Koham Cieu - Agnieszka Cichocka - ebook + książka

Koham Cieu ebook

Agnieszka Cichocka

2,3

Opis

Ada większość wolnego czasu spędza na portalu internetowym, gdzie poznaje ludzi z całego świata. Setki niezwykłych opowieści, emocji i dylematów fascynują ją tak bardzo, jakby rozgrywały się tuż obok niej. A wśród tych wszystkich ludzkich historii pojawia się jedna, wyjątkowa, która już wkrótce stanie się dla niej najważniejsza... Czy wirtualna znajomość z Hindusem o imieniu Rajesh będzie dla Ady początkiem prawdziwej, głębokiej relacji? I czy to w ogóle możliwe: zakochać się w kimś, mimo że nigdy się go nie spotkało?
Koham Cieu” to zabawna, szczera do granic przyzwoitości opowieść o tym, że w wirtualnym świecie można znaleźć o wiele więcej pozytywnych emocji, niż mogłoby się wydawać – trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać!

Kiedy otwierałam wiadomość, zauważyłam, że nadawca ma na imię Rajesh. Wcześniej jakoś nie wpadło mi to w oko.
– Mogę ci zadać jedno pytanie, friend? – zapytał bez ogródek.
– Yeeeesss… – odburknęłam, bo akurat trzymałam w rękach nożyczki i przycinałam gumki pieczątek, by pasowały na automaty stemplarskie.
– Will you marry me?
– Że… co…?
– Wyjdź za mnie – powtórzył.
Tak po prostu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,3 (8 ocen)
0
0
3
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


ROBIN

Robin był w zasadzie pierwszy – pierwszy z tych, którzy się dla mnie liczyli. To barwna i zabawna zarazem persona.

Należał do jednych z tych osobników, którzy przeszli do mnie od Lindy, pewnej Latynoski. Sama Linda nigdy się do mnie nie odezwała, ale miałam od niej całkiem sporą i raczej udaną grupkę friendsów: Jamesa, Johna i właśnie Robina…

Robin był sporo starszy ode mnie. Nie był piękny, ale mimo to podobał mi się, intrygował… Jasne włosy sterczały mu na wszystkie strony jak naelektryzowane. Druciane okulary sprawiały, że wyglądał na inteligentnego, ale czuło się w nim coś takiego, że przez długi czas nie miałam śmiałości go zaczepić. Twarz poorana bruzdami i coś w ustach, bynajmniej nie łagodnych… To wszystko sugerowało, że ten człowiek to nie dobroduszny Papa Smerf… Wyglądał na faceta po przejściach. I z trudnym charakterem. Z informacji, które udostępnił, wynikało, że mieszka w Hamiltonie, w Nowej Zelandii…

Dreptałam koło niego, zaglądałam, wzdychałam…

Ale okazja do nawiązania bliższej znajomości przytrafiła się dopiero, kiedy wrzucił na swoją oś jakieś skomplikowane zadanie logiczne. Zależało mi na tym, żeby mu zaimponować i by mnie zauważył, dlatego wyjątkowo postarałam się i rozwiązałam je, choć zwykle nie lubię wysilać się umysłowo.

Skutek nastąpił natychmiastowo. Robin odezwał się do mnie jeszcze tego samego dnia. Owa zagadka otworzyła mi drzwi do jednej z najciekawszych, najzabawniejszych i najtrwalszych portalowych przyjaźni…

Robin miał jednych dziadków Niemców, drugich Angliko-Szkotów. Sam urodził się w Nowej Zelandii. Był dwukrotnie rozwiedziony, łącznie miał troje dzieci. O swoich żonach mówił, że są kiwi, co miało oznaczać – „tubylkami”.

– To ty jesteś mieszanka wybuchowa – zachichotałam, kiedy mi o tym pierwszy raz wspomniał.

Nie wiem, z jakiego powodu prawie od samego początku pieklił się o każdego faceta, który ośmielił się postawić mi lajka pod którąś fotką, a już nie daj Boże żeby coś skomentował… A tych lajków miałam sporo, więc i Robin pieklił się często. Dlatego lepiej było wiadomości od niego odbierać hurtowo, za wszystkich razem niż pojedynczo za każdego.

– Och – westchnęłam kiedyś ciężko. – Myślę, że już wkrótce nauczę się tego cholernie trudnego słowa: jealous – zazdrosny… Tak często je przy tobie powtarzam…

Robin, tak na moje oko, wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po ostatniej żonie. Chyba mu się z nią trochę myliłam, bo często próbował ze mną walczyć, prowokował, komentował zbyt wielką jego zdaniem ilość wielbicieli. Dla mnie to byli po prostu friendsi. Na te jego zaczepki i dogryzki reagowałam najczęściej obojętnością lub zbywałam go żartami.

Z początku często miewał ataki złego humoru. Przeczekiwałam je cierpliwie. Po prostu zostawiałam go w spokoju. Wracałam za dzień lub dwa zobaczyć, jak się ma. Najczęściej był bardzo zdziwiony, że się jeszcze nie obraziłam, wręcz uwierzyć w to nie mógł. Moja ugodowość robiła na nim wielkie wrażenie.

– Byłabyś świetnym materiałem na moją trzecią żonę – rozczulił się kiedyś.

Ponoć żadna z jego pań z nim długo nie wytrzymywała. A miał ich, tych pań, sporo. Kiedy go poprosiłam, żeby sprecyzował, doliczył się ich coś około trzydziestki. To wcale zresztą nie było aż tak dużo. Miałam kiedyś przyjaciela, Polaka (w tym samym zresztą co Robin typie), który wskazał liczbę o dwadzieścia wyższą.

Przeszłość Robina była bujna – na sumieniu miał ekscesy alkoholowe, liczne romanse, leczenie odwykowe. Rozliczenie to zamykała głęboka depresja. Do wszystkiego skrupulatnie, jak na spowiedzi, kolejno mi się przyznawał, w miarę jak nasza znajomość rozwijała się. Sama się sobie dziwiłam, ale przyjaźń z nim dawała mi dziwne poczucie bezpieczeństwa. Nawet jak się do siebie przez dłuższy czas nie odzywaliśmy, wiedziałam, że gdy będę go potrzebowała, Robin zawsze się zjawi. Kiedy już się uspokoił z tymi swoimi idiotycznymi atakami złości i zazdrości, okazywał mi wyłącznie niezmienną czułość, przywiązanie i oddanie… Bawił mnie. A jemu pewnie imponowało, że babka o tyle lat młodsza szuka jego towarzystwa i znajduje w tym przyjemność.

Kiedy minął rok naszej znajomości, zapytałam go:

– Powiedz mi, co o mnie myślałeś, kiedy się poznaliśmy?

Spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego, co mi odpowiedział:

– Chciałem, żebyś mnie nienawidziła. Tak jak cała Nowa Zelandia…

Robin bez wątpienia miał sporo na sumieniu. Ale zapłacił za to wystarczająco załamaniem nerwowym i samotnością, którą od wielu lat dzielił wyłącznie z kotem – a dokładnie piękną, czarną kocicą. Ja byłam tą drugą, która osładzała mu pustelnicze życie.

– Gdyby nie ty, to bym tu chyba zwariował… – powiedział mi kiedyś w nagłym przypływie szczerości.

DODGERSI

Robin był w zasadzie moim pierwszym „stałym” friendsem. Przed nim „przyjaciele” przychodzili i odchodzili. Sporo wśród nich to tak zwani przeze mnie „dodgersi”. Najczęściej byli to „inżynierowie naftowi” pracujący na platformach. Ci jeszcze od biedy mogli być. Ale jak któryś z panów przedstawiał mi się jako amerykański wojskowy, z góry było wiadomo, że będą z nim kłopoty. Pojawiali się nie wiadomo skąd, ale bardzo szybko dowiadywałam się, po co. Każdy z nich czegoś chciał, najczęściej forsy. Kochali szybko, gorąco i… kosztownie.

„Jestem wdowcem od pięciu lat. Moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Mam jednego nastoletniego syna” – powiadali gładko. „Jestem teraz na misji w Afganistanie/Syrii/Iraku”. A ja coraz częściej miałam wrażenie, jakbym gadała wciąż z jedną i tą samą osobą…

Udawali wielką miłość, a potem zawsze, prędzej czy później, pojawiał się temat „pożyczki”. Tłumaczyli się, że są na morzu lub w strefie wojny i nie mają dostępu do własnych pieniędzy, a bardzo ich potrzebują. Czasami na wykupienie z woja. Ale najczęściej na swoje dzieci, które jakoś nigdy nie miały żadnych innych osób mogących się nimi zaopiekować. Byłam ostatnią deską ratunku! I jedyną.

Odmawiałam z początku nieśmiało, z bólem serca, z upływem czasu coraz bardziej hardo i opryskliwie. Trudno żebym utrzymywała dzieci wszystkich moich znajomych z portalu… I wszystkich ich nieszczęsnych, szalenie namolnych tatusiów.

Kiedy zauważali, że żadna, nawet najgorętsza miłość nie pomoże i żadnych pieniędzy nie dostaną, najczęściej obrażali się i znikali w niebycie cyberprzestrzeni. Albo ktoś inny zgłaszał, że ich konto jest fałszywe i portal je blokował. Uśmiechałam się wtedy pod nosem z satysfakcją…

Dlatego tak bardzo lubiłam Robina. Była to w zasadzie pierwsza osoba, która nie próbowała mnie oszukać. Zresztą… On miał dokładnie takie same doświadczenia. I z tego samego powodu zachwycał się mną. Że nie próbuję go naciągać. A tego naciągania nie lubił jeszcze bardziej niż ja. No, trzeba to powiedzieć wprost – Robin był po prostu zwykłym sknerusem.

OLA

Olę poznałam właśnie przez Robina. Zorientował się któregoś dnia, że ma „w znajomych” dwie Polki, i doszedł do wniosku, że zabawnie będzie nas ze sobą zapoznać. Bardzo szybko okazało się, że dał mi wspaniały prezent. Przyjaciółkę wierną, inteligentną i dowcipną. Polubiłam ją, bo wszystko można jej było powiedzieć. Niczym się nie gorszyła, niczego nie krytykowała. A przecież nieraz wysłuchiwała zwierzeń, które mnie samej stawiały włosy na głowie…

Ola była rozwódką. Twierdziła, że ma zbyt wojowniczy charakter, żeby wytrzymać z jakimkolwiek facetem, choć akurat my dwie żyłyśmy jak gołąbki. Może dlatego, że ja nie jestem facetem?

Pracowała w Niemczech jako opiekunka osób starszych. „Dostałam” ją od Robina w zasadzie na urodziny, bo akurat wtedy wypadały. Gdyśmy się poznały, „niańczyła” właśnie jakąś Hildegardę. Hildegarda była straszna, tak samo jak jej imię. Tak ją oceniłam, kiedy Ola pokazała mi jej zdjęcie.

– Patrząc na kogoś takiego dzień po dniu, można popaść w depresję…! – stwierdziłam ze zgrozą na widok łysego, skrzywionego babsztyla.

– Noooo… – zgodziła się Ola smętnie.

Z zawodu była farmaceutką, ale jako opiekunka zarabiała o wiele większe pieniądze i dlatego nie chciała wracać do swojej wyuczonej profesji. Pomimo wszystko, to znaczy pomimo ryzyka depresji…

*

Robin był pod tak wielkim wrażeniem swoich polskich przyjaciółek, że zaczął nawet wyszukiwać w sieci polskie filmiki i wrzucać na swoją oś.

– Rozumiesz coś z tego? – zainteresowałam się kiedyś.

– Dla mnie to jeden bełkot – przyznał się.

– Ja to samo mówię o angielskim. – Śmiałam się.

Mój angielski bowiem był trochę dziwny… „Podłapałam” go od podrywaczy z portalu…

No cóż… w moich czasach w szkołach uczono wyłącznie ruskiego… Ale kiedy tak, dzień po dniu, z mozołem, odpowiadając na kolejne zaczepki, tłumaczyłam sobie te teksty, nagle ze zdziwieniem odkryłam, że angielskie słowa „przyklejają” mi się do głowy… Kleiły się tak bardzo, że w ciągu paru miesięcy zupełnie dobrze czytałam i pisałam w tym języku. A potem już świadomie zaczęłam uczyć się mówić i rozumieć ze słuchu.

To właśnie przy Robinie dowiedziałam się, że angielski angielskiemu nierówny… To, co on tam sobie bełkotał lub skrobał, musiałam brać na rozum – nie czepiać się pojedynczych słów, tylko łapać sens ogólny. Po jakimś czasie nauczyłam się tego, ale z początku każda jego wypowiedź bez wyjątku była dla mnie istną zagadką sfinksową.

– Ola, ty rozumiesz go? – zapytałam kiedyś z konsternacją. – Jak tak patrzę czy słucham to każde słowo z osobna pojmuję, ale w kupie to już nie…

– Ja go w ogóle nie rozumiem – odpowiedziała obojętnie. – On chyba mówi jakimś żargonem czy co…

Możliwe, bo tłumacz Google też go nie rozumiał…

– Zresztą – przyznała mi się bez żadnego wstydu – ja sama nie znam angielskiego…

Byłam wstrząśnięta i zmieszana. Tyle konwersowała z ludźmi na portalu niemalże we wszystkich językach świata, że z zawiścią doszłam kiedyś do wniosku, iż jest poliglotką. A tu nagle okazuje się, że to nie ona była poliglotką, tylko tłumacz Google.

Robina bardzo interesowały moje postępy w nauce angielskiego. Wciąż się o nie dopytywał. A ja nie miałam pojęcia, jakie one były. Ale żeby mu zrobić przyjemność, specjalnie dla niego wypełniłam kiedyś test znaleziony w Internecie. Wyszedł on wówczas raczej średnio… Poczułam się zawiedziona. Miałam większe ambicje…

– Bo ty jesteś perfekcjonistką – wytknął mi. Wiedział, w jaki sposób nauczyłam się tego języka i był pod dużym wrażeniem.

– Ja się wciąż uczę! – tłumaczyłam się. – Codziennie poznaję nowe słowa! Będzie lepiej!

– Brzydkich też się uczysz?! – Zachichotał.

– Owszem! – pochwaliłam się.

Bo – niestety – moi friendsi nie zawsze byli dżentelmenami… Raz temu wyrwało się to, to znowu tamtemu tamto… Nie żebym celowo zapamiętywała, ale jakoś tak… niecenzuralne słowa też przyklejały mi się do głowy… i uzbierało się.

– Chcesz wiedzieć, jakie?

Trudno byłoby powiedzieć, że chciał, ale zapytałam o to wyłącznie kurtuazyjnie. Wyrecytowałam mu natychmiast całą litanię, a sporo tego było…

Widać było, że jest pod baaardzo dużym wrażeniem… Ale mimo to powiedział:

– Wiesz co? Ty to się już może nie ucz więcej tych brzydkich słów… Bo staniesz się zbyt ordynarna…

RAJESH

Facet, który mnie pewnego dnia zaczepił, nie należał do tego ścisłego grona najbliższych przyjaciół. Miałam go w kontaktach od jakiegoś czasu, ale ani on do mnie się nie odzywał, ani ja do niego. Zaakceptowałam jego zaproszenie, jak wszystkie zresztą, które mi przysyłano, przejrzałam nawet pobieżnie jego profil. Wiedziałam, że jest Hindusem, ale nic poza tym mnie nie zainteresowało. Dlatego zdziwiłam się, kiedy pewnego dnia w skrzynce ujrzałam wiadomość od niego.

– Dziękuję za przyjęcie mnie. Good afternoon, friend.

– Good afternoon.

– Jestem Hindusem. A ty, gdzie mieszkasz, friend?

Akurat klient przyszedł zamówić pieczątkę, więc mój Hindus musiał troszkę na odpowiedź poczekać.

– Jesteś zajęta?

– Tak – odpisałam dziesięć minut później, przeglądając gotowe już zamówienie. – Trochę. Pracuję teraz.

Schowałam zamówienie do teczki i stanowczo postanowiłam, że będę miła.

– Indie to cudowny kraj – napisałam w związku z tym.

– Przepraszam, przeszkadzam ci, friend… – zakłopotał się.

– Miło mi cię poznać – odpowiedziałam ogólnikowo. Wśród moich friendsów słynęłam z sympatycznego charakteru i tego, że byłam miła dla każdej, największej nawet zrzędy. Nie zawsze zresztą na tym dobrze wychodziłam.

– Z jakiego kraju jesteś?

– Z Polski.

– OK. Która godzina u ciebie?

– 10.35, a u ciebie?

– 2.30. Prowadzę własny biznes, a ty jaką masz pracę?

– Jestem grafikiem – odpowiedziałam grzecznie. – Robię pieczątki.

– Widziałem twój profil i mam jedno pytanie.

– Tak?

– Czy jesteś mężatką i masz dzieci, friend? Widzę piękne babyna twoim profilu, więc pytam.

– Tak. To moja córka. A ty masz żonę i dzieci?

– Jestem rozwiedziony i mam jednego syna.

– Ile on ma lat?

– Piętnaście. A twoja córka?

– Osiem.

– Mój ojciec i brat są w indyjskiej armii. Siostra jest lekarzem, a ja mam swój biznes. Powiedz mi coś o sobie.

„Uwielbiałam” po prostu tego rodzaju pytania. Zastanawiałam się nawet kiedyś nad stworzeniem odpowiedniego szablonu z odpowiedzią, który będę wstawiała w Messengera za każdym razem, gdy po raz kolejny je otrzymam…

Właściwie nie bardzo kojarzyłam człowieka, z którym akurat rozmawiałam. Jego profil przeglądałam dość dawno bowiem.

– Pokaż mi swoje zdjęcie, OK? Przepraszam, lubię wiedzieć, z kim rozmawiam.

Zgodził się bez oporów.

– Oto moje zdjęcie. Ja również proszę, żebyś mi przysłała swoje.

Fotka dotarła po chwili. Zerknęłam. Wyglądał staro, brzydko i nieciekawie. Odwrócony bokiem, w skórzanej kurtce, na tle jakichś drewnianych, pomalowanych na orzechowy kolor drzwi. Czarne włosy, ciemna skóra. Ale nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie. Za mąż za niego się nie wybierałam. Zdziwiłam się tylko, kiedy zerknęłam na jego profil, żeby dowiedzieć się, w jakim jest wieku. Był młodszy ode mnie o pięć lat! A na tym zdjęciu wyglądał na starszego o jakieś dziesięć!

– Och, tak, pamiętam. Widziałam je już kiedyś – stwierdziłam z roztargnieniem.

– OK – powiedział. – Czekam na twoje zdjęcie.

Miałam ich trochę w folderze na kompie. Nie mogłam się zdecydować, co wybrać, wysłałam więc wszystko. Po kolei. Między jednym kserem a drugim.

– Jesteś bardzo piękna i słodka, friend– skomplementował mnie.

W porównaniu z nim wyglądałam jak młoda bogini, nie zdziwił mnie więc jego zachwyt.

– Czasami tak, czasami nie… – zażartowałam. Miałam bardzo nierówną urodę. Na zdjęciach wychodziłam różnie. Albo jak supermodelka, albo jak super… baba-jaga. Ale on przecież nie musiał o tym wiedzieć.

– A gdzie pracuje twój mąż?

– W Niemczech. Jest fizjoterapeutą.

– Przyjemna praca.

Milczeliśmy chwilę. Ja zajęta byłam pracą, on jakimiś swoimi myślami. Chyba nie miał pomysłu na dalszą rozmowę, bo napisał jeszcze tylko:

– Teraz jesteś moim najlepszym przyjacielem na portalu. OK, goodbye, friend. Dziękuję za miłą rozmowę.

– Bye for now.

– Mogę się jeszcze do ciebie kiedyś odezwać?

Westchnęłam.

– Jesteś zajęta, friend?

Nie dość, że paskudny, to jeszcze nudny i namolny…

– Tak. – Westchnęłam po raz kolejny, tylko tym razem już bardzo ciężko, bo właśnie weszła kolejna klientka. – To są godziny mojej pracy.

– Sorry! – wystraszył się. – Przeszkadzam ci.

Nie mógł tego widzieć, ale odruchowo kiwnęłam głową.

Świecił się jeszcze przez chwilę zieloną kropeczką na liście mojego czatu, ale już się nie odzywał. Kiedy zniknął, razem z nim zniknęła moja pamięć o nim…

*

Robin, choć przecież już nie był młodzieniaszkiem, miał takie same pragnienia i potrzeby jak moi inni, młodsi friendsi. Był już po dwóch rozwodach, miał trójkę dzieci, ale kobiety nadal go kusiły. Na zmianę adorował to mnie, to Olę, a żadna z nas z początku nic o tym nie wiedziała. Obie myślałyśmy, że jesteśmy tą jedyną. Czasami tylko, kiedy Robin wrzucał Oli na oś jakieś miłosne emotikonki, robiłam się podejrzliwa.

– Ale ona nie jest taka słodka jak ty. Ona jest tylko friend… – podchlebiał mi się, kiedy wspominałam coś na ten temat, i wysyłał mi emotikonki z bunnies, jak to on je nazywał – całującymi się króliczkami. Łykałam te komplementy jak gęś kluskę, ale mimo to gdzieś na dnie duszy kołatało mi się podejrzenie, że Robin dokładnie to samo, co mnie, mówi także Oli…

Jakiś czas później znowuż na liście znajomych Robina ujrzałam swoją kuzynkę…

– Ona ciebie zaprosiła czy ty ją? – zapytałam z niezadowoleniem. Robin poczuł się przyłapany na gorącym uczynku i zaczął się tłumaczyć, dość mętnie zresztą:

– Bo ty jesteś mężatką…

Tłumaczenie w zasadzie słuszne, ale i tak mi się nie spodobało.

– Ona nie zna angielskiego, tylko niemiecki – stwierdziłam kwaśno. – A ty znowu z niemieckim nie ten tego, chociaż masz niby niemieckie korzenie…

Ale co tam, właściwie to nie czułam się zazdrosna. Dla mnie i tak był za stary, dla kuzynki też. Ale Ola akurat po raz kolejny rozstała się z Fouadem, Libańczykiem, który wtedy był jej oficjalnym, że tak powiem, „narzeczonym”…

– Ona jest samotna i bardziej pasuje do ciebie wiekiem… – kusiłam go.

Robin zainteresował się znacznie bardziej, niż myślałam…

Moja przyjaciółka odezwała się do mnie w związku z tym jeszcze tego samego dnia…

– Weź ty mi przetłumacz, czego on chce… – powiedziała z zakłopotaniem.

– Kto?

– No Robin…

– A czym tak cię przeraził?

– Nie rozumiem, co on pisze. Prześlę ci ten tekst…

– OK! – zgodziłam się radośnie. – Dawaj mojego skarbuńcia!

 

Can I send You a picture of a mouse? Big mouse? I send You pic of my lemons & You send me pic of Yours nice melons XXX. OK? So, what You say? Please! Isn’t it funny?

 

– I jeszcze to…

Ola puściła mi plik. Na zdjęciu nasz Robinek miał zamknięte ślepka i usta ułożone w dziubek!

– Zatłukę gada! – Zachichotałam. – Stary kretyn!!!

– No właśnie! – potwierdziła Ola i zaśmiała się niepewnie. – Melonów mu się zachciało!

– To co mówisz, że nie rozumiesz? Napisał jasno i konkretnie! A zdjęcia odjechane! Popłakałam się ze śmiechu!

– No, fajnie. Tylko proszę mi to przetłumaczyć dosłownie. Ja się tylko domyślam. Coś tam rozumiem… Dupa Jasiu Robinek.

– Co tu tłumaczyć? Wszystko jasne! On ci pokaże swoją wielką mysz i cytrynki czy co on tam ma, a ty mu swoje melony. I wszyscy będą zadowoleni, a przynajmniej on! – Aż się pokładałam na biurku ze śmiechu! – Ooooj, Robin, Robin… – piszczałam. – Z takiej strony to go nie znałam! No cóż, ale ja to go trzymam krótko…

– Czy ja nie mam do takich szczęścia?! No powiedz… – rozżaliła się Ola, która jak każda kobieta marzyła głównie o miłości romantycznej, a nie erotycznej.

PIERWSZE WILL YOU MARRY ME?

Następnego dnia, mniej więcej o tej samej porze co wczoraj, mój nowy znajomy Hindus powrócił… Kiedy otwierałam wiadomość, zauważyłam, że nadawca ma na imię Rajesh. Wcześniej jakoś nie wpadło mi to w oko.

– Mogę ci zadać jedno pytanie, friend? – zapytał bez ogródek.

– Yeeeesss… – odburknęłam, bo akurat trzymałam w rękach nożyczki i przycinałam gumki pieczątek, by pasowały na automaty stemplarskie.

– Will you marry me?

– Że… co…?

– Wyjdź za mnie – powtórzył.

Tak po prostu… Propozycja była tak dziwna i niespodziewana, że mało zamiast gumek nie ucięłam sobie palca.

– Ale ja nie mogę! – oświadczyłam z niezadowoleniem po dłuższej konsternacji.

Zresztą…

Gdybym nawet mogła… To i tak nie miałam najmniejszej ochoty wychodzić za obcego, nigdy niewidzianego na oczy faceta! Na dodatek paskudnego i namolnego!

Rajesh milczał przez chwilę.

– Why? – zapytał wreszcie.

– Bo mam już męża. Całkiem udanego nawet.

– OK – zakłopotał się – sorry.

– W porządku.

Nachyliłam się nad automatami i zmrużyłam oczy, żeby nakleić równo gumki. Zielone światełko przy nazwisku Rajesha migotało jednak nadal. Wyraźnie nie mógł zaznać spokoju.

– Przeszkadzam ci, friend? – zagadnął.

Nie zaprzeczyłam.

– Potrzebuję żony – zwierzył mi się. – Ale ty jesteś już mężatką.

Nie odpowiedziałam. Jasne, że byłam. To fakt bezsporny. Przez kolejne pięć minut milczeliśmy oboje.

– Usunę cię teraz z mojej listy kontaktów, friend. Goodbye.

Sama się sobie dziwiłam, ale zaniepokoiło mnie to.

– Bedę cię mogła kiedyś odwiedzić w Indiach? – zapytałam niespokojnie.

– Oczywiście – odpowiedział z galanterią i umilkł.

Odłożyłam na bok gotowe pieczątki, oparłam się łokciami o biurko, brodę złożyłam na zwiniętych pięściach i czekałam. Aż zniknie zielone światełko jego czatu… Czas mijał, a ono wciąż tam było… Mimo woli uśmiechnęłam się pod nosem. Rajesh jakoś nie mógł się ze mną rozstać…

Ostatecznie nie przeszkadzał mi. Miałam w kontaktach tyle osób, o których istnieniu nawet nie wiedziałam, że on spokojnie też mógł być. Odwróciłam się od monitora i natychmiast o panu z dalekich Indii zapomniałam…

JABIR

Jabir też był Hindusem. W żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy i jak zaakceptowałam jego zaproszenie, ale jakoś znalazł się wśród moich znajomych. I nawet był dosyć przystojny. Znał cztery angielskie słowa na krzyż, ale rwał się do konwersacji jak koń do owsa.

Z początku próbowałam być miła, jak zawsze zresztą. Ale jego namolność przekraczała wszelkie możliwe granice. Dopóki próbował „konwersować”, wysyłając mi zdjęcia, nic nie mówiłam. Były ciekawe, takie „egzotyczne”. Indie po prostu wylewały się z nich strumieniami. Obrzędy religijne, ludzie, budynki, przyroda. Niektóre okazywały się też zabawne, bo Jabir był niezłym dowcipnisiem.

Pokazywał mi też swoją żonę, pulchną, poowijaną jakimiś żółtymi zawojami, młodą i dość ładną Hinduskę, dzieci (których miał chyba z dziesięcioro), rodziców, a nawet sąsiadów…

Ale znajomość ta miała też swoje przykre strony. Bo Jabir był jurny, a miła, biała pani z Europy robiła na nim piorunujące wrażenie…

Początkowo udawałam, że go nie rozumiem – to akurat po części było prawdą. To, co pisał lub mówił Jabir, stanowiło jakąś przedziwną mieszankę hindi i chińskiego. Przynajmniej tak go w pocie czoła ocenił tłumacz internetowy…

Kiedy jednak Jabir, zirytowany moją niedomyślnością, zaczął mnie uszczęśliwiać pamiątkowymi fotkami swoich erekcji, a jeszcze później zaprezentował mi jedną na żywo, w trakcie video call, nie było już wątpliwości, jaką wiadomość chce mi przekazać…

Każdym takim „kfiatkiem”, jako dobra koleżanka, dzieliłam się z Olą. „Przyjemność” rozłożona na nas dwie była łatwiejsza do zniesienia…

Ola była dokładnie pod takim samym wrażeniem jak ja.

– Ooo… – zainteresowała się. – A czyje to śliczności?

– Jabira. Całe szczęście, że miałam już dwóch mężów… – Pokiwałam z ubolewaniem głową. – Bo na pewno doznałabym nieodwracalnego urazu psychicznego…

Jabir był tak bardzo napalony, że któregoś razu postarał się i zrobił mi naprawdę wspaniałą niespodziankę. Mianowicie osobnik znający do tej pory może cztery, pięć angielskich słów nagle napisał do mnie przepiękną angielszczyzną… Zrobił na mnie piorunujące wrażenie.

– To ty, Jabir? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Ja – zgodził się skromnie.

– Co się stało, że nagle zacząłeś pisać po angielsku? – zapytałam podejrzliwie.

– Zawsze pisałem po angielsku – odpowiedział nonszalancko.

Czyli do tej pory tylko udawał, że nie…? Hi hi hi!

– Więc… skoro już przemówiłeś… to co mi powiesz ciekawego? – Uśmiechnęłam się pod nosem.

– Przyjadę do ciebie do Polski w przyszłym miesiącu.

–?!!

– Podaj mi tylko swój dokładny adres.

Jeszcze czego?! Może na dodatek z żoną i tymi wszystkimi bachorami?!

– Nie!!! – „ryknęłam”, nawet się nie zastanawiając.

– Ale czemu nie…? – zmartwił się.

– Bo nie! Ty masz żonę, a ja męża!

Próbował mnie jeszcze przekonywać – także wtedy, kiedy już ponownie zapomniał, jak się pisze po angielsku – ale byłam niczym skała.

Wydzwaniał za każdym razem, kiedy widział mnie na czacie, ale zaparłam się i już nie odbierałam. Im więcej wydzwaniał, TYM BARDZIEJ ja nie odbierałam. Nie mógł tego przeboleć.

– Ty niedobry friend – powiedział wreszcie z wyrzutem.

Musiało minąć sporo czasu, żeby pogodził się z losem, ale i ten szczęśliwy dzień wreszcie nadszedł.

NASZA WYPRAWA DO HAMILTONU

Robin na ogół bardzo się pilnował, żebyśmy mu się – broń Boże! – nie wprosiły do Hamiltonu. Ale kiedy czas mijał, a ani ja, ani Ola żadnych aluzji na ten temat nie robiłyśmy, zodważniał. Któregoś dnia zobaczyłam u Oli na osi, jak wymieniają się całującymi się króliczkami, amorkami i czerwonymi serduszkami. Aż mi się oczy zwęziły… Nie to, żebym im źle życzyła, tylko… tak po prostu… jakoś mi się to nie spodobało… No bo… Co za zakłamany bałwan!

Zaraz pod całuskiem Robina przeznaczonym dla Oli wrzuciłam emotikonkę z zakochanym, rozmarzonym pieskiem. Dla Robina. Na znak, że jestem, czuwam i widzę, co się dzieje!

Ola „zachichotała” za pomocą emotikonki, a Robin poczuł się chyba niewyraźnie, bo natychmiast „przyleciał” do mnie na priv.

– To tylko takie żarty… – napisał. – Przecież wiesz, że ja tylko ciebie kocham. Ona się z tobą nie może równać. Ani w połowie nie jest taka słodka i kochana jak ty…

– OK! – ucieszyłam się – Wiem, ja też tylko tak sobie żartuję!

– Ty jesteś moją ukochaną, my preciousfriend!

W szale miłosnym wymieniliśmy się kilkoma emotikonkami. Ja mu wysłałam całujące się króliczki – bunnies, on mi „zakochane foczki”. Daliśmy sobie po dziubku i wróciliśmy na stronę główną.

Podczas gdyśmy tak sobie ćwierkali na osobności, nasza Ola nie próżnowała. Po jej osi fruwało już zatrzęsienie miłosnych emotikonek. Wszystkie adresowane do Robina. Na pewno je widział, ale nie miał już odwagi odpowiedzieć. Za to ja nie miałam takich skrupułów.

– Roooobin! – „załkałam”. – Ale ty tylko mnie kochasz, prawda?! Ona jest tylko friend? Przecież dopiero co mi to mówiłeeeś…

W Oli aż się „zagotowało”.

– Mi też powiedział, że mnie kocha! – odpysknęła.

– A mnie się oświadczył! – Nie pozostałam dłużna.

– Mnie też! – „Pokazała” mi język. – I kupił mi nawet bilet na samolot!

To była nieprawda, bo Robin był zbyt chytry, i obie o tym dobrze wiedziałyśmy, ale co tam. Jak się bawić, to się bawić.

– Mi powiedział, żebym kupiła sobie sama… – odpowiedziałam „zdruzgotana”.

– Roooobiiiin?!! – Ola wkurzyła się. – Nie chowaj się, tylko chodź tu i wytłumacz się! Proszę! Która z nas ma do ciebie przylecieć?! Prawda, że JA?!

Ale Robin okazał się tchórzem – nie wytrzymał nerwowo i zwiał. Wyłączył komputer i chyba poszedł spać. Może miał nadzieję, że do jego – tzn. zelandzkiego – rana atmosfera jakoś się oczyści?

– Idę… – wymamrotałam „resztką sił”.

– Gdzie?! Wracaj! – krzyknęła Ola.

– Nie! – odpowiedziałam stanowczo i „załkałam”. – Zaraz po śniadaniu idę się utopić!

*

– No dobra! – napisałam zaniepokojona do Oli w prywatnej wiadomości. – To teraz czekamy, aż się Robin obudzi i przeczyta. Hi hi hi hi! Tyle mu wystarczy, bo się wścieknie. On nam tego nie daruje… Już się więcej do mnie nie odezwie!

Ale Oli się podobało i miała zamiar bawić się dalej.

– Oj przestań! Zrobiłyśmy mu piękną reklamę!

– On ma poczucie humoru, ale tylko do czasu… – zajęczałam.

– Ale pięknie się zakończyło! – Ola chichotała.

– To jedyny facet tutaj, z którym udało mi się zaprzyjaźnić i który nie domagał się ode mnie rozwodu, póki co…

– Bo on się nie rwie już do żeniaczki… Wcześniejsze rozwody chyba mu dały dobrze w d…ę. Może jeszcze coś napiszesz? – zachęcała mnie, jak dobra ciocia, która namawia do wzięcia kolejnego cukierka z torebki.

– Nieee, daj spokój, stracę kumpla – wystraszyłam się. – Czemu się nie rwie? Przecież mówisz, że ci się oświadczył? Mnie się oświadczył. Nawet nie tak dawno. Ale pewno tylko dlatego, że dobrze wie, że go nie przyjmę. Weźże się porządniej zakręć koło niego!

– Ani mi to w głowie! Dla niego nie będę się uczyć angielskiego!

– No wiesz?! To tylko dlatego?! Z tłumaczem dacie sobie radę, i tak stale oboje przy kompach siedzicie…

*