Kobieta w masce - Dorian Zawadzki - ebook + audiobook + książka

Kobieta w masce ebook i audiobook

Dorian Zawadzki

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak odkryć prawdę, kiedy wszyscy kłamią?

Nieodległa przyszłość. Świat zmaga się ze skutkami globalnego ocieplenia. Na terenie eksperymentalnego garnizonu w Fort Salem zostają znalezione zwęglone zwłoki młodej kobiety. Ofiarą jest słynna w armii snajperka, niedawno przydzielona do Bazy Korpusu Sił Powietrznych.

Makabryczną zbrodnię próbuje rozwikłać Leah Marsh z Wojskowego Wydziału Śledczego. Jednak jej dochodzenie napotyka na zmowę milczenia, z jaką nigdy w swojej karierze nie miała do czynienia. Co okaże się silniejsze: chęć znalezienia i ukarania sprawcy czy lojalność wobec sióstr broni i obawa przed osłabieniem autorytetu armii?

Wciągający thriller psychologiczny osadzony w realiach świata po katastrofie klimatycznej!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 59 min

Lektor: Dorian Zawadzki

Oceny
3,4 (14 ocen)
2
5
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Dorian Zawadzki

 

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Dagmara Ślęk-Paw

 

Korekta

Maria Ignaszak

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2020

 

 

eISBN 978-83-66481-36-7

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Katarzyny – mojej ukochanej patronki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

…mój świat bywa szalony! – Steve Englehart

(Batman – Zjawy z przeszłości)

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

Jaki kształt ma wszechświat? Zastanawialiście się kiedyś nad tym? A może uważacie, że nie ma żadnej fizycznej formy?

Ja rozmyślam o tym każdej nocy, czasami nawet w dzień. Zresztą nie tylko ja, to pytanie od zarania dziejów elektryzowało największe umysły tego świata. Anaksymander z Miletu, uważany za pierwszego uczonego w dziejach, spekulował, że Ziemia miałaby mieć kształt wydrążonej rury i samoistnie unosić się względem krążących wokół planet, gwiazd oraz Księżyca – teoria dobra jak każda inna, prawda?

Ale dzisiejszej nocy opowiem wam o kimś innym… o kimś, kogo znam znacznie lepiej.

A właściwie o tym, jak ta osoba omal nie zginęła. Została odkryta, przechytrzona i pokonana. Myślała, że nigdy jej się to nie zdarzy. Jak do tego doszło? Gdzie był początek?

No cóż, gdybym miał do tego wracać, zajęłoby to wieki – dosłownie.

Zacznę więc od czegoś prostszego… od kogokolwiek związanego z tą historią.

Może od Marsh.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

KSIĘŻYC

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Rok 40 Nowej Ery (2125 według kalendarza gregoriańskiego),

4 sierpnia – sobota

Baza Lotnicza Sił Powietrznych Armii Zjednoczonych Narodów Północnego Atlantyku i Pacyfiku w Salem (Oregon, d. USA)

Godz. 05:56

 

Niesione wiatrem znad morza masy wilgotnego powietrza ciągnęły w głąb lądu, zatrzymując się na naturalnej zaporze Gór Kaskadowych. Promienie wschodzącego słońca wspinały się po granitowym grzbiecie aż po skuty lodem wierzchołek stratowulkanu Góry Hood. A spływające potoki szumiały w dolinie porośniętej drzewami szpilkowymi i paprociami.

Baza Lotnicza Trzeciego Żeńskiego Korpusu Sił Powietrznych leżała w samym sercu lasu, na wyrwanym naturze, spadzistym, wykarczowanym gruncie otoczonym stalową siatką znajdującą się całodobowo pod napięciem o mocy stu tysięcy woltów. Na rozstawionych co trzysta metrów wieżyczkach trzy razy na dobę zmieniały się wartowniczki. Każda z nich po upływie szesnastu godzin obejmowała kolejną zmianę na sąsiednim posterunku zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na zachód od garnizonu, w dole, migotały odległe światła miasta Salem. Czarna otchłań roztaczająca się poza jego granicami to był Pacyfik.

Droga wiodąca na tyłach budynku została wylana betonem i oznaczona żółtym pasem bezpieczeństwa w odległości dwóch metrów od ogrodzenia. Budynek koszar oznaczony numerem cztery, podobnie jak jego sześciu bliźniaczych braci, oprócz parteru posiadał piętro, na które prowadziły zewnętrzne drewniane schody. W zeszłym miesiącu pracownice administracji przeprowadziły w nich anonimową ankietę, pytając wszystkie szeregowe, podoficer i oficer: jak oceniają integrację połączoną z zachowaniem dyscypliny? Wyniki okazały się niepokojąco rozbieżne: siedemnaście procent odpowiedziało, że dobrze, pięćdziesiąt cztery procent wolało się nie wypowiadać, a trzydzieści siedem wyraziło niezadowolenie. Oznaczało to, że „fala” w garnizonie przybrała niebezpieczne rozmiary.

Porucznik Leah Marsh była kobietą średniego wzrostu, ale, idąc posuwistym krokiem z pochyloną głową, sprawiała wrażenie niskiej i zmęczonej. W styczniu skończyła czterdzieści trzy lata, z czego siedemnaście lat odsłużyła w Drugim Korpusie Piechoty Morskiej w Baltimore, a od ośmiu pracowała w Wojskowym Biurze Śledczym w Vancouver. Miała opinię utalentowanej i nieustępliwej służbistki, którą potwierdzały trzy rozwody.

Towarzysząca jej porucznik Emma Fornier pochodziła jakby z innego świata, była energiczna, o dwie dekady młodsza od Marsh, szła wyprostowana. Musiała skracać krok, żeby dostosować się do tempa śledczej.

– Kto zjawił się pierwszy na miejscu zdarzenia? – spytała Marsh.

– Sierżant Sorensen – odparła Fornier.

– Kiedy to było?

– Mniej więcej za kwadrans druga nad ranem.

– Co tu robiła?

– Wykonywała rutynowy patrol.

Marsh podniosła głowę.

– Patrol?

– Tak, pierwszy o dwudziestej trzeciej zero zero, drugi o pierwszej, a trzeci o trzeciej. Jesienią i zimą dochodzi jeszcze czwarty o piątej nad ranem. Trasa patrolu obejmuje wyłącznie koszary zdecentralizowane, w środku i na zewnątrz. Zwykle trwa to trzy kwadranse. – Fornier mówiła z mocnym francuskim akcentem, zastępując literę „r” przez „h”. Brzmiało to zabawnie albo irytująco w zależności od tego, kto słuchał.

Marsh w zamyśleniu kiwnęła głową.

– Ktoś to sprawdza?

– Nie, jest grafik. Patrole wykonują wyłącznie podoficer. Nigdy nie było powodów, aby podejrzewać, że je opuszczają albo skracają.

– Godziny tych patroli są stałe?

Fornier zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi.

– Tak, pani porucznik.

Zbliżyły się do drzwi na tyłach budynku, przed którymi wartę trzymała wyprostowana jak struna szeregowa. Zimne krople zacinającego deszczu przemoczyły jej zielony mundur do suchej nitki, dalej z uporem rozbijając się o nieruchomą twarz. Marsh przypomniała sobie wizytę sprzed lat w muzeum figur woskowych madame Tussaud w Londynie, dokąd poleciała na miesiąc miodowy ze swoim pierwszym mężem – Szkotem.

– A zatem mogę założyć, że wszyscy w garnizonie znają te godziny oraz trasę patrolu i gdyby któraś z żołnierek chciała po zarządzeniu ciszy nocnej przedostać się z budynku „A” do budynku „B”, zapewne potrafiłaby wybrać odpowiedni moment, żeby nie zostać zauważona.

Fornier zwolniła szeregową, która bez chwili zwłoki odmaszerowała, znikając za rogiem budynku, i chociaż było to pytanie retoryczne, poczuła się w obowiązku odpowiedzieć:

– Myślę, że tak, pani porucznik.

Marsh zadawała kolejne pytania:

– To dlaczego nie stosuje się tutaj godzin rotacyjnych?

Fornier uniosła ramiona, jakby dopiero teraz zauważyła, że pada deszcz.

– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie… ta decyzja leży w gestii administracji garnizonu.

– A kto jest szefem administracji?

– Pułkownik Quintana.

Marsh stanęła przodem do otwartych na oścież drzwi. W pomieszczeniu panowała ciemność, ale nie dlatego, że pierwsze promienie wschodzącego słońca jeszcze tutaj nie dotarły. Odniosła nieprzyjemne wrażenie, że wypełniający wnętrze mrok zamiast topnieć z każdą chwilą jeszcze gęstniał.

Czekała nieruchomo, nasłuchiwała. Starała się wchłonąć i zapamiętać wszystko, co czuła. Pierwsze wrażenie. Dla śledczego najważniejsze są te myśli, które pojawiły się na miejscu zdarzenia właśnie jako pierwsze. Zmysły są wciąż wyostrzone, zbierają informacje, po czym przygasają zmęczone natłokiem faktów i teorii.

Przykucnęła, zamknęła oczy. Próbowała poczuć, co to miejsce ma jej o sobie do powiedzenia: wilgoć, spalenizna, środki chemiczne, guma i nienazwany słodkawy odór unoszący się niczym niewidzialna, lepka mgła, zawsze tam, gdzie wybuchały pożary i były ofiary śmiertelne.

Fornier chrząknęła.

– Mogę coś dodać…?

– Śmiało.

– Te nocne patrole mają wyłącznie zadanie prewencyjne. Jeśli zachodzi uzasadnione podejrzenie złamania regulaminu, wtedy w pokojach dokonywane są niezapowiedziane rewizje.

– A jak często zachodzi taka potrzeba?

Młoda porucznik uniosła kącik ust.

– Po każdym święcie, kiedy szeregowe wracają z przepustek. Zawsze któraś próbuje przemycić kontrabandę.

Marsh wyprostowała się, odsunęła z twarzy gęste kasztanowe włosy. Włożyła na mokre dłonie białe lateksowe rękawiczki, foliowe ochraniacze na buty i wyciągnęła z kieszeni płaszcza latarkę taktyczną z paralizatorem.

– Proszę powiedzieć mi coś o tym pomieszczeniu.

Fornier wyjrzała śledczej przez ramię.

– Mieści się tam pralnia. W każdy piątek o siedemnastej zero zero żołnierki wystawiają na korytarz ponumerowane worki z odzieżą służbową, prześcieradłami i poszewkami na pościel. Dyżurne szeregowe zbierają wszystko do wózka i przywożą tutaj.

Snop światła padł na stos worków ułożonych na środku pomieszczenia. Marsh przesunęła nim wzdłuż stojącego pod ścianą szeregu ogromnych pralkosuszarek, a potem skierowała strumień w odległy czarny kąt.

– I urządzają wielkie pranie?

– Tak, trwa to cały weekend.

Śledcza poświeciła w górę, znalazła na suficie dwa rzędy zraszaczy oraz klosz zasłaniający żarówkę. Sięgnęła do włącznika na ścianie. Nic, wciąż ciemność. Skierowała snop światła pod nogi, weszła za próg i podniosła kłódkę. Ruchomy pałąk, który otwierał i zamykał obręcz został wyłamany.

– Ile osób przebywało na terenie garnizonu ubiegłej nocy?

– Musiałabym dokładnie sprawdzić w ewidencji… ale przypuszczam, że nie więcej niż jedna trzecia. Zazwyczaj w piątek po siedemnastej większość żołnierek jest zwalniana na przepustki. Zostają tylko te, które mają dyżur.

– Jak pani i sierżant Sorensen?

– Tak jest – czekająca w progu Fornier wzruszyła ramionami – i jeszcze jakieś siedemset innych.

Marsh przystanęła na środku pralni i obracając się, wodziła wzrokiem za snopem latarki. Nie wiedziała, czy to, czego szukała, wciąż jeszcze tu jest, ale chciała się upewnić.

– A jakie obowiązki miała pełnić porucznik Rosenheim?

– O ile się orientuję… była zawieszona.

– Mhm… dlaczego?

Oddelegowana do dyspozycji śledczej i mająca służyć wszelką pomocą porucznik Fornier zwlekała z odpowiedzią. Zastanawiała się, co mogła, a co musiała powiedzieć.

– Na polecenie jej bezpośredniej przełożonej, major Kaas… wszystko jest w aktach.

Marsh świeciła po ścianach pralni, zaglądając w otwarte gardziele perforowanych bębnów. Chciała już zrezygnować i przejść dalej, kiedy coś zauważyła. Z jednego z worków leżących u jej stóp wystawał metalowy łom. Wyciągnęła go i zważyła w dłoni. Kawał solidnego żelastwa.

– Czy to sierżant Sorensen ugasiła pożar?

– Nie, kiedy przybyła na miejsce już się nie paliło. – Podniecona Fornier wyciągnęła szyję, przestępując w progu z nogi na nogę. – Pod sufitem są zainstalowane zraszacze i wykrywacz dymu. Przepisy przeciwpożarowe.

Marsh ruszyła w głąb pralni, oddychając przez usta. Z każdym krokiem słodkawy odór stawał się coraz mocniejszy.

– Znała pani porucznik Rosenheim?

– Tylko ze słyszenia! – zawołała Fornier.

Marsh zatrzymała się, wędrując latarką od okna do czarnego kąta w pralni. Gipsowa ściana była pokryta sadzą od podłogi do sufitu, a szyba tak osmolona, że nie można było odróżnić dnia od nocy. Ogień był jak żywa istota: rodził się, oddychał i zjadał to, co mu podano. A kiedy zaspokoił pierwszy głód wspiął się na drewniany parapet, ale nie dlatego, że drewno jest łatwopalne, tylko że sam tego chciał. Chciał rosnąć, reprodukować się i polować. Szyba w oknie i woda w zraszaczach go powstrzymały.

Śledcza podeszła bliżej, z wózka na pranie zostały tylko kółka i stelaż ze stali nierdzewnej. Na podstawie leżały spalone zwłoki z groteskowo powykręcanymi kończynami, przybierając pod wpływem wysokiej temperatury pozycję embrionalną. Marsh włożyła latarkę do ust i wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza zdjęcie. Porucznik Rebeka Rosenheim miała dwadzieścia dwa lata, trójkątną twarz z wyraźnie zaznaczonym podbródkiem i kośćmi policzkowymi, duże jasne oczy i wąskie usta z wydatnym łukiem kupidyna. Zjawiskowa androgyniczna uroda zapewne sprawiała, że wszędzie, gdzie tylko się pojawiła, musiała wzbudzać zainteresowanie. Patrząc na nią, nie można było mieć do końca pewności, czy jest to piękna dziewczyna, czy może przystojny chłopak.

Marsh przeniosła wzrok z fotografii na zwęglone szczątki, jej wyobraźnia naniosła oczy z powrotem do pustych oczodołów, a ponad dwoma dziurkami pośrodku uformował się zgrabny nos. Krótsze u dołu i dłuższe na górze czarne włosy porucznik Rosenheim czesała na bok. Marsh zauważyła na okrągłej czaszce niewielką szczelinę. Postrzępiona pajęczyna pęknięć rozchodziła się na boki jak przyklejona rozgwiazda. Łom zaczął jej ciążyć w dłoni.

– Ani razu ze sobą nie rozmawiałyście?

– W Fort Salem jest nas na co dzień dwa tysiące – odparła Fornier.

– I ani jednego mężczyzny?

Marsh obróciła się, snop latarki padł na umieszczony na ścianie włącznik główny prądu – dźwignia była opuszczona – a potem na stojącą w wejściu młodą porucznik. Fornier uniosła dłoń, żeby osłonić oczy, ale nie zdążyła zgasić uśmiechu.

– Ani jednego.

 

* * *

 

Emma Fornier objechała dżipem rozległy plac apelowy z masztem, na którym w dżdżysty poranek trzepotała szarpana wiatrem flaga UNNAP[1], i zatrzymała się przed wejściem do budynku administracji. Od strony pasażera wysiadła Marsh, spoglądając na wzniesioną na zboczu góry dwupiętrową konstrukcję ze stali i przyciemnionego szkła. Budynek wyglądał nienaturalnie na tle otaczającej go zieleni, jak ogromny sopel czarnego lodu.

– Biuro administracji jest w weekend nieczynne. Tędy, proszę. – Fornier zaprowadziła Marsh na tyły budynku administracji, gdzie roztaczał się widok na duży zadbany ogród. Przeszły wyłożoną kamieniami ścieżką do rozstawionego w cieniu drzew namiotu wojskowego.

Fornier stanęła na baczność, zapowiadając śledczą.

– Porucznik Marsh.

Marsh weszła do środka, wodząc wzrokiem po szafach i regałach wyniesionych z budynku. Biurko szefowej administracji miało rozmiary stołu do ping ponga, ale największe wrażenie robiła wykonana na zamówienie gliniana makieta stratowulkanu Góry Hood, z miniaturową kopią garnizonu leżącego na południowym zboczu. Wojskowi pod wieloma względami nie różnili się od cywili, też mieli swoje fanaberie i upodobanie do luksusu.

– Zapraszam – rozległ się chrapliwy głos dobiegający z głębi namiotu.

Marsh podeszła bliżej, najpierw dostrzegła ruch, jakby nagle ożył jeden z otaczających ją mebli, a dopiero potem zobaczyła największą kobietę, jaką spotkała w życiu.

– Pułkownik Quintana. – Szefowa administracji podniosła się ze skórzanej kanapy, co nie było łatwym zadaniem, i poufale podała nad ławą pucołowatą dłoń. – Zje pani śniadanie?

Marsh zajęła miejsce w fotelu, wpatrując się w bogaty posiłek kuchni meksykańskiej, którym mogłaby się najeść czteroosobowa rodzina.

– Dziękuję, pani pułkownik… ale nie mam apetytu – odparła po chwili.

Pułkownik Quintana rozdziawiła usta, jakby nagle zabrakło jej powietrza.

– Przepraszam, to straszna tragedia. Taka dobrze zapowiadająca się, młodziutka oficer. Miała przed sobą całe życie…

Marsh słuchała jeszcze przez chwilę jej zawodzenia, godnego zawodowej płaczki, zanim przeszła do rzeczy:

– Pani pułkownik znała porucznik Rosenheim?

– Tylko ze słyszenia.

Śledcza zerknęła na przysłuchującą się rozmowie Fornier.

Quintana zaśmiała się jowialnie.

– Może pani porucznik chociaż wypije kawę?

Marsh spojrzała na parujący dzbanek i ułożone na talerzyku laski cynamonu. Tej pokusie już się nie umiała oprzeć.

– Będę potrzebowała miejsca do pracy, wglądu do akt personalnych oraz medycznych, a także kogoś zaznajomionego z tutejszymi zwyczajami.

– Naturalnie. – Quintana wepchnęła sobie do ust pełny po brzegi widelec czarnej fasoli. – Udzielę Wydziałowi Śledczemu wszelkiej pomocy w rozwiązaniu sprawy tego wypadku.

Marsh w zamyśleniu wolno mieszała kawę.

– Mhm… tylko że to było zabójstwo.

Quintana zamarła w bezruchu, upuściła widelec i nadęła policzki jak rozdymka tygrysia.

Marsh przyglądała jej się z drugiej strony ławy z mieszaniną zdziwienia i obawy na twarzy. Czujna Fornier ruszyła na ratunek, z całej siły uderzyła pułkownik płaską dłonią w plecy. Z gardła szefowej administracji najpierw wydobył się przeciągły bulgot, a po nim głębokie sapnięcie.

– Niemożliwe.

– Zebrałam wystarczający materiał dowodowy, żeby wszcząć dochodzenie.

– Ale u nas nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło.

– W takim razie to był pierwszy raz. – Marsh podniosła się z fotela. – Nie będę dłużej przeszkadzać w śniadaniu, pani pułkownik. Czeka mnie dużo pracy.

Pułkownik Quintana odprowadziła śledczą wzrokiem do ogrodu, a potem spojrzała na kubek nietkniętej kawy.

 

* * *

 

Deszcz się wzmógł, gęsta zasłona szarej mgły zaległa nad Fort Salem.

– To tutaj. – Fornier wyłączyła silnik i wskazała głową na piętro podłużnego budynku z czerwonej cegły. – Trzy C.

Śledcza i porucznik wysiadły z dżipa, przeszły chodnikiem wzdłuż frontu, a następnie wspięły się po schodach. Na korytarzu panował całkowity bezruch, kiedy mijały drzwi do kolejnych kwater.

– Porucznik Rosenheim miała sublokatorkę?

– Tutaj nie, od kiedy została przekwaterowana. To standardowa procedura podczas zawieszenia w obowiązkach służbowych.

– Kiedy to było?

– W zeszły piątek, wieczorem.

– A co takiego zrobiła lub czego nie chciała zrobić?

Dotarły do końca korytarza, Fornier zwolniła z posterunku szeregową i kazała jej zaczekać na schodach.

– To pytanie należałoby zadać major Kaas. To ona wydała polecenie.

Marsh zamyśliła się, wpatrując w uchylone drzwi.

– Nie wątpię, że będę miała do niej sporo pytań. Nikt niczego nie dotykał?

Fornier odruchowo pokręciła głową.

– Do środka weszła tylko sierżant Epps, ale twierdzi, że niczego nie ruszała.

Marsh oparła dłonie na kolanach, oglądając zamek. Znalazła dwa malutkie zadrapania.

– Kto posiada klucze do pokoju?

– Na każdą kwaterę przypadają dwa klucze, po jednym na łóżko. W tym przypadku porucznik Rosenheim posiadała oba. Jakiś czas temu miałyśmy tu problem z kradzieżami.

– A gdyby chciała pani przeprowadzić w kwaterze rewizję? – spytała śledcza.

Fornier wzruszyła ramionami.

– To bym zapukała, a gdyby któraś z szeregowych odmówiła wyjścia, wtedy drzwi zostałyby wyważone.

Marsh uśmiechnęła się, też hołdowała prostym rozwiązaniom.

– Oczywiście, że tak.

Śledcza włożyła rękawiczki i ochraniacze na buty, po czym pchnęła drzwi na oścież.

Kwatera rozmiarami nie różniła się od kawalerki, ale zamiast przytłaczającej ciasnoty wnętrze sprawiało wrażenie opustoszałego. Symetryczne umeblowanie składało się z dwóch łóżek stojących pod przeciwległymi ścianami, szaf oraz szafek nocnych.

Marsh przykucnęła w progu i badając każdy centymetr podłogi, posuwała się na czworakach do przodu. Nie „opustoszałe”, pomyślała, tylko „spustoszone”. To określenie lepiej oddawało rzeczywisty obraz. Tuż przed nią leżała lampka nocna z zerwanym kloszem i rozbitą żarówką. Obok zegar elektroniczny, nie działał, a dalej pod oknem plastikowa butelka wody niegazowanej. Wyglądało na to, że z wyposażenia kwatery ocalał nietknięty tylko czajnik i dwie szklanki, które wciąż stały na zakurzonym parapecie.

Czekająca w progu Fornier bacznie obserwowała każdy ruch śledczej, w jej młodym umyśle ciekawość świata zmagała się z wojskową tresurą zakazującą odzywać się do oficer Wydziału Śledczego bez pytania.

Marsh podniosła się na klęczki. Zobaczyła, że kubełek na śmieci jest pusty. Przejrzała szuflady obu szafek nocnych. Znalazła dwa długopisy, zestaw zaostrzonych ołówków, temperówkę i gumkę. Wyciągnęła wszystkie szuflady, sprawdzając, czy do wnętrza albo spodu szafek nie została przyklejona jakaś osobista wiadomość: list, zdjęcie… cokolwiek, co chciałoby się zachować tylko dla siebie.

Nic, żadnych rzeczy osobistych. Ktoś musiał tu być wcześniej i zabrał to, po co przyszedł.

– Które łóżko zajmowała porucznik Rosenheim?

Fornier zrobiła niepewną minę. Ciężko było stwierdzić, bo oba łóżka zostały ogołocone aż do materaca. Zniknęły nawet poduszki.

– Nigdy u niej nie byłam.

Marsh zajrzała pod materac i łóżko, przesunęła dłonią wzdłuż stelaża. Podłoga była wyłożona drewnianymi panelami, ale żaden nie został spiłowany w celu urządzenia skrytki. Pod drugim łóżkiem coś zobaczyła. Sięgnęła głębiej i znalazła niewielki, ostry przedmiot.

Fornier z zaciekawieniem wyciągnęła szyję.

Marsh usiadła na podłodze, trzymając na uniesionej dłoni drewnianego kangura.

– W jaki sposób stwierdzono, że zwłoki w pralni należą do porucznik Rosenheim?

– Sierżant Epps i Sorensen oraz plutonowa Diaz odpowiadają za szkolenie szeregowych, stan inwentarza oraz pieczę nad arsenałem. Po ogłoszeniu alarmu pierwszego stopnia sprawdziły w koszarach od jednego do sześć stan osobowy. Tylko porucznik Rosenheim nie wyszła na korytarz.

Marsh ostrożnie odstawiła kangura na parapet i zajrzała do obu szaf. Pierwsza okazała się pusta, ale w drugiej na każdej półce leżały poprzewracane kupki ubrań. Śledcza podała zaskoczonej porucznik zapasowy zestaw rękawiczek i osłony na buty.

– Proszę wejść, porucznik Fornier. Rozejrzeć się i przeprowadzić rewizję inwentarza.

Fornier szybko i sprawnie wywiązała się z zadania, jej bystre oczy i zwinne dłonie były wprost stworzone do przeszukiwania cudzych rzeczy. Na koniec przeliczyła wszystko jeszcze raz i odwróciła się do Marsh.

– Nie znalazłam nic niezgodnego z regulaminem.

– Jaki powinien być stan inwentarza?

– Trzy mundury, w tym jeden galowy, dziesięć koszulek, pięć par spodenek, siedem par skarpet i dwie pary butów. O bieliznę troszczymy się we własnym zakresie. Ponadto dwa komplety pościeli, dwa koce i jeden wspólny czajnik – odparła porucznik jednym tchem.

– Czego brakuje?

– Jednej koszulki i pary spodenek oraz obu kompletów pościeli z kołdrą, poduszkami a także kocami.

Marsh splotła przed sobą ręce, podchodząc do okna.

– Zakładając, że porucznik Rosenheim miała na sobie tylko bieliznę, spodenki i koszulkę, może pani wyobrazić sobie, żeby w tak skąpym odzieniu, nawet przy wysokiej temperaturze, mogła oddalić się z kwatery?

Fornier w zamyśleniu popatrzyła na sufit, a potem na śledczą.

– Nie, nie mogę. To byłoby niezgodne z regulaminem… chyba że najdalej do toalety albo sąsiedniej kwatery.

Marsh wskazała palcem na ścianę.

– Czy zajmujące ją żołnierki są obecnie na przepustce?

Fornier znów potrzebowała chwili na odpowiedź, ale tym razem jej reakcja była żywsza.

– Nie, jedna jest zawieszona, a druga została wyznaczona do… prania.

Marsh uśmiechnęła się, unosząc brwi.

– A zatem złóżmy im wizytę.

 

* * *

 

– Szeregowe Rizzi i Grotowski, obie miały rozpocząć swoje zajęcia o szóstej zero zero, ale wszystko zostało wstrzymane do odwołania z uwagi na… zaistniałe okoliczności – wyjaśniła Fornier, kiedy wyszły na korytarz, po czym przystąpiła do wykonywania swoich obowiązków.

– Otwierać, rewizja – krzyczała, waląc pięścią w drzwi.

Po drugiej stronie rozległ się tupot stóp.

Marsh stała z boku, przyglądając się Fornier. Miło było popatrzeć na kogoś, kto bez wątpienia lubił swoją pracę.

– Rizzi, Grotowski! Ruszajcie się, do cholery!

Po chwili w drzwiach ukazała się przestraszona ciemnoskóra twarz. Fornier wtargnęła do kwatery autorytarnym krokiem. Obie szeregowe w samych spodenkach i bezrękawnikach stanęły na baczność przy swoich łóżkach, nie śmiąc podjąć rzucanego im spojrzenia.

– To jest porucznik Marsh z Wydziału Śledczego. – Fornier dla odmiany przemówiła cichym, zwodniczym głosem. – I ma do was kilka pytań.

W sztywnej postawie szeregowych zaszła ledwo dostrzegalna zmiana. Mocno zbudowana, krępa Murzynka głośno przełknęła ślinę, a ostrzyżona na jeża brunetka zacisnęła usta.

Marsh doskonale rozumiała ich awersję, graniczącą wręcz z panicznym lękiem. Wojskowy Wydział Śledczy to była owiana ponurą sławą formacja uważana za zło konieczne. Jej przedstawiciele zjawiali się wszędzie tam, gdzie dochodziło do nadużyć, przestępstw, a także zabójstw. Wszystkich tych zdarzeń, które nie powinny mieć miejsca w szeregach armii. Zbierali dowody dla Sądu Wojskowego i dokonywali zatrzymań. Nie krępowała ich hierarchia ani biurokracja, co w kategoriach armii zakrawało na władzę absolutną. Nie bez powodu. Oficerowie Wojskowego Wydziału Śledczego mogli aresztować każdego żołnierza UNNAP na świecie, niezależnie od jego rangi.

– Która z was została wyznaczona do uprania inwentarza?

– Ja, pani porucznik – odezwała się Rizzi, niska Murzynka o włoskim nazwisku.

– Kto z wami był?

– Szeregowa Slater.

– O której rozpoczęłyście zbiórkę worków?

– O siedemnastej zero zero.

– O której zakończyłyście zbiórkę? – kontynuowała przesłuchanie Marsh.

– O dziewiętnastej zero zero – odparła piskliwym głosem Rizzi.

– Zazwyczaj o osiemnastej kończą się ostatnie zajęcia – dodała Fornier.

– Zebrałyście wszystkie worki?

– Nie, pani porucznik. Czasami któraś z nas zapomni wystawić worek i wtedy albo go donosi, albo zobowiązana jest sama uprać swój inwentarz w tygodniu, poza godzinami zajęć.

Marsh zmrużyła oczy, przyglądając się szeregowej. Rizzi była wyraźnie zdenerwowana, ale na wszystkie pytania odpowiadała bez zastanowienia.

– Czy porucznik Rosenheim wystawiła swój worek na korytarz?

– Nie, pani porucznik.

– Czy później wam go doniosła?

– Nie, pani porucznik.

Stojąca pomiędzy nimi Fornier wydawała się być rozbawiona całą sytuacją.

– Porucznik Rosenheim nie musiała się spieszyć, miała na to cały weekend.

Marsh przeniosła wzrok na młodą porucznik.

– Czy ktoś inny mógł go za nią donieść?

– To jest możliwe.

Śledcza zwróciła się ponownie do Rizzi.

– O której zakończyłyście pranie?

– Pierwszą turę o dwudziestej trzeciej zero zero.

– Kiedy ostatni raz widziałyście porucznik Rosenheim?

Tym razem szeregowa potrzebowała czasu do namysłu.

– Wczoraj… po dziewiętnastej, na kolacji w kantynie.

– Rozmawiała z kimś?

– Nie zauważyłam, pani porucznik.

Marsh pokiwała głową, po czym skinęła na Fornier i obie ruszyły do wyjścia.

– Pani porucznik, szeregowa chciałaby coś dodać – odezwała się Grotowski.

Śledcza obejrzała się przez ramię na chudą brunetkę.

– Mówcie.

– Wczoraj późnym wieczorem słyszałam, jak ktoś otwierał kluczem drzwi do sąsiedniej kwatery – zameldowała szeregowa ze wzrokiem wbitym w ścianę.

Marsh podeszła bliżej.

– O której to mogło być godzinie?

Grotowski zmarszczyła czoło. Należała do osób, które nie potrafiły ukrywać swoich myśli.

– Po zajęciach dodatkowych, skończyłam je o dwudziestej drugiej. Zdążyłam się wykąpać i położyć… na pewno nie później jak o dwudziestej trzeciej.

– Słyszałyście coś jeszcze, szeregowa?

– Nie jestem pewna, ale…

– Grotowski, wiesz coś? Czy tylko się zgrywasz? – syknęła zniecierpliwiona Fornier.

Marsh uniesieniem dłoni powstrzymała napastliwą porucznik.

– Proszę pozwolić jej mówić, wszystko może być istotne.

– W nocy obudził mnie jakiś hałas – podjęła Grotowski – tylko na chwilę… nawet nie spojrzałam na zegarek. Byłam zmęczona.

– Jakie to zajęcia trwają aż do dwudziestej drugiej? – spytała po chwili śledcza.

Grotowski z wyrzutem spojrzała na Fornier.

– Szorowanie latryn.

– Za co szeregowa została zawieszona? – dopytywała Marsh.

– Za pobicie – odparła Grotowski.

– Jaką wyznaczono karę?

– Pozbawienie żołdu, wstrzymanie przepustek i udział w zajęciach dodatkowych przez okres dwóch miesięcy.

Marsh uniosła brwi.

– Surowa ta kara.

– Bo liczona razy dwa. Stłukła na kwaśne jabłko dwie dziewczyny, jedną z nich była jej poprzednia sublokatorka – wyjaśniła Fornier.

Śledcza ponownie zwróciła się do szeregowej:

– Zakładam, że musiał istnieć ku temu ważny powód?

Grotowski wciągnęła głęboko powietrze i odparła z pełnym przekonaniem:

– Tak jest, pani porucznik!

 

* * *

 

– Kiedy technicy z laboratorium medycyny sądowej zakończą oględziny pralni i zabiorą ciało porucznik Rosenheim, proszę wyznaczyć dwie osoby do poszukania tego worka – zakomenderowała Marsh, kiedy wróciła z Fornier na korytarz.

– Naturalnie, pani porucznik.

– Potem przyjdą tutaj. Do tego czasu proszę opróżnić całe skrzydło, żeby mogli spokojnie pracować.

– Szeregowe wrócą do swoich obowiązków.

Wyszły na schody, garbiąc się od zacinającego deszczu, i Fornier rozkazała szeregowej wrócić na posterunek w korytarzu.

– Po zakończeniu oględzin proszę dostarczyć moje rzeczy do kwatery porucznik Rosenheim – kontynuowała Marsh.

– Co…? – Fornier nie wierzyła własnym uszom. – Pani porucznik chce tam kwaterować?

– Tak jest.

– Ale ja już rozkazałam przygotować kwaterę w dolinie. Mieści się tam dwadzieścia jeden domków, które zajmują wyższe rangą oficer, ale jeden zawsze pozostaje do dyspozycji gości. Będzie tam miała pani lepsze warunki do pracy i więcej wygód niż tutaj.

– Nie jestem tu dla wygód, porucznik Fornier. – Marsh zatrzymała się przy dżipie, wskazując palcem na okno w prawym rogu na piętrze. – I chcę tę kwaterę.

Fornier stała niezdecydowana, krople deszczu spływały po jej wygolonej skórze po bokach głowy. Zdjęła czapkę i przeczesała palcami zostawione na górze utlenione na biało włosy.

– Załatwione, porucznik Marsh.

Śledcza wsiadła do dżipa, zaczekała, aż młoda oficer zajmie miejsce od strony kierowcy.

– Tak po prostu? – spytała zdziwiona Marsh. – Pani porucznik nawet nie zapyta o zdanie pułkownik Quintany?

– Nie muszę. – Fornier uruchomiła starter w dżipie i włączyła wycieraczki. – Pułkownik Quintana jest szefową administracji i obecnie najwyższą tu stopniem, ale to ja jestem adiutantką generał Fielding. Do czasu jej powrotu przekazała mi wszystkie swoje najważniejsze upoważnienia.

Marsh z uznaniem uniosła brwi.

– To bardzo odpowiedzialna funkcja. Jeśli mogę spytać, bez zaglądania do akt, ile pani porucznik ma lat?

Fornier uśmiechnęła się, energicznie wrzucając bieg.

– W marcu skończyłam dwadzieścia trzy.

 

* * *

 

Po wyjściu porucznik Fornier i „Wydziału Śledczego” atmosfera w kwaterze szeregowych wciąż była napięta. Jaded Rizzi przycisnęła ucho do drzwi i odczekała aż umilkną odgłosy kroków na korytarzu, a potem przekręciła swój klucz w zamku.

– Czyś ty do reszty zwariowała? – naskoczyła na sublokatorkę. – Po co się do tego mieszasz? Mało masz własnych kłopotów?

Sonia Grotowski wciąż stała nieruchomo z poczuciem winy na twarzy, ale na te pytania już nie musiała odpowiadać.

– Nic nie widziałaś i gówno słyszałaś – ostrzegła ją Rizzi, zagrzebując się z powrotem w pościeli, żeby złapać jeszcze trochę cennego snu. – Jeszcze mnie w coś wpakujesz.

Grotowski westchnęła, siadając na łóżku. Rzeczywiście kłopoty to była jej specjalność. Kiedy tata przyniósł do domu szczeniaka, to ona miesiąc później zapomniała zamknąć furtkę, wychodząc do szkoły, i biedaka przejechał samochód. W drodze na pierwszą randkę złapała ją burza. A jedyną uczennicą na maturze, którą oblano za ściąganie, też była ona. Lista jej życiowych potknięć i wpadek obfitowała w wiele takich wspomnień, jakby nad Grotowski ciążyła jakaś klątwa. Teraz przywlokła swojego pecha do Fort Salem.

Zapatrzyła się w ścianę nad łóżkiem Rizzi. Co mogła poradzić? Ubiegłej nocy naprawdę coś słyszała. To brzmiało tak, jakby przez sąsiednią kwaterę przetoczył się krótki, ale intensywny sztorm.

 

* * *

 

Na drugim piętrze budynku administracji, Emma Fornier niespokojnie krążyła po zamkniętym gabinecie, przyciskając do ucha fotofon.

– Co tam się dzieje, do cholery, Emma? – warknęła do słuchawki „Caryca”, kiedy tylko porucznik udało się połączyć z Tokio.

– Nie jest dobrze, pani generał. Wydział Śledczy wszczął dochodzenie – zameldowała Fornier.

– Spodziewałyśmy się tego.

– Tak, ale w sprawie zabójstwa.

Nastała cisza, w tle słychać było tylko dźwięki tradycyjnej japońskiej muzyki granej na bambusowych fletach shakuhachi oraz dochodzący z oddali szum oceanu.

– Mów dalej – odezwała się w końcu „Caryca” już spokojniejszym tonem.

– Jest tu jedna porucznik… nazywa się Leah Marsh. – Fornier zatrzymała się przed oknem, za którym rozpościerał się widok na zatopiony w szarej mgle stratowulkan Góry Hood. – Pani generał, czy mogę mówić otwarcie?

– Mów otwarcie, Emmo.

– W pralni zachowywała się jak jakiś pieprzony archeolog. Sprowadziła do garnizonu techników z Vancouver… mężczyzn. Mają wkrótce wyjechać, ale ona zostanie. Rozkazała mi zakwaterować ją u Rosenheim.

W słuchawce rozległ się trzask, a potem szczątkowa rozmowa po japońsku. Szybko wypowiadane słowa z pobrzmiewającą wesołą nutą.

– Gdzie ty teraz jesteś? – spytała po chwili „Caryca”, przechodząc z powrotem na angielski.

– Poszłam do pani gabinetu, żeby spokojnie zadzwonić.

– A ta porucznik z Wydziału Śledczego?

– Na pierwszym piętrze, przesłuchuje sierżant Sorensen.

– Dobrze. Dowiedz się wszystkiego na jej temat, nie spuszczaj z oczu i informuj mnie na bieżąco.

Połączenie zostało zakończone.

 

* * *

 

Dwa piętra niżej w przestronnej sali konferencyjnej odbywała się inna rozmowa. Marsh przyniosła ze sobą dwa kubki kawy z automatu, skórzana torba wisiała jej na ramieniu, a pod pachę wsunęła pobrane z biura administracji zielone teczki z aktami personalnymi.

– Dzień dobry, sierżant Sorensen. Jestem porucznik…

– Wiem, kim pani jest – wtrąciła cichym głosem sierżant.

Marsh postawiła papierowy kubek w zasięgu ręki Sorensen i odsunęła sobie krzesło, siadając po drugiej stronie długiego stołu. Torbę powiesiła na oparciu, a przed sobą położyła stos teczek. Sierżant Sorensen to była krótkowłosa blondynka o dużych szarych oczach, wyraźnie zaniepokojona zainteresowaniem Wojskowego Wydziału Śledczego.

– Doskonale, a zatem możemy zacząć. – Marsh uruchomiła swój fotofon. – Sprawa numer trzydzieści jeden, zero jeden, osiemdziesiąt pięć, Rosenheim. Fort Salem, czwarty sierpnia czterdziestego roku Nowej Ery, godzina ósma zero dwie. Przesłuchanie prowadzi porucznik Leah Marsh z Siódmego Wojskowego Wydziału Śledczego w Vancouver. Świadkiem w sprawie domniemanego zabójstwa jest sierżant Gitte Sorensen z Trzeciego Korpusu Żeńskich Sił Powietrznych w Fort Salem.

Śledcza upiła łyk kawy z mlekiem i wyprostowała się na krześle.

– Proszę opowiedzieć o tym, co zdarzyło się ubiegłej nocy.

Sorensen siedziała sztywno na krześle, miała przekrwione oczy i była blada z niewyspania.

– Od czego mam zacząć?

– Od drugiego patrolu, który zgodnie z grafikiem miała pani rozpocząć o pierwszej zero zero.

– Właściwie to już wracałam…

Marsh przerwała jej uniesieniem dłoni.

– Od początku, jak przebiegała trasa pani patrolu?

– Kwateruję w koszarach numer sześć C…

– Co oznaczają te litery?

– Koszar jest siedem. Te najbliżej drogi prowadzącej do bramy garnizonu to jeden, dwa, trzy… i tak dalej, w dół zbocza prowadzącego do doliny. Dla przykładu sześć A, to parter z oknami wychodzącymi na plac apelowy. Sześć B, to okna na ogrodzenie. Sześć C, to piętro z oknami na plac…

– A sześć D, to okna z widokiem na las.

– Tak jest, pani porucznik. – Sorensen gestykulowała, wskazując na ściany sali, drzwi oraz okno. – Do każdego budynku prowadzą cztery wejścia. Trzy na parterze: jedno od frontu i dwa po bokach, a czwarte schodami na piętro.

Nieparzyste litery oznaczały widok z okien na plac apelowy, a parzyste wychodziły na ogrodzenie. Marsh skinęła głową, dając znać, że nadąża.

– Proszę dalej.

Sorensen nieufnie spojrzała na stojący przed nią parujący kubek, podniosła wzrok na śledczą i znowu spojrzała na kubek, zanim zdecydowała się po niego sięgnąć.

– Najpierw sprawdziłam szóstkę i ruszyłam drogą wzdłuż placu apelowego, po drodze zaglądając na parter do wszystkich koszar, aż do jedynki.

– Na piętra już nie?

– Nie. O ile się orientuję, żadna z nas tego nie robi, jeśli nie palą się światła w oknach albo nie słychać hałasu. To za długo by trwało.

– A koszary numer siedem?

– Tam w ogóle nie zaglądamy. W siódemce kwaterują wyłącznie oficer. – Sorensen napiła się kawy i skrzywiła. – Pogadałam chwilę z wartowniczkami przy bramie…

– O czym?

– „Co słychać?”, „Spokojna noc?”, nic konkretnego… rutyna. Następnie poszłam wzdłuż ogrodzenia…

– Zatrzymajmy się na moment. – Marsh zmrużyła oczy. – W kwaterach panował spokój?

– Tak.

– We wszystkich oknach światła były zgaszone?

– Tak.

– To normalne?

Sorensen wzruszyła ramionami.

– Na ogół… tak. Zwłaszcza w noc z piątku na sobotę, wtedy większość z nas jest na przepustkach.

– Rozmawiała pani z kimś?

– Nie, tylko z wartowniczkami przy bramie.

– Widziała pani kogoś?

– Nie.

– Zauważyła pani coś dziwnego?

– Nie… to znaczy tak, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero później.

Marsh splotła przed sobą dłonie.

– Co to było, pani sierżant?

Sorensen zmarszczyła czoło, wbijając wzrok w pusty blat stołu.

– Wózek na pranie. Kiedy przechodziłam koło czwórki stał na swoim miejscu, pod schodami. Ale kiedy wracałam, już go nie było.

– W garnizonie jest tylko jedna pralnia?

– Tak, w czwórce. To koszary pośrodku… najmniej jeżdżenia z workami.

– Proszę kontynuować.

– Poszłam tam. Najpierw zobaczyłam, że drzwi są otwarte… a o tej porze to nie było normalne.

– Zajrzała pani do środka?

– Tak, było ciemno, więc spróbowałam włączyć światło, ale nie działało. Wszędzie unosił się dym i lała woda.

Marsh wyciągnęła szyję, ściszając głos:

– Weszła pani do pralni?

– Noszę ze sobą latarkę. Najpierw poczułam ten smród… a potem…

– Spokojnie.

Sorensen zacisnęła usta, głośno przełykając ślinę.

– Potem zobaczyłam pod oknem to…

Marsh postanowiła dać sierżant chwilę, żeby się uspokoiła, ale wcale się na to nie zanosiło.

Widok zwęglonych, poskręcanych zwłok miał już do końca życia prześladować Gitte Sorensen.

– Poszła pani zawiadomić przełożoną? – spytała ostrożnie Marsh.

Sorensen drgnęła, jak wybudzona z głębokiego koszmaru. Zamrugała oczami, powstrzymując łzy.

– Nie, najpierw się zrzygałam. Nie było żadnej przełożonej… to ja byłam dowódcą na nocnej zmianie i to ja byłam odpowiedzialna za bezpieczeństwo garnizonu oraz wszystkich żołnierek, które stacjonują w Fort Salem.

– Co pani potem zrobiła, sierżant Sorensen? – spytała po chwili Marsh.

– Ogłosiłam przez radio alarm pierwszego stopnia. Potem pobiegłam do dżipa i pojechałam do doliny, aby obudzić pułkownik Quintanę.

Śledcza sięgnęła do torby i wyciągnęła paczkę chusteczek higienicznych.

– Znała pani porucznik Rosenheim?

Sorensen wydmuchała nos.

– Tak… znałam.

– Kiedy się poznałyście?

– Trzynastego lipca.

Marsh ze zdziwieniem uniosła brwi.

– Mam pamięć do liczb – wyjaśniła Sorensen.

– Proszę mi o tym opowiedzieć.

 

 

13 lipca – piątek

Godz. 21:37

(dwadzieścia dwa dni do śmierci Rebeki Rosenheim)

 

Łup, łup, łup! Z oddali rozbrzmiewał odgłos śmigieł, tworząc na oleistej powierzchni wody drobną, łuskowatą falę. Wielozadaniowy śmigłowiec Sikorsky Seahawk lekko zadarł dziób, podchodząc do lądowania na płycie lotniska oznaczonej literą H. Siedząca za kierownicą lekkiego terenowego dżipa sierżant Gitte Sorensen czekała już od dziesięciu minut. Obserwowała przez zasłaniające pół twarzy okulary lotnicze jak ze śmigłowca zostaje wyrzucony bagaż, a potem na płytę lotniska miękko zeskoczył jedyny pasażer. Kuląca się pod naporem powietrza postać chwyciła worek marynarski i pochylona pobiegła w stronę dżipa.

– Porucznik Rosenheim, witamy w Fort Salem. – Sorensen wysiadła i zasalutowała, unosząc dwa palce do czoła. – Jestem sierżant Sorensen.

Porucznik Rosenheim niedbale oddała salut i podała rękę.

– A ja Rebeka.

Sorensen uśmiechnęła się ze zdumieniem na tak ostentacyjne pominięcie drogi służbowej, porucznik Rosenheim miała zadziwiająco ciepły i mocny uścisk dłoni.

– Jak minął lot?

– Spokojnie.

Wsiadły do dżipa i ruszyły, objeżdżając hangar. Wyjechały na nieutwardzoną drogę wiodącą zygzakiem na zbocze góry. Za ich plecami śmigłowiec poderwał się do lotu, zwracając ku zacierającej się linii horyzontu.

Sorensen podniosła okulary na głowę i włączyła reflektory.

– Twoja sława dotarła do Fort Salem jeszcze przed tobą.

– Mianowicie? – Rosenheim wyglądała na autentycznie zaskoczoną.

– Trzydzieści osiem potwierdzonych trafień w ciągu dwóch lat – Sorensen próbowała przekrzyczeć warkot silnika. – Niebywałe, nawet tutaj.

– Wykonywałam tylko rozkazy!

Do tego jeszcze skromna, pomyślała, zerkając na Rosenheim.

– Ile masz lat? Dwadzieścia trzy?

– Dwadzieścia dwa, skończyłam w marcu.

Sorensen dodała gazu, wchodząc w ostre, ciemne zakręty.

– Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś w tak krótkim czasie awansował z rangi kapral do stopnia porucznik.

– To był szczęśliwy zbieg wielu okoliczności. – Rosenheim wyraźnie się odprężyła, kiedy droga się poprawiła, a po obu stronach pojawiły się latarnie. – Przepraszam… ale odnoszę wrażenie, że gdzieś się spieszymy.

– Mam na imię Gitte.

Sorensen zwolniła, mijając dwupiętrowy budynek administracji, i nie namyślając się wiele, przecięła rozległy plac apelowy, wzdłuż którego stały koszary. Zatrzymała się na końcu parkingu przed jednym z ustawionych w rzędzie budynków i wysiadły z dżipa.

– To tutaj, cztery D. Do każdego budynku prowadzą cztery wejścia: trzy na dole i jedno na górze, oznaczone literami. Przepisy przeciwpożarowe.

Rosenheim zarzuciła worek na ramię i rozejrzała się. Pomimo późnej pory wszystkie okna były zaciemnione. Na placu powiewała tylko samotna flaga UNNAP. Spojrzała na dolinę, zdołała dostrzec kilka domków rozstawionych pośród drzew porastających łagodne wzniesienie.

– My idziemy tutaj – ponagliła Sorensen. Przeszły chodnikiem wzdłuż budynku z surowej czerwonej cegły i wspięły się po schodach na piętro. – Jesteś głodna? Kantyna jest już zamknięta, ale wyniosłam ci kanapki. Lubisz tuńczyka?

Rosenheim nie znosiła ryb.

– Może być, dzięki.

– To dobrze. Kuchnia nie jest tutaj najmocniejszą stroną. W końcu najlepiej gotują mężczyźni.

– Naprawdę w całym garnizonie nie ma ani jednego?

Sorensen zatrzymała się na szczycie schodów i obejrzała się przez ramię.

– Przeszkadza ci to?

Rosenheim uśmiechnęła się, kręcąc głową.

– Ależ skąd.

W korytarzu nad oknem, w otworze zabezpieczonym metalową kratką, cicho szumiało śmigło wentylatora. Wypastowana posadzka lśniła, jakby przechadzano się po niej boso. Sorensen zatrzymała się przed ostatnimi drzwiami po prawej.

– Mam nadzieję, że nie jesteś przesądna? – spytała, i zanim Rosenheim zdążyła odpowiedzieć, dodała: – Witamy trzynastego lipca za drzwiami numer trzynaście.

Sorensen przekręciła klucz w zamku i pchnęła drzwi na oścież, puszczając przodem Rosenheim. Wbrew jej obawom spartańskie umeblowanie – nawet jak na standardy armii UNNAP – nie wprawiło nowej porucznik w osłupienie, weszła do kwatery jak do siebie.

– Toaleta jest po drugiej stronie korytarza. – Stojąca w progu Sorensen wskazała kciukiem przez ramię. – Cisza nocna zaczyna się o dwudziestej drugiej, nieszczególnie jej przestrzegamy.

Kiedy Rosenheim posłała jej zdziwione spojrzenie, Sorensen weszła do pokoju i zastukała knykciami w cienką gipsową ścianę.

– Szybko załapiesz.

Rosenheim pokiwała głową, udając, że rozumie. Zrzuciła torbę na zaścielone łóżko obok szafki nocnej, na której leżały kanapki zawinięte w poplamiony tłuszczem papier śniadaniowy. Sorensen z dezaprobatą spojrzała na drugie posłanie, rozbebeszone jak w pokoju nastolatki.

– Życie jest pełne paradoksów. Sierżant Epps stanowi klasyczny przykład wyjątku potwierdzającego regułę. Prowadzi zajęcia z szeregowymi. Dba o ich dyscyplinę i formę fizyczną. Daleka jestem od kwestionowania jej metod… ale proszę nie wyrabiaj sobie opinii o nas wszystkich wyłącznie na jej przykładzie.

Rosenheim rozłożyła ręce.

– Bez obaw, nawet nie przyszło mi to do głowy.

Sorensen skinęła głową, po czym spojrzała na zegarek.

– Zresztą pewnie lada dzień dostaniesz przekwaterowanie. Na dzisiaj to wszystko. Resztę formalności załatwimy w poniedziałek. A byłabym zapomniała… twój klucz. Drugi ma Epps. Nie zgub go, bo zapasowych nie ma. To ze względu na kradzieże. Jeśli coś ci zginie, podejrzana będzie tylko jedna. Sama to z nią załatwisz. Nikt nie będzie się wtrącał. Masz jakieś pytania?

Na twarzy Rosenheim pojawił się nerwowy uśmiech.

– Tylko jedno: gdzie się wszyscy podziali?

Sierżant minęła ją, podchodząc do okna. Położyła dłonie na parapecie, wychyliła się pod kątem i wskazała brodą.

– Są tam.

Poniżej zalesionego wzniesienia częściowo wystawał płaski parterowy budynek. Niezliczone światełka w oknach igrały w zapadającym zmierzchu niczym robaczki świętojańskie. Wszystko, co znajdowało się dookoła, zatopione było w podnoszącej się mgle. Błysnęły światła latarni.

– Mamy tam basen, saunę i siłownię. – Sorensen obróciła głowę. – Lubisz boks?

Rosenheim wzruszyła ramionami. Następnego dnia czekała ją rozmowa z jej przyszłą przełożoną. Potrzebowała się rozerwać.

– Czemu nie?

– To chodź. – Sorensen klepnęła ją w plecy i ruszyła w stronę wyjścia. – O tej porze nie mamy już co liczyć na dobre miejsca, ale będzie na co popatrzeć.

 

– Boks?

– Widowiskowy sport kontaktowy, pomaga rozładować napięcie.

– A co na to dowództwo? – spytała zaskoczona Marsh.

– Ciekawe, pani porucznik. – Sorensen dopiła swoją kawę i zgniotła kubek w dłoni. – Rebeka też zadała mi to pytanie.

 

Sala treningowa pękała w szwach od zgromadzonego w niej tłumu. Sierżant Sorensen zaparkowała dżipa tuż przed wejściem, chwyciła onieśmieloną Rosenheim za przegub i poprowadziła korytarzem w gąszcz spoconych ciał.

– Tylko nie zgub się, bo wrócisz na piechotę – rzuciła przez ramię Sorensen.

Rosenheim wzięła sobie przestrogę do serca i uśmiechnęła się, ujmując swoją przewodniczkę za dłoń. Sorensen na początku rozpychała się barkami, ale w miarę jak zbliżały się do ringu, a pagony na mundurach zaczęły opiewać w gwiazdki, przybrała bardziej subtelną taktykę. Klepała znajome ramiona, wymieniała na ucho szepty i konsekwentnie przedzierała się dalej. Zatrzymały się nieopodal ringu, gdzie kończyły się znajomości, a stopień sierżant nie robił już na nikim wrażenia. Rosenheim to wystarczyło, mierzyła sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, statystycznie przypadających na kobietę, i wszystko dobrze widziała.

Między linami przeszła szczupła dziewczyna odziana w męski frak, muszkę, cylinder, kabaretki oraz skórzane kozaki na wysokim obcasie. Musiała bywać tu już wcześniej, bo publiczność najpierw powitała ją gwizdami, a potem zaczęła skandować imię: Em–ma, Em–ma!

Władczym ruchem ręki uciszyła okrzyki i sięgnęła po mikrofon zwisający z sufitu.

– Ladies… and Ladieees! Czyż Fort Salem to nie jest najwspanialsze miejsce na ziemi?

Odpowiedziała jej gromka wrzawa.

– W niebieskim narożniku: powszechnie znana, lubiana, szanowana, niezdobyta i niepokonana obrończyni tytułu… White Shaaark!

Na ring wkroczyła odziana w błękitne spodenki i biały sportowy stanik pierwsza zawodniczka. Zrobiła pokazówkę, boksując się z cieniem.

Sorensen pochyliła się Rosenheim do ucha:

– Twoja przyszła przełożona.

– W czerwonym narożniku: mająca rozkazy za nic, nasza najjaśniejsza gwiazda, pretendentka do tytułu… Red Rooogue!

Druga zawodniczka wciąż stała w rogu. Owinięta czerwonym szlafrokiem z gładkiego materiału tańczyła w miejscu, przestępując z nogi na nogę i kołysząc barkami.

– I nowa koleżanka – szepnęła Sorensen.

– Są jak dwa żywioły: ogień i woda. Dzień i noc. Życie i śmierć. – Konferansjerka dodawała dramaturgii godnej zagorzałego kaznodziei. – Wspominałam już, że obie służą w jednym oddziale? To przełożona i podkomendna, a dziś wieczór jedna drugiej spuści tęgi łomot, zupełnie legalnie i bezkarnie.

Publiczność na te rewelacje zareagowała histerycznym rykiem.

Rosenheim założyła ręce na klatce piersiowej, z uwagą obserwując spektakl.

– No dobra, co tu się właściwie dzieje?

– Słyszałaś, major Kaas i porucznik Tutuila będą próbowały spuścić sobie nawzajem lanie. Ta, która wygra, zdobędzie chwałę i sławę. Stanie się lokalną bohaterką. Kaas obroniła tytuł już pięć razy z rzędu, ale długo unikała Tutuili. Szczerze mówiąc, nie mam swojej faworytki. Emma Fornier pełni rolę gospodyni wieczoru i kogoś w rodzaju sędziny… ale nie będzie się specjalnie wtrącać do przebiegu walki. Nie ma podziału na rundy. Dziewczyny będą się okładać pięściami dopóki któraś z nich nie padnie. Jak na polu walki – wyjaśniła Sorensen.

Rosenheim nie wierzyła własnym uszom.

– A co na to dowództwo?

Sorensen podrapała się w brodę.

– Oficjalnie mają swoje zastrzeżenia, stąd obecność osoby trzeciej na ringu. Ale za kulisami dają pełne przyzwolenie i gdyby tylko ranga ich nie krępowała, generał Fielding oraz pułkownik Quintana zasiadałyby pewnie w pierwszym rzędzie.

Rosenheim rozejrzała się dookoła, nigdy w jednym pomieszczeniu nie widziała naraz tylu kobiet. Samych kobiet.

– No dobra, ale czy to nie podsyca agresji?

Sorensen roześmiała się, jakby usłyszała nowy dowcip.

– Może tak, a może nie. Przeszło połowa dziewczyn w garnizonie to wielbicielki własnej płci, które wypruwały sobie żyły, żeby dostać się tutaj. Fort Salem to ich miejsce na ziemi. Ale czterdzieści procent stanowią zadeklarowane heteryczki, które chcą zrobić w armii karierę. Każdy potrzebuje się wyszumieć, bez względu na to, jakie kierują nim motywy. Jedni chcą zyskać uznanie, a drudzy wyzwać na pojedynek nową dziewczynę swojej eks. Chyba lepiej załatwić to tutaj niż po zmroku w koszarach, prawda?

– A jak to jest z nimi? – Rosenheim wskazała głową na ring.

Sorensen zwlekała z odpowiedzią.

– OK, powiem ci, ale jeśli komuś to powtórzysz, to ja wszystkiemu zaprzeczę.

Rosenheim objęła Sorensen ramieniem i przybliżyła twarz do jej ucha:

– Krótko się znamy, Gitte, ale daję słowo, że cię nie sprzedam. Będziesz musiała mi zaufać. Właśnie tak poznaje się ludzi, prawda?

– Owszem, a ty będziesz wisiała mi za to przysługę.

– Jaką? – spytała podejrzliwie Rosenheim.

Sorensen wzruszyła ramionami.

– Kiedyś się o nią upomnę.

Rosenheim odchyliła głowę i roześmiała się, jeszcze głośniej niż Sorensen przed chwilą.

– Masz rację, życie jest pełne paradoksów. Nie lubię mieć długów, a te, które mimo wszystko zaciągam, zawsze spłacam z odsetkami.

– Ufam ci i zapamiętam to.

Rosenheim potwierdziła zawarcie umowy lekkim skinieniem głowy.

Na twarzy Sorensen odmalowała się ulga.

– O Kaas krążą niepotwierdzone plotki. Podobno lubi dziewczyny, ale skrzętnie się z tym ukrywa i dość żywiołowo reaguje na słowo: „lesba”. Ma zwyczaj najpierw się rozglądać, a kiedy nie ma świadków, to wali lewym sierpowym w ryj. Jakieś pół roku temu jedna pułkownik zarzuciła jej lizanie cipek na przepustkach. Nie wiem, skąd posiadała takie informacje, ale zapłaciła za swoje słowa złamaną szczęką. Kaas omal nie została za to zdegradowana, ale „Caryca” lubi ostre dziewczyny.

– „Caryca”? – powtórzyła Rosenheim.

– Generał Fielding.

W głośnikach zatrzeszczało i konferansjerka przywołała na środek ringu obie zawodniczki. Stanęły naprzeciw siebie w bladym świetle padającym spod sufitu. Powitały się oziębłym spojrzeniem, uderzając rękawicami. Major Kaas aka „White Shark” to była atletycznie zbudowana, biała atrakcyjna kobieta. Ogoloną do skóry głowę ozdabiał pozostawiony na czubku utleniony irokez, przystrzyżony na kształt płetwy rekina. Porucznik Tutuila aka „Red Rogue” była subtelnie umięśnioną, piękną Indianką. Miała bursztynową skórę i spięte gumką długie czarne włosy, na które nie zgodziłby się raczej żaden inny przełożony.

– Jeśli chodzi o Tutuilę, to naprawdę nie wiem, co mam ci powiedzieć. Nie jest towarzyska. Połowa dziewczyn się w niej podkochuje, ale ona nic sobie z tego nie robi. Albo jest wybredna… – Sorensen westchnęła. – Albo rzeczywiście woli facetów.

– Niech się zacznie! – wrzasnęła konferansjerka.

– Go–go–go…– skandowały kibicki.

Obie zawodniczki zaczęły krążyć wokół siebie, nie spiesząc się do podjęcia walki. Różniły się wzrostem oraz wagą. Mierząca na oko sto dziewięćdziesiąt centymetrów „White Shark” miała dodatkowo mocniejszą budowę ciała i większe mięśnie ramion, lecz nie poruszała się z szybką elegancją Indianki. Gdy obserwowała tę scenę, Rosenheim przyszło do głowy osobliwe porównanie, pojedynek, który w przyrodzie nie miałby nigdy szansy zaistnieć, przypominał walkę białego rekina z anakondą zieloną.

„White Shark” krzyknęła do rywalki coś, co spotkało się z natychmiastową reakcją Indianki. „Red Rogue” rzuciła się w przód i wymierzyła szybki cios w stronę przełożonej, która się uchyliła. Publiczność jęknęła z zawodu. „Red Rogue” jeszcze parę razy zamachnęła się w powietrze, aż w końcu „White Shark” podsunęła się ostrożnie i, jakby na próbę, zadała drażniący cios, uderzając ją w twarz. Tuż przy ringu podskakiwała hałaśliwa grupka żołnierek, jedna z nich gwizdnęła z podziwu.

– Porucznik Chacon, Chappell i Li, z oddziału „Piranii” – podpowiedziała Sorensen.

Krążąc wokół „Red Rogue”, „White Shark” zadała jeszcze kilka lekkich ciosów, odsuwając się w taki sam płynny sposób, kiedy rywalka próbowała odpowiedzieć na zaczepkę. Zirytowana publiczność zaczęła gwizdać. „Red Rogue” wyraźnie puszczały nerwy. Wściekle wymachiwała rękami, lecz przeciwniczka unikała ciosów, uchylając się górną połową ciała. Wreszcie mistrzyni wyciągnęła nisko rękę. Trafiła w brzuch pretendentki do tytułu, która zgięła się w pół i wycofała do rogu. „White Shark” zbliżyła się zdecydowanym krokiem, ale zamiast zakończyć walkę, zrobiła tylko zmartwioną minę.

– Kaas nie chce za mocno poturbować czerwonoskórej, ale nie powinna tego przedłużać. Naraża ją na wstyd – skomentowała Sorensen.

– Za–bij ją, za–bij ją… – skandowały pozostałe członkinie oddziału.

„White Shark” odwróciła się w ich stronę, uśmiechnęła się i pomachała ręką nad głową.

Jedna z nich krzyknęła, ale było już za późno.

Rosenheim wstrzymała oddech, gdyby mrugnęła, mogłaby przeoczyć przełomowy moment walki. „White Shark” wykręciła szyję dokładnie w tej samej chwili, kiedy „Red Rogue” wymierzyła ciężki prawy sierpowy.

Rosenheim przypomniała sobie, jak poluje anakonda: leży zanurzona w wodzie, wystawiając czubek głowy, i czeka aż ofiara sama do niej przyjdzie. „White Shark” zesztywniała w pół ruchu. Miała na twarzy taki wyraz, jakby właśnie została zdradzona przez najbliższą jej osobę. Publiczność usłyszała paskudne chrupnięcie, kiedy kość nosowa została złamana. Oczy „White Shark” wywróciły się w tył głowy. Ochraniacz na zęby wypadł z ust, a jasnoczerwona krew opryskała białą podłogę z warstw filcu i gąbki pokrytych brezentem, kiedy mistrzyni z głośnym plaśnięciem upadła na plecy. W sali zapadła zupełna cisza, jakby ktoś wyłączył dźwięk. Konferansjerka skoczyła do przodu. Oszołomiona „White Shark” podniosła się na nogi i machnięciem ręki rozkazała jej się wynosić.

– Go–go…

„White Shark” włożyła ochraniacz do zakrwawionych ust i lekkim skinieniem głowy dała rywalce znać, że jest gotowa. „Red Rogue” od razu się na nią rzuciła, niczym spuszczone z uwięzi dzikie zwierzę. Publiczność wpadła w ekstazę. Ciosy były proste i precyzyjne. Głowa „White Shark” podskakiwała jak piłeczka pingpongowa, z nosa nieprzerwanie płynął strumyczek krwi. Mistrzyni zasłoniła rękami twarz i cofała się pod naporem pretendentki.

Piranie znowu podniosły bojowy okrzyk:

– Za–bij ją! Za–bij ją…

„White Shark” położyła się na linach, wyglądała jakby miała dość na jeden wieczór, podczas gdy „Red Rogue” kontynuowała kanonadę, waląc w jej mięśnie brzucha. Ciężko przy tym dyszała i wściekle wrzeszczała.

– Chyba ktoś powinien to przerwać – stwierdziła Rosenheim.

– Zwariowałaś? – Sorensen popatrzyła na nią ze szczerym zdumieniem. – Zbrodnią byłoby to teraz przerwać.

Rosenheim z rezygnacją rozejrzała się po sali, zdając sobie sprawę, że jako jedyna dobrze się nie bawiła. „Red Rogue” obrała inną taktykę, celowała teraz w głowę. Rywalka trzymała ręce uniesione wysoko, zaczekała aż rywalka cofnie ramię i zadała jej cios w korpus. Ta zachwiała się na nogach, ale nie mogła zrobić kroku w tył, bo jej prawa stopa została uwięziona pod butem mistrzyni. „White Shark” odepchnęła się od lin, jej lewe ramię wypadało w przód i wracało. Za trzecim razem „Red Rogue” została trafiona potężnym hakiem w szczękę. Osunęła się na liny, walka była skończona.

Salą wstrząsnął gromki aplauz.

– To przecież był faul – zaprotestowała Rosenheim.

– Nie. – Sorensen uśmiechnęła się do niej. – To Fort Salem.

Na ring wróciła konferansjerka, chciała podnieść rękę mistrzyni wysoko do góry, ale ta pokręciła głową. Podeszła do rywalki, żeby pomóc jej stanąć na nogi.

 

Marsh siedziała z założonymi rękami, słuchając opowieści. Próbowała sobie wyobrazić młodą kobietę ze zdjęcia, osadzić ją w centrum fabuły, ale to wszystko pozostawało jakby za mgłą.

– Jaka pani zdaniem była porucznik Rosenheim?

– Inna.

– W jakim sensie?

– W każdym.

– Wzbudzała zainteresowanie?

Sorensen pierwszy raz się uśmiechnęła podczas przesłuchania.

– Och, to na pewno, ale najlepsze w niej było to, że chyba wcale jej na tym nie zależało. Rebeka… porucznik Rosenheim, była niereformowalną idealistką i dobrą żołnierką. Należała do ginącego gatunku.

Marsh w zamyśleniu pokiwała głową.

– Jak się później układały wasze stosunki?

Sorensen podniosła wzrok na śledczą.

– Stosunki?

– Zaprzyjaźniłyście się? Spędzałyście razem wolny czas? – sprecyzowała Marsh.

– Tak… to znaczy nie. Rebeka, to była naprawdę fajna dziewczyna. Chciałoby się mieć taką przyjaciółkę, ale nasze drogi szybko się rozeszły.

 

 

14 lipca – sobota

Godz. 05:55

(dwadzieścia jeden dni do śmierci Rebeki Rosenheim)

 

Sierżant Sorensen prowadziła dżipa w dół zalesionego zbocza, przebijając się przez gęstą mleczną mgłę. Zatrzymała się przed wysadzaną paprociami alejką prowadzącą do drewnianego domku. Stał na granicy ciemnej i oświetlonej przestrzeni, żółty blask latarni padał tylko na górną połowę drzwi.

– To tutaj, major Kaas czeka na ciebie.

Rosenheim podziękowała, wysiadła z dżipa i ruszyła alejką w stronę domku.

– Hej, Rebeka! – Sorensen wychyliła się znad drzwiczek dżipa. – Moja rola się tu kończy, ale gdybyś czegoś potrzebowała… – urwała, wzruszając ramionami.

– Jasne, dzięki. – Rosenheim uśmiechnęła się, spoglądając przez ramię. – W końcu mam u ciebie dług.

Sorensen roześmiała się, odchylając głowę, i uruchomiła silnik.

Po chwili oddalający się warkot dżipa utonął w spowijającej dolinę porannej ciszy.

 

– I już więcej ze sobą nie rozmawiałyście?

– Od tamtej pory widywałam ją z daleka, ale raz czy dwa wpadłyśmy na siebie w siłowni. – Sorensen wyjrzała przez okno, po zaparowanej szybie spływały krople wody. – Zaproponowałam, że mogłybyśmy się umówić na przepustkę i polecieć do Las Vegas. Żeby odreagować, wie pani?

Marsh skinęła głową, dając znać, że „wie”.

– Ale ona odmówiła. – Sorensen uśmiechnęła się, przygryzając dolną wargę. – Grzecznie, ale się wykręciła. W sumie jej się nie dziwiłam. Należała już do elity.

 

* * *

 

Marsh zakończyła przesłuchanie, wyłączyła fotofon i wyznaczyła sierżant Sorensen następny termin spotkania. Posiedziała jeszcze blisko godzinę w pustej sali, odsłuchując nagranie, zanim się zebrała. Wyszła na korytarz, gdzie wciąż czekała na nią porucznik Fornier i pozwoliła się najpierw odwieźć, a potem odprowadzić na piętro budynku oznaczonego trzy C.

– Generał Fielding jest na szczycie UNNAP w Tokio. Wraca w poniedziałek rano, naszego czasu. Kazała mi zapewnić panią porucznik o swojej pełnej współpracy.

Idąca korytarzem Marsh nie potrafiła wyobrazić sobie „pełnej współpracy” na odległość, ale ze względu na jej profesję zawsze było…

– Miło to słyszeć.

– Niestety nie znalazłyśmy tego worka – dodała sierżant.

Śledczej to nie zdziwiło. Najwyraźniej osoba, która dopuściła się zabójstwa porucznik Rosenheim, zadbała również o to, by zniknął po niej wszelki ślad.

Fornier usłużnie otworzyła drzwi do kwatery. Wnętrze zmieniło się, nie było już spustoszone. Po dokonaniu oględzin gruntownie tu posprzątano: wytarto kurze, umyto podłogę, wymieniono lampkę nocną, zegar elektroniczny, a także przyniesiono podwójny zapas pościeli oraz koców na oba łóżka.

– Wszystko według życzenia, pani porucznik. – Fornier sięgnęła do kieszeni. – Oba klucze.

– Dziękuję. Kiedy major Kaas wraca z przepustki?

– Musi się stawić w garnizonie do jutra, do północy.

– Kiedy tylko wróci, proszę mnie natychmiast zawiadomić. – Marsh weszła do kwatery, postawiła swój bagaż na łóżku i zsunęła z ramion płaszcz. – Bez względu na porę.

– Załatwione – przytaknęła Fornier, ale zamiast odejść, wciąż stała w progu.

– Coś jeszcze?

– Proszę wybaczyć zbytnią ciekawość…

– Śmiało.

– Skoro technicy z Vancouver sprawdzili już tę kwaterę, to dlaczego tak pani zależy, żeby tutaj zostać?

Marsh rozejrzała się po wnętrzu. A więc tak to wszystko wyglądało, kiedy kwaterowała tutaj Rebeka Rosenheim.

– Chciałabym zrozumieć, czym dla was jest to miejsce.

Fornier spojrzała na nią ze szczerym zdumieniem.

– To oczywiste. Fort Salem to najwspanialsze miejsce na ziemi.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] (ang.) United Nations of the North Atlantic and Pacific; Zjednoczone Narody Północnego Atlantyku i Pacyfiku.