko. – Przerwał na chwilę. – Męczyła się długo, lekarza nie było, akuszerka nic nie mogła pomóc. Zmarła matka, a zaraz potem córeczka, którą z niej w końcu wydobyto. Od tego czasu nie mogę nigdzie zagrzać miejsca, nie szukam innej kobiety, bo boję się, że znów by ją mogło coś złego spotkać.

Milczeli, a w końcu Karl wziął ciepłą kurtkę i wyszedł na dwór. Po dłuższym czasie wrócił, ale nikt się już nie odzywał. Zimowy posępny wieczór oddawał ich nastrój.

* Obecnie Rudy (czasami nazywane zbędnie Raciborskimi), wieś w pobliżu Kuźni Raciborskiej.

** Obecnie Pilchowice – wieś sołecka położona w województwie śląskim, w powiecie gliwickim.

*** Zasady z 1810 roku regulujące współpracę między służbą a pracodawcą.

4.

– To może ja ciebie, Michale, zatrudnię u mnie? – z sympatią w głosie ironizował doktor Roger. – Przychodzisz tu każdego dnia po pracy i razem z Adelą mi pomagacie. Kiedy ty sobie odpoczniesz?

– To jest dla mnie odpoczynek. Wszak robię zupełnie co innego jak w gorzelni. Uczę się, jak można pomagać chorym. Czyż to nie jest ważne?

– Oczywiście. Nie wspomnę tutaj, że nasze, czyli moje i Adeli, towarzystwo też odgrywa istotną rolę. Nieprawdaż? – dalej naigrywał się Roger.

Michał nic nie odpowiedział. Zmieszał się, no bo faktycznie bywał tu codziennie, pomagał przy chorych, a także przy obserwacjach przyrodniczych oraz zbieraniu pieśni, czym lekarz także zajmował się. Nie oszukiwał siebie, pomagał Rogerowi, bo chciał być blisko Adeli, a ta musiała towarzyszyć doktorowi. Trwało to już ponad rok. Czasami udało mu się zostać z Adelą sam na sam, a raz nawet miał sposobność cmoknięcia panny, za co został zbesztany, ale w lekkiej formie, tylko dla zasady. To go ośmieliło i kilka tygodni później poprosił dziewczynę o rękę. Niestety, nic na to nie odpowiedziała, a on nie miał na razie śmiałości do tej propozycji wracać. Teraz jednak był zdecydowany ponowić swe oświadczyny.

Nieco wcześniej bowiem doktor zwrócił się do Michała:

– Wiesz, stan zdrowia miejscowej ludności nie jest dobry. Niby się trochę poprawiło, ale wciąż jest źle. Ludzie głodują i chorują. Podstawą ich pożywienia jest żur. Gotują w wielkim garnku razem wodę i mąkę, dodają do tego nieco kwasu lub octu, stawiają na cały wieczór na piec i spożywają następnie w ciągu całego dnia. Poza tym robią placki, czyli coś w rodzaju chleba. W naszych okolicach doszło do wyludnienia całych miejscowości. Po śmierci rodziców w wyniku epidemii pozostały dzieci niemające opieki. W rybnickim i sąsiednich powiatach naliczono kilka tysięcy sierot. Ludzie potrzebują szerokiej pomocy. Rozmawiałem już z książęcą parą i obiecali mi sfinansować budowę niewielkiego szpitala, tu w Rauden. Powiedzieli, że dalej będę leczył pracowników majątku księcia za darmo, a inni będą, jak teraz, płacili symboliczne kwoty. Ale warunki opieki zdrowotnej byłyby inne, lepsze.

– Tak, byłoby wspaniale.

– Mógłbyś zrezygnować z pracy w gorzelni, zatrudnić się u mnie i zamieszkać razem z nami. To znaczy u mnie, z Adelą, ale musiałbyś się z nią ożenić. Co ty no to?

Michał był całkowicie zaskoczony. Nie potrafił wydobyć słowa. Lekarz wpatrywał się w niego z wesołością w oczach.

– Co to? Języka ci w gębie zabrakło? A może nie chcesz?

– Chcę, nawet bardzo chcę – odezwał się wreszcie. – Już kiedyś pytałem Adelę, ale ona nic na to nie odpowiedziała.

Przerwał speszony, bo dziewczyna akurat weszła do izby i powiedziała, że przyszli goście do pana doktora.

– Zaraz pójdę, ale zaczekaj tylko, muszę cię o coś zapytać. Jestem teraz nie tylko twoim pracodawcą, lecz też opiekunem. No i dowiedziałem się, że Michał prosił cię o rękę, a ty nic mu nie odpowiedziałaś. Zgadza się?

– Tak – odparła tak cicho, że ledwo ją było słychać.

– To znaczy, że go nie miłujesz i nie chcesz być jego żoną? – naciskał lekarz.

– Chcę, tylko ja nie mam posagu i nie chciałabym skazywać Michała, a potem rodziny na nędzę. Tego się boję, bo jest mi miły i nie zasługuje na zły los – mówiła już śmiało.

– Po co mi twój posag? Ty mi wystarczysz! Spójrz, mam dwie zdrowe ręce. Mam pracę, na pewno z niej wyżyjemy. – Doskoczył do dziewczyny i ją objął, a ta się nie broniła.

– No to załatwione. Zostawiam was samych, zobaczę, kto na mnie czeka, a potem uzgodnimy szczegóły. Moją propozycję już znasz. Możesz o niej powiedzieć Adeli – oznajmił i wyszedł, wesoło pogwizdując.

5.

Po ślubie Michał z Adelą zamieszkali w domu doktora Rogera. Byli mu niezmiernie wdzięczni, że dał im taką możliwość i ze wszystkich sił pomagali mu w pracy oraz w utrzymaniu domu. Michał za namową lekarza zaczął udzielać we wsi pomocy przy leczeniu zwierząt. Doktor go wspierał, pouczał i cieszył się z jego sukcesów. Miłość i szczęście małżonków zaowocowały dziećmi. Najpierw przyszedł na świat Bartholomäus, którego od razu nazywali Bartłomiejem, było to w sierpniu 1852 roku, a dwa lata później, w grudniu, Adela powiła Thomasa, zaś w roku 1855 urodziła się Maria – oczko w głowie całej rodziny, no i doktora. Małżonkowie wspierali też jeszcze przez dłuższy czas swoich rodziców i rodzeństwo. Dzieci lubiły szczególnie wizyty u babci Erny, mamy Adeli. Tam delektowały się coraz rzadszym specjałem, jakim było pieczone przez nią ciasto z kotewki – orzecha wodnego*. Przysmak ten mialy wspominać do końca życia.

Krótko potem spełniło się marzenie doktora Juliusza i zaczęto w Rauden budować szpital. Jego fundatorem była książęca para – Amelia i Wiktor Maurycy. Na pamiątkę po zmarłym ojcu Amelii szpital nazwano „Zakładem świętego Karola”, jego patrona. Ten śliczny i funkcjonalny niewielki budynek powstawał trzy lata; jeszcze przed jego ukończeniem przeprowadzili się doń mieszkańcy starego domu. Roger był szczęśliwy, gdyż miał jeszcze większe możliwości pomocy chorym, a rodzina Michała miała teraz znacznie lepsze warunki bytowe. Budynek był piętrowy, z czerwonej cegły w stylu neogotyku angielskiego, jak kiedyś stwierdził doktor.

Adela szybko, po kobiecemu urządziła pokój do przechowywania i przyrządzania leków. Tak ona, jak i jej mąż wdzięczni byli doktorowi również za to, że mogli się od niego wiele nauczyć. Roger wykorzystywał każdą niemal chwilę, by im coś nowego przekazać, czegoś ich nauczyć. Teraz także przywołał Adelę.

– Coś ci pokażę, to jest taki środek, który pomaga przy różnych zarazach – mówił, przygotowując kolejną miksturę. – Jedni nazywają ją „Octem siedmiu złodziei”, inni „Octem od zarazy”. Robi się tę miksturę bardzo prosto. Posłuchaj: do ośmiu kwart octu winnego dodajesz funt piołunu, pół funta rozmarynu, pół funta szałwii, mięty, ruty, kwiatu lawendowego, po ćwierć funta tataraku, goździków, cynamonu, kamfory i obranego czosnku. Dajemy to do butli, dobrze zatykamy i wystawiamy na słońcu. Po miesiącu musimy przecedzić i gotowe, można stosować, czyli się tą miksturą nacierać. Chorym pomaga, a zdrowych ustrzeże przed zarażeniem**. Gwarantuję.

W 1863 roku Roger wydał Pieśni Ludu Polskiego wGórnym Szląsku, gdzie były też utwory zebrane przez Adelę i Michała. Schlosarkowie podziwiali doktora, gdyż od miejscowej ludności nauczył się języka polskiego i przez to miał wspaniały kontakt z miejscowymi. To ułatwiało mu też praktykowanie swej pasji – zebrał 546 pieśni, które zamieścił w książce i wydał po polsku. Opracował tam pieśni śląskie, pod względem folklorystycznym porównując je z pieśniami występującymi w Polsce. Było to ważne dzieło, o którym z uznaniem mówiła książęca para i jej goście.

Szczęście nigdy niestety nie trwa wiecznie. Po czasie radości przychodzi zazwyczaj czas trudu. Dotknęło to też rodzinę Schlosarków. Najpierw były choroby rodziców, później dochodziły informacje o możliwej wojnie. Potem, wiosną 1866 roku, Michała wcielono do wojska. Adela akurat przygotowywała mięso do przechowania, chroniąc je przed zepsuciem. Otaczała je świeżą zieloną pokrzywą, kładła w glinianym garnku i przykrywała muślinową szmatką, a następnie składała w chłodnym miejscu. Mało co nie potłukła kamionkowego garnka, tak była wstrząśnięta. Pobiegła do doktora z prośbą o pomoc. Niestety na nic zdały się starania lekarza o anulowanie powołania. Płacz Adeli też nic nie mógł zdziałać. Taka była konieczność, gdyż Prusy wdały się w wojnę z Austrią.

Michał trafił ze swoim oddziałem do Czech, które należały do Austrii. Tam właśnie były prowadzone główne i decydujące w tej wojnie działania. Siły pruskie liczyły sto piętnaście tysięcy ludzi, w tym dziesięć tysięcy kawalerzystów i trzysta pięćdziesiąt dwa działa. Wojska pruskie wkroczyły kilkoma kolumnami do Czech przez przełęcze sudeckie. Po drodze mieli parę potyczek, a potem Austriacy odnieśli zwycięstwo w bitwie pod Trutnovem. Ale do decydującej bitwy doszło wreszcie 3 lipca pod Sadową w pobliżu Hradec Královégo. Prusacy nacierali spod tej wsi przez nurt Bystrzycy, Austriacy oparli swoje ugrupowanie o linię rzeki Elbe*** i stojącą nad nią fortecę Königgrätz. Najpierw austriacka Armia Północna posiadała znaczną przewagę liczebną nad pruską. Dodatkowym atutem Austriaków było też wsparcie artyleryjskie, które zadawało Prusakom ciężkie straty. Później jednak, z powodu błędów w dowodzeniu, brygady austriackie nie zostały na czas wprowadzone do walki, a kontratakujące wojska pruskie rozbiły ich oddziały. Dużą przewagę wojskom pruskim dawały nowoczesne karabiny odtylcowe Dreyse M1849. Dzięki tej broni żołnierz pruski mógł oddać cztery strzały, w czasie kiedy austriacki – tylko jeden. Przy tym Prusak mógł załadować swój karabin, leżąc, podczas gdy Austriak mający broń ładowaną od przodu przez lufę musiał wstać lub uklęknąć, stając się sam łatwym celem dla przeciwników.

W oddziale Michała wielu było mówiących po polsku, głównie z rejonów Śląska i Poznania. On jednak zaprzyjaźnił się z Józefem z okolic Beuthen****. Z nim spędzał nieliczne chwile wolnego czasu. Obaj tęsknili za rodziną, więc to był naczelny temat ich pogawędek. Do boju też szli obok siebie. Tak było i tym razem, lecz teraz jedna z pierwszych salw żołnierzy austriackich zmiotła Józefa. Michał myślał, że ten się tylko potknął, więc nachylił się, by pomóc koledze, ale wówczas, w trakcie kolejnej salwy, kula trafiła w jego ramię. Nie czuł zbytnio bólu. Ze smutkiem stwierdził, że Józef nie żyje, i naciskany przez kolejne szeregi żołnierzy pognał dalej. Starał się nie myśleć o śmierci przyjaciela.

W Michale wzbierała jednak wściekłość. Zauważył, że linia bitwy się rozciągnęła. Spojrzał w lewo i pobiegł w stronę małego lasku, gdyż tam drzewa dawały pewną osłonę przed nieprzyjacielem, a on miał zamiar podejść do stanowisk Austriaków od boku. Biegł tak szybko, że znacznie oddalił się od innych żołnierzy ze swego oddziału. W pewnej chwili wydało mu się, iż strzały przycichły. Przystanął, nasłuchując. Wtem coś zwaliło mu się na plecy, głowę i przygniotło go do wilgotnej ziemi. Przed oczami pojawiły się mroczki. Potrząsał głową i usiłował się odwrócić, by uwolnić się od ciężaru – jak zauważył – żołnierza. Miotał się bez przerwy, ale nie dawał rady, rana w ramieniu utrudniała walkę, a chwilę później nagły ból spowodował niemal odruch wymiotny. Zrozumiał, że wróg pchnął go chyba nożem w lewy bark. Ta świadomość niespodziewanie dodała Michałowi sił. Nadludzkim wysiłkiem uniósł się na czworakach i zrzucił zaskoczonego mężczyznę z pleców. Szybko sięgnął po swój karabin i na oślep wystrzelił w stronę wstającego wojaka.

– O Boże, przebacz – usłyszał polskie słowa osuwającego się na kolana, a potem na wznak młodego chłopaka. Kiedy zdecydował się do niego podejść, ten już nie żył.

Michał otarł spoconą twarz i siadł pod drzewem. Ciężko dyszał, czuł, że słabnie. Jego Waffenrock, czyli granatowa kurtka mundurowa sięgająca do połowy uda, wolno nasiąkał krwią. Zapinany był na jeden rząd guzików, który kończył się na wysokości pasa. Teraz powoli, z trudem je odpinał. Po chwili ręce miały kolor czerwony, jak wyłogi i naszywane mankiety munduru. Na moment zmęczony wsparł dłoń na leżącej obok niego Pickelhaubie, czyli nakryciu głowy będącym czymś wynikłym z połączenia czaka i wysokiej czapki grenadierskiej. Był zawsze dumny z munduru, a szczególnie z tego hełmu, wykonanego z mocno utwardzonej czarnej, błyszczącej skóry. Miał on dwa daszki, z tyłu i z przodu, a nad przednim znajdował się orzeł pruski w kolorze srebrnym. Na samym szczycie natomiast umieszczony był metalowy szpikulec. Teraz z niesmakiem spoglądał na orła i gwałtownie, z niechęcią odsunął hełm. Przesunął wzrok na bok i zobaczył leżące z otwartymi oczami zwłoki austriackiego żołnierza, a obok niego karabin z zakrwawionym bagnetem. Więc zranił mnie nie nożem, tylko bagnetem – zauważył. Ze smutkiem odwrócił oczy od nieboszczyka, zrobiło mu się żal tego człowieka.

Resztką świadomości zmusił się do wydobycia z tornistra bandaża i małej flaszki ze spirytusem. Zabrał to ze sobą na wyraźne życzenie doktora Rogera – teraz był mu za to wdzięczny. Stwierdził, że tornister na szczęście częściowo zablokował pchnięcie. Najpierw polał ranę na ramieniu, a następnie, na tyle, na ile potrafił, tył lewego barku. Bandażem z trudem docisnął rany i w ten sposób zatamował krew. Wyczerpany ciężko dyszał, powieki mu się zamykały, aż w końcu oparty o pień sosny stracił świadomość.

Zbudziły go głosy dochodzące z oddali. Nie miał jednak sił reagować i ponownie popadł w letarg.

– Sundejte boty akalhoty*****. – Czuł, że ktoś go przewraca na bok i otwarł oczy.

– Pomoz mi, prosím****** – z wysiłkiem zdołał cicho powiedzieć.

– Žije******* – ten, co go szarpał, odezwał się zaskoczony.

– Musíme ho dokončit?******** – zapytał kamrata.

– Zná náš jazyk*********. – To był głos pierwszego. Brzmiało w nim zdziwienie.

– Jsem ze Slezska, zRatibořa********** – wyjaśniał Michał.

– Bereme ho*********** – zakomenderował znów ten pierwszy.

Michał poczuł ból, gdy go unieśli. Jeden trzymał go za nogi, a dwóch innych sięgnęło pod ramiona. Naruszone rany znów zaczęły krwawić. Na szczęście po kilkunastu krokach złożyli go na wozie. Znów stracił przytomność.

Nie wiedział, jak długo był w takim stanie. Gdy się obudził, rozejrzał się zaciekawiony, gdyż nie pamiętał, co się wydarzyło. Próbował się podnieść, lecz nie potrafił. Dotknął czoła i poczuł, że ma gorączkę. Dopiero po dłuższym czasie zajrzała do niego starsza kobieta. Miała poczciwą, zniszczoną twarz, duży spiczasty nos i głęboko osadzone oczy. Nadawało jej to ptasi wygląd. Na sobie miała niezbyt czystą niebieską bluzkę i granatową spódnicę, która przypominała mazelonkę z jego rodzinnych stron. Też uszyta była z cienkiej wełny i miała karbowane falbany, tak zwane tolkrouzy. Na głowie miała kolorową chustę z jedwabnymi frędzlami. Niewiasta była boso. Podeszła do jego łoża i odsłoniła lekki koc, którym był przykryty. Obejrzała rany, a następnie przemyła je jakimś ziołowym roztworem, dała czyste bandaże i kazała wypić napar z aromatycznych ziół. Był spragniony, więc szybko opróżnił naczynie.

– Będziesz żył – odezwała się po niemiecku z dziwnym akcentem.

– Co się stało? – zapytał w tym samym języku. Z trudem rozpoznawał swój głos.

– Byłeś ranny w bitwie. Znaleźli cię chłopy z naszej wsi i przynieśli do mnie. Podobno znasz nasz język.

– Tak, ale niezbyt dobrze. Jestem ze Śląska, urodziłem się niedaleko granicy i tam poznałem język czeski.

– W takim razie będę do ciebie mówiła po niemiecku, to język, który i nam narzucono, ale będę przynajmniej wiedziała, że mnie dobrze rozumiesz. Na razie musisz leżeć i zyskać siły. Czy to jasne?

Pokiwał głową i naciągnął na siebie derkę, gdyż teraz dopiero spostrzegł, że nic na sobie nie ma.

* Zwane też wodnym kasztanem. Zjadano je po zagotowaniu w solonej wodzie, potem mielono i pieczono np. placki. Kotewka widnieje na herbie Rybnika.

** Przepis przekazała Karolina Nakwaska w wydanym w 1843 roku poradniku „Dwór polski”.

*** Po polsku Łaba.

**** Obecnie Bytom.

***** Ściągnijcie buty i spodnie.

****** Pomóż mi, proszę.

******* Żyje.

******** Musimy go dobić?

********* Zna nasz język.

********** Jestem ze Śląska, z Raciborza

*********** Bierzemy go.

Koleje losu

ISBN 978-83-8219-272-8

 

© Marian Piegza i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub ­odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego ­przekazu ­wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Paweł Pomianek

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.