Kolej retro w opowiadaniach, przysłowiach i anegdotach - Zdzisław Świerk - ebook

Kolej retro w opowiadaniach, przysłowiach i anegdotach ebook

Zdzisław Świerk

3,8

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2012
Opis

Z upływem lat zainteresowanie koleją, zwłaszcza tą dawną, stale rośnie. Jest wydawanych kilka czasopism kolejowych, natomiast nie ma w współczesnej literaturze polskiej żadnej książki. "Kolej retro w opowiadaniach, przysłowiach i anegdotach" uzupełnia tę lukę.
Przedstawione w zbiorze opowiadania obejmują lata od początku trzydziestych do końca siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Czasem nawiązują do wspomnień minionych lat, w tym do koszmarnej okupacji hitlerowskiej i grożących w tym czasie kolejarzom niebezpieczeństw. Bohaterowie zdarzeń uwikłani są czasami w smutne, innym razem zabawne historie, w większości pełne niespodzianek.
Opisane zdarzenia, chociaż czasem wydają się nieprawdopodobne, w zasadzie są prawdziwe. Jedynie niektóre okoliczności ich zaistnienia są tylko prawdopodobne. W wielu przypadkach nieznacznie zmieniono nazwiska opisywanych bohaterów, głównie tych, którzy by sobie tymi historiami sławy nie przysporzyli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zdzisław Świerk
Kolej retro w opowiadaniach, przysłowiach i anegdotach
© Copyright by Zdzisław Świerk 2012Projekty ilustracji: Zdzisław ŚwierkIlustracje i projekt okładki: Alina JanuszOpracowanie graficzne: Zbigniew Janusz, „Multi Graf”,43-300 Bielsko-Biała, Al. Armii Krajowej 220
ISBN 978-83-7564-331-2
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Mojemu synowi Grzegorzowi poświęcam tę książkę.

Wstęp

Czas ucieka, świat się zmienia, a życie toczy się naprzód. To, co kiedyś było teraźniejszością i nowoczesnością, z wolna staje się historią. Wraz ze zmianami polityczno-ekonomicznymi zmieniają się dzieje kolei, zarówno dla tych, którzy na niej pracowali oraz nadal pracują, jak i korzystających z usług PKP. Emeryci kolejowi, jak i starsi kolejarze z sentymentem wracają do dawniejszych czasów, kiedy to kolej, chociaż biedna i niedoinwestowana, była zwarta jak jedna rodzina, natomiast teraz chociaż wszyscy pracują w jednej firmie PKP, czują się, jakby każdy z innej pochodził.

Przedstawione tu zdarzenia w formie opowiadań, przysłów i anegdot, chociaż czasem wydają się nieprawdopodobne, w zasadzie są prawdziwe. Jedynie niektóre okoliczności ich zaistnienia są tylko prawdopodobne. W wielu przypadkach nieznacznie zmieniono nazwiska opisywanych bohaterów, głównie tych, którzy by sobie tymi historiami sławy nie przysporzyli.

Zawarte wydarzenia pisane w stylu tamtejszej epoki, ułożone chronologicznie, obejmują lata od początku trzydziestych do końca siedemdziesiątych dwudziestego wieku.

Historie pracowników kolejowych są zawsze wstawiane w tło polskiej rzeczywistości danego okresu. Czasem nawiązują do wspomnień minionych lat, w tym do koszmarnej okupacji hitlerowskiej i grożących w tym czasie kolejarzom niebezpieczeństw.

Bohaterowie zdarzeń uwikłani są czasami w smutne, innym razem zabawne historie, w większości pełne niespodzianek. Z niektórymi wydarzeniami spotkałem się osobiście, inne opowiedzieli mi uczestnicy danych sytuacji lub stykający się z nimi pracownicy PKP.

Zdecydowana większość niniejszych historii napisana została przeze mnie początkiem lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to wszystko było jeszcze świeże w mojej pamięci i uzupełnione zostało w późniejszym czasie. Wydanie niniejszej książki w tamtych latach byłoby niemożliwe ze względu na zawarte w niej nieraz krytyczne, a czasem ośmieszające przedstawienie istniejącej wtedy rzeczywistości.

Z upływem lat zainteresowanie koleją, zwłaszcza tą dawną, stale rośnie. Jest kilka wydawanych czasopism kolejowych, natomiast nie ma w współczesnej literaturze polskiej żadnej książki. Powstało też wiele różnego rodzaju towarzystw i klubów miłośników kolei, w których nie tylko kolejarze są zaawansowani. Kluby i towarzystwa te najaktywniej przedstawiają się na stronach internetowych. Myślę, że Kolejretro w opowiadaniach, przysłowiach i anegdotach uzupełni braki o życiu kolejarzy w dawniejszych czasach i zainteresuje czytelnika.

Bielsko-Biała, styczeń 2009 roku

Hrabia Aleksander Ostrowski zasiadł rano do śniadania z żoną i córką. Jedli w milczeniu. Po chwili do jadalni wszedł kamerdyner, niosąc na dużej srebrnej tacy poranną prasę.

– Gazety przyniosłem, jaśnie panie.

– Połóż – wskazał skinieniem głowy hrabia.

Jedząc nadal, zerkał okiem po tytułach, a gdy zakończył posiłek, rozpoczął ich przeglądanie.

– Marszałek Piłsudski ma wystąpić w Sejmie – zwrócił się do żony. – Niektórym posłom znowu się dostanie.

– Wiesz, że nie interesuję się polityką – przerwała zagadnięta.

– Przepraszam. Tak tylko głośno myślałem.

– To ja przepraszam, że nie mogę ci towarzyszyć w rozmowach o polityce.

Zapadło milczenie, tylko od czasu do czasu słychać było szelest przewracanej stronicy gazety. Hrabina podziękowawszy, wstała od stołu, a zaraz za nią uczyniła to samo córka. Gdy wychodziła z jadalni, zatrzymał ją głos hrabiego.

– Zaczekaj na chwilę, coś ci przeczytam: „Specjalistyczna i renomowana hodowla psów rasowych oferuje do sprzedaży następujące czystej rasy psy: dogi angielskie, dogi niemieckie, owczarki alzackie, owczarki szkockie i bernardyny. Prospekty wysyłamy na żądanie”.

– Cóż mnie może interesować jakaś tam hodowla psów rasowych – zmarszczyła brwi, przyjmując marsową minę żona. Stała chwilę nieruchomo, zastanawiając się. – Co ty znowu kombinujesz? – powiedziała niespokojnym głosem.

– Nic nie kombinuję, tylko wiesz, iż od dawna pragnę mieć doga angielskiego, a tu trafia się taka okazja, i to z renomowanej firmy.

– Rób, jak chcesz, tylko za dużo psów mi tu nie sprowadzaj!

– Jeszcze tylko tego jednego – jęknął błagalnym głosem hrabia.

Hrabina wzruszyła ramionami, potem machnęła ręką i odeszła, unosząc dumnie głowę. Hrabia zadowolony z możliwości spełnienia swojego marzenia, wstał od stołu, wolno udał się na taras, podziwiać rozkwitające wielobarwnie rabaty kwiatów przed pałacem. Było to dzieło jego zamiłowania do piękna ogrodów, wyniesione z wielu podróży zagranicznych, gdzie będąc w znanych ogrodach pałacowych, podziwiał ich uroki. Wtedy zapragnął mieć namiastkę tego piękna, więc pod jego nadzorem ogrodnik urządził to cacko. Nieraz osobiście pracował przy pielęgnacji kwietników, poświęcając im dużo czasu, podziwiając urok kompozycji barw kwiatowych, zmieniających się od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Od pierwszych przebiśniegów, potem tulipanów i hiacyntów, przez paletę kolorów lata do astrów, wrzosów i chryzantem. W oddalonym nieco stawie, oprócz trzcin, tataraków i innych roślin wodnych, nad talerzami zielonych liści, wystawały białe oraz różowe kwiaty lilii wodnych, przywiezionych trzy lata temu z zaprzyjaźnionego majątku magnackiego.

Drugą słabością hrabiego były psy. Oprócz psów myśliwskich, służących do polowań, miał kilka innych rasowych, a brakowało tylko doga angielskiego. Już w myślach widział, jakie zainteresowanie u sąsiadów wzbudzi jego nowy, rasowy pies, kiedy za miesiąc zjawią się na imieniny żony.

– Do takiego psa muszę poszukać dobrego tresera – myślał głośno hrabia – żeby pies nie tylko był rasowy, ale i mądry, fachowo wytresowany, co wzbudzi większy zachwyt znajomych, a może i zazdrość. Jak to przyjemnie mieć coś, czego przyjaciele nie mają. Muszę mieć tego psa! – powiedział stanowczo hrabia, po czym zszedł szerokimi schodami z tarasu do ogrodu, podziwiać piękno wielobarwnych klombów i rabatek.

Po obchodzie ogrodu wrócił do pałacu, napisał list do właścicieli reklamowanej w gazecie hodowli psów, zamawiając młodego, najpiękniejszego doga angielskiego, zaznaczając iż cena nie gra roli, byle pies był najpiękniejszy.

* * *

Na stacji węzłowej Lwów, jak zwykle od rana, panował ożywiony ruch, kiedy to przyjeżdżały i odjeżdżały pociągi w różne kierunki Polski. Około dziesiątej znacznie zmniejszyła się ilość ludzi na peronach, w poczekalniach i restauracjach. Również pracownicy kolejowi w pięknych, czarnych mundurach wolniej wykonywali swoje obowiązki. Po dwunastej ruch pasażerów zaczął się nasilać, aż do szesnastej, by ponownie ku wieczorowi się zmniejszać. Jeszcze jedna zmiana natężenia ruchu miała miejsce pomiędzy dwudziestą pierwszą a dwudziestą trzecią i do rana był względny spokój, by rozpocząć to samo od nowa.

Tego dnia pogoda zapowiadała się ładnie. Od świtu świeciło słońce, wiał lekki, ciepły, południowy wiatr. Było przyjemnie, chociaż kalendarzowe lato zaczynało się dopiero za miesiąc.

Magazynier przesyłek bagażowych i ekspresowych przyszedł do służby, jak zwykle w dobrym nastroju, po drodze lustrując leżące na podłodze magazynu paczki. Zaledwie przyjął od kolegi służbę, już zaczął wydawać robotnikom magazynowym polecenia odnośnie rozdysponowania paczek. Około dziewiątej polecił swoim pracownikom, aby wzięli wózki i byli przygotowani do przyjęcia oraz wysłania przesyłek bagażowych i ekspresowych z pociągu pospiesznego, który planowo miał wjechać o dziewiątej piętnaście. Sam też ruszył wolno za nimi. Był pewny, że pociąg wjedzie planowo, bo od niepamiętnych czasów, a może od początku kolei, pociągi jeżdżą punktualnie, chyba że, co nie daj Boże, była jakaś katastrofa. Przybyły pociąg pospieszny po wjeździe na stację zatrzymał się przy peronie. Podjechali pod wagon bagażowy i szybko zaczęli wykonywać swoje czynności, załadowując, a następnie wyładowując przesyłki. W pewnym momencie konduktor-rozdawca z wagonu bagażowego powiedział:

– Wejdźcie do wagonu wszyscy, bo musicie nam pomóc wyładować szczególną przesyłkę. Robotnicy weszli do środka, a magazynier za nimi. Konduktor wskazał na dość dużą, drewnianą klatkę, w której był duży popielaty, w ciemne łaty pies, z groźnym, kanciastym pyskiem, dużymi, stojącymi ostro uszami, na długich, lecz nie wychudzonych łapach. Wszyscy stanęli w milczeniu wokół klatki, patrząc na zwierzaka. Pies podniósł uszy, przyglądając im się uważnie.

– Co to jest?! – zapytał jeden z nich.

– Nie widzisz, że pies – burknął na niego magazynier.

– Widzę, ale jest taki wielki i chudy, więc myślałem, że to jakiś lampart lub inny potwór. – Wszyscy parsknęli śmiechem.

– No! Nie marudźcie, tylko szybko wynoście klatkę, bo za chwilę pociąg odjeżdża! – krzyknął przyglądający się ich robocie kierownik pociągu. – Według jazdy polskich pociągów ludzie zegarki regulują, a wy chcecie zepsuć dobre imię PKP?!

– Musimy najpierw opróżnić ten ostatni wózek – powiedział magazynier i polecił: – Józek z Frankiem, zeskakujcie, złóżcie przesyłki i podstawcie szybko wózek, a my z Władkiem i konduktorem stąd pomożemy wam załadować klatkę.

Kiedy wszystko było gotowe i klatka stała na wózku, magazynier jeszcze raz policzył przesyłki i sprawdził je z dokumentami, następnie potwierdził konduktorowi-rozdawcy ich przyjęcie. Wszyscy, z wyjątkiem Józka pilnującego na peronie wyładowanych przesyłek, pojechali do magazynu. Po opróżnieniu jednego wózka w pomieszczeniu magazynowym Franek podjechał po resztę przesyłek.

Magazynier bacznie oglądał klatkę i psa, zaś jeden z robotników magazynowych czytał przywieszoną do klatki tablicę.

– To jest przesyłka z jakiejś specjalistycznej hodowli psów rasowych – tłumaczył – przeznaczona dla jakiegoś jaśnie oświeconego hrabiego Aleksandra Ostrowskiego. – Zamilkł na chwilę. – A, tu, u dołu, wydrukowana jest na czerwono uwaga: „Proszę karmić psa jedzeniem przygotowanym w załączonej do klatki skrzynce, gdzie jest instrukcja”.

Magazynier podszedł do wskazanej skrzynki, otworzył ją i przeczytał leżącą na wierzchu instrukcję.

– Chłopaki, tu pisze, że pies ma otrzymać jedzenie o dziewiątej i czwartej po południu, więc nie wiemy, czy już dostał czy nie.

Spojrzał ponownie do skrzynki. Ujrzał wtedy woreczki z porcjami, na których wypisane były daty oraz napisy: „śniadanie” i „kolacja”.

– Z tego wynika – powiedział – że pies nie dostał jeszcze jedzenia.

Odpakował woreczek ze śniadaniem, a tam w zielonych pokrzywach, owiniętych papierem pergaminowym było, świeżych jeszcze, dziesięć sznycelków. Polecił jednemu z robotników przynieść psu wody, a sam przystąpił do karmienia.

Po jedzeniu pies położył łeb na łapach i po chwili zamknął oczy.

– Wiecie, chłopaki – rzekł magazynier – my go musimy karmić jeszcze raz, bo załadowany będzie o ósmej wieczorem.

– Ale ma dobre żarcie! – zauważył jeden z robotników magazynowych. – Sam bym się tego chwycił.

– Panie magazynierze – zwrócił się do zwierzchnika najmłodszy robotnik – może byśmy go później na chwilę wypuścili, aby rozprostował kości?

– Ani się waż! – krzyknął przełożony. – Może uciec!

– My go weźmiemy do naszego pomieszczenia i będzie z nami. Kiedy będziemy wychodzić, to go z powrotem zamkniemy.

– Dobrze, ale uważajcie na niego, bo jest bardzo drogi!

Robotnicy segregowali przesyłki w magazynie, układając je według relacji kierunkowych, dokąd mają iść, a magazynier ruszył w kierunku swojego biura. W tym momencie w drzwiach magazynu ukazała się znacząca postać naczelnika stacji, w eleganckim gabardynowym mundurze z połyskującymi, złotymi guzikami. Zauważywszy go, magazynier zawrócił, stanął na baczność przed zwierzchnikiem, meldując

– Panie naczelniku, magazynier Borkowski melduje się w służbie!

– Dziękuję! – odpowiedział naczelnik, również wyprostowany. – Jak przebiega służba i czy widzieliście kierownika ekspedycji kolejowej?

– Służba przebiega bez zakłóceń – odpowiedział magazynier, stojąc dalej na baczność – natomiast kierownik ekspedycji był tu około pół godziny temu, ale poszedł w kierunku kas biletowych.

– Dziękuję. – Naczelnik obrócił się i wyszedł.

Pracownicy zakończyli segregowanie przesyłek, wypuścili psa z klatki i zabrali ze sobą do swojego pomieszczenia. Tam go głaskali, mówili do niego i kazali się położyć. Pies był posłuszny. Po pół godzinie magazynier dał polecenie ładowania przesyłek na wózki i wyjazd do pociągu. Robotnicy odprowadzili psa do klatki. Najmłodszy z nich zamknął wejście i wszyscy wyszli na peron.

Po dość długim czasie powrócili do magazynu z nowymi przesyłkami. Z przerażeniem zauważyli otwarte drzwiczki klatki, a psa ani w klatce, ani w pomieszczeniu nie było.

– Gdzie jest pies?! – wrzasnął magazynier, czerwieniejąc się na twarzy.

Zapadło milczenie.

– Gdzie jest pies?! Do cholery! Nie słyszycie?! – wrzeszczał ochryple przełożony.

Nadal nikt się nie odzywał, a na twarzach malował się wielki strach.

– Co stoicie! Natychmiast szukać psa! Bez niego mi się nie pokazujcie, bo nogi z tyłka powyrywam!

Wszyscy wybiegli z pomieszczenia, tropić uciekiniera. Rozdzielili się, aby objąć większy zasięg poszukiwań. Pytali innych kolejarzy, podróżnych, ale nikt opisywanego psa nie widział. Kiedy jeden z robotników doszedł do wyjścia na miasto, to któryś ze stojących przy bramce bileterów widział niedawno takiego psa wychodzącego z ludźmi obok jego budki. Bileter pytał wychodzących pasażerów, czyj on jest, myśląc że któryś z podróżnych przewoził psa na gapę i teraz chce przemycić. Miał nawet zamiar psa zatrzymać, lecz wychodzili jeszcze ludzie, więc tego nie zrobił. Ponadto uważał, iż pies mógł szukać swego pana, który odjeżdżał pociągiem, wszedł wejściem, a teraz wychodzi.

Robotnik wybiegł przed budynek stacyjny, ogarniał wzrokiem jak najdalsze okolice, lecz nic, co by przypominało dużego psa, nie zobaczył. Wrócił z powrotem do pomieszczenia, aby oznajmić o tym magazynierowi. Przy wejściu spotkał drugiego robotnika wracającego z wiadomością, że drużyna manewrowa widziała dużego psa idącego peronem do wyjścia na miasto.

– Przeklęci gamonie! Tu tyle roboty, a wy musicie psa szukać! – denerwował się magazynier. – Jak nie znajdziecie go do końca służby, to piszę na was raport do naczelnika stacji i oberwiecie, a także zapłacicie jakiemuś panu, jaśnie oświeconemu, dużo pieniędzy!

W międzyczasie doszedł trzeci, najstarszy z nich, robotnik magazynowy, a słysząc te słowa, odburknął:

– Nie tylko my, ale i ty też jesteś winien, bo nadzorujesz naszą pracę jako magazynier, więc również odpowiadasz za niedopilnowanie!

Magazynier spojrzał na niego głupią miną, zbladł, za moment poczerwieniał, chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie zakrztusił się i jeszcze bardziej poczerwieniał.

Ochłonąwszy nieco, zwrócił się do najmłodszego:

– Tyś najwięcej zawalił, więc biegnij na miasto i szukaj psa. Masz tu być przed zakończeniem służby, z psem, jak nie z właściwym, to przynajmniej z innym, ale dużym. Wy zaś – zwrócił się do pozostałych – będziecie robić za siebie i za niego. Zrozumiano?!

– Tak jest! – krzyknęli chórem i zabrali się do roboty, a najmłodszy wziął swój rower, na którym przyjechał do pracy, i pognał szukać zguby.

Jeździł po mieście, pytał, zaglądał na podwórza kamienic i nic. Po psie ani śladu. Nawracał kilkakrotnie ku budynkowi stacyjnemu, był dwa razy pytać współpracowników, czy w międzyczasie psa znaleziono. Wszystko bez rezultatu. Pies przepadł jak kamień w wodę.

Była już prawie siedemnasta, czyli została jedna godzina do zakończenia służby, co spowodowało rezygnację i strach u szukającego.

Wracając z miasta, minął mały skwerek, na którym zauważył niedużego psa obwąchującego jakiś krzaczek, a potem się przy nim wysikał. Wtedy pomyślał, że pies nie musiał uciec do miasta, lecz mógł pobiec w kierunku skwerku przy katedrze grekokatolickiej pod wezwaniem świętego Jura lub dalej do parku „Ogrodów Jezuickich”, gdzie była również muszla koncertowa. W letnie niedziele grają tam różne zespoły. Lubił chodzić do tego parku na spacery, bo można było spotkać znajomych, powygłupiać się przy dziewczynach, a nawet z nimi poflirtować. Bez namysłu wsiadł na rower i szybko pedałując, zbliżył się do skwerku przy katedrze. Tam zwolnił, patrząc bacznie, czy może ujrzy szukanego psa, ale bez efektu. Jadąc dalej, dojechał do parku, zmniejszył szybkość, rozglądając się uważnie wokoło. Po chwili, w oddali, pomiędzy krzakami mignęła mu ciemna sylwetka dużego psa. Serce żywiej zabiło. Zszedł z roweru, oparł go o najbliższą ławkę i szybko przebiegł trawnik skwerku, udając się w kierunku, gdzie zniknął pies. Przedarł się przez zarośla, a ujrzawszy wąchającą coś chudą psinę, westchnął ciężko i chciał zawrócić, ale przypomniał sobie słowa magazyniera. Wprawdzie nie był to zbyt duży pies, lecz jakiś mieszanej rasy kundlo-wilczur. Pomyślał, że z braku właściwego i taki powinien być dobry. Zaczął powoli zbliżać się w jego kierunku, mówiąc czułe słówka. Pies najpierw nieufnie odchodził i przystawał, lecz po kilku minutach pozwolił się pogłaskać. Wtedy chłopak wyjął z kieszeni kawałek sznurka, zabranego uprzednio ze sobą, owinął nim szyję psa, związał pętlę, sprawdził, czy nie jest za luźna lub za ciasna, i powoli zaczął go prowadzić. Wziął rower i wolno szedł w kierunku stacji, jedną ręką prowadząc rower, a drugą psa. Wchodząc na peron, spojrzał na zegar dworcowy. Była za dwadzieścia szósta. Wszedł do magazynu. Przygotowujący się już do zdania służby współpracownicy buchnęli gromkim śmiechem, aż pies się przestraszył.

– Czego się śmiejecie? – powiedział zmieszany przybysz. – Przecież pan Borkowski powiedział, że mam przyprowadzić psa, jak nie właściwego, to innego.

– No, nie marudź – przerwał pośmiewisko magazynier – i ładuj psa do klatki. Dajcie mu też jeść należną porcję.

Wieczorem, zgodnie z planem przewozu przesyłek ekspresowych, klatka z psem została załadowana do pociągu i powędrowała do miejsca przeznaczenia, czyli do hrabiego Aleksandra Ostrowskiego, jak było na przesyłce.

Następnego dnia pracownicy magazynu ekspresowego, którzy przeżyli tę przygodę, przyszli do służby na noc o godzinie osiemnastej, a w chwilę za nimi wszedł dyżurny ruchu peronowy, prowadząc ze sobą dużego doga angielskiego.

– Dobry wieczór – powiedział wchodzący – czy to ten pies wam uciekł?

Na chwilę zapadło milczenie.

– Chyba ten – odpowiedział niepewnie magazynier. – Skąd pan go ma?

– Moje dzieci go znalazły i przyprowadziły do mnie, bo im opowiedziałem wczorajsze zdarzenie.

– To pan o tym wiedział? – zapytał najmłodszy robotnik.

– Ha, ha, ha! – zaśmiał się dyżurny ruchu. – Przecież wszyscy na stacji wiedzą o tym. A nawet wróble w krzakach. No, postawcie mi kolację w dworcowej restauracji i dobre piwo, a pies będzie wasz.

– Zgoda – przytaknął magazynier i odebrał psa.

Dyżurny ruchu odszedł. Zaczęto zastanawiać się, co z nim zrobić. Wreszcie uzgodniono, że jeden z nich, który mieszka na przedmieściu, będzie miał psa u siebie, bo prawdopodobnie przesyłka z niewłaściwym psem wróci, a gdyby nie wróciła, to doga komuś sprzedadzą.

Za trzy dni klatka z nieszczęsnym kundlem znalazła się ponownie na stacji, więc wymieniono psy i dog angielski powrócił, skąd był wysłany.

Jaka korespondencja wymieniona była pomiędzy hrabią Aleksandrem Ostrowskim a specjalistyczną hodowlą psów rasowych, można się tylko domyślać.

Zbliżający się do stacji pociąg osobowy zwalniał bieg. Za oknem, przy którym siedział Józek, skończył się las i rozpoczął rzadki zagajnik. Wagon zachwiał się na zwrotnicy, a przed oczami patrzącego przesunęła się nastawnia, otoczona młodymi, gubiącymi żółte liście brzozami. Słońce jeszcze grzało, lecz jesień rozciągała już ścielące się mgły chłodnych nocy. Był koniec października, pierwszego po drugiej wojnie światowej roku. Na trasie przejazdu widać jeszcze było sterczące mury i kominy wypalonych domów, uszkodzone czołgi i samochody. Pociąg zatrzymał się. Józek odczytał na budynku małej stacyjki nazwę miejscowości i natychmiast zerwał się do wysiadania. To był cel jego podróży. Pomyślał, że tu właśnie rozpocznie swoją pierwszą pracę dyżurnego ruchu. Wszak kilka dni temu ukończył kurs dyżurnych ruchu, do tego z dobrym wynikiem.

Całą prawie okupację pracował na kolei, najpierw jako czyściciel zwrotnic, później zwrotniczy, na końcu telegrafista, a teraz będzie dyżurnym ruchu. Pamięta, gdy ukończył szesnaście lat, to miał być wywieziony na roboty do Niemiec, ale ojciec, długoletni kolejarz, będący konduktorem pociągów osobowych, załatwił pracę na swojej macierzystej stacji, z czego się wszyscy domownicy bardzo ucieszyli. Jak nie cieszyć się, że nie był wysłany do Rzeszy i podtrzymał rodzinną tradycję kolejarzy, wywodzącą się od dziadka, będącego maszynistą, który zginął w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, w czasie bombardowania pociągu przez samoloty niemieckie. Dwaj bracia ojca też pracują na kolei, jeden jest dróżnikiem przejazdowy, a drugi manewrowym. Także brat mamy jest maszynistą. Jak by to było, gdyby Józek, jedyny syn tej rodziny, nie licząc dwóch młodszych sióstr, miałby nie pracować na kolei?

Przyjeżdżając tu, czuł się już starym kolejarzem. Gdy stanął na peronie, rozejrzał się fachowo po stacji, mającej zaledwie piętrowy budynek. Niedaleko tego budynku było małe zabudowanie magazynu i ubikacji. Stacja miała tylko trzy tory dla przejazdu pociągów oraz czwarty magazynowy załadunkowy i wyładunkowy, biegnący obok niedużego budyneczku magazynu na przesyłki drobnicowe. Na torze magazynowym stał jeden wagon z węglem rozładowywanym przez ludzi na trzy furmanki. Zauważył także na obydwóch końcach terenu stacyjnego dwie budki nastawni, jedną bliżej budynku stacyjnego, przy głównej drodze od stacji do wsi, a drugą znacznie oddaloną, przy samym lesie, obok której przed chwilą przejeżdżał. Właściwie prawie cała stacja tonęła w kotle lasu i zagajników, a domy zaczynały się dopiero kilkadziesiąt metrów za budynkiem stacyjnym. Wokoło rozciągał się żywopłot, a za nim biegło betonowe ogrodzenie.

Kiedy pociąg odjechał i stary, wąsaty dyżurny ruchu wszedł do budynku, Józek wolno ruszył w jego ślady. Wstąpił do biura, zdjął czapkę pozdrawiając: „Dzień dobry”, i czekał, aż siedzący przy wielkim biurku dyżurny ruchu przestanie pisać.

– Pan w jakiej sprawie? – zapytał siedzący, zdejmując okulary i zwracając głowę w kierunku przybysza.

– Ja do zawiadowcy stacji – zaczął nieśmiało Józek.

– A w jakiej sprawie?

– Mam tu przydział, z oddziału, na dyżurnego ruchu – odrzekł zapytany, jednocześnie prostując się jak żołnierz przed dowódcą.

– A to świetnie – uśmiechnął się urzędnik kolejowy – bo my tu we dwójkę męczymy się, a pomaga nam trochę zawiadowca stacji. A pan w jakiej jednostce jest dyżurnym ruchu?

– Jestem dopiero po kursie i mam robić autoryzację.

– Ooo, to gorzej – zmartwił się pytający. – A ja myślałem, że pan przerobi dniówkę, potem nockę i już będzie nas komplet.

W tym momencie w otwartych drzwiach do bocznego pomieszczenia stanął w średnim wieku kolejarz, z trzema złotymi gwoździami przy kołnierzu. Widząc to, dyżurny ruchu wstał i wskazał ręką na Józka.

– Panie zawiadowco, to jest nowy dyżurny ruchu.

– Słyszałem waszą rozmowę, wiec przyszedłem. – Zawiadowca podszedł do przybysza, podał mu rękę na przywitanie i poprosił do biura.

– Dawno pan pracuje na kolei?

– Od tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, od sierpnia, gdy chcieli mnie wywieźć do Niemiec na roboty.

– Na jakim stanowisku?

– Najpierw praktykanta na czyściciela zwrotnic, później czyściciela zwrotnic. Od lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku byłem zwrotniczym, a od września czterdziestego trzeciego, aż do kursu, telegrafistą przy dyżurnym ruchu.

– Toś pan szybko awansował – zdziwił się zawiadowca.

–Tak się jakoś składało – odpowiedział skromnie Józek.

– Ja, zanim zostałem telegrafistą – ciągnął rozmowę zawiadowca – to pracowałem dziesięć lat. Najpierw jako robotnik stacyjny, później czyściciel lamp, następnie czyściciel zwrotnic, dalej zwrotniczy i na końcu telegrafista. Natomiast zanim zostałem dyżurnym ruchu, to jeszcze pracowałem następne pięć lat. A zawiadowcą stacji jestem dopiero niecałe pół roku, po dziesięciu latach służby jako dyżurny ruchu.

– Nie wiem, może mam szczęście – usprawiedliwiał się chłopak.

– Skąd pan dojeżdża?

– Pięć stacji stąd, z miasteczka. Mieszkam niedaleko dworca.

– To się dobrze składa, bo w razie potrzeby będzie łatwo awizować do służby. Ma się rozumieć, gdyby ktoś nawalił i nie przyszedł do pracy.

Nastała chwila ciszy. Zawiadowca stacji uważnie lustrował chłopaka, jakby chciał odgadnąć, czy się będzie do tej pracy nadawał. Józek zauważywszy to, poczuł się nieswojo. Aby rozładować sytuację, sięgnął do kieszeni za pazuchą marynarki i wyciągnął jakiś dokument. Wręczając go zwierzchnikowi, powiedział:

– To mi dali w oddziale ruchowo-handlowym.

Zawiadowca wziął ostrożnie papier do ręki, rozłożył i czytał, mamrocząc pod nosem niektóre słowa.

– To jest dekret, który mówi o przeniesieniu pana do naszej stacji, ale nie ma tam nic, na jakie stanowisko, dlatego musi pan jeszcze przynieść jutro jakieś świadectwo albo zaświadczenie o ukończeniu kursu dyżurnego ruchu.

Józek zmieszał się, że popełnił gafę, sięgnął ponownie do kieszeni, wyjął następny dokument i wręczył go zwierzchnikowi.

– No, teraz w porządku. Odnotuję sobie dane na kartce, a gdy przyjdą pańskie akta personalne, to wszystko uzupełnię. A teraz niech pan idzie ku dyżurnemu ruchu, aby rozpocząć szkolenie.

Dyżurny ruchu wyjął z szuflady regulamin techniczny stacji, będący jeszcze w języku niemieckim, rozłożył plany i przystąpił do objaśnień torów, zwrotnic, semaforów i zasad prowadzenia ruchu pociągów na tej stacji. W międzyczasie odprawiali przejeżdżające pociągi. Tak przeleciał Józkowi pierwszy dzień pracy na nowym stanowisku.

Następnego dnia zastał innego dyżurnego ruchu, młodszego, z wyglądu bardziej niedostępnego. Początkowo Józek był nim onieśmielony, ale gdy dłuższą chwilę ze sobą przebywali, to jakoś dystans pomiędzy nimi zmniejszał się i praktykujący dyżurny ruchu, pod nadzorem dyżurnego ruchu w służbie, zaczął już obsługiwać aparat blokowy.

Trzeciego dnia służbę pełnił sam zawiadowca stacji, dopuszczając Józka samodzielnie do wielu czynności, lecz pilnie śledził każdy jego ruch. Przecież praktykant nie był nowicjuszem, bo od ponad półtora roku pracował jako telegrafista przy dyżurnym ruchu, i to na większej niż ta stacji. Kiedy o piętnastej Józek miał kończyć pracę, przyszła jakaś starsza kobieta, weszła do biura zawiadowcy, krótko z nim rozmawiała i wyszła. Po chwili stanął w drzwiach przełożony ze smutną miną.

– Jeden dyżurny ruchu zachorował, ten z wąsami, a miał przyjść na noc. – Zawiadowca zawahał się, coś przemyśliwał i ciągnął rozmowę dalej: – Mam propozycję.

– Jaką? – zaciekawił się praktykant.

– Dzisiaj w nocy będziesz robił sam.

– Ja! Sam! To niemożliwe! – przestraszył się Józek.

– Nie ma innego wyjścia. Zostałem sam z jednym dyżurnym ruchu.

– Przecież ja wszystkiego nie umiem – tłumaczył się zaskoczony.

– Ja też nie wszystko umiem, a jakoś sobie daję radę.

– Ale pan jest… – tu nie dokończył zdania, bo zwierzchnik mu przerwał:

– Nieważne, kim jestem, lecz wiem, iż da pan sobie radę. Nie pierwszy raz jesteś pan przy prowadzeniu ruchu pociągów. Warunki stacji poznane, ruch wiesz, jak prowadzić, i do tego na nastawniach będą starzy nastawniczowie, którzy nie nawalą, a raczej, w razie czego, pomogą i będą czuwać, aby do jakiegoś nieszczęścia nie doszło.

– Ale ja nie zdałem jeszcze autoryzacji w obecności kontrolera ruchu! – stwierdził z przerażeniem, Józek.

– Nic nie szkodzi. Może załatwię kontrolera i zrobimy autoryzację – uspokajał zwierzchnik.

– Trochę się boję tego wszystkiego.

– Jedź pan teraz do domu, zjedz porządny obiad, odpocznij, weź coś do jedzenia i przyjeżdżaj osobówką o wpół do szóstej.

– Jak się nie da inaczej, to przyjadę.

Józek przygotował się do wyjścia, bo osobówka zbliżała się do stacji. Zgodnie z obietnicą przyjechał o siedemnastej trzydzieści, by po raz pierwszy samodzielnie objąć służbę dyżurnego ruchu. Będąc jeszcze telegrafistą, spełniał nieraz różne czynności dyżurnego ruchu, ale zawsze ktoś to nadzorował i w razie jakiejś niepewności można było zapytać, a teraz samodzielnie będzie pracował, bez niczyjej pomocy. Bał się tego, ale nie chciał dać znać po sobie, że aż tak bardzo.

Wszedł do biura dyżurnego ruchu, zauważył oprócz zawiadowcy stacji dobrze mu już znanego kontrolera ruchu.

– Dzień dobry, panie kontrolerze! – Józek stanął na baczność, prężąc ciało. – Praktykant na dyżurnego ruchu Józef Gawłowski melduje się w służbie!

– Dziękuję. Spocznijcie. – Kontroler podał rękę na powitanie. – Zawiadowca już mnie o wszystkim poinformował. Przeprowadzimy szybko autoryzację i możecie sami robić.

Autoryzacja trwała krótko, bo Józek orientował się dobrze w prowadzeniu ruchu pociągów przez tę stację. Po odjeździe najbliższym pociągiem kontrolera ruchu zawiadowca przekazywał mu około pół godziny różne uwagi odnośnie pociągów towarowych i nocnych oraz porannych osobówek. Wyjaśnił także, co ma robić, kiedy przyjedzie pociąg zbiorowy, przywożąc jakiś wagon lub wagony, które trzeba będzie podstawić na tor magazynowy. Kiedy, jak mu się zdawało, wszystko powiedział, ubrał się w płaszcz, a wychodząc, przystanął w drzwiach.

– Gdyby coś się skomplikowało albo, co nie daj Boże, stało, to wyślij pan nastawniczego z jedynki do mnie, niech mnie budzi, to zaraz przybiegnę, gdyż mieszkam tuż niedaleko stacji.

Józkowi jakby kamień z serca spadł, bo przynajmniej jest nadzieja, że zawiadowca, choć będzie nieobecny, ale jest blisko. Przełożony był już za drzwiami, lecz zawrócił.

– Zapomniałem panu powiedzieć o najważniejszym. – Zwierzchnik zawahał się na chwilę, jakby zbierał myśli. – O godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści przyjeżdża ostatnia osobówka, a z niej często wyładowują przesyłki bagażowe i ekspresowe. Zanim pociąg wjedzie, postaw sobie wózek bagażowy blisko miejsca postoju pierwszego wagonu, w którym wożą te przesyłki, wyładowuj zaraz na wózek, dobrze sprawdź sztuki zgodnie z wykazem, oraz po daniu nakazu jazdy skocz szybko do biura, podaj sąsiednim stacjom przybycie i odejście osobówki, zaraz biegnij po wózek i zawieź go do magazynku ekspresowego na peronie, który jest przy ubikacjach. Klucz od tego magazynku wisi na tablicy kluczy z oznaczającą go tabliczką. Po tym wszystkim sprawdź dobrze zamknięcie magazynku i biegiem wracaj do biura. Nie wychodź z niego, aż do pierwszego towarowego, jadącego o godzinie drugiej.

Józek słuchając uważnie tych zaleceń, dziwił się, dlaczego zawiadowca używał stale słów: „szybko, zaraz, biegnij”, lecz nie zdążył go zapytać, bo zwierzchnik mówił dalej.

– Punktualnie o północy, od strony tego drewnianego magazynu na przesyłki drobnicowe, z będącej tam wkopanej w ziemię piwnicy słychać będzie idące po peronie, ku budynkowi stacyjnemu, aż za magazynek ekspresowy, kroki generała niemieckiego, który w ostatnim dniu pobytu tu Niemców został zastrzelony przez Rosjanina, gdy wychodził z tej właśnie piwnicy. Tam przeleżał kilka dni, a później zwłoki gdzieś zabrano.

Słuchając tego, Józek nie wiedział, czy zawiadowca żartuje, czy mówi poważnie. Wprawdzie o straszących duchach już coś niecoś słyszał, ale nigdy się z tym nie spotkał. Zamyśliwszy się, ani nie zauważył, kiedy przełożony odszedł. Poczuł się nieswojo, lecz powątpiewał słowom, które usłyszał. Poza tym zawsze uważał, że niczego się nie boi, zwłaszcza duchów, których nigdy nie widział. Z zadumy wyrwał go telegraf. To z sąsiedniej stacji pytano o wolną drogę dla pociągu osobowego.

Czas Józkowi mijał przy czynnościach dyżurnego ruchu. Zaś chwile wolnego czasu spędzał na studiowaniu rozkładu jazdy przejeżdżających przez tę stację pociągów i czytaniu przywiezionej ze sobą gazety. Doba miała się ku końcowi. Punktualnie o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści dziewięć wjechał na stację pociąg osobowy, Józek stał na peronie w czerwonej czapce, dumnie spoglądając na kilku wysiadających ludzi. Wtem od lokomotywy usłyszał krzyk konduktora bagażowego:

– Dyżurny ruchu! Odebrać przesyłki bagażowe i ekspresowe!

Wyrwany z zamyślenia Józek podbiegł ku lokomotywie.

– Aha, pan jest nowy, jak widzę – śmiał się stojący w drzwiach wagonu bagażowego kolejarz.

– Ano, nowy – odpowiedział z zażenowaniem dyżurny ruchu.

– Odbierz pan te cztery paczki, dwie skrzynki i pustą beczkę na kapustę.

Józek odbierał przesyłki, układał je na peronie, potem jeszcze raz przeleciał po nich wzrokiem licząc, podpisał wykaz i podał nakaz jazdy latarką karbidową z zielonym szkiełkiem.

Po odjeździe pociągu na peronie nie było już nikogo. Poszedł wolno do biura zatelegrafować do sąsiednich stacji o przybyciu i odejściu osobówki. Po zakończeniu tych czynności przypomniał sobie o przesyłkach pozostawionych na peronie. Zerwał się szybko, odszukał klucz do magazynu, wyszedł wolno na peron, pogwizdując sobie cicho. Podszedł ku drzwiom magazynowym, otwarł je i wytoczył nieduży czterokołowy wózek, którym powoli podjechał ku leżącym przesyłkom. Załadowawszy je, ciągnął wózek z powrotem na miejsce. Jeszcze raz dla sprawdzenia przeliczył je, zamknął drzwi, a kiedy wyjmował klucz, z dala za plecami usłyszał zbliżający się odgłos wojskowych butów, odbijający się w nocnej ciszy echem. Serce mu zamarło. Włosy się pod czapką zjeżyły, po plecach przeszedł zimny dreszcz. W tym momencie przypomniał sobie słowa odchodzącego po dniówce zawiadowcy stacji. Nie wiedział, jak się zachować. Czy się obejrzeć, czy stać tyłem do tego zjawiska. Ponieważ nie lubił mieć za sobą niczego ani nikogo, wolno się odwrócił. Kroki równo, jak tykanie wielkiego zegara, zbliżały się ku niemu, zwiększając napięcie i strach, zwielokrotniony tym, że nie widział nikogo. Na peronie świeciły słabe, rzadko rozstawione światła elektryczne. Stukania sekunda po sekundzie były coraz bliżej. Tysiące myśli biegało po głowie. Co robić? Uciekać? Ale gdzie? Droga do biura odcięta, w kierunku nastawni ciemno, na boku płot. Kroki były już bardzo blisko, lecz zauważył, że nie idą wprost na niego, tylko nieco bokiem, koło magazynu, przy którym stał. Gdy odgłosy mijały magazyn, zerwał się i jak szybko mógł, pobiegł do biura. Natychmiast drżącymi rękoma zamknął obydwoje drzwi na klucz i usiadł przy biurku. Zorientowawszy się, że jest za ciemno, bo świeci się tylko lampka biurowa, zerwał się i zapalił lampę pod sufitem. Po krótkiej chwili usłyszał idące powrotną drogą równe, ciężkie, wojskowe kroki. Myślał z przestrachem, aby tylko nie chciały wejść do jego biura, lecz kroki przeszły i zanikały, oddalając się w kierunku piwnicy. Do rana już nie zmrużył oka, nasłuchując ciągle, czy usłyszy te charakterystyczne, równe jak taktomierz, stukania ciężkich wojskowych butów.

Kilka minut po drugiej musiał wyjść do przejeżdżającego pociągu towarowego. Robił to bardzo ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony i uważnie nasłuchując, lecz przed budynkiem nic się nie działo. Zauważył tylko połowę tarczy księżyca spoglądającego kpiąco, spomiędzy iskrzących się gwiazd na jego przestraszone oblicze. Przed trzecią przyjechał pociąg zbiorowy, przywożąc jeden wagon z węglem, który wstawili na tor wyładunkowy. Na węgiel ten już od dawna czekali mieszkańcy wsi, pytając wielokrotnie, kiedy będzie, bo nie mają już czym palić.

Przybyły rano zmiennik zdziwił się, widząc Józka.

– Pan pełnił służbę nocną? Sam?

– Sam – rzekł dumnie zapytany.

– Jak to, sam?

– Bo ten dyżurny ruchu, z wąsami, zachorował i zawiadowca stacji, który pełnił dniówkę, kazał mi przyjechać na noc.

– Nie bał się pana samego zostawić w nocy? Bez autoryzacji?

– Nie wiem. Może się bał, lecz nie miał kto robić, więc mnie zostawił. Ale powiedział, że tu blisko mieszka i w razie czego mam go awizować. Autoryzację mam zrobioną przed nocą przez kontrolera Bąka.

– Świetnie! Nareszcie będzie nas więcej – ucieszył się zmiennik. – A jak przebiegła noc? Nic się w nocy nie działo? – wypytywał badawczo zmiennik, jednocześnie patrząc szelmowsko na reakcję młodego kolegi.

– Nic – obojętnie odpowiedział zapytany. – Jedynie chodził ten generał, czy ktoś tam, ale zawiadowca mnie uprzedził.

– I co? Bał się pan?

– Nie! – odpowiedział bohatersko Józek i wszedł z przybyłym dyżurnym ruchu do budynku stacyjnego, aby zdać mu służbę. Zaraz za nimi wszedł zawiadowca stacji, ciekawy wrażeń nowicjusza pełniącego samodzielnie, w specyficznych warunkach, obowiązki dyżurnego ruchu, do tego w obecności chodzącego ducha niemieckiego generała.

Alfred, zmęczony całodzienną pracą, wracał wieczorem do wynajętego niedawno pokoju. Ledwo powłóczył nogami, idąc na piętro słabo oświetlonymi schodami, skrzypiącymi w takt jego ciężkich kroków. Każdy stopień wydawał się ciągnąć stopy do ziemi. Wyjątkowo dużo dzisiaj się uchodził, ba, a nawet biegał. Ekspedycja kolejowa, w której pracuje, ma dużo przesyłek wagonowych i drobnicowych, więc musi wielu klientów awizować o przybyłych przesyłkach. Odbiorcy są nie tylko na terenie miasta, ale i w pobliskich wioskach, gdzie w większości trzeba udawać się piechotą. Różne są to przesyłki. Jedne całowagonowe dla fabryk, z rozmaitymi odlewami, częściami do maszyn, deskami, surowcami do produkcji, inne dla wielu odbiorców prywatnych, budów państwowych i indywidualnych. Nieraz trzeba udać się na wioskę piechotą pięć do siedmiu kilometrów, aby powiadomić gospodarza, że ma wagon żwiru czy cementu, ale to się opłacało. Często coś kapnie do kieszeni, albo się dostanie w naturze w postaci sera, masła, jajek, względnie owoców. Przy odrobinie szczęścia nawet kiełbasę, kaszankę lub salceson. Gdyby miał rower, to by się tak nie męczył, ale na ekspedycji rowery mają tylko starzy kolejarze, a on, młody, musi chodzić piechotą. Przecież jest to dopiero trzy lata po wojnie, a zarobki na kolei marne.

– Nie było to jak przed wojną – rozmarzył się. – Kolejarz to był pan, dobrze zarabiał, natomiast teraz to jest dziad. Wujek będąc wtedy maszynistą, to dom sobie wystawił i wprowadził się do gotowego w lipcu, a we wrześniu wybuchła wojna. Żeby nie ta przeklęta druga wojna światowa, to bym teraz dobrze zarabiał i może miałbym już jakieś stanowisko na kolei, chociażby kasjera biletowego – rozmarzył się Alfred.

Zaraz po przejściu frontu pracował tylko za kawałek chleba, ponieważ nie było czym płacić. Teraz oszczędza pieniądze na ważniejsze rzeczy niż rower, bo ma zamiar się żenić.

Zatopiony w rozmyślaniach wyszedł na piętro i kluczem otwarł drzwi. W przedpokoju czekała na niego wynajmująca mu pokój właścicielka mieszkania.

– Jest list do pana – powiedziała łagodnie, podając kopertę.

– Oo! Dziękuję! – krzyknął uradowany i niemal wyrwał go z ręki kobiety. Zaskoczona taką reakcją gospodyni, najpierw przestraszyła się jego zachowaniem, lecz po chwili, zrobiwszy uśmiechniętą pobłażliwie minę, weszła do swego mieszkania. Alfred w jednym momencie zapomniał o zmęczeniu, bo myślał tylko o jednym, aby już czytać list. Wpadł do swojego pokoju, drżącymi rękoma rozerwał kopertę i zaczął czytać:

Kochany Alfredzie!

W pierwszych słowach mojego listu pozdrawiam Cię serdeczniei życzę zdrowia, jakom i ja zdrowa. U nas wszystko po staremu. ChcęCi donieść, że data naszego ślubu się nie zmieniła, to jest w pierwsześwięto Wielkanocy. O nic się nie martw, bo my wszystko załatwiliśmy,to jest jedzenie i picie na wesele, obrączki, suknię ślubną i inne rzeczy.Ty tylko kup sobie czarny garnitur, białą koszulę, czarne lakierkii biały lub jasny krawat. My byśmy to Tobie kupili, ale u nasw miasteczku tego nie ma, a po drugie nie znamy Twoich wymiarów.Jeśli nie masz pieniędzy, to sobie pożycz, a my Ci damy, jakprzyjedziesz na ślub, to potem oddasz. W mieście, gdzie pracujesz,powinno wszystko być, nie tak, jak u nas. Najlepiej będzie, gdyprzyjedziesz wcześniej niż Twoi rodzice, to jest w czwartek albo jeszczewcześniej, to będziemy razem i pomożesz przygotować coś dowesela. Na tym kończę mój list, pozdrawiam Cię serdecznie orazmocno całuję, pa, pa, pa. Twoja Wandzia, która czeka na list odCiebie.

Przeczytał pospiesznie pismo, ucałował papier i jeszcze raz przeczytał. Ładny charakter pisma ma ta Wandzia – rozmyślał Alfred – jak pięknie pisze. Właściwie nie ma się czemu dziwić. Do wybuchu tej strasznej wojny miała skończone dwie klasy handlówki, a w zeszłym roku ukończyła ją i ma maturę. Tam ją uczono pisać listy, do tego kaligraficznie. Ja mam zaledwie sześć klas skończonych i nie mogłem się dalej uczyć, bo była bieda, więc musiałem pracować całą okupację hitlerowską z rodzicami na małym gospodarstwie. Miałem szczęście, że mnie Niemcy nie wywieźli na roboty, bo tata był wtedy chory i sołtys załatwił, że jestem potrzebny na roli. Teraz to mi już jest lepiej, gdy od zakończenia wojny pracuję na kolei, zaś młodszy brat gospodarzy z ojcem.

Alfred odłożył list i wtedy poczuł głód. Rozmyślając o treści pisma, przygotowywał na kuchence elektrycznej kolację. Najpierw ugotował wodę na herbatę, następnie zrobił jajecznicę z dwóch jajek na boczku, tak jak to robiła mama w domu, i jedząc, myślał nadal o treści listu. Z jednej strony cieszył się, zaś z drugiej był zmartwiony, bo nie miał garnituru, lakierek ani żadnego krawatu. Pieniędzy też niewiele. Zaledwie przełknął ostatni kawałek chleba i pospiesznie łyknął herbatę, obtarł ręce w ręcznik i sięgnął do szafy po okrągłą puszkę z przedwojennych landrynek. Wysypał z niej na kraciasty koc przykrywający łóżko większą ilość banknotów poskładanych i pozwijanych w ruloniki. Rozwijał je i rozkładał, a potem układał według wartości nominałów. Najpierw pięćsetki, później setki, pięćdziesiątki i dwudziestki. Drobniejszych pieniędzy nie zbierał do puszki, tylko je wymieniał na grubsze, często zaokrąglając w górę, aby szybciej i więcej ich było. Liczył pieniądze skrupulatnie, dwukrotnie, a następnie wszystkie razem położył na kupkę. Był pewny, że z oszczędności najwyżej kupi nowy garnitur, zaś na resztę pieniędzy nie starczy. Przerażała go myśl o weselu, do tego za niecałe trzy tygodnie. Rozważał, od kogo by tu pożyczyć pieniędzy, ale nic nie wymyślił. W tym momencie usłyszał delikatne stukanie do drzwi.

– Proszę! – powiedział, wstając z łóżka. Pospiesznie chciał poprawić jego powierzchnię, rozsypując przy tym kupkę pieniędzy.

Do pokoju weszła gospodyni, niosąc na talerzyku dwa kawałki ucieranej babki, żółtego koloru, zachodzącego w pomarańcz, od jajek będących w cieście.

– Panie Alfredzie, jeśli się pan nie pogniewa, to poczęstuję ciastem, które mi pozostało od niedzieli – rzekła wchodząca i postawiła talerzyk na stole.

– Ależ proszę pani, za dobroć się gniewać? – zdziwił się mężczyzna. – Pani jest tak dla mnie zbyt łaskawa, przynosząc mi często ciasto.

– Nie jest to znowu tak często – rzekła skromnie kobieta. – Ma zostać, to niech ktoś zje, żeby się nie zmarnowało. Jest to przecież dar boży.

Mówiąc to, zwróciła uwagę na leżące pieniądze.

– Liczył pan zarobione pieniądze?

– Nie, to są moje oszczędności.

– To ładnie, że pan oszczędza. Co chce pan za to kupić? – zainteresowała się.

– Właściwie to wiele, ale mam za mało pieniędzy – powiedział smutno.

– Za kilka miesięcy będzie więcej, to pan sobie kupi, co będzie chciał – pocieszała.

– Za kilka miesięcy – powtórzył smętnie – to będzie za późno.

– Dlaczego za późno? – zdziwiła się. – Czy jest coś intratnego na oku?

– Nie, tylko wkrótce się żenię, a nie stać mnie na wszystko, czego potrzebuję – powiedział przyciszonym i rzewnym głosem.

– Co potrzeba? – nalegała gospodyni.

– Czarny garnitur, białą koszulę, czarne lakierki i biały lub jasny krawat – wyrecytował za słowami listu od ukochanej.

– Rzeczywiście – zmartwiła się kobieta. – Ale! Ale! – krzyknęła podniecona. – Może coś wykombinujemy.

– Co? – zaciekawił się.

– Proszę tu zaczekać na chwilę. Jak wrócę, to się pan dowie.

Kobieta szybko wyszła, pozostawiając zdumionego Alfreda. Po dziesięciu minutach wróciła, przynosząc naręcze garderoby i czarne lakierki.

– Nie chcę pana obrazić, ale jeśli by to odpowiadało i pasowało, to tanio sprzedam – mówiła pospiesznie. Niech pan się nie boi, to jest ślubny garnitur mojego nieboszczyka męża, w którym oprócz ślubu był ze mną z trzy razy w lokalu na dancingu i chyba raz na Sylwestra – mówiąc to, ocierała zewnętrzną stroną dłoni łzy w oczach. – Wie pan, żeśmy ze sobą żyli tylko trzy lata i zginął na wojnie w trzydziestym dziewiątym roku, a teraz jestem sama z córeczką – mówiąc, rozkładała garderobę na łóżku. Buty postawiła obok nogi łóżka.

– Tu jest biała koszula, kupiona przed samą wojną, i był w niej najwyżej cztery razy. Krawatu odpowiedniego nie mam, ale białą muszkę. Wie pan, jak on w niej elegancko wyglądał? Tak samo lakierki kupiłam wiosną trzydziestego dziewiątego roku i miał je ubrane tylko jeden raz, bo były za ciasne.

Alfred stał zaskoczony i oszołomiony, ale po chwili przyszedł do siebie i zdecydował:

– Jeśli będzie coś na mnie pasowało, to kupuję! – pospiesznie wyrecytował podnieconym głosem.

– Ja wychodzę, niech pan się przebiera i dopasowuje.

Kobieta wyszła, a mężczyzna zaczął przymierzać garderobę. Najpierw założył koszulę i przeglądnął się w długim lustrze umieszczonym w wewnętrznych drzwiach szafy. Trochę za długie rękawy – pomyślał – ale reszta leży dobrze. Następnie ubrał się w garnitur i stwierdził, że dobrze przylega do ciała, jakby szyty na niego. Nawet buty pasowały. Był szczęśliwy, bo jakby z nieba spadło mu ślubne ubranie. Przeglądając się, usłyszał ciche pukanie do drzwi i słowa:

– Panie Alfredzie, czy już można?

– Ależ proszę, proszę – zachęcał do wejścia.

– Ładnie panu pasuje i leży jak ulał.

– Tylko rękawy koszuli są trochę za długie – sprostował mężczyzna.

– Nic nie szkodzi, założy pan gumki na rękawy, nad łokcie, i koszula będzie dobra.

– Jeśli wszystko jest dobrane, to kupuję, ale za jaką cenę?

– Za pół ceny nowego, a może i jeszcze mniej.

– Ależ ja nie wiem, ile to kosztuje.

– To się pan dowie i uzgodnimy. Może mi pan nie płacić od razu w całości, bo pieniądze mogą być potrzebne do wesela.

– Jaka pani dobra – wzruszył się Alfred.

– Trzeba sobie pomagać w tych ciężkich czasach. Proszę zostawić już u siebie to ubranie.

– Jeszcze raz serdecznie dziękuję.

– Proszę nie dziękować, bo i tak bym je sprzedała.

Kobieta chwilę lustrowała Alfreda. Podobał się jej. Myślami przeniosła się do chwili własnego ślubu, kiedy w tym garniturze ujrzała swojego męża. W oczach stanęły łzy. Po chwili ocknęła się.

– Ale zrobiło się późno, muszę już iść, bo pan na pewno zmęczony, a ponadto idę sprawdzić, czy Ania położyła się spać. Dobranoc.

– Dobranoc.

Alfred został sam. Nie mógł uwierzyć, że w tak krótkim czasie został ubrany do ślubu. Uszczęśliwiony przygotował się do zasłużonego odpoczynku. Wyciągnięty wygodnie w łóżku, zaczął głośno myśleć o gospodyni. Mamrotał: – Jaka ona dobra i jeszcze młoda. Jest ładna. Na pewno niewiele starsza ode mnie. A może w moim wieku? Gdybym nie znał Wandzi, to może ożeniłbym się z nią. Oczywiście gdyby mnie chciała. – Tak rozmyślając, zaraz zasnął.

Czas ślubu zbliżał się z dnia na dzień. W środę wieczorem, ostatniego tygodnia przed weselem, Alfred spakował walizkę i udał się na stację kolejową, aby pociągiem o osiemnastej dziesięć wyjechać do ukochanej i pomagać w przygotowaniach weselnych. Ponieważ miał tylko jedną, i to niedużą walizkę, do której nie mógł zmieścić garnituru ślubnego, oraz żeby lepiej wyglądać w podróży, założył go na siebie. Wziął tylko inną koszulę i buty, zaś ślubne włożył do walizki. Pociąg podstawiono na peron pół godziny przed planowanym odjazdem. Ludzi nie było dużo. Usiadł wygodnie w przedziale zajętym jedynie przez cztery osoby.

Wspaniale, że nie ma tłoku – pomyślał – będę się mógł trochę zdrzemnąć, bo na miejscu mam być dopiero po dwudziestej pierwszej. Pociąg ruszył zgodnie z rozkładem jazdy, a do przedziału nikt nie przyszedł. Przejechali kilka stacji i zrobiło się ciaśniej, gdyż doszło kilkoro ludzi, zapełniając przedział. Z nimi weszła ubrana z wiejska kobieta, niosąc ze sobą dwa tobołki oraz koszyk, które to rzeczy upychała na dość już zapełnioną półkę. Jeden z tobołków układała nad Alfredem, przyciskając się do niego. W pewnym momencie z tobołka na ramię, część głowy oraz spodnie Alfreda wysypała się mąka. Na wpół drzemiący mężczyzna zerwał się, odpychając kobietę na kolana siedzącego naprzeciw Alfreda tęgiego jegomościa.

– Co pani zrobiła!? – krzyknął. – Mój garnitur ślubny!!

Kobieta wystraszona tym, co się stało, siedząc nadal na kolanach współpasażera, powiedziała nieśmiało:

– Wybaczom, panoczku, jo nie chciałach.

– Co wybaczom?! Co nie chciałam?! Jak ja wyglądam?! Jak to wyczyścić?! – wrzeszczał Alfred.

– Niech się panoczek udobruchajom – prosiła kobieta, wstając z kolan mężczyzny.

– Udobruchać się?! Jak ja mam cały garnitur ubielony, a do tego w sobotę ślub! – mówił jeszcze podniesionym głosem.

– Naprowde, nie gniewojcie sie panoczku. Co się stało, to się nie łodstanie. Teraz trzeba pomyśleć, co zrobić – mówiła wystraszona kobieta.

–To niech pani myśli! – powiedział już spokojniejszym tonem. – I tak już nic pani nie wymyśli.

– Wymyśle, wymyśle. – Po chwili rozchmurzyła się. – Już żech wymyśliła.

– Co takiego? – zdziwił się.