Kochankowie ze Starych Babic - Janusz Niżyński - ebook

Kochankowie ze Starych Babic ebook

Janusz Niżyński

3,5

Opis

"Kochankowie ze Starych Babic" to powieść obyczajowa, opisująca emocjonalne tragedie ludzkie, przybierająca chwilami romantyczne znamiona, naznaczone nutką szaleństwa. W książce zawarte zostały historie kilku osób, które łączy jedna miejscowość, jedna stacja benzynowa i jedno pragnienie — bycia kochanym. To silne, niekiedy duszące i tłamszące pragnienie spowodowało, że pogubili się uczuciowo, mentalnie i życiowo…
Katarzyna Tuszyńska-Jąkalska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz Niżyński

Kochankowie ze Starych Babic

Wydanie drugie, poprawione

© Janusz Niżyński, 2018

...To powieść obyczajowa uwzględniająca emocjonalne tragedie ludzkie, przybierająca chwilami romantyczne znamiona, naznaczone nutką szaleństwa. To historie kilku osób, które łączy jedna miejscowość, jedna stacja benzynowa i jedno pragnienie — bycia kochanym. To silne, niekiedy duszące i tłamszące pragnienie powodowało, że pogubili się uczuciowo, mentalnie i życiowo…

Katarzyna Tuszyńska-Jąkalska (Wielbicielka-Ksiazek.blogspot.com)

ISBN 978-83-8126-495-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Od autora

Drogi Czytelniku,

akcja tej powieści obyczajowej rozgrywa się w autentycznych sceneriach małej podwarszawskiej miejscowości, ale także gminy, w której mieszkam od ponad piętnastu laty. Przez cały wcześniejszy okres żyłem po sąsiedzku na warszawskim Bemowie, skąd z okien mojego rodzinnego domu roztaczał się widok na kopułę starobabickiego kościółka. Tak więc mogę chyba napisać, że materia stanowiąca osnowę tej książki jest nie tylko osadzona w znanych mi realiach, ale i w pewnym sensie życiowo mi bliska.

Bohaterami „Kochanków ze Starych Babic” są zwykli ludzie, jakich każdy z nas spotyka na co dzień. Są to postacie całkowicie przeze mnie zmyślone, mimo że ich pierwowzory można by odnaleźć wśród moich najbliższych przyjaciół, uczestników „Babickiego forum internetowego”, ale także wśród innych for i blogów, na których często gościłem. Takimi postaciami są Caterina, Trazom i inni. Jednak moja inspiracja i „zapożyczenia” skończyły się na brzmieniu napotykanych nicków, czy nawet imion autentycznych internautów — dalej zaczynało się całkowite fantazjowanie. Dlatego dopatrywanie się ewentualnych podobieństw i analogii między losami bohaterów mojej powieści, a losami realnych postaci jest nieuprawnione, zaś ewentualne podobieństwa są tylko dziełem przypadku.

Drogi Czytelniku! Praktycznie los każdej postaci tej książki nie kończy się wraz z ostatnim jej rozdziałem. I wcześniejsze wydarzenia z ich życia, ale i te późniejsze można odnaleźć w licznych moich dotychczasowych opowiadaniach, które od ponad dwudziestu lat publikuję na prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Niektórzy z nich są na przykład także bohaterami niedawno wydanej mojej innej książki pt.: „Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości“. Niektórzy już zostali bohaterami kolejnych moich książek i opowiadań.

Drodzy Państwo, mam nadzieję, że powieść spodoba się, przypadnie do gustu, że będzie źródłem Waszych pozytywnych przeżyć i być może pogłębionych refleksji na temat najpiękniejszego uczucia świata, jakim jest miłość. Gdybyście po lekturze chcieli się ze mną podzielić swymi uwagami albo po prostu skomentować epizody z książki — to nic prostszego: możecie to uczynić na mej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl albo na moim FanPage'u na Facebooku, gdzie towarzyszy mi kilka tysięcy sympatyków i fanów. Zapraszając zatem do odwiedzin moich witryn, jeszcze raz życzę każdemu z Państwa ciekawej i inspirującej lektury!

Janusz Niżyński

Rozdział 1

Mówi się, że święto Wielkiej Nocy to najbardziej mistyczne święto świata. Tu — w Starych Babicach, podobnie jak i w wielu innych miejscach Polski, gdzie wnętrza domów w ten dzień zdobią cukrowe ptaszki, kurczaczki, zajączki, gdzie kwiatuszki, koszyczki, wazoniki, a przede wszystkim pisanki są nierzadko ręcznie preparowane przez samych domowników, jest tak z całą pewnością. W świąteczną niedzielę rodziny zbierają się przy suto zastawionych stołach do uroczystego posiłku. Każdy z każdym domownikiem składa sobie życzenia i wszyscy nawzajem obdarowują się dobrym słowem. Jest wokół miłość, jest troska i wzajemne zrozumienie.

Ten beztroski obrazek nie zawsze jednak bywa regułą, gdyż rzeczywistość czasem woli być inna niż w bajce, nie tak magiczna i nie zawsze jest w niej miejsce na miłość bliskich i zrozumienie. Gdy czyimś rodzicom pijany pirat drogowy nie zapanowawszy nad pojazdem w jednej sekundzie odbiera życie, cały świat przestaje być sielski, jak wcześniej. Po takim wydarzeniu ludziom, którym odebrano rodziców, pozostaje jedynie trwać przy nadziei, że Boża sprawiedliwość — to nie jakiś wydumany mit i że jeśli nie dziś, to może jutro Opatrzność okaże odrobinę najzwyklejszej przyzwoitości i przywróci zranionym sercom spokój. Ona — Wielisława — marzyła o takiej przyzwoitości już od kilku lat. Marząc — obmyślała życzenia na kolejne Wielkanocne Święta, wypuszczając z dłoni do nieba biedronki i prosząc je, aby przyniosły stamtąd ukojenie i przywróciły zwyczajne szczęście. Albo najzwyklejszą normalność.

On — jej dużo starszy brat Mieczysław — też marzył, lecz o czymś zupełnie innym. Po doznaniu rodzinnej traumy, z której (w przeciwieństwie do siostry) zdążył szybko się otrząsnąć, a zaraz potem — po porzuceniu go przez ukochaną dziewczynę, której nie potrafił przekonać do wizji prostego, rodzinnego szczęścia — musiał wziąć za żonę przypadkową kobietę, którą ledwie poznał na wiejskiej potańcówce. Postanowił się z nią ożenić, bo zaszła z nim w ciążę, a on był mężczyzną honorowym. I ożenił się. Ale będąc żonaty, wciąż wzdychał do tej, z którą spędził i przeżył tu, w Starych Babicach, swe najpiękniejsze młodzieńcze lata. Wciąż marzył, że kiedyś ją jeszcze spotka i wrócą do siebie, choćby tylko jako przyjaciele…

Mariola marzyła o czymś zgoła innym. O miłości, która pewnego dnia jak piękna kolorowa bańka prysła, gdy urodziła małą Halinkę i gdy mąż nadmiernie zajęty dyżurami w przychodni weterynaryjnej przestał na nią zwracać uwagę. A ona tak bardzo chciała być znowu kochaną, hołubioną, potrzebną. Potrzebną tak, jak przed ślubem.

I tylko Joanny marzenia były proste, zwyczajne, niewygórowane. Ma kochającego męża, spodziewają się dziecka. Chce, aby urodziło się zdrowe, a swoim przyjaciołom życzy, niech im się po prostu: poszczęści.

I wiesz co, drogi Czytelniku? Okazuje się, że jeśli ludzie czegoś bardzo pragną — Los przynajmniej niektórym z nich wyświadcza przysługę i spełnia marzenia co do joty. Na przykład podczas świąt Wielkiej Nocy…

Rozdział 2

Na stacji benzynowej „BP” w Starych Babicach po porannych przedświątecznych godzinach szczytu zapanował wreszcie względny spokój.

Liczba samochodów podjeżdżających pod stanowiska do tankowania wyraźnie zmniejszyła się. Dla nielicznej obsługi nadeszła właśnie ulubiona pora: czas wytchnienia, przeglądania świątecznych gazet, rozwiązywania krzyżówek. Podjeżdżających klientów każde z ich dwójki obsługiwało po kolei. Oczywiście, bywały od reguły wyjątki. Mariola, jako kobieta, chętniej przesiadywała przy ekspresie, parząc klientom kawę; Mieczysławowi, co zrozumiałe, zostawała do obsługi kasa i wystawianie rachunków za cały pozostały asortyment stacji, w tym za paliwo. Gdy zaś była potrzeba wyjść na zewnątrz, żeby wspomóc kierowców przy dystrybutorze — ten obowiązek praktycznie zawsze brał na siebie Mieczysław. Być może dlatego, iż jako dżentelmen chciał chronić koleżankę przed niewdzięczną, brudną robotą, a być może dlatego, że lubił z bliska oglądać samochody, nawet te najbardziej typowe, opatrzone po tysiąckroć. Każdy bowiem egzemplarz, twierdził, posiada własną duszę; a on — Mieczysław, po stanie samochodu potrafi ocenić także duszę jego właściciela.

Jeśli idzie o status rodzinny — u obojga był podobny. On — żonaty od trzech lat, ojciec trzyletniego Piotrusia. Ona — mężatka z czteroletnim stażem, mama trzyletniej Halinki. Oboje byli dla siebie wyrozumiałymi partnerami w pracy. Wzajemnie sobie pomagali, doradzali, zastępowali w różnych „awaryjnych” sytuacjach, a sporadycznie zachodzące między nimi nieporozumienia zawsze likwidowali w zarodku. W ten sposób zawczasu zażegnywali ewentualne konsekwencje nikomu niepotrzebnych niesnasek i fochów. Oczywiście — wszystko dla dobra ich relacji. Nie tylko zawodowych.

Ona — Mariola, starszemu o kilka lat koledze zazdrościła tylko jednego: wśród personelu stacji miał bratnią duszę ­– rodzoną siostrę. Skądinąd ongiś jej, Marioli, szkolną i bardzo dobrą przyjaciółkę. To nic, że Mieczysław i jego siostra Wika pracowali na różnych zmianach. Gdy któreś z nich potrzebowało szybko poradzić się drugiego w sprawach osobistych — czynili to choćby podczas przekazywania sobie obowiązków służbowych (gdy jedno kończyło zmianę, a drugie ją zaczynało). Ona — Mariola, nie tylko nikogo podobnego w pracy nie miała. Jedyną bratnią duszą, przed którą mogła się wyżalić i „być cierpliwie wysłuchaną” była jej malutka córeczka. Nikt więcej, bowiem mąż z uwagi na charakter pracy (lekarz w przychodni weterynaryjnej) bywał w domu sporadycznie. Tak czy siak — Mariola i Mieczysław jako para ekspedientów ze zmiany „B” doskonale ze sobą współpracowali, świetnie się rozumieli i w razie potrzeby nawzajem uzupełniali. Można by więc śmiało rzec: idealnie zgrani sprzedawcy.

Gdy oboje byli już po pierwszej porannej kawie i gdy Mariola zabierała się za rozwiązywanie kolejnej świątecznej krzyżówki — na stanowisko podjechała elegancka, jak mawia tutejsza młodzież: „wypasiona bryka”. Mówiąc krótko: seledynowy Jaguar cabrio z opuszczonym dachem. Za kierownicą — typowa w takich cacuszkach kobieta: platynowa blondynka o zgrabnym małym nosku i zmysłowych ustach. Jej oczy przesłaniały olbrzymie przeciwsłoneczne okulary, włosy owijała biała muślinowa chusta.

— Zobacz, Mariolko. Zerknij sobie w monitor na przedstawicielkę babskiego establishmentu. — Zaproponował koleżance Mieczysław.

— E tam!… Nie lubię takich platynowanych „Barbi”, przecież wiesz... Myśli sobie taka, że wszystko jej się od życia należy, bo ma bogatego męża albo sponsora. A ani się obejrzy, jak uroda przeminie i mąż znajdzie sobie młodszą. Poza tym nie lubię kobiet w czarnych okularach. To tak, jakby próbowały się przed kimś ukrywać. — Skomentowała Mariola, spojrzawszy od niechcenia w ekran monitorujący stanowiska z samochodami, a następnie na powrót zanurzyła nos w świątecznej prasie.

Tymczasem elegancka klientka, zatrzymawszy się pod dystrybutorem paliwa z numerem cztery, zgrabnie wyszła z auta, delikatnie za sobą trzaskając drzwiczkami. Prawdopodobnie miała zamiar dokonać jakiś drobnych sprawunków w sklepiku BP, gdyż oczy od razu skierowała w kierunku witryn pawilonu, oceniając jednocześnie zawartość półek. Kusa spódniczka i kolorowe luźne wdzianko w orientalne kwiatki subtelnie uwypuklały jej kobiece walory. A niewątpliwie do walorów należało także zaliczyć jej szczupłą talię, jędrnie zaokrąglony pod kostiumem biust i oczywiście piękne długie nogi. Mieczysław głośno westchnąwszy, wstał zza lady i uśmiechając się do koleżanki (okazując w ten sposób swą pobłażliwą wyrozumiałość dla wykładni na temat „platynowanych Barbi”) udał się na stanowisko klientki.

— Dzień dobry! — Grzecznie pozdrowił kobietę. Uprzejmość wobec klientów to jedna z najważniejszych zasad obowiązujących sprzedawców.

Dziewczyna żwawo odwróciła do niego głowę i zdjęła okulary. W jej oczach o kolorze koniakowym odmalowane było kompletne zaskoczenie.

— Coś mi się wydaje, że znam tego sympatycznego mężczyznę z blond czupryną. Mietek?

— Julia?! — Niespodziewanie, z kolei, odezwał się do kobiety Mieczysław.

Stali i patrzyli na siebie, jakby zapomnieli o całym bożym świecie. Czteroletnia rozłąka, nie tak od razu, ale jednak trochę ich odmieniła. Teraz oboje przyglądają się sobie z ciekawością. Oto on — Mieczysław: nieco zmizerniały, sfatygowany życiem, rodziną, pracą — stoi przed nią w nieznacznie zaoliwionym uniformie, tchnącym zapachem benzyny i spalin. A oto ona — Julia. Taka cała rozkwiecona, emanująca radością, pachnąca ekskluzywnymi, drogimi perfumami. Czy aby to ta sama Julia, z tamtych lat? Lata rozłąki nie zmieniły tylko jednego: nadal rozumieli się bez zbędnych gestów i słów.

— Spełniły się te twoje marzenia? — W końcu cicho zapytał Mieczysław.

— Nalej do pełna. — Zamiast odpowiedzi zaordynowała, a jej małe, zgrabne uszy nieznacznie poróżowiały. Najwidoczniej zaskoczona nieoczekiwanym „wpadnięciem” na swego niedoszłego ongiś męża i skrępowana towarzyszącymi okolicznościami ich niespodziewanego teraz spotkania, nie była skora do rozmów.

Dlatego gdy Mieczysław zajął się napełnianiem baku, ona — nie wdając się w dalszą konwersację, udała się do pawilonu po drobne zakupy. Wzięła z regału kilka kolorowych gazet, karmę dla kota i w dziale kosmetyków samochodowych jakieś wilgotne chusteczki. Uregulowawszy rachunek platynową kartą, bez specjalnego pośpiechu wróciła do auta. Mieczysław już czekał, przytrzymując na wpółotwarte drzwi jej seledynowej „bryki”. Widząc wracającą z kasy eks-przyjaciółkę, otworzył je na oścież, zapraszając, aby komfortowo usadowiła się w fotelu.

— Wesołych Świąt! — Kurtuazyjnie pozdrowiła kobieta swego dawnego chłopaka, wcześniej wygodnie zasiadając za kierownicą.

I nie czekając nawet na zdawkową odpowiedź, nie będąc w żadnym stopniu ciekawą tego, co ewentualnie miałby do powiedzenia jej niegdysiejszy „narzeczony” — odjechała z piskiem opon, zostawiając po sobie zapach perfum Chanel i jakiś irracjonalnie unoszący się w powietrzu smutek.

Mieczysław wrócił do siedziska za ladą dopiero po dziesięciu minutach. W ręku niósł małą odkorkowaną „małpkę” Smirnoffa. (Mariola nigdy wcześniej nie widziała, aby jej starszy kolega pił w pracy alkohol! Kupił tę buteleczkę w delikatesach, tuż obok stacji). Robiąc wielkie okrągłe oczy ze zdziwienia, spojrzała na partnera, ale postanowiła milczeć. Co zresztą miałaby mu powiedzieć? Prawić morały? Było jasne, że jej kolega nie będzie teraz skory do „rozmów”. Na szczęście chwilę później w drzwiach stacji pojawiły się Joanna i siostra Mieczysława — Wika.

— Wikuś, kochana. Cześć, skarbeńku! — Mariolka rzuciła się na szyję koleżance. — Dzień dobry, pani Joanno! Fajnie, że już jesteście, bo moja mała Haneczka na pewno nie może już się doczekać mamusi.

— Witaj, Mariolko! — odwzajemniła w ledwie niewielkiej części entuzjazm swej koleżanki Wika. — Cześć, braciszku. — I całując brata w policzek cicho dopowiedziała: — Wesołych świąt, Mietku. I tobie, wesołych świąt, Mariolko.

Przybycie zmienników oznaczało, że kolejny dyżur Mieczysława i Marioli dobiegał końca. Jeszcze tylko dziesięć minut na przekazanie zmiany, drugie dziesięć na szatnię i toaletę — i do domu! Witajcie święta! Witaj Wielkanoc!

Rozdział 3

— Wiko, ocknij się! — Joanna potrząsnęła ramieniem młodszej koleżanki, aż ta prawie podskoczyła, wyrwana z traumy wspomnień, które zaprzątały jej umysł nie tylko od początku zmiany, ale i od samego rana. — Wszystko w porządku, kochanie? Ta szklana witryna już prawie skrzypi z czystości. — Joanna uśmiechnęła się ciepło i położyła rękę na ramieniu przyjaciółki.

— Tak. Wszystko w porządku, trochę tylko się zamyśliłam. Znasz mnie…

— Czy coś u Mietka nie tak? Jakoś podejrzanie wyglądał, gdy przekazywał ci zmianę. Skarżył się może na coś, narzekał? Bo wobec mnie był jakoś dziwnie małomówny…

— Mietek? A nie. Mietek nic. On taki czasem bywa… To tylko ja co rusz daję się ponieść bezsensownym marzeniom. — Próbowała nawet zrobić radosną minę, wymuszając na twarzy prawie szczery uśmiech.

— Dlaczego bezsensowne? — Groźnie spojrzała na Wielisławę przyjaciółka, ale zaraz po chwili uśmiechnęła się. — Pomarzyć zawsze warto. Bo marzenia są jak modlitwa: gdy o czymś pięknie marzymy, czasem spełniają się. — Pocieszała. — Zobacz! Ja przecież od dawna myślałam, że już nigdy nie będę mogła mieć dziecka, choć bardzo o nim marzyłam. I co? — Pogłaskała się po swym ciążowym brzuszku. — Spełniły się?

— No, u ciebie, się spełniły…

— Jeśli pot­ra­fimy o czymś marzyć, to pot­ra­fimy także te­go dokonać. Zapamiętaj!

— Dobrze, Joasiu. Zapamiętam…

Robocza zmiana obu pań na stacji benzynowej w starych Babicach trwała już kilka godzin. Za oknami zdążyła zapaść typowa dla tej pory roku względnie wczesna wieczorowa szaruga. I nawet latarnie wzdłuż wylotówki na Sochaczew, ledwie co rozświetlały opustoszałą o tej porze drogę, sprawiając wrażenie pogrążenia małego pawilonu i zatoczki dla aut, jakby gdzieś na krańcu zabudowań i cywilizacji. Ale na co dzień okolice ich stacji benzynowej stanowiły naprawdę urokliwe miejsce. Usytuowane całkiem blisko gminnego ratusza, można by więc rzecz: niby na uboczu, ale jednak w samym środku miasteczka. Zwyczajne, przytulnie położone w pobliżu domki swym spokojem i kolorytem cieszą oczy po kończącym się dniu. Pięknie oświetlona kopuła kościółka tuż przy rynku, nastraja do zadumy i melancholii. Ale dla Wielisławy ulubioną i główną atrakcją Starych Babic jest lokalny cmentarz — zresztą położony całkiem niedaleko od ich stacji BP. To taka jej osobista, maleńka cicha przystań. Miejsce, gdzie można skryć się przed wszystkimi, gdzie można przebywać ze swymi myślami i nie martwić się, że ktoś może usłyszeć cichą rozmowę: jej — z samą sobą.

— Nadal nie nauczyłaś się kłamać. Moja droga. — Joanna pogłaskała swój brzuch, w którym spokojnie czekał na narodziny przyszły potomek rodziny Skórowskich (gotów do pojawienia się na świecie już za kilka tygodni). — Jeśli z takim wyrazem twarzy mówisz, że wszystko jest dobrze, to znaczy, że sprawy biorą w łeb. Kochanie, jutro Wielkanoc. Wyluzuj! Powiedz, co cię gryzie?

Wielisława przetarła zmęczone od niedosypiania oczy i skołowanym wzrokiem spojrzała na przyjaciółkę. Wiedziała, że Joanna nie odpuści, dopóki nie wyciągnie od niej właściwej i kompletnej odpowiedzi. Stanowcza, czasem szorstka i przepełniona sarkazmem kumpela — to typowe jej przeciwieństwo, choć mimo wszystko najbliższy człowiek ze wszystkich ostałych na tym niesprawiedliwym świecie ludzi. To ona wspierała ją i nadal wspiera w trudnych chwilach. To ona przygarnęła ją do siebie, pokornie czekając, aż jej nikczemne życie stanie się choć trochę szczęśliwsze.

— Joasiu, czy ty naprawdę nie rozumiesz, że po urodzeniu twojego dziecka będę musiała znaleźć dla siebie nowe lokum? — Westchnęła bezradnie, jak ktoś, kto doskonale rozumie całe swe niefortunne położenie. — Tylko jak najszybsze usamodzielnienie się może być dla mnie ratunkiem.

— Ze mną i z Piotrem możesz zostać tak długo, jak tylko zechcesz. Narodziny naszego potomka naprawdę nie będą tu żadną przeszkodą. Dlaczego nagle uznałaś, że zechcemy się ciebie pozbyć i że razem z tobą wystawimy twe rzeczy na ulicę? — I zwiększyła i tak już swe duże, niebieskie oczy, które pod dużymi rogowymi oprawkami okularów zawsze sprawiały wrażenie bardzo wielkich.

— Joasiu, mówisz serio? Proponujesz, abym całe swe życie spała u was kątem? I pałętała się pod nogami, gdy zaczną was przytłaczać obowiązki rodzicielskie?

— Dlaczego od razu pałętała? Przy małym dziecku zawsze przydadzą się dodatkowe ręce do pomocy…

— Gdy to samo zaproponował mi Mietek po narodzeniu ich synka, odmówiłam bez wahania, a przecież to mój brat. — Odstawiła krzesło od błyszczącej czystością witryny i wzięła się do pucowania następnej. — Nie, to nie życie…

— Nie przesadzaj. — Próbowała protestować przyjaciółka. — Jesteś jeszcze bardzo młoda, całe życie przed tobą. Masz stałą pracę, możesz wziąć kredyt w banku na mieszkanie. Dlaczego założyłaś, że nikogo już nie spotkasz i że wspólnie z tym kimś nie uwijecie gniazdka? — I uśmiechnęła się do Wielisławy serdecznie.

— Ty chyba nie rozumiesz, że jeśli będę tak stale siedzieć w jednym miejscu, na przykład u ciebie w domu, to tego całego mojego życiowego „shiet” nie ubędzie. Już wyrosłam z bajek o królewiczach na białym koniu, wybacz!

I westchnęła z irytacją. Oparła rękę o półkę, zakrywając oczy. Cała ta sytuacja przypominała jej czyiś okrutny żart lub paskudne oszustwo. Całe lata starała się uciec od tego koszmaru, udając, że wszystko jest w porządku. I nic. Bez skutku. Wciąż wspomina tę chwilę, gdy ujrzała leżące w kostnicy ciała rodziców ze strasznymi śladami licznych ran powypadkowych. Wciąż doświadczała bólu, tego nieznośnego uczucia, kiedy wnętrzności, dosłownie przerabiają się w żel i dążą do opuszczenia schronu. Gdy od tych wspomnień zbiera się na nudności — powietrze nie chce dostawać się do płuc. Gardło jest rozdarte od krzyku, przemieszanego ze łzami. Krzyku przeklinającego cały ten świat. Jak mogło do tego dojść, że jeden, jedyny pijany drań zdołał okaleczyć całe jej życie? Kto mu pozwolił wsiąść w takim stanie do samochodu i w konsekwencji zabić jej najukochańszych rodziców?… Tymczasem ten drań, który zabił jej rodziców przeżył wypadek. Nawet odzyskał w szpitalu przytomność. Zmarł jednak po kilkudziesięciu godzinach, mimo starań całego zastępu lekarzy. Dowiedziawszy się o tym na komisariacie, w myślach posłała do diabła całe swe wrażliwe sumienie i rozjaśniła twarz radosnym uśmiechem. Tak! Choć przez chwilę była szczęśliwa, jak dziecko cieszące się z nowej zabawki. Cieszyła się, że i tamten w końcu odprawił się w podróż do piekła, w którym od początku powinien się znaleźć. Nawet wiedząc, że jego śmierć nie zwróci jej rodziców, nawet i zdając sobie sprawę, że nienawiść i gniew tylko zatruwają krew i przeszkadzają w pogodzeniu się samej ze sobą… cieszyła się. A tymczasem cała tak skrupulatnie zaplanowana przez nią przyszłość legła w totalnych gruzach. Dom, który kupili na kredyt rodzice przejął bank (bo ani ona, ani Mieczysław nie byliby w stanie opłacać bardzo wysokich rat i odsetek), a jej zagraniczne studia zakończyły się niemal w dniu, w którym zaczęły, bo i na nie pieniędzy nie było. Pieniądze. W naszym świecie wszystko opiera się tylko na pieniądzach. Jeśli masz ich wystarczająco dużo i przy okazji jeszcze doskonałą pracę — jesteś królem. Jeśli w twych kieszeniach jedyne co znajdujesz — to chusteczki do ocierania łez, jak w jej przypadku, musisz czekać na króla. Pozostało jej coś innego? Może więc warto, aby przywróciła sobie wiarę w bajki?

— Chyba masz rację — jej przyjaciółka znów odezwała się po chwili milczenia — to niezupełnie to, czego ci trzeba. Ale, Wiko, zaczynać od zera jest zawsze trudno. I na to trzeba być przygotowaną. Spójrz na swego Mietka. On też, jak i ty, przeżył traumę po śmierci waszych rodziców. Mało tego, niedługo po tym strasznym wydarzeniu zostawiła go ukochana kobieta, chłopak był bliski depresji. Gdy ty przez kilka miesięcy po pogrzebie przebywałaś u cioci w Słubicach, on był totalnie sam. I tak jak ty teraz — nie potrafił znaleźć dla siebie w życiu miejsca. Ale przynajmniej wiedział i rozumiał, że jedyną dla niego szansą jest stanąć na nogi, pozostać w pracy i utrzymywać kontakty z żywymi ludźmi. I to go ocaliło. Pamiętam, jak prosił szefa, aby dawał mu jak najwięcej nadgodzin, a potem, jak spędzał tu, na stacji dosłownie całe noce i dnie. To był dla niego sposób otwierania się na ludzi, poprzez pracę z ludźmi i dla ludzi. I co? I wkrótce życie się do niego na powrót uśmiechnęło. Poznał ukochaną kobietę, ożenił się, na świat przyszedł synek. A ty? — wzruszyła ramionami i po chwili dodała: — Ty boisz się pozabliźniać ran, więc i twe rany są wciąż tak świeże, jakby zadane nie kilka lat temu, a kilka dni temu. Bo niby cóż z tego, że wciąż pracujesz i bywasz między ludźmi, skoro się przed nimi chowasz? A gdy jeszcze wyprowadzisz się ode mnie, gdy zamieszkasz gdzieś w wynajętym małym pustym mieszkanku — nie uwierzę, że cokolwiek w twym życiu zadzieje się pozytywnego. Jeszcze bardziej poczujesz się na uboczu. Zastanów się, Wiko. Znam trochę lepiej życie niż ty…

— A czy nie sądzisz, że nawet i przebywając razem z wami, nadal nie będę odczuwała samotności? Będę. To jest jak mgła, zakradająca się w każde miejsce, w którym się tylko przebywa. — Głos Wielisławy zadrżał zdradziecko — W takim rytmie, pewnego ranka zbudzę się i uświadomię sobie, że przespałam całe życie. Nie chcę tak!

— Rozumiem. A możemy pomyśleć o tym kiedy indziej, dobrze?

— Dobrze. — Zgodziła się i zarzuciła wilgotną szmatkę na ramię — Jak Scarlet O’Hara: pomyślę o tym jutro.

Joanna pozapinała guziki swego beżowego płaszcza i poprawiła różowy beret.

— Czy jesteś pewna, że chcesz tu zostać do końca zmiany? — Uśmiechnęła się przepraszająco — bo jak chcesz, to mogę ściągnąć z dyżuru pana Leona. Poradzi sobie przy kasach sam. Klientów i tak nie ma, i pewnie niewielu już dzisiaj będzie. Chodźmy, więc! Wracajmy razem do domu, odgrzejemy kolację i spróbujemy mimo wszystko cieszyć się świąteczną sobotą, jak wszyscy.

Co do odwiecznego prawa podłości (Mieczysław brat Wielisławy nazywa je bardziej fachowo: prawem Murphiego) — ledwie rzekła, a pod dystrybutor numer dwa majestatycznie zajechał ciemnobrązowy Jeep. Wysiadł z niego postawny mężczyzna i nie czekając na kogokolwiek z obsługi sprawnie rozpoczął tankowanie. Po chwili elektroniczny buczek — nadzorca otwieranych drzwi — zaterkotał. Do pawilonu wszedł przystojny, wysoki mężczyzna o smutnych zielonych oczach i spojrzeniu typowym dla samotnego podróżnika. Stanął naprzeciwko Wielisławy i uśmiechnął się melancholijnie, jakby potwierdzając jej własną teorię, że to szczególne wielkanocne świętowanie wcale nie jest tak doskonałe, jak się wszystkim wmawia. Od przybysza emanowało chłodną świeżością wieczoru i drogą wodą kolońską z nutą palonej kawy, która przyjemnie łaskotała po nosie.

— Płacę za „dwójkę” i jeszcze podwójną cappuccino poproszę i… — rozejrzawszy się chwilę po nielicznych półkach z produktami spożywczymi, dorzucił: — i jeszcze tę puszeczkę piwa plus kanapka z łososiem — leniwym, nieco ochrypłym głosem zamówił, przerywając tym samym panujące od kilkunastu sekund w pomieszczeniu milczenie.

Na widok jego pożądliwych i spragnionych ust, które za chwilę wchłoną podwójna porcję kawy, przez Wielisławę mimowolnie przeszedł emocjonalny dreszczyk podziwu. Okazuje się, że w takie świąteczne wieczory jak ten, są jeszcze ludzie, którzy przyjeżdżają na stację benzynową nie tylko po paliwo.

— Proszę bardzo! — Kiwnęła głową i, w odpowiedzi na pełne wyrzutu spojrzenie Joanny, wzruszyła ramionami. — No co? Miałam gościa spławić i nabajdurzyć coś o popsutym ekspresie? — Szepnęła przyjaciółce do ucha i udała się w kierunku automatu do kawy.

— Uniwersalna, czarcia niesprawiedliwość — mruknęła w odpowiedzi niemal bezgłośnie Joanna i delikatnie pchnęła Wielisławę łokciem, przechodząc obok. — Jutro sama przychodzę na zmianę, a ty… Ani się waż! Masz się wreszcie wyspać, jak Pan Bóg przykazał i nawet nie myśl o tym, aby się budzić przed dziesiątą rano. Zrozumiano?

Nie pozostało jej nic innego, jak tylko skinąć głową i zaakceptować wspaniałomyślną propozycję przyjaciółki, i zarazem kierowniczki zmiany. Odpoczynek naprawdę jej się przyda. Po pięciu kolejnych dniach, jej naturalny autopilot gdzieś wewnątrz już migał diodami, ogłaszając absolutorium. Joanna nieustannie zachęcała ją do zgarniania wszystkich pieniędzy świata, proponując niekończące się nadgodziny. Nie rozumiała jej prawdziwych motywów, dla których ona, Wika, przystawała na to. Tamta ma dach nad głową, kochającego męża i świetlaną przyszłość, która mieszka, póki co, w jej zaokrąglonym brzuszku. A ona? Ona, co? Szczerze mówiąc: nic. Nie ma nic oprócz dwóch półek z ubraniami i kilku fotoramek ze zdjęciami ongiś szczęśliwej rodziny. To wszystko co pozostało z dawnego życia. Wszystko, co przypomina o tym, że kiedyś było lepiej niż dziś, dziś — czyli w przede dniu kolejnej samotnej Wielkiej Nocy.

Rozdział 4

Wielisława zręcznie odmierzyła podwójną porcję cappuccino, zaciągając się narkotycznym aromatem. Dorzuciwszy do spodeczka saszetki z cukrem, wypełnione kawą naczynko podała gościowi. Ten — zachowywał się cicho i spokojnie. Wolno i w zamyśleniu popijając kawę, rozglądał po świątecznym wystroju pawilonu, jakby szukał w nim jakieś ważnej odpowiedzi na odwieczne pytania o sens życia. Tacy goście nie są tu rzadkością, zwłaszcza wieczorami. Szczególnie tak zwani samotnicy, to jest: samotni kierowcy. Wika poznała takich mnóstwo. I zna ich maniery bardzo dobrze. Niektórzy z nich, po jednej, dwóch kawach zaczynają wywlekać z siebie wszystkie ciężary swego pokomplikowanego życia, wierząc, że osoba za ladą jest jedynym człowiekiem, który cierpliwie i z wyrozumiałością ich wysłucha do samego końca. Gdy w końcu dopiwszy napitek, wracali do swych samochodów — cieszyła się. Cieszyła, bo słuchać opowieści o uczuciach innych, zranionych przez życie ludzi, przepuszczać je przez własną duszę, jak przez sito, w tak trudnym dla niej czasie — było zadaniem ponad jej siły.

— Wie-li-sła-wa… — wycedził pomału mężczyzna, nie odrywając oczu od identyfikatora przypiętego pod jej prawym ramieniem.

Zmrużył oczy i prawdopodobnie starał sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek podczas swego niespełna pięćdziesięcioletniego życia spotkał się z podobnym imieniem? Chyba nie! Nawet nie przypuszczał, że jest takie imię. Tymczasem ona spojrzała na mężczyznę zmęczonymi oczyma i bezszelestnie usunęła się w kierunku stanowiska z laptopem, w którym miała obowiązek na bieżąco ewidencjonować stan zapasów i rozchody artykułów ze sklepiku.

— Piękne, niebanalne imię… — odezwał się na tyle głośno, aby dobrze go usłyszała.

— Nie wiem, czy piękne? Ale wiem, że dla klientów i nowych przyjaciół kłopotliwe… — najpierw jakby wbrew samej sobie odpowiedziała, a potem zdziwiła się, że odpowiedziała w ogóle.

— Tak, a dlaczego? — Chętnie podjął rozmowę nieznajomy.

— Nikt z nich nie wie, jak należy je zdrabniać.

— Hmm… A ja nawet gdybym wiedział i tak zawsze zwracałbym się pełnym imieniem. Jest przecież takie ładne.

— Rzadko odzywają się do mnie pełnym imieniem. — Przyznała, podchodząc bliżej — Ja każdemu radzę mówić po prostu: Wika. Tak jest o wiele prościej.

— No cóż, rozumiem… — Zielone oczy błyszczały od wypitej kawy i przed chwilą dopitej puszki piwa, jakby igrało w nich maleńkie szaleństwo — Naprawdę bardzo podoba mi się pani imię. Takie oryginalne, niecodzienne. Bardzo słowiańskie. Mogę tylko powtórzyć: ja bym je wypowiadał zawsze i tylko w pełnym brzmieniu. Bo ono samo w sobie rozbrzmiewa jak jakaś czarodziejska, pełna tajemniczej nadziei obietnica.

Słysząc pod swym adresem tak niezwykłe słowa, serce Wielisławy dosłownie podskoczyło i pod piersiami rozlało się ciepłe, wdzięczne uczucie, porównywalne do waty cukrowej roztapiającej się na języku. Co może rozkładać kobieta po takich słowach? Prawidłowo: skrzydła. Duże skrzydła, srebrzyste i unoszące ją gdzieś wysoko w puszyste chmury. Po takich słowach naprawdę trudno się nie zauroczyć tym, kto je wypowiada. Bo po takich słowach nie da się zapomnieć z czyich ust uleciały. Pomimo faktu, że faceta się absolutnie nie zna, że nikłe są szanse, aby kiedykolwiek jeszcze raz się tutaj zjawił, a mimo wszystko… Oto widzi się gościa po raz pierwszy i od razu rozumie, że spotkanie z nim jest jednym z najważniejszych w życiu. Niczym zapłata za wszystkie traumatyczne doznania. Niczym zapłata za absurdalną śmierć rodziców, za brak dachu nad głową, za niemożność studiowania na wymarzonej uczelni. Oto one — przeprosiny bezdusznego wszechświata. Oto stoi naprzeciwko niej facet, uśmiecha się słodko i kręci w swych niewyobrażalnie pięknych dłoniach już do połowy pustą, kolejną filiżanką.

Nie wie, kiedy zdążyła zrozumieć, że jej serce pragnie i musi poznać jego imię. Nie wie też, dlaczego jej oczy muszą się, aż tak bardzo nagimnastykować, aby bezustannie nie patrzeć na tego pewnego siebie, z lekko posiwiałymi włosami, dojrzałego przystojniaka, który spokojnie mógłby być jej ojcem, rzecz jasna w odniesieniu do wieku. Nie wie, kiedy zdążyła zrozumieć, że wciąż patrzy na ten szeroki tors, przykryty niedbale rozchełstaną koszulą, na reliefy umięśnionych rąk, uwypuklonych w okryciu cienkiej tkaniny, na silne, bardzo męskie palce, na kilka pieprzyków koło prawego ucha, przypominających jeden z gwiazdozbiorów, które tak chętnie oglądała kiedyś w środku nocy pożyczaną od Joanny lunetą. Ileż i jakimiż licznymi benefitami obdarzyła go natura dla potrzeb walk samca alfa z rywalami. I z pełnym przekonaniem doszła do wniosku, że większość poznanych przez nią mężczyzn (większość? — Wszyscy!) nie miałaby żadnych szans, gdyby ta cała większość musiała stanąć przeciwko niemu w konkury. Rozdeptałby ich w proch!

— Skoro poznał pan już moje imię, no to chyba czas, aby wypowiedział także i swoje? — I uśmiechnęła się do niego nieco głupkowato, wiedząc, że postępuje kompletnie, ale to kompletnie wbrew swym najświętszym zasadom.

I oto nagle nieznajomy, nie wiadomo skąd przybyły facet, rozjaśnił pusty pawilon stacji benzynowej radosnym rozpromienionym uśmiechem, uśmiechem, z którym, lekko mówiąc, mógłby śmiało pretendować do reklam najlepszych na rynku past do zębów.

— Ono nie jest tak piękne, jak to pani — zaśmiał się i nieznacznie odwrócił głowę na bok.

„Panie Boże, być może w poprzednim życiu topiłam koty, torturowałam szczeniaki i przypalałam chomikom wąsy” — pomyślała znienacka, bo tylko takimi wywodami mogłaby teraz usprawiedliwić swe liczne wcześniej popełniane grzechy. Tak żenująco, jak w tej chwili, nie czuła się nigdy. To jest coś takiego, jakby odmówiono komuś bezpłatnej porcji lodów, gdy skwierczy na słońcu w niemiłosiernym upale. Tak jakby cię brutalnie odrzucono, dając do zrozumienia, że nie wszystkie wypowiedziane słowa niosą w sobie jakikolwiek sens. Dokładnie! Jego wcześniejsze słowa nie znaczyły absolutnie nic. Dla niej. Skąd więc teraz ona w ogóle dopuszczała myśl, że taki dojrzały, przystojny facet zechciałby bliżej poznać taką zwyczajną dziewczynę, jak ona? Przecież całym swym jestestwem oznajmiał, jakie dziewczyny mają prawo wieszać się na jego szyi. Wiadomo: długonogie, zwinne, gorące w łóżku, z cienką talią i rozmiarem biustu numer trzy. Przegrywała z nimi praktycznie w każdej kategorii: w jej rodzinie odhaczana metrówka na ścianie nie przekraczała kreski z poziomem metr siedemdziesiąt. Jej skromny wykaz adoratorów, z którymi dzieliła łóżko, zatrzymał się na liczbie dwa, a rozmiar biustu dramatycznie dążył do poziomu samooceny: „mogłoby być lepiej.” Ale lubiła siebie taką, jaką była. Lubiła swe długie, rudawe włosy, które pięknie lśniły jasnym blaskiem. Uwielbiała swe brązowe oczy, które czasem połyskiwały miodowymi odcieniami i szerokie usta, w kolorze wiśniowym — takie, jak u jej matki. Kochała w sobie te wszystkie atrybuty, bo przypominały właśnie ją — jej matkę. Jej własną matkę, najukochańszą, najbardziej potrzebnego człowieka ze wszystkich, którzy kiedykolwiek byli na tym świecie, a których już nie ma…

Przyjęła niezręczną ciszę, jako wezwanie do odwrotu, definitywne: „finito”. Ponownie zanurzyła się w paragonach, fakturach i rachunkach, udając, że jej fraza-pytanie nie zobowiązywała do czegokolwiek, a na pewno już nie do kontynuowania dialogu. Duma wciąż jeszcze kipiała w jej krwi, nie pozwalając otworzyć się ustom, by powtórzyły pytanie. Jeśli on postanowił zakończyć niezręczną rozmowę wymianą uprzejmości i do niczego niezobowiązującymi komplementami — to ona akceptuje reguły takiej gry i od tej pory uzna je za obowiązujące.

— Janusz — nagle powiedział po przeciągniętej do granic możliwości kłującej ciszy — widzisz, nie ściemniałem. Imię banalne, które słyszysz codziennie. Twoje jest naprawdę unikatowe i piękne.

— Przypominałeś sobie moje pytanie o to, jak ci na imię, czy celowo czekałeś z odpowiedzią tak długo? — I uniosła brwi w geście zdziwienia. Prawdziwego zdziwienia.

— Zbierałem myśli — szczerze przyznał — Dzień był dla mnie nie za lekki, jak i zresztą cały miniony tydzień, a właściwie — jak prawie rok. Ale uznałem, że lepiej umilić sobie wieczór tutaj, niż tam skąd jestem.

— Jeśli wziąć pod uwagę, że jutro jest Wielkanoc, to tam skąd „jesteś” jest rzeczywiście paskudnie — i uśmiechnęła się, odkładając na miejsce rachunki i stanęła przed nim, opierając dłonie na barze. — Jeszcze jedną kawę, Januszu? Czy masz już dość?… Nie chcę cię pospieszać, ale wkrótce kończy się moja zmiana i muszę jeszcze przekazać obowiązki koledze.

Złapała się na myśli, że plecie trzy po trzy. Jeśli tyko zechciałby — ona, Wielisława, zostałaby na zmianie do samego rana. Byleby tylko mogła z nim rozmawiać. Dowiedzieć się: kim jest? O czym myśl? Dlaczego w takie święto — on, podobnie jak ona, jest sam? Zastanawiała się, jak to możliwe, że tak znienacka ujęła go jego dojrzała osobowość? To niesłychane… Facet na karku ma przeciąż wypisaną pięćdziesiątkę z górką. A jeszcze bardziej interesujące jest dla niej to, skąd aż tak silnie mogła wsiąknąć w tę jego zniewalającą osobowość. I co najbardziej zdumiewające — tak od razu? Czyżby mity o strzałach Amora były prawdziwe?

— Co robisz po pracy, Wielisławo? Może dałabyś się zaprosić na spokojny, wieczorny spacer? Moglibyśmy pochodzić po mieście i posprawiać wrażenie, że i dla nas świąteczna radość jest nie mniejsza, niż u innych…

Mówiąc to Janusz przybrał poważny wyraz twarzy, kręcąc w dłoniach kluczykami od samochodu. Ona — nerwowo przełknęła ślinę, wyszukując oczyma przyczółku, na którym mogłaby uwiesić spojrzenie. Jej dezorientacja rozpływała się purpurowymi plamkami po twarzy, jakby sparzono ją wrzątkiem, a słowa utknęły gdzieś u zarania drogi. Trudno jej było zrozumieć, jaka odpowiedź naprasza się do jej głowy. Jej nieufna i nieśmiała część rozumu mówiła, że obcy facet tak łatwo zapraszający na spacer późnym wieczorem może być kimś cholernie niebezpiecznym, na przykład: seryjnym mordercą lub co najmniej gwałcicielem. Z kolei optymistyczna i zrelaksowana część podpowiadała, że drugiej szansy wszechświat jej już nigdy nie zafunduje, więc lepiej — niech nie marudzi i podporządkuje się wyrokowi losu, który prawdopodobnie na jakiś czas wyczerpał zasoby swych życiowych wobec niej podłości.

— Nie naciskam — uśmiechnął się gorzko i uniósł w górę odkryte wierzchy dłoni — ale mam nadzieję, że zgodzisz się, jeśli oczywiście nie czeka na ciebie w domu gorący posiłek i nie mniej gorący facet.

— Ty naprawdę chcesz ze mną spędzić tę resztkę Wielkiej Soboty? — Podejrzliwie zwęziła oczy, patrząc na efekt swego „połowu” — ze mną, tuzinkową dziewczyną, na dodatek wyczerpaną po ośmiogodzinnej zmianie i całkowicie ci obcą?

— A czemu nie? Przecież wiem jak masz na imię: Wie-li-sła-wa. — Ponownie wypowiedział je, oddzielając każdą z sylab. — Czyż to na początek nie wystarczy?

Janusz uśmiechnął się w jakiś taki dziwny sposób, to jest: jednym kącikiem ust i spojrzał na nią, prawie bez mrugnięcia. Jego oczy były pełne szmaragdowego światła, a spojrzenie tak miękkie i ciepłe, że mogłoby ogrzać nie gorzej niż wełniana chusta. Z jakiego kosmosu, z jakiej to planety przybył tu — na Ziemię? Z mistycznego Calypso? — Takich oczu nie spotyka się u zwykłych ludzi!

— W domu czeka na mnie ruda przyjaciółka w ciąży, pies i wystygnięte pierogi z serem i cebulą — z lekką dozą ironii powiedziała, starając się położyć akcent na tym, że gorący facet w jej aktualnym domowym zestawie nie jest przewidziany — Tak! Zgadzam się na twoją propozycję, Januszu, ale tylko pod jednym warunkiem.

— Zgadzam się na wszystko, oprócz korowodu po osiedlowych sąsiadkach z koszyczkiem cukrowych baranków i kurczaczków! — I uśmiechnął się zaczesując ręką fryzurę.

„Nie, no. Czyżby on po prostu drwił z dziewczyn takiego pokroju jak ona, udając strasznie słodkiego i beztroskiego jegomościa? Chyba jednak nie. A wydawało się, że taki gatunek facetów dawno już wymarł. Dawno temu i na zawsze.”

— …Schowaj, proszę do kieszeni swe klucze i nie siadaj za kierownicą po piwie. — Cicho rzekła.

Zdanie zabrzmiało według instrukcji i nie mogło wzbudzić żadnych zastrzeżeń. Nie mogła przecież mu powiedzieć, że nie wejdzie do samochodu nieznanego mężczyzny, ledwie po krótkiej rozmowie.

— Zgoda — zarzucił na ramiona lekką wiatrówkę i położywszy na barze stosik monet podszedł do drzwi — za dwadzieścia minut będę czekał na ciebie przy wyjściu. W nadziei, że nie uciekniesz tylnymi drzwiami.

Kiwnęła głową i odprowadziła go wzrokiem, wsłuchując się w elektroniczny dżingiel nad bramką wejściową pawilonu. Nie chciała myśleć o poprawności swej decyzji, w nadziei, że szczęście bywa cykliczne i oto nadszedł dzień, w którym powraca do niej znowu. Całkiem możliwe, że powraca w osobie tak nieoczekiwanego gościa, jak ten tajemniczy przybysz znikąd — Janusz.

Przekazawszy zmianę panu Leonowi, cicho zamknęła za sobą frontowe drzwi. Rozejrzała się wokół, poprawiając kołnierz u płaszcza. Puszysty marcowy śnieg zygzakami krążył w powietrzu, spadając na roztopioną ziemię i przypominając, że jest już kalendarzowa wiosna. Typowa polska wiosna z deszczem, słońcem i śniegiem, do której wszyscy w tym kraju od pokoleń przywykli, żadnemu z jej ekscesów pogodowych się nie dziwiąc. Powietrze było świeże i czyste, z subtelnym zapachem domowych wypieków, który rozchodził się z licznych w okolicy kuchennych wywietrzników. Na ulicy panowała grobowa cisza, która teraz, aż cisnęła się w uszy, a gdzieś pod żebrami zbierały się bliżej nieokreślone przeczucia. „No tak!… Pusto. Ani żywej duszy. Ani Janusza. Zero magii…” Wzdychając ciężko, podniosła oczy ku niebu, pozwalając śniegowym płatkom opadać na twarz i chłodzić rumieniec na policzkach. Co jej przyszło do głowy? Dlaczego nagle uznała, że nie był to tylko kolejny żart jakiegoś lowelasa? Facet najwyraźniej po podwójnej dawce kofeiny doszedł do siebie, zmądrzał i zaklął na wszystko, co wcześniej naopowiadał i naobiecywał. Co zrobił potem? To oczywiste: szybko wskoczył do swego wypasionego Jeepa i uciekł w nieznanym kierunku… Ale ona, Wielisława od samego początku spodziewała się dokładnie tego, to jest kolejnego draństwa perfidnie wyreżyserowanego przez los. Dlaczego się spodziewała? Przecież to jasne: prawo Murphy’ego działa cyklicznie — nie tylko w odniesieniu do szczęścia, ale do pecha też.

Rozdział 5

Mariola ostatnie popołudniowe godziny Wielkiej Soboty zamierzała spędzić na spacerze ze swą malutką córeczką Halinką. A miejsc do przechadzek w okolicach domu ma naprawdę pod dostatkiem. Całe Stare Babice, w tym także jej osiedlowa wioska o nazwie Zielonki, położona jest przecież w otulinie Puszczy Kampinoskiej. Wokół znajduje się więc wiele rozłożystych starych, wysokich drzew i krzewów, między którymi prowadzą urokliwe ścieżki i drogi. Na rozległych rozpościerających się na poboczach łąkach, wśród których coraz częściej zdarzają się zagospodarowane place, na polne myszy urządza polowanie miejscowe ptactwo, z rdzawoczerwonymi kuropatwami na czele. Pod same domostwa nierzadko z kolei potrafią podchodzić dzikie, leśne zwierzęta. To prawda, zwykle są nimi niegroźne zające, jeże, czasem sarny i lisy, ale bywa i tak, że mieszkańcy napotykają wielkie łosie i wygłodniałe dziki. Te lepiej omijać z daleka, choć nawet i one nie są w końcu aż takie groźne dla spokojnych mieszkańców. A poza wszystkim: czyż małe kolorowe starobabickie uliczki z często nowoczesnymi i urokliwymi willami, czy zdrowe powietrze nadciągające znad samej puszczy i wreszcie: czy życzliwi, spokojni sąsiedzi nie stanowią dodatkowej zachęty do oddawania się wypoczynkowi na świeżym powietrzu z córeczką? Oczywiście, że tak.

Dlatego kiedy tylko nadarzy się okazja i znajdzie wolna chwila, Mariola z przyjemnością udaje się na spacer ze swą małą Halinką. Czyni tak nie tylko dla zdrowia córeczki i samej siebie, ale i z konieczności. Mąż, z zawodu lekarz weterynarii, nigdy bowiem nie ma na to czasu. Jako pracownik miejscowej całodobowej kliniki dla zwierząt „Vetrivers” całe dnie przesiaduje w przychodni, a bywa nawet, że wraca do domu stamtąd dopiero nad ranem.

W ostatniej jednak chwili, gdy Mariola przyszła z pracy — postanowiła zmienić zamiary. Jutro Wielkanoc. Teraz jest więc ostatnia chwila, aby dopiąć przedświąteczne sprawy i przygotować się na rodzinną uroczystość.

Na co dzień w pracach domowych oraz przy opiece nad dzieckiem pomagała Marioli pochodząca z Ukrainy Ludmiła. Tam, jak wiadomo, Wielkanoc przypada w innym terminie. Korzystając więc z faktu, że Ludmiła nie musi wyjeżdżać w te dni na święta do własnej rodziny, Mariola nie musiała spieszyć się do domu, mogła pozałatwiać szereg typowych dla siebie przedświątecznych czynności, czyli: zajść na koronkę do kościoła, pomodlić się za dusze rodziców, odwiedzić cmentarz… Tak więc, gdy wróciła do położonego daleko od rynku domu, przy małej cichej uliczce o nazwie nomen-omen „Cicha” — Wielka Sobota praktycznie dobiegała końca. Córeczka spała, w murach domostwa panował spokój i świąteczny porządek. I gdy złożyły sobie z Ludmiłą tradycyjne życzenia „wesołych świąt” — już po chwili mogła przystąpić do czegoś, o czym marzyła przez cały dzień: zaparzenia sobie swej ulubionej herbaty cynamonowej i posłuchania w spokoju dobrej muzyki. Oczywiście, posłuchania w samotności. Mąż przez cały wieczór i noc znowu będzie miał dyżur. Wróci z pracy dopiero na świąteczne śniadanie…

Podczas gdy czajnik radośnie furgotał — ona, Mariola, stała przy oknie i znużonym wzrokiem patrzyła na ciemne, pogrążone w marcowym śniegu osiedle, tylko miejscowo rozjaśniane poświatą ulicznych latarni. Przywykła do spędzania czasu samotnie. Od kiedy tylko pamięta, każde przedświąteczne wieczory mijały u niej podobnie: na oczekiwaniach i patrzeniu w okno. Teraz doszła do wniosku, może nawet i dobrze, że ma takie chwile przeznaczone tylko dla siebie. Przecież można podczas nich spokojnie przeanalizować cały swój smutek, poużalać się nad sobą, coś zaplanować, albo po prostu — pomarzyć. A marzenia zawsze pomagają. Pod mgiełką ich wyimaginowanych obrazków najsmutniejsze troski znikają. Dwa, trzy lata temu, gdy tak jak dziś, czekała na powrót męża z pracy — jej, samotnie przebywającej w pustym domu kobiecie, było naprawdę źle. Dusza miotała się, a serce zżymało z tęsknoty. Teraz jej serce też płacze, ale z zupełnie innego powodu, mianowicie z takiego, że bez męża jest jej… lżej! Bo co to za małżeństwo bez miłości? To nie małżeństwo, to męka! Po co jej takie? Kiedyś myślała, że swego męża będzie kochać do końca świata, ale dziś zdaje sobie sprawę, że pomyliła się. Musiało minąć wiele czasu nim zrozumiała, że to, co czuje do męża to w ogóle nie jest miłość, a strach… Strach przed samotnością!? Przecież nawet za mąż wychodziła głównie dlatego, że „już pora”. Chciała należeć do kogoś i chciała, aby ten ktoś był jej. Chciała temu ważnemu komuś dać swe ciepło i opiekę. Chciała mieć dzieci. Chciała poświęcić się w całości dla rodziny. I zapewne dlatego, aż do czasu narodzin córeczki potrafiła oszukiwać samą siebie, kreować swój własny mały światek i nawet być w nim szczęśliwą. Ale pewnego dnia przejrzała na oczy. Zrozumiała, że potrzebna jest — owszem: dziecku, domowi, miotle i garnkom, słowem — wszystkiemu, ale nie własnemu mężowi. Zrozumiała, że już dawno oddalali się od siebie, że zaczęli żyć odrębnym życiem i własnymi zainteresowaniami. On — pochłonięty bez reszty pracą praktycznie nie miał nigdy czasu, a prawdopodobnie i ochoty, aby zainteresować się, jak żyje jego żona, skromna pracownica stacji benzynowej w Starych Babicach i jak jego córeczka adaptuje się w osiedlowym, prywatnym żłobku…

Świst czajnika ostro wyprowadził Mariolę z rozmyślań. Wsypała do imbryczka łyżeczkę cynamonowej herbaty, dołożyła dwa plasterki pomarańczy, szczyptę rodzynek i wszystko zalała wrzątkiem. Otworzyła pokrywę Macbooka, przycisnęła włącznik. Podczas gdy system ładował się — wyjęła z kredensu mały talerzyk, nałożyła na niego kilka owsianych ciasteczek i odczekawszy krótką chwilkę, napełniła filiżankę aromatyczną herbatą. „Nie! Nie wolno aż tak bardzo zagłębiać się w sobie, bo to grozi kolejną rundą depresji, którą coraz trudniej będzie z czasem przewalczyć. — Skonkludowała. — Chyba słusznie doradzał Mietek i Joanna: muszę bardziej otwierać się na ludzi!”.

Nim ułożyła się z laptopem na rozesłanym łóżku — mały stolik z filiżanką i talerzykiem przysunęła tuż obok. Pierwsze, gdzie zaprowadziły ją ulubione ścieżki w krainę bitów, był oczywiście portal miłośników muzyki Fryderyka Chopina pod tytułem „Kurier Szafarski”. To oczywiście z tego powodu, że od czasów pamiętnego dla niej konkursu szopenowskiego, gdy drugie miejsce zdobywał jej ukochany Daniil Trifonov stała się zagorzałą miłośniczką tego portalu. Tylko tu mogła tak wiele naczytać się i nasłuchać swego muzycznego ulubieńca. Równolegle z „Kurierem” włączyła cyfrowe „Radio Chopin”, odgrywające przez okrągłą dobę, siedem dni w tygodniu, przede wszystkim nagrania Chopina. To był jej stały rytuał. Lubiła serfować przy dźwiękach muzyki klasycznej, przy muzyce Chopina w szczególności. Nie, nie dlatego, że po prostu lubi Chopina. Lubi — to za mało powiedziane. Ona go po prostu kocha! Jego dźwiękami mogłaby wypełniać i upiększać każdy swój wolny czas. Teraz właśnie, rozgłośnia nadaje wszystkie utwory mistrza Fryderyka, które mają w tytule słowo „wariacje”… I tak, właśnie oto zakończyły się „Wariacje na temat Paganiniego”, zaraz będą słynne „Wariacje B–dur op. 2 na temat „La ci darem la mano”, a potem jej najbardziej ukochane i najbardziej miłe sercu „Wariacje na tematy pieśni polskich”. To te z ulubionym tematem „Laury i Filona”… „Piękny wieczór!” — Zachwyciła się. Gdy słucha tych wariacji zawsze sobie wyobraża, że ten jawor, pod którym Laura spotykała się z Filonem, rósł gdzieś tu nieopodal, może nawet obok jej domu, a na pewno w pięknych rodzimych plenerach Starych Babic…

Gdy tylko strona startowa portalu „Kurier szafarski” wyświetliła się, już wiedziała, że dziś z kurierowania nici. Nie było na nim żadnych nowych topiców, żadnych nowych wpisów i przede wszystkim żadnych nowych wiadomości na poczcie. Zniechęcona chciała nawet trzasnąć macbookową pokrywą, zamykając dla siebie w ten sposób dostęp do świata bitów i wirtualnego życia, ale ponieważ nie chciało jej się jeszcze spać, postanowiła znaleźć jakiś nowy obszar swych internetowych zainteresowań. I wtedy przypomniała sobie rozmowę, jeszcze sprzed świąt, jaką Radek prowadził z Mietkiem na temat komunikowania się na internetowych forach randkowych. Stała gdzieś obok, zajmowała się swymi sprawami, gdy Radek przechwalał się przed starszym kolegą, którego, nie wiedzieć czemu, upodobał sobie nazywać Bogiem:

— Mówię ci, Bogu, jak ja to lubię! Taka frajda… codziennie na swym kompie widzieć nowe laski, a już szczególnie uciecha, gdy same piszczą, by wyrywać je w realu.

— Tak? — Odpowiedział Mietek — I co, i co potem z taką „laską” niby robić, gdy okaże się pasztetem? — Zaśmiał się — Od razu spławiasz, czy na siłę odgrywasz rolę zakochanego po uszy Romea?

— A czemu spławiać? — Zdziwił się Radek — Zanim zmawiam się z panienką, lukam na jej focię, proszę, by ewentualnie sama coś ze swego portfolio dosłała ekstra, a potem pogadam, pobajeruję i wóz, albo przewóz. Nigdy nie idę w ciemno.

Mariola pamiętała, iż wtedy zaśmiała się z obu przyjaciół, besztając ich, że poważne chłopy, a takie infantylne prowadzą rozważania.

— A nie lepiej po prostu i od razu poznać dziewczynę na spacerze, w kinie, w parku — no po prostu gdziekolwiek i w sposób naturalny spróbować zaskarbić sobie jej sympatię? — Spytała.

— Mariolcia! A ty co, zerwałaś się z choinki? — Żachnął się Radek — Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Ludzie przez Internet robią dziś wszystko. Nie tylko zakupy. Podobno nawet się rozmnażają — śmiał się chłopak. — A całkiem serio: wejdź sobie kiedyś sama na taki portal, a przekonasz się, ile tam podobnych tobie kobitek przesiaduje, wypatrując swego Romea… Uwierz! Tylko tam dziś ludzie poznają nowych kumpli i nowe kumpele, a nawet odnajdują prawdziwe, drugie połówki jabłek!…

„Połówki jabłek” — westchnęła, siedząc teraz przed laptopem Mariola. Ona już swoją ma. Ale czy to rzeczywiście ta właściwa połówka? Jak sprawdzić? „A co tam będę się zastanawiać? Na razie tylko się rozejrzę. Nic więcej. Nie tam, żebym od razu kogoś szukała… Absolutnie! Nie wierzę, że to kiedykolwiek akurat w moim przypadku mogłoby być jeszcze możliwe. Ale może, faktycznie, poznam przynajmniej jakiegoś ciekawego rozmówcę, który tylko i absolutnie tylko wirtualnie, na czas nieobecności męża, wypełni samotności czas? Kto wie? Co złego w tym, że się rozejrzę?…” I idąc za radą kolegi postanowiła zajrzeć na od dawna nieodwiedzany przez nią portal towarzyski. Co prawda ma świadomość, a nawet dobrze pamięta („mój Boże! Kiedy to po raz ostatni odwiedzałam takie strony? Pięć? Czy sześć lat temu? Ale na pewno jeszcze przed ślubem”), że na tego typu stronach różnie bywa i nie zawsze można liczyć na ciekawe, wyzbyte z hejtowania i emocjonalnego ekshibicjonizmu dyskusje. Za to jest chociaż pewność, że będzie co poczytać, a może i przy okazji szczerze się pośmiać?… Śmiech! No właśnie. Kiedy ostatnio się z czegoś śmiała? Nie pamięta…

No wreszcie i jest! Dobrze, że nie zapomniała loginu i hasła: Mariolka17, siedemnaście — czyli tyle, ile miała lat, dokonując rejestracji. W przeciwnym razie trzeba by na nowo zakładać profil i coś klecić. A ona tak nienawidzi tych sformalizowanych i nudnych czynności… „Dobrze! Wystarczy teraz wybrać odpowiedni topic i już! Ale jaki?” — Szybko przeleciała oczyma po zbyt długiej, jak na jej cierpliwość, liście. „Uff… ale tego obfitości. O! Może ten: Nauka + Filozofia + Socjologia… — Eee! Nie! Dziś nie mam głowy do filozofowania. A może tamten: Imprezy — gdzie warto się pojawić? — A gdzie tam!… Z kim niby miałabym pójść?… Hej! Jest chyba coś dla mnie: Po 30-tce ogólna dyskusja”. Nie zastanawiała się dłużej — kliknęła.

Uwielbiała ten moment, gdy oczom jej ukazują się do wyboru setki rubasznych tekstów, z których każdy może fascynować swą oryginalnością, humorem albo choćby i zacietrzewieniem. A tu jest ich w bród! O na przykład taki: „Co myśli kogut, gdy goni kurę? — Jeszcze jedno kółeczko i już ją mam!” — Zaśmiała się szczerze — „No, fajnie ktoś to sobie wymyślił!”. Zaczęła wgryzać się w kolejne posty i wypowiedzi. Najbardziej roześmiała się, czytając czyjeś zwierzenia na temat teściowej, która przyjechała w odwiedziny. Oto, żeby dobrze się zaprezentować, zięć zaprosił ją do muzeum. Chodzą po salach, oglądają eksponaty.

— To Rembrandt, mamo, po prawej Wyspiański…

— A to pewno Picasso?

— Nie mamo, to lustro…

Zaśmiała się, choć za chwilę spoważniała: „za ileś tam lat na pewno podobne dowcipy będzie wypisywał o mnie mój przyszły zięć”. Potem znów czytała, śmiała się, czasem poddawała sentymentalnym refleksjom i nawet nie zauważyła, jak duża wskazówka na zegarze wykonała pełny obrót.