Kokon - Joanna Lech - ebook + książka

Kokon ebook

Joanna Lech

3,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Iga, główna bohaterka powieści, bywa okropna: egoistyczna, bezwzględna, niezdająca sobie sprawy z jakichkolwiek konsekwencji swojego postępowania. Jest jednak także brutalnie szczera, a w swoim zagubieniu i dziecięcym egoizmie do bólu ludzka. Gdy nie pomaga stabilny związek ze starszym partnerem, Iga zdaje sobie sprawę, że nie ma łatwych wyjść i pewnego dnia decyduje się na ekstremalny krok.

Joanna Lech – pisarka i poetka. Autorka tomów „Zapaść”, „Nawroty” (nominacja do Nagrody Literackiej Nike 2011), „Trans”, „Piosenki pikinierów” oraz powieści „Sztuczki” (nominacja do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Gdynia), a także świetnie przyjętej antologii „Znowu pragnę ciemnej miłości” (W.A.B., 2018), w której zebrała wiersze kilkunastu znakomitych polskich poetów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 263

Oceny
3,0 (22 oceny)
2
6
5
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joanna Lech

KOKON

Copyright © by Joanna Lech, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla U., E. i J., najdzielniejszych, niezwyciężonych

***

(teraz)

Najpierw pióra, strzały z rewolweru, potem krew.

Stopy ją swędzą, jednak Iga nie zwraca na to uwagi. Stoi zgarbiona i kapią jej włosy. W kuchni szumi mikrofalówka. Śmierdzi rozgrzany olej. Matka trzaska drzwiczkami, wchodzi do pokoju i zasłania usta. Tłumi krzyk. Miska wypada jej z rąk, na dywanie podrygują spieczone ziarenka kukurydzy. Pyk, pyk. Zerka na telefon. A potem znów na Igę. Jęczy głucho. Wtedy i Edek podnosi się na kanapie. Iga widzi opasły brzuch, trzęsący się od przyspieszonego oddechu, krople potu na jego czole. W otumanionych oczach rozbłyskuje nagłe zrozumienie. I strach. Może dlatego, że Iga się uśmiecha. Wpatruje się w niego szklistymi oczami. Nóż, który Iga ściska, jest zimny. Ostry; Iga wie, bo co chwilę przesuwa kciukiem po czubku. Zagryza wargi. W pokoju wirują pióra. Światła z choinki odbijają się na ekranie. Pulsują. Tak samo, jak wtedy, Iga pamięta. Oślepiające, niebiesko-białe. Gdy była dzieckiem i chciała zjeść śnieg. Iga wie! Mimo szumu w głowie, mimo tego, że wszystko jest jak za mgłą. Iga wie, jak to się zaczęło. Kołysze się na piętach. Robi krok w przód. Pamięta! Podnosi rękę. Nóż błyska w półmroku. Matka zaczyna krzyczeć i Iga przystaje, jeszcze się waha, uśmiecha się szerzej. Kici, kiciii… schrypniętym głosem, w niebieskiej poświacie Iga kołysze się. Kiiici, kici, kici…

Część pierwsza

Cechą charakterystyczną motyli są dwie pary dużych błoniastych skrzydeł, pokrytych barwnymi łuskami, dlatego motyle czasami są nazywane łuskoskrzydłymi. Zazwyczaj żyją krótko, ale jest to żywot pełen zaskakujących przemian i sekretów. Największą tajemnicą jest przeobrażenie roślinożernej, nieco siermiężnej gąsienicy w pełnego wdzięku uskrzydlonego motyla. Cykl rozwojowy jest znacznie bardziej skomplikowany i składa się z czterech etapów: jaja, gąsienicy, poczwarki i postaci dorosłej. Żadna inna grupa zwierząt na świecie, poza niektórymi owadami, nie przechodzi tak kompletnego przeobrażenia.

(2008)

Najbardziej na świecie chciała być jego rzeczą,

myśli Iga, podczas gdy się podciera. Stasiu goli się przed lustrem, a Iga, na sedesie, marszczy brwi. Chciałaby być rzeczą, którą on przestawia. Tak właśnie, Iga przygryza wargę. Obserwuje sprawne ruchy, którymi Stasiu przesuwa maszynką po twarzy, jego zmarszczone w lustrze czoło układa się w trzy równe linie, ale palce, którymi naciąga skórę, drgają nieznacznie. Piana chlapie na lustro i Iga się otrząsa, spuszcza wodę, podciąga majtki. Stasiu postukuje maszynką o brzeg umywalki. Rozchlapuje wodę, jego odbicie uśmiecha się do niej zza ręcznika.

Iga, będąc tak blisko, przymyka oczy. Musi stać na czubkach palców, żeby dotykać jego policzka, brzegu nosa, brwi, jego gładkiej, wciąż mokrej brody. To gra, w której Iga przy każdym goleniu sprawdza gładkość, zapach balsamu, bada palcami skórę, potem całuje. Iga zawsze całuje go zawsze tak samo. Najpierw w kącik warg, w brodę, w jego lewy policzek, potem przeczesuje włosy spadające na jego czoło i całuje go w to miejsce na skroni, gdzie zaczyna się wgłębienie kości. Stasiu cierpliwie pozwala jej się macać po całej twarzy, syczy dopiero, gdy Iga naciska na rankę. Ogląda w lustrze plamkę krwi, którą Iga wyciera watką. Iga nakleja strzępek papieru, który od razu nasiąka, całuje Stasia pod ranką, w bok policzka. Stasiu pachnie żelem Morska Bryza, wciąż czuć jego nieświeży po nocy oddech, mimo to Iga wtula nos w ciepłą szyję. No już, już wystarczy! Stasiu łapie jej drobne ręce i ściska, delikatnie ją odsuwa. Zerka na rankę, poprawia włosy. Przed wyjściem całuje ją w czoło. Chodź już! Jemy! Stasiu wyłącza światło, ale Iga wciąż stoi w ciemności. Zamyka watkę w ręce. Iga! No chodź! W kuchni szczękają naczynia. Iga rozprostowuje palce, wącha watkę, wysuwa czubek języka. Bo ci całkiem wystygnie! A potem ją połyka. Iga najbardziej na świecie chce być rzeczą, którą się podnosi, bierze w ręce i zamyka, jak gruda ziemi albo robak. Albo chleb.

Bo te jego ręce.

To, jak kaszle. I w jaki sposób się uśmiecha, całym sobą, jak pies, myśli Iga, wtulona w jego ramię. Stasiu pomrukuje przy czytaniu. Wygrzewa się w świetle lampy jak jaszczurka. Albo to, jak poprawia okulary, jak pociąga nosem, gdy przewraca kartki. Ślini palec – Iga nie widziała, żeby ktoś jeszcze robił tak, oprócz jej dziadka. Iga głaszcze jego włosy. Mają kolor miodu albo wypłowiałego siana. Pachną jak słońce. Przerzedzone na czubku, posiwiałe przy skroniach. Tłuste. Stasiu mruży oczy i zmarszczki na jego czole układają się w trzy równe linie. Jego spierzchnięte wargi, pot zmieszany z resztką zwietrzałych perfum. Żółta plwocina na umywalce, którą zostawia po myciu zębów. Nieświeży oddech, gdy wraca z pracy. Kawa, jajko z pomidorem. Masło. Kawałek papierka śniadaniowego między zębami. Iga chce być czymś, co on odkłada i zbiera. Gdyby mogła, wtopiłaby się całkiem w jego ciało, jak narośl, jak guz, myśli, gdy ociera się policzkiem o kłujący zarost. Dzikie mięso, tuż pod jego tętniącym spokojnie sercem. Iga, przestań! Włoski na jego ciele też są złociste. Ma taki obwisły brzuch. Suchą skórę i gdy Iga przesuwa końcówkami palców między jego żebrami, odnosi wrażenie, jakby szorowała gąbką po tablicy. Blizna po prawej stronie wypukłego pępka, dokładnie na długość jej kciuka. Kość biodrowa tuż pod jej palcami. Jego oddech na jej uchu. Iga, prosiłem cię, przestań! Jego ciepłe, dobre ręce, zgrubiałe opuszki, zbyt krótko obcięte paznokcie. Linie papilarne. Jasne włoski na przedramieniu, które podnoszą się, gdy jest zimno. Malutka blizna po szczepionce na ramieniu, czerwone kropki trądziku. Iguś, koteczku, daj mi poczytać w spokoju… Stasiu wzdycha, delikatnie odsuwa jej palce. Nie całkiem czarne, a ciemnobrązowe pieprzyki. Pieprzyki rozsiane na jego ciele nie są tylko znamionami. Układają się w ciąg astronomiczny. Są takie, które wygadają jak ukłucia igły, i większe, jak maźnięcia długopisem. Malutkie, skupione w zbiory. I te największe, wypukłe, z wystającymi, sztywnymi włoskami. Jeden taki pieprzyk Stasiu ma nad lewą łopatką. Jeden mniejszy na skroni. Inne dwa między obojczykiem a tym miejscem, gdzie Iga najbardziej lubi go całować, w zagłębienie kości. Za to na szyi Stasiu ma trójkąt bermudzki, Mały Wóz. Brązowe znamiona są tej samej wielkości i układają się tak:

      .

            .

      .

   .

   .

Na prawej łydce Stasiu ma wyspę Galapagos. Na plecach ma Drogę Mleczną.

Ale to dobrze, że masz tam kogo!

Że sobie radzisz, Iga, otyła blondynka poprawia czapkę na włosach blond dziecka. Uśmiecha się szeroko. Tak, dziękuję, Iga przyłapana z dwoma pudełkami lodów i ciastkami czuje się jak mysz schwytana w pułapkę. Drży. To super, naprawdę! Bardzo super! Tamta wciąż się uśmiecha, coraz szerzej. Niepewnie wpatruje się w Igę. Tupie. Nachyla się nagle i łapie ją za przegub. Bo myśmy obstawiali, że ty nawet do matury nie dociągniesz! Sorry, ale no takie chodziły słuchy! Że nie zdasz. Nie dożyjesz. Nawet pani mówiła, że pękniesz przed ustnymi. Ale nie, dałaś radę, super! Tak trzymać! Cieszę się, serio! Pokazuje Idze uniesiony kciuk. Niepewnie czeka, ale Iga jedynie wpatruje się w nią nieruchomo. Blondynka jeszcze raz pokazuje kciuk, że super, i oddala się powoli z wyładowanym wózkiem. Iga odkłada ciastka i dopiero zauważa, że je zgniotła. Blondynka krzyczy na dziecko przy dziale z nabiałem. Iga wysypuje okruszki na rękę.

I gdy tylko wyszedł, Iga otworzyła wszystkie okna.

Marzła w jego koszuli i chciało się jej tańczyć. Na stole zostały resztki jego śniadania, Iga zjadła kawałek bułki, dopiła łyk kawy, potem zmyła naczynia. Ścierała z półek kurz. Ułożyła książki na jego biurku. Iga chciała być książką na jego kolanach. Jedną z jego rzeczy, którą się przestawia, którą on tłucze. Przesuwała palcem po krawędziach mebli. Wyciągnęła jego brudną kraciastą koszulę. Wtuliła twarz. Iga zakładała jego swetry, robiła miny przed wysokim lustrem. Szafka w kuchni: garnki, patelnia, zapomniana ulotka. Szafka przy łóżku: chusteczki, maść, długopis, książka, ładowarka. Szafka w łazience: krem, żel, golarka, plastry, patyczki, dezodorant. Iga powąchała kulkę, potem jego balsam po goleniu. Posmarowała i potarła o siebie nadgarstki. Otwierała szuflady i szafy. Wirowała. Podniosła skarpety z dziurą, podrzucała je i śmiała się, ścierała łzy śmiechu, tańczyła, wirowała w kółko, aż wszystko rozmyło się w smugi, tańczyła, jakby już Igi nie było, tylko przejrzysta skorupa, wypełniona ciepłym azotem, to ona tańczyła, odbijała się w obrotach od ściany do łóżka, do drzwi, do okna. Wyszła na parapet. Podniosła ręce, oderwała stopy, tańczyła, tańczyła, tańczyła.

Wstałaś już?

Ej, co się stało, Iga? Stasiu odsunął koc i objął czule jej zasmarkaną twarz. Pocałował ją w czoło. Stało się coś? Hej, Iga? Jego pochylona twarz była zmartwiona i dobra, zziębnięta od mrozu. Spójrz na mnie! Czemu płaczesz? Iga odpowiedziała zdziwiona: nie wiem.

(2003)

Ej, ale pojeby, zobacz!

Z jakiej wioski się tu przywlekli? Oni w ogóle wiedzą, gdzie są? Co to, kurwa, ma być? Pierdolone disco?! Iga, która znajdowała się w cieniu, wskazała na krąg światła, gdzie blondynka w różowej sukience kołysała się niemrawo do refrenu punkowej piosenki. Chłopak za nią nie poruszał się wcale, stał sztywno jak posąg i obejmował ją w pasie, skutecznie krępując ruchy. Jakby się bał, że zaraz skoczy przez barierkę, pomyślała złośliwie Iga. Ale się muszą zajebiście bawić! Zaryczała w kierunku jego twarzy i splunęła. A niech se nucą! Ale co ci do tego! Stasiu przewrócił oczami i wrócił do gapienia się na scenę. Iga prychnęła. Nic! Zachwiała się i oblała się trochę piwem. Nic mi, kurwa, do tego! Będę tu siedzieć, umierać przy tobie z nudów i się, kurwa, zajebiście bawić! Najlepszy koncert w moim życiu!, Iga zaryczała i uderzyła kilka razy pięścią w ścianę. Musiała się tu ukrywać przed ochroniarzem, który już dwa razy ściągał ją z głośnika, na którym Iga chciała tańczyć. Odrywała zębami i wypluwała kawałki papierosa. To nie pomagało. Nic nie pomagało. Zerknęła na Stasia. Zacisnęła pięści. Zerwała się z miejsca. Fajna muza, co nie? Zaje fajna, nie?! Butelka, którą rzuciła w parę, rozbiła się o barierkę. Jak się bawicieee? Druga zleciała na dół. Iga przechyliła się, żeby zobaczyć, czy trafiła w scenę, ale nie, rozbiła się gdzieś między ciemnymi sylwetkami, w piekielnym, skłębionym tłumie. Ochroniarz podniósł głowę i Iga szybko się cofnęła się w cień. Zatoczyła się trochę. No co, kurwa, co masz za problem?! Zatoczyła się z pięściami na Stasia, który chciał ją podtrzymać, i poleciała na ścianę. Mieniło się jej w oczach. Było duszno, ciasną salę wypełniał dym, a głośnik buczał tak głośno, że Iga czuła wibracje gdzieś w środku brzucha, jej puls tętnił. W kawałkach szkła odbijało się światło. Iga nie miała siły. Pociągnęła łyk zwietrzałego piwa, które podała jej Ef razem z blistrem. Iga oparła zmęczoną głowę o jej kolana. Kołysały się. I światła przygasły. Ef także śmierdziała ostrym potem, jej niezgrabny irokez już dawno opadł i wyglądał jak stara szczotka; Iga uśmiechnęła się. Wyłuszczała na rękę doskonale okrągłe Dobro. Ef przekręciła głowę i wystawiła język tak, że tabletki spadały prosto w jej gardło, jak dropsy. Co to? Ej, co tam macie?, krzyknął jej do ucha Stasiu, zostawiając smugę śmierdzącego oddechu. Dobro; Iga uśmiechnęła się, pokazała mu język i położyła na nim jedną z różowych tabletek. Iga, to nie jest najlepszy pomysł!, Ef prychnęła. Dobrze, tato! Śmiechem opluła siebie i trochę Stasia, który próbował podnieść Igę. Druga ręką osłaniał się od jej ciosów. Serio, to nie jest dobry pomysł! Patrz, ile już wypiłaś. Weź, nie! Znowu ci odjebie, Iga! Ef także się zamachnęła. Odepchnęła go w tłum. Iga próbowała wstać, ale upadła. Chwyciła się ramienia Ef. Iga, czekaj! Czekaj! Stasiu biegł za nimi, trzymał się za bok. Wyciągał rękę. Iga odwróciła się, ale Ef ciągnęła ją w dół, po krętych schodach. Tłum zafalował i zamknął się za nim jak spocona otchłań. Igę pochłonął wir.

Iga w tym wirze już nie widziała niczego.

Ciemne ciała obijały się o nią w huku i zadyszce, w rytmie. Czyjeś łokcie wbiły się w jej żebra, czyjeś buty zdeptały jej palce. Iga tańczyła. Skakała. Wyła. Pamięta, jak osunęła się pod ścianą, potem znów chwiała się przy barze, choć nie pamięta, jak tam doszła. Szum wypełniał jej głowę i jej serce szaleńczo biło. Aż zaczęło boleć. Kłuło ją w piersi. Chwiejnym krokiem poszła w kierunku wyjścia. Wołała Ef. Rozglądała się, ale nigdzie jej nie było. Przyciskała rękę do mostka, bała się, że jej serce się zatrzyma. Kołysała się przy wyjściu. Chłodne powietrze owiewało jej przepocone ubranie. Iga się zachłysnęła. Wyszła wolno na ulicę, kropił deszcz i stała z zamkniętymi oczami, zadartą głową. Prze chwilę przed jej oczami migał bladoniebieski neon Klubu Kokon, potem światła latarni i trąbiących na Igę samochodów zlały się w rozmyte smugi. Wszystko wirowało, miała dreszcze, od których swędziała ją skóra. Stasiu zapinał jej kurtkę. Iga kołysała się. Już mi lepiej, lepiej! Tylko potrzebuję chwili, już lepiej, powtarzała, gdy szli wzdłuż ciemnej ulicy. Iga drapała się po całym ciele. Było tak zimno. Stasiu obejmował ją ramieniem i jego usta się poruszały, ale Iga nie słyszała niczego. Oprócz szumu. Ból narastał w jej czaszce i tętnił. Zamknij tępy ryj!, warknęła w końcu, przysiadła na ławce i objęła rękami głowę. Swędziały ją nawet oczy, Iga przecierała je brudnymi placami. Brudna. Cała była brudna. Zamknij się! Iga nie wiedziała wcześniej, że mogą swędzieć rzęsy i ta pusta przestrzeń pod paznokciem, Iga nie mogła przestać się drapać. Zamknij się, kurwaaa! Patrzył na nią zmartwiony. Odgarniał jej włosy. Iga pochyliła się jeszcze bardziej. A potem oparła głowę o jego ramię. Jego ciało było silne i ciepłe. Śmierdział piwem. Ale jej puls zwalniał. Nie tętnił już w gardle. I oddech się wyrównał. Iga naciągnęła kaptur na bolące oczy. Pocałował ją w czoło. Iga prychnęła. Ale uśmiechnęła się lekko. I musiała przysnąć, bo po chwili obudziło ją szarpanie za ramię. Eej, dobrze się, czujesz, koleżanko? Ten z tatuażem na szyi próbował ją podnieść za ramię, drugi poświecił jej latarką w oczy. Najebana w chuj! Co on ci podał, co? Pigułkę gwałtu? Znasz go? Szarpali też Stasia. Kopali go po nogach. Co ty jej zrobiłeś, naćpałeś ją! Patrzcie na jej oczy, jak spodki! On cię naćpał, laska, co on ci zrobił?! Iga się wyrywała. Zostawcie go! Zostawcie! Stasiu leżał na chodniku, obejmował głowę rękami. Nie przestawali kopać. Iga wrzeszczała i waliła pięściami na oślep. Znam go, ja go… Kocham! Kocham go! Zostawcie nas! Prawie udało się jej jednego przewrócić. Zawyła syrena i tamci nagle rozstąpili się, Iga pomogła Stasiowi wstać. Dobiegli do radiowozu. Napadli nas! Zawołała Iga do znudzonej twarzy za opuszczoną szybą. Pobili! Bez powodu! No pojebało ich! Na ulicy nas biją! Stasiu wycierał zakrwawiony nos. Policjant machnął ręką, żeby sobie poszli. Pobiegli. Iga słyszała, jak tamci wołają, że gwałt, że narkotyki, syrena znów zawyła. Stasiu przyspieszył, Iga potykała się. Nie mogła złapać tchu i było jej niedobrze. Dopiero potem zagrzmiało. Iga podniosła ręce, gdy lunął deszcz. Stasiu zaśmiał się, ściskał dwoma palcami przekrzywiony nos. Iga pocałowała nos, policzek i brew. Stali w deszczu. Iga patrzyła w oczy jasne i dobre. Potem narzygała się na jego buty i kurtkę. Długo jeszcze rzygała za śmietnikiem. Stasiu nic nie powiedział, palił i patrzył w noc.

Ale potem Iga jeszcze długo.

Długo kołysała się na ławce, świat wirował, Iga ściskała rękę Stasia i jego kciuk, gdzie nie było paznokcia, przesuwała palcem po bliźnie, zrobił ją, gdy kroił chleb dla ptaków, dawno temu, w podstawówce; Iga kołysała się i nagle wyobraziła sobie zarośla, szuwary, jak mu łabędź, nie wie, czemu, ale odgryzł ten palec, a potem wypluł. I porwała go mewa.

Obudziło ją kapanie.

Iga otworzyła jedno oko i mruknęła. Kap. Kap. O Jezu, no, tylko tą paprotkę chciałam! Matka, balansująca z jedną nogą przy Igi poduszce, a drugą na jej biurku, podlewała kwiatki na półce. Iga próbowała naciągnąć kołdrę na głowę. Woda, która wylewała się z przepełnionej podstawki, kapała na jej poduszkę. Kap. Kap. Iga jęknęła. Matka zrobiła dołek w materacu i zeszła. Wstajesz już? Raczysz się ruszyć? Skrzypnęły drzwi. Szum wody z łazienki. Znów kroki. Wstałaś już? Matka podlewała teraz te na parapecie. Kap. Wstawaj. Już siódma! Kap. Szczęk żaluzji. Pospiesz się, słyszysz?! Kap. Kap. Kap. Iga odrzuciła kołdrę ze zrezygnowanym jękiem. Okno było uchylone, drzwi pokoju otwarte na oścież. Z kuchni szedł zapach gotowanych parówek. Gwizdał czajnik. Iga leżała w łóżku nieruchomo. Patrzyła w sufit. Na suficie nie było niczego. Iga mrugała w rytmie kapiącej wody. Kap. Kap. Kap. KAP.

Ostatnio po przebudzeniu Iga zawsze najpierw sprawdzała poduszkę.

Kiedyś się jej śniło, że była tam szczypawica ogromna i czarna, taka sama, jakie wypadają z porzeczek, kiedy się zrywa garściami z krzewu przy domu dziadka. Iga ją we śnie zjadła, trzymając dwoma palcami za roztrzęsiony odwłok. Teraz Iga jednak nie wiedziała, co by zrobiła; podniosła poduszkę, poklepała kilka razy i uspokojona usiadła na łóżku. Skubała suche skórki na dolnej wardze. Z łazienki dochodził przerywany szum wody. Iga zwiesiła głowę. Jej posiniaczona noga odcinała się od białej pościeli. Czerwony lakier na paznokciach odprysł i stopa Igi wygląda, jakby została wsadzona do maszynki do mięsa. Od tylu dni miała to zmyć, ale Idze się nie chciało. Skubała rozdwojone końcówki włosów. Wreszcie w łazience zgasło światło. Edek uderzył raz, drugi, trzy razy w jej otwarte drzwi. Matka powiedziała: wstawaj! Ryknął i szeroko ziewnął, a potem cmoknął, takim cmok cmokiem, od którego Igę przeszedł dreszcz obrzydzenia. Igaaa! Co ja niby mówię! Iga założyła koszulkę. Wstała. Zagryzła policzki.

Najbardziej się jednak Iga boi, że śmierdzi.

Gdy przyszła wczoraj do kuchni, Babka ścisnęła palcami nos. Boże mój, dziecko, ale ty śmierdzisz! Coś ty robiła? I miała rację, bo jak ma Iga nie cuchnąć, jeśli nie brała prysznica od tylu dni, nawet nie pamięta, ilu, bo Iga właściwie nie wychodzi z domu, czas zlał się jej w jeden ciąg monotonnych dni i nocy, a ona od dawna nie zmienia przepoconej piżamy i pościeli? Iga co prawda wciąż myje zęby, ale do włosów nie ma już siły, i zmienia czasem bieliznę, lecz bluzy nie prała od miesięcy. Ma plamy z jedzenia i przesiąkła dymem, ponieważ dymem w tym domu nasiąkło już wszystko: szare były zasłony, obicia mebli i dywan, nawet jedzenie, bo Matka nie otwierała okien, gdy paliła, i okap nad kuchenką nie działał, a Matka paliła nawet podczas gotowania, nawet przy obiedzie. W mieszkaniu nieustannie unosiły się smugi, Igi skóra uwędziła się dymem, Igi płuca są podziurawione jak ule, Igi włosy to tłuste, poskręcane strąki, wyrastające ze swędzącej skorupy na jej czaszce, Iga cała była przepoconym, tytoniowym trupem, bo dym wypełnia też Igę od środka, wełniasta błona zarasta jej gardło.

I gdy Iga myła zęby, nie patrzyła na swoje odbicie.

Co kilka sekund przewracała stronę. Żeby to zrobić, musiała użyć najmniejszego palca, który nie był wysmarowany pastą. Książkę musiała trzymać daleko od siebie. Co chwilę wypluwała pianę do zlewu. Myła ręce, czytając dół strony. Raz. Książka zmoczyła się na rogu. Drugi raz. Jej ręce były zaczerwienione i szorstkie od mydła. Trzy razy: książka, którą czytała, miała okładkę ze skrzydłami motyli. Iga ochlapała wodą zaspaną twarz. Stuk, puk, to Babcia zapukała w szybkę. Wychodzisz?, spytała uprzejmie, szurając kapciami po białym niegdyś dywaniku. Zaraz! Iga na sedesie nie odrywała wzroku od książki. A, słuchaj, Iguś, a ty zjesz takiej zupy na kościach? Bo robię na zaś, dla wszystkich, to byś też przyszła, coo? Już by nie trza było ciągle osobno nagotowywać? Plecami do Igi najpierw myła, potem kremowała ręce, wysoko, do łokci, jakby się przygotowywała do operacji. Iga? Iga jedną ręką się podcierała i podciągała dres. Nie, nie wiem, wymamrotała Iga, wymyła ręce raz, drugi, trzeci, wytarła w brzeg mokrego ręcznika, zerknęła na nie ze wstrętem i wymyła czwarty razy, a wodę strzepała w powietrze. A ty dalej będziesz z tym mięsem wydziwiać? Nie możesz raz z nami siąść? Zjeść przy stole, z rodziną? Pocieranie rąk wydawało szurający odgłos, od którego Iga się skrzywiła. Nie wiem, powtórzyła. Ona nic nie wie! Babcia wzniosła ręce do sufitu. Lampka nad jej głową przygasła. I co jest znów z tą żarówką, Boże drogi, już tyle razyśmy wymieniali! Stała z wzniesionymi rękami, jak do modlitwy. Nie wiem! Iga wyminęła ją okrężnym ruchem, trochę jakby tańczyła. A ponieważ wilgotnymi palcami przeciągnęła po włosach, jej place znowu były brudne i śmierdziały. Brudne! Iga ze wstrętem powąchała otwartą dłoń. Tymczasem Babcia już zajęła, więc Iga nie mogła się wymyć. Przechodząc, wytarła dłoń o nową tapetę z niebieskimi kwiatami przez cały korytarz, wzdłuż.

Stał w zaprasowanych kantach na tle plakatu z maścią na hemoroidy.

Miał chudziutkie, mocno owłosione pajęcze rączki i nóżki. Jąkał się i jego spocona, wyciągnięta dłoń nie była czymś, czego Iga chciałaby dotknąć. Przycupnęła sztywno na drugim końcu ławki. Kwitły kasztany i wiatr zawiewał płatki. Iga nie słuchała, o czym chłopak pająk opowiadał, drżała w krótkich spodenkach, wyłamywała palce. To od rolek!, przerwała mu Iga, gdy wpatrywał się w siniaki na jej udach. A ty jeździsz?, spytała. Nnnie. Bałbym się chybba… Palisz? Iga usiadła na oparciu ławki. Nnnie. Zapalała zapałki i rzucała je na chodnik. Zapalała. Rzucała. Patrzyła na jego zaczerwienione policzki i zastanawiała się, co by się stało, gdyby go uderzyła. Walnęła pięścią na odlew, zabrała mu plecak i uciekła. Ale lubię rower! Jeżdżę do pracy, codziennie, Pająk pokazał ledwo zarysowaną łydkę. Nawet dziś przyjechałem, tam stoi, widzisz? Iga zamrugała, zapaliła. Umówiłeś się na randkę z tego portalu i przyjechałeś na rowerze? Noo takkkk. Iga mruknęła. Gołąb dziobnął zapałkę, ale zaraz ją zostawił. Wiatr wciąż szarpał gałęzie, słońce zaczęło zniżać się nad dachami kamienic. Pająk nie przestawał mówić o zaletach ruchu na świeżym powietrzu i uzupełnianiu soli magnezu. A jak właściwie używa się maści na hemoroidy?, przerwała mu nagle Iga. Sorry, ale wciąż zastanawiam się nad tym plakatem, że jak, wyciskasz na palec i dajesz, czy tak prosto z tubki? Smarujesz znaczy, nie?

Miał takie lepkie ręce. No to cześć, powiedział.

Iga uścisnęła dłoń spoconą i wiotką jak gałązka. Patrzyła na jego spuszczone rzęsy, niezręczny uśmiech, łysiejący przedziałek na środku spuszczonej głowy i poczuła się jak na starym filmie, coś w niej chciałoby płakać. Tym razem to on przyszedł w krótkich spodenkach, a Iga włożyła zimowy sweter i strużki potu spływały jej po plecach, jej piwo było ciepłe, a Pająk cały wieczór sączył jedno swoje i opowiadał jej o silnikach samochodowych. Iga dopiero po czasie odkryła, że prawie się już nie jąkał. I był miły. Gdy ją odprowadził pod klatkę, wpatrywał się w swoje stopy. Nic nie chciał. Cześć, powtórzył. Iga uśmiechnęła się. Chwyciła poły jego kurtki i przyciągnęła do siebie. Jego wargi były ciepłe i suche. Jego ręce takie lepkie. Iga czuła je wszędzie. Trzymał ją mocno. Dziewczyno, co ty mi robisz! Dziewczyno, szeptał jej we włosy. Iga ocierała się po kościstym ciele. Czekaj! Wyjęczał nagle. Bo już mnie nogi bolą! Oparł się o wnękę, a Iga, wkurzona, prychnęła. Potrząsał ścierpniętymi nogami i monety w jego kieszeniach brzęczały. Iga pocałowała go mocno, przyparła do ściany. Dziewczyno!, jęknął, potem kwiknął, gdy poczuł jej zęby. Ranka nie była duża, ale krwawiła, Iga starła ślinę i krew z ust rękawem i splunęła na chodnik. Patrzyła mu w oczy. Uśmiechała się.

I co zamierzasz teraz zrobić ze swoim życiem, moja panno?

Gdzie będziesz pracować, jak ty nic nie umiesz? Z czego żyć? Iga, patrz na mnie, jak do ciebie mówię, naćpałaś się tam znowu czego? Dziecko, co się z tobą dzieje? Iga bezsilnie wpatrywała się w stół, w zlepione landrynki w szklanej miseczce, w wodę, której nie piła. Szklanka zostawiła mokry ślad na blacie. Matka powiedziała: zetrzyj. Rzuciła ścierkę. I co zamierzasz robić? Iga nie odpowiadała. Niechęć zalewała ją jak smoła, lepka i gorąca, ciążyła w przełyku. Nie mam siły, powiedziała w końcu Iga, wstała i zrobiło się jej słabo. Landrynkowy zapach coś jej przypominał. W głowie miała szum. Iga? Albo wracasz jutro do szkoły, albo wylatujesz z tego domu, słyszysz, co mówię?! Iga szła, przytrzymując się ściany. Oranżadę w woreczku, którą kupowało się w szkolnym sklepiku, taką różową, o, to!

Pojawił się znikąd.

Wyszedł zza zakrętu, zanim Iga zdążyła poprawić włosy, szminkę albo się schować. Doskoczył i objął ją w pasie jak potrzask. Iga poczuła mokry całus na policzku, wraz z nim zapach miętowej gumy. Wpatrywał się w Igę, jego palce odgarniały jej włosy. Iga nie była pewna, czy wypada jej się rozpłakać. Zdrętwiała, starała się nie gapić na rankę na jego wardze. Prowadził ją za szybko i rytm ich kroków był inny, kołysał niższą Igą. A ty?, nagle zapytał. Oderwała palce rozcapierzone na jej biodrze i starała się odsunąć. Ja? (Iga wyobraziła sobie, że to ośmiornica). No, co ty na co dzień porabiasz? (Że jego ręce to macki, fioletowe i oślizgłe). Bo ja przez cały dzień myślałem tylko o tobie i twoich słodkich usteczkach! Przymknął oczy i pochylił się, a Iga zamrugała gwałtownie. Pocałunek jak pocisk tkwił na jej spierzchniętych wargach. Sekundę, dwie, kilka. Iga miała szeroko otwarte oczy. Ok, po prostu zapal, odsunął się niechętnie i Iga z ulgą zapaliła. Trzęsła się, drętwiały jej nogi, jakby cała siła popłynęła w jej żyłach w dół, wyciekła ze stóp i wsiąkała w skrawek popękanego asfaltu. Nad nią skrzeczały wrony, Iga chciałaby, żeby jej ciało się rozpuściło, żeby natychmiast mogłaby przestać istnieć. To może już po prostu chodźmy się napić, chcesz? Dobrego piwka. Ja bym się napił, namawiał Pająk. Iga zgasiła, przez chwilę patrzyła wprost w słońce, ale nie oślepła.

Ciepło. Świece w butelkach po winie.

Cień na ścianie, zalany woskiem obrus – biały, wszystko białe, a więc brudne: okręgi z piwa, plamy, puste szklanki, tkanina oblepiona tysiącem rąk. Tapeta z zerwanymi pasami, trzaskanie drzwi od kibla. W głośnikach leciał w kółko zespół Miłość. On mówił coś o wojnie. Iga podparła ciężką głowę na łokciu, jej włosy opadły tłustym kołtunem i przez chwilę nie widać było Igi, mogła paznokciem zdzierać rysy stolika, ziewała, skubała wosk. Chciała go zjeść, ale trochę się wstydziła. Hej, śpisz? Potrząsał ją za ramię. Obudź się, Iga! A fontanna w parku wciąż była czynna, mimo że liście. Iga nie miała serca strącić jego ręki z ramienia, kiedy tak patrzył. Zjedli lody, narysował jej serce na chodniku. W kałuży gnił papierowy stateczek pośród zbutwiałych liści. Bo jesień, zauważyła nieprzytomnie Iga. Co? Nic, nic; Iga przetarła twarz. Pod paznokciami miała żółty wosk, nagle obrzydliwy, bo wyobraziła sobie, że przeciąga nimi po spoconych włoskach pod jego koszulą. Kurczowo zaciskała palce, żałowała, że nie ma noża, wydłubałaby czubkiem to świństwo; starała się nie myśleć o trupim wosku, odpadających z mięśni płatach nadgniłej skóry. Zerwała się od stolika. Pająk przerwał swój monolog o silnikach traktorów i patrzył na nią wzrokiem pełnym smutku. Iga chwiała się i nie wiedziała, co powiedzieć. Łabędzie. E, te, liście. Bo jesień. Widzisz? Próbowała założyć kurtkę, ale Pająk przytrzymał za ramię. To może się jeszcze napijemy? Iga czknęła. Chyba muszę… Iść! Pobiegła. Narzygała na drzwi łazienki, kosz na śmieci i obok. Iga pamięta, że myła twarz. Wie, bo Iga była w lustrze. I on. Jego pajęcze ręce. Na jej kolanie, we włosach, między jej udami. Za każdym razem, gdy kelner przechodził obok stolika, krzywił się z niesmakiem. Ściany klubu były różowe, a kotara od wnęki, gdzie się schowali, bordowa, i śmiał się, że to teatr, a Iga mówiła, że wskoczyli do dziury i są w ciemnym, pulsującym wnętrzu żołądka królika. Światło migało. Iga tańczyła wśród szalejącego tłumu, wokół nieruchomego Pająka, jak wokół ognia. Jej ręka w jego spodniach, jego przy jej staniku. Ochroniarz wyrzucił ich z klubu, Iga upadła w śnieg i nie było gdzie wracać. Jej twarz w smudze niebieskiego neonu Klubu Kokon, jej oczy przed pękniętym lustrem. Iga była, potem nie. Tętniący puls, odkręcony kran, szum wody. Kapanie. A potem Iga nie pamięta już nic.

Gdzie ty byłaś? Co wyście robili!

Iga spojrzała: miała rozpięte spodnie i nie miała kolczyka, jej ucho było rozerwane. Nawet tego nie poczuła. Matka szarpała zepsuty zamek. Co to ma być?! Potem Iga dostała w twarz. Pająk stał blady w cieniu. Sikałam, powiedziała cichutko Iga. Chodź, chodźmy już po prostu spać, skinęła. Nie w moim domu! Matka stanęła między wyciągniętą ręką Igi a światłem. Nie ma mowy! Burdelu tu nie prowadzimy! Iga ze zmęczenia słaniała się na nogach. To mu pościelę na podłodze. Ja mogę spać w drugim pokoju! Pająk cofał się w jeszcze głębszy cień. Nie, nie trzeba, pójdę na przystanek, na nocny, nie ma problemu, zapewniał. Iga patrzyła na niego nieruchomo. Jest czwarta, do rana nic nie pojedzie. Światło lampy paliło ją w zaschnięte wargi, w kark. Dobra, jak chcesz! Zmrużyła oczy, bo wyobraziła sobie, jak go wypycha. Na korytarz. I ze schodów. Tak, żeby wszedł w mrok całkiem, żeby już zniknął. Ale wypchnęła go tylko za drzwi, przekręciła zamek. Dopiero wtedy poczuła, jak piecze ją policzek, rozdarte ucho pulsowało. Woda lała się do wanny. Iga przed lustrem rozerwała ostatnią nitkę.

Woda była zimna. Iga dryfowała.

W ciemności, z nogami wyciągniętymi jak białe odnóża. Wcześniej wyszorowała się we wrzątku. Mydło szczypało w oczy, bo Iga nie znała dla siebie litości, tarła z całej siły szorstką gąbką. Musiała zmyć z siebie wszystko. Całą warstwę brudu, zimno, dym, wszystko. Potem nie miała już siły. Leżała w wodzie z szarawym nalotem. Przez szum słyszała ich głosy. Kłócili się w kuchni. Dudnienie i chrobot w rurach. Odległe echo z mieszkań. Wszystko się rozmywało. Iga czekała, aż jej skóra się zmarszczy i zejdzie płatami, a krew zabarwi wodę na różowo. Wyobraziła to sobie i zrobiło jej się lepiej, słodko, a potem słabo. Nabrała haust powietrza. Zacisnęła oczy. Raz. Dwa. Trzy. Zanurzyła się. Raz. Dwa. Trzy. Otworzyła usta.

Obudziło ją szarpanie.

W rażącym świetle Matka była plamą, krzyczała. Dosyć tego! Albo idziesz do pracy albo wynocha! Nie będziemy tu darmozjada trzymać! To nie hotel! Iga nakryła się kołdrą, ale Matka ją zaraz ściągnęła. Wysypała na nią książki z plecaka. Gdzie to masz? Jak znajdę te tabletki i inne te, to ci chyba nogi z dupy powyrywam! To do dyrektorki od razu i do kryminału! Przetrząsnęła biurko, szuflady, wyrzucała jej ubrania z szafy. Ruszaj się, słyszysz! Ubieraj się i wynocha, ale już! Jej oddech śmierdział wódką. Iga dostała w twarz. Ręka złapała ją za włosy. Iga poleciała na podłogę, poczuła kilka uderzeń na brzuchu, twarzy, na plecach. Zasłoniła się rękami. Zwinęła jak płód. Matka miała ściągniętą twarz, właściwie była samymi liniami, ale mogło się Idze wydawać, bo prawe oko jej pulsowało i wszystko rozmazywało się w smugi. Babka w końcu odciągnęła Matkę i obie płakały, oparte o siebie jak chwiejne drzewka, w różowych szlafrokach, z drżącymi kolanami. Gdy wyszły, Iga objęła plecak ramionami. Zacisnęła zęby i śniły się jej pola dmuchawców, białe, bezkresne, wśród nich latały szerszenie. Ja nie mam już do niej siły! Co za niedobre dziecko! Nie mam siły, mówiły głosy. Cienie pochylały się nad jej ciałem. Iga się bała szerszeni.

Cukier, kawa, kubek.

O, wstało! Na śniadanie to się wstało czy na obiad już, co? I o której to się wraca?! I sama? W środku nocy! Czy ty mądra jesteś? Matka nerwowo pstrykała zapalniczką. Wdech. Iga nastawiła czajnik, uchyliła okno. Chociaż Matka wyjątkowo paliła w pokoju, Iga czuła dym aż tutaj. Gęsty, drapiący gardło. Wydech. Traktujesz ten dom jak hotel! Nic nie pomożesz! I nic nie dasz znać, żeby głupiego esemesa wysłać! Siedzimy jak głupie po nocach i czekamy, aż jaśnie pani raczy wrócić. Kompletnie pijana! Rozpięta! Jak ostatnia… Pomidor, pasztet. Chleb. Iga ściskała nóż, aż zbielały jej palce. Ty szacunku do ludzi nie masz! Nie będziesz, słyszysz mnie! Nie będziesz mi więcej tak łazić i nie dawać nam spać z nerwów, i jeszcze tyle wstydu przed sąsiadami! Iga jadła najszybciej, jak mogła. Wpychała do ust wielkie kęsy chleba. Coraz więcej. Bez żucia. Zrozum, dziecko! Nawet jakbyś najciszej wchodziła, to i tak się budzi! Matka dotknęła jej ramienia. Iga się odsunęła. Przecież nie spałaś, nie wytrzymała. I natychmiast tego pożałowała. Kanapka wylądowała na podłodze, Iga pocierała bolący policzek. Woda się zagotowała. Bul, bul, bul. Babcia musi spać, na lekach jest, na rano wstać musi! Ty nie musisz, to nie wiesz. Ja do roboty znowu… I chodzę nieprzytomna, nie dojadam. Nie dośpię. Nic, tylko więcej zmartwień przez takie dziwadło! Jak ja cię wychowałam! Ty Boga w sercu nie masz! Matka potrząsała ramionami Igi. Litości nie masz! Czemu mi to robisz?! Iga chwyciła czajnik. To nie moja wina, że coś sobie ubzdurasz i nie możesz spać! Od uderzenia poleciała na szafkę, oblała sobie wrzątkiem stopę. Piekło. Tu zasiłek się kończy, długi, z domu nas zaraz wyrzucą, rozumiesz to? My tu biegamy, staramy się, taka nerwówka… A ty jeszcze dokładasz! Tak samo jak twój ojciec! Żeby tylko dopiec! Iga kuliła się z podwiniętą stopą. Zagryzła wargi. Stopa pulsowała i piekła.

Chciałam tylko kwiatki podlać, otwórz!

Otwieraj, słyszysz! Jadwigo Imago, proszę natychmiast otwierać drzwi! Daj mi wejść, no! To w końcu mój dom! Słyszysz? Otwieraj, jak mówię! Ale juuuż!

Matka wciąż waliła w drzwi.

Iga mieszała kawę. Stopa była czerwona, pulsowała bólem. Iga przystawiła spód szklanki do oparzenia. Nie dawało ulgi. Trzeba polać zimną wodą, wiedziała, ale woda daleko. W łazience. Edek pogłośnił telewizor. Iga nie wyjdzie. Zagryzła policzki. Próbowała czytać. Założyła słuchawki. Położyła się w smudze światła, skubała paznokciami pęcherze, który wykwitły na stopie. Fusy opadały na dno. Ty głupia ty, ty! Nie będziesz mnie tak traktować, żebym we własnym domu nie mogła wejść! Iga wylała resztę kawy na stopę. Syknęła. Wdech. Matka histerycznie krzyczała do kogoś przez telefon. Ból był słodki, gorący. Wydech. Ulga. W słuchawkach szumiało morze.

A ty co, w ciąży jesteś?!

Wbił w jej brzuch palec z brudnym paznokciem. Iga zamknęła książkę. Hej, ty! Do ciebie mówię, dziwadło! A co ty tak czytasz? Przechylił okładkę, żeby zobaczyć tytuł. Motyle? Serio? Jakieś motyle? Zamachał podniesioną książką. Tamte zaczęły chichotać. To było zaraz po tym, jak Iga wróciła ze szpitala i nic nie jadła, nie mówiła, nie miała zapachu, była nieważka. Ej, a wiesz, że nazywają cię Białą Damą? Bo tylko łazisz blada i zawsze na biało! Nie nosisz stanika? Sutki ci widać! O! Jego palec zatrzymał się milimetry przed jej lewą piersią. Iga cofnęła się na ścianę, dalej i jeszcze dalej, i przez chwilę wyobraziła sobie: ściana ją wchłania, aż Iga całkiem wsiąknie. Zniknie. A czy to prawda, że jesz kozy z nosa? Iga wsadziła palec do nosa, polizała smarki, a potem rozsmarowała mu na policzkach. Tak, powiedziała poważnie Iga.

W rażącym świetle lampy kuchennej wszystko było jasne.

Iga przeglądała książkę 500 potraw z ziemniaków, papier