Kłopoty w raju. Od końca historii do końca kapitalizmu - Slavoj Žižek - ebook

Kłopoty w raju. Od końca historii do końca kapitalizmu ebook

Slavoj Zizek

3,5

Opis

Światowej sławy filozof Slavoj Žižek wyjaśnia, w jaki sposób możemy znaleźć wyjście z kryzysu kapitalizmu.

To, że kapitalizm ma kłopoty jest jasne. Dlaczego więc nie potrafimy znaleźć innej drogi? Dlaczego wszyscy, od polityków przez intelektualistów aż po zwykłych obywateli, zachowujemy się, jakby ten system był naszą jedyną możliwością.

Kłopoty w raju to diagnoza stanu globalnego kapitalizmu, ideologicznych ograniczeń, z jakimi mamy do czynienia w codziennym życiu, oraz ponurej przyszłości, która nadciąga nieubłaganie. To również, na przekór pesymizmowi otaczającej nas rzeczywistości, poszukiwanie nowych – i nierzadko niebezpiecznych – dróg emancypacji.

Z właściwą sobie swobodą, nonszalancją i zaskakującą wnikliwością Žižek porusza się między pismami Marksa, słowami Gangnam Style i Margaret Thatcher czy Nolanowskim Mrocznym Rycerzem. Wszystko po to, by opisać świat, w którym przyszło nam żyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (10 ocen)
2
3
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Całkiem niezła

Žižek prowokuje. Žižek podpuszcza. Žižek stawia sprawy na głowie. Zaciekawia i skłania do myślenia. Ale też Žižek bełkocze. Žižek komplikuje. Žižek zupełnie niepotrzebnie tworzy "nowe światy". Czasem coś, co można wyrazić zwykłym, prostym językiem, zapętla tak, na jakiś przedziwny, nie wiem - dekonstruktywistyczny chyba - sposób, że w gąszczu łamańców językowych nijakiego sensu dostrzec nie sposób. Ta nieszczęsna maniera słowotwórcza stanowi wielokrotnie barierę znacznie utrudniającą zrozumienie tekstu, a dodatkowo odpychającą co mniej wytrwałego czytelnika od książki. Wiem, że można skomplikowane problemy przedstawiać w skomplikowany sposób. Wiem też, że sztuką jest przedstawić skomplikowany problem w sposób zrozumiały dla wszystkich. Nie mam natomiast zupełnie pojęcia, po jaką cholerę przedstawiać proste problemy w skomplikowany sposób. A przecież mimo tych wszystkich udziwnień, Žižka poczytać warto. Że niby idee lewicowe się nie sprawdziły? Że jakieś marksistowskie bajania, to niko...
51

Popularność




PRZED­MOWA DO POL­SKIEGO WYDA­NIA

Dla lewicy, która ma odwagę uży­wać swo­jego imie­nia

Coraz wię­cej zna­ków wska­zuje na to, że potrze­bu­jemy per­spek­tywy komu­ni­stycz­nej. Zwo­len­nicy obec­nego porządku lubią mówić o końcu socja­li­stycz­nego snu, bo każda próba jego reali­za­cji zamie­niła się w kosz­mar (tylko spójrz­cie, co się dzieje w Wene­zu­eli!). Jed­no­cze­śnie wszę­dzie dostrze­gamy objawy nara­sta­ją­cej paniki: jak mamy sobie pora­dzić z glo­bal­nym ocie­ple­niem, z zagro­że­niem cyfrową kon­trolą naszego życia, z napły­wem uchodź­ców… Mówiąc krótko – ze skut­kami kapi­ta­li­stycz­nego triumfu. Nie ma tu nie­spo­dzianki: kiedy kapi­ta­lizm wygrywa, nastę­puje inten­sy­fi­ka­cja jego wewnętrz­nych sprzecz­no­ści.

Wokół nas pełno jest oznak postę­pu­ją­cego sza­leń­stwa anty­oświe­ce­nio­wego. W Kosza­li­nie trzech księży kato­lic­kich spa­liło książki, które ich zda­niem pro­mują magię, w tym jedną z powie­ści o Har­rym Pot­te­rze. Pod­czas cere­mo­nii, którą sfo­to­gra­fo­wali i opu­bli­ko­wali na Face­bo­oku, wynie­śli dzieła z kościoła, usta­wili je na zewnątrz, roz­pa­lili ogni­sko i zaczęli się modlić, obser­wo­wani przez nie­wielką grupę ludzi1. Niby odosob­niony incy­dent, ale jeśli umie­ścimy go obok innych podob­nych wyda­rzeń, doj­rzymy wyraźny wzór anty­oświe­ce­niowy. Weźmy 106. Indyj­ski Kon­gres Naukowy w Pen­dża­bie (ze stycz­nia 2019 roku), pod­czas któ­rego lokalni naukowcy wysu­nęli wiele twier­dzeń, oto kilka przy­kła­dów: Kau­rava uro­dzili się dzięki tech­no­lo­gii komó­rek macie­rzy­stych; bóg Rama uży­wał „aśtry” i „śastry”, gdy bóg Wisznu rzu­cił swoją Sudar­śa­na­ća­krą, aby ści­gała namie­rzone cele – co poka­zuje, że nauka o napro­wa­dza­nych poci­skach odrzu­to­wych ist­niała w Indiach tysiące lat temu; Rawana nie tylko posia­dał pusz­pakę-wimanę, ale też miał dwa­dzie­ścia cztery typy samo­lo­tów i lot­ni­ska na Lance; fizyka teo­re­tyczna (w tym teo­rie New­tona i Ein­ste­ina) jest cał­ko­wi­cie błędna, fale gra­wi­ta­cyjne zostaną prze­mia­no­wane na fale Naren­dry Modiego, a efekt soczew­ko­wa­nia gra­wi­ta­cyjnego zosta­nie prze­mia­no­wany na efekt Hashvar­dhana; Brahmā odkrył ist­nie­nie dino­zau­rów na Ziemi i wspo­mniał o nich w Wedach2. Jest to rów­nież spo­sób na walkę z pozo­sta­ło­ściami zachod­niego kolo­nia­li­zmu, z kolei pale­nie ksią­żek w Pol­sce można postrze­gać jako rodzaj sprze­ciwu wobec zachod­niego kon­sump­cjo­ni­zmu… Połą­cze­nie tych dwóch przy­kła­dów, jed­nego z hin­du­skich Indii, a dru­giego z chrze­ści­jań­skiej Europy, poka­zuje, że mamy do czy­nie­nia ze zja­wi­skiem glo­bal­nym.

Coraz bar­dziej pogrą­żamy się w tym sza­leń­stwie, które bez pro­blemu współ­ist­nieje z kwit­ną­cym ryn­kiem świa­to­wym, a tym­cza­sem nad­cho­dzi praw­dziwy kry­zys. W stycz­niu 2019 roku mię­dzy­na­ro­dowy zespół naukow­ców zapro­po­no­wał „dietę, która może popra­wić zdro­wie, a jed­no­cze­śnie wspo­móc zrów­no­wa­żoną pro­duk­cję żyw­no­ści w celu zmniej­sze­nia dal­szych szkód wyrzą­dza­nych pla­ne­cie. Ta zdrowa dieta pla­ne­tarna polega na zmniej­sze­niu o połowę spo­ży­cia czer­wo­nego mięsa i cukru oraz zwięk­sze­niu spo­ży­cia owo­ców, warzyw i orze­chów”3. Mówimy o rady­kal­nej zmia­nie całej sieci pro­duk­cji i dys­try­bu­cji żyw­no­ści. Jak to zro­bić? „Raport suge­ruje pięć stra­te­gii, które mają pomóc ludziom zmie­nić dietę i wes­przeć w ten spo­sób Zie­mię: zachę­ca­nie do zdrow­szego odży­wia­nia, opar­cie pro­duk­cji na bar­dziej róż­no­rod­nych upra­wach, więk­sza dba­łość o zrów­no­wa­żony roz­wój rol­nic­twa, surow­sze zasady doty­czące zarzą­dza­nia oce­anami i gle­bami, a także walka z mar­no­wa­niem żyw­no­ści”. Dobrze, ale – ponow­nie – jak to zro­bić? Czy nie jest jasne, że potrze­bu­jemy sil­nej ogól­no­świa­to­wej agen­cji, mają­cej upraw­nie­nia do koor­dy­no­wa­nia takich roz­wią­zań? Czy taka agen­cja nie kie­ruje nas w stronę cze­goś, co nazwa­li­śmy kie­dyś „komu­ni­zmem”? I czy tego samego nie dałoby się powie­dzieć na temat innych zagro­żeń dla ludz­ko­ści? Czy glo­balna agen­cja nie jest rów­nież potrzebna, aby pora­dzić sobie z pro­ble­mem nara­sta­ją­cej fali uchodź­ców i imi­gran­tów bądź z pro­ble­mem cyfro­wej kon­troli nad naszym życiem?

Potrze­bu­jemy inter­wen­cji komu­ni­stycz­nych, ponie­waż nasz los nie jest jesz­cze roz­strzy­gnięty – nie w tym pro­stym sen­sie, że wciąż mamy jakiś wybór, ale w bar­dziej rady­kal­nym zna­cze­niu decy­do­wa­nia o wła­snym przezna­cze­niu. Zgod­nie ze stan­dar­do­wym poglą­dem prze­szłość jest usta­lona, co się stało, to się nie odsta­nie, przy­szłość jest zaś otwarta, zależy od nie­prze­wi­dzia­nych zda­rzeń loso­wych. Powin­ni­śmy zapro­po­no­wać odwró­ce­nie tego stan­dar­do­wego poglądu: prze­szłość jest otwarta na retro­ak­tywne rein­ter­pre­ta­cje, pod­czas gdy przy­szłość jest zamknięta, ponie­waż żyjemy w deter­mi­ni­stycz­nym wszech­świe­cie. To nie zna­czy, że nie możemy zmie­nić biegu histo­rii; rzecz w tym, że aby zmie­nić naszą przy­szłość, powin­ni­śmy naj­pierw (nie „zro­zu­mieć”, ale) zmie­nić naszą prze­szłość, zre­in­ter­pre­to­wać ją w taki spo­sób, by otwie­rała się na inną przy­szłość niż ta suge­ro­wana przez domi­nu­jącą wizję prze­szło­ści.

Czy doj­dzie do kolej­nej wojny świa­to­wej? Odpo­wiedź może być tylko para­dok­salna: Jeżeli wybuch­nie nowa wojna, będzie ona konieczna. Tak działa histo­ria – na zasa­dzie dziw­nego odwró­ce­nia opi­sa­nego przez Jean-Pierre’a Dupuya: „jeśli docho­dzi do wyjąt­ko­wego wyda­rze­nia, na przy­kład do kata­strofy, nie mogło do niego nie dojść; nie­mniej jed­nak, jeśli jesz­cze do niego nie doszło, to nie jest ono nie­unik­nione. Tak więc to reali­za­cja wyda­rze­nia – fakt, że zacho­dzi – two­rzy retro­ak­tyw­nie jego koniecz­ność”4. To samo doty­czy nowej wojny świa­to­wej: kiedy kon­flikt wybuch­nie (mię­dzy USA i Ira­nem, mię­dzy Chi­nami i Taj­wa­nem), okaże się konieczny, to zna­czy, że będziemy auto­ma­tycz­nie inter­pre­to­wać prze­szłość jako wiele przy­czyn z koniecz­no­ści pro­wa­dzą­cych do wybu­chu kon­fliktu. Jeśli nie doj­dzie do star­cia, zin­ter­pre­tu­jemy histo­rię tak, jak to robimy obec­nie z zimną wojną: jako serię nie­bez­piecz­nych momen­tów, w trak­cie któ­rych unik­nięto kata­strofy, ponie­waż obie strony były świa­dome śmier­tel­nych kon­se­kwen­cji glo­bal­nego kon­fliktu (mamy dziś wielu inter­pre­ta­to­rów, któ­rzy twier­dzą, że ni­gdy nie było rze­czy­wi­stego nie­bez­pie­czeń­stwa wybu­chu III wojny świa­to­wej, obie strony tylko stra­szyły się nawza­jem). To na tym głęb­szym pozio­mie potrzebne są inter­wen­cje komu­ni­styczne.

Ci, któ­rych ta argu­men­ta­cja nie prze­ko­nuje, powinni spoj­rzeć na pożary nisz­czące lasy ama­zoń­skie. Gdy temat znik­nął z nagłów­ków, dowie­dzie­li­śmy się, że dwa dni po tym, jak rząd zaka­zał umyśl­nego spa­la­nia lasów, w Bra­zy­lii wybu­chło pra­wie cztery tysiące nowych poża­rów. Te liczby są alar­mu­jące: czy naprawdę zmie­rzamy w stronę zbio­ro­wego samo­bój­stwa? Nisz­cząc ama­zoń­skie lasy desz­czowe, Bra­zy­lij­czycy zabi­jają „płuca Ziemi”… Ale jeśli chcemy sta­wić czoła poważ­nym zagro­że­niom dla naszego śro­do­wi­ska, powin­ni­śmy uni­kać takich szyb­kich eks­tra­po­la­cji, które fascy­nują naszą wyobraź­nię. Dwie lub trzy dekady temu wszy­scy w Euro­pie mówili o Wald­ster­ben, umie­ra­niu lasów, temat był na okład­kach popu­lar­nych tygo­dni­ków. Cho­dziło o sza­cunki, że w ciągu połowy wieku Europa pozo­sta­nie bez lasów… a dziś jest zale­siona bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek w XX wieku, my uświa­da­miamy sobie zaś inne nie­bez­pie­czeń­stwa, na przy­kład to, co dzieje się w głę­bi­nach oce­anów. Musimy trak­to­wać zagro­że­nia eko­lo­giczne bar­dzo poważ­nie, ale powin­ni­śmy pamię­tać, że ana­lizy i pro­gnozy w tej dzie­dzi­nie są nie­pewne – będziemy wie­dzieć, co się dzieje na pewno, dopiero wtedy, gdy będzie już za późno. Szyb­kie eks­tra­po­la­cje dają argu­ment tylko tym, któ­rzy negują glo­balne ocie­ple­nie, dla­tego powin­ni­śmy za wszelką cenę uni­kać pułapki „eko­lo­gii stra­chu”, pochop­nej cho­ro­bli­wej fascy­na­cji nad­cho­dzącą kata­strofą.

Eko­lo­gia stra­chu ma szansę stać się domi­nu­jącą formą ide­olo­gii glo­bal­nego kapi­ta­li­zmu, nowym opium dla mas, zastę­pu­jąc upa­da­jącą reli­gię: przej­muje bowiem pod­sta­wową funk­cję sta­rej reli­gii – usta­na­wia nie­kwe­stio­no­wany auto­ry­tet, który może narzu­cać ogra­ni­cze­nia. Lek­cja wbi­jana nam do głów przez ten rodzaj eko­lo­gii doty­czy naszej skoń­czo­no­ści: jeste­śmy tylko jed­nym z wielu gatun­ków na Ziemi, osa­dzo­nym w bios­fe­rze, która znacz­nie prze­kra­cza nasz hory­zont. Korzy­sta­jąc z zaso­bów natu­ral­nych, zapo­ży­czamy się w przy­szło­ści, dla­tego należy trak­to­wać Zie­mię z sza­cun­kiem, jako Świę­tość, jako coś, co nie powinno być odsło­nięte, lecz pozo­stać na zawsze Tajem­nicą, potęgą, któ­rej trzeba zaufać, a nie pod­da­wać domi­na­cji. Cho­ciaż nie potra­fimy w pełni zapa­no­wać nad naszą bios­ferą, to nie­stety możemy ją popsuć, zabu­rzyć jej rów­no­wagę, tak że straci ona w końcu cier­pli­wość i się nas pozbę­dzie. Dla­tego choć eko­lo­dzy cały czas doma­gają się rady­kal­nej zmiany naszego stylu życia, to u pod­staw tego żąda­nia leży jego sprzecz­ność – głę­boka nie­uf­ność wobec zmian, roz­woju, postępu: każde rady­kale prze­obra­że­nie świata może mieć nie­za­mie­rzoną kon­se­kwen­cję w postaci wywo­ła­nia kata­strofy.

Ten pro­blem jest jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wany. Nawet gdy stwier­dzimy, że jeste­śmy gotowi przy­jąć na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za kata­strofy eko­lo­giczne, nasza goto­wość może się oka­zać zawiłą stra­te­gią uni­ka­nia pod­ję­cia real­nych dzia­łań i akcep­ta­cji praw­dzi­wych roz­mia­rów zagro­że­nia. Jest ona bowiem zwod­ni­czo uspo­ka­ja­jąca: lubimy być winni, ponie­waż jeśli jeste­śmy winni, to wszystko zależy od nas, to my pocią­gamy za sznurki kata­strofy, więc cią­gle mamy szansę się ura­to­wać, wystar­czy zmie­nić nasze życie. Naprawdę trudne (przy­naj­mniej dla nas, na Zacho­dzie) jest uzna­nie, że odgry­wamy rolę bier­nego i bez­sil­nego obser­wa­tora, który może tylko sie­dzieć i patrzeć, jaki będzie jego los. Chcąc unik­nąć takiej sytu­acji, mamy skłon­ność do odda­wa­nia się obse­syj­nym aktyw­no­ściom: recy­klin­gowi, kupo­wa­niu żyw­no­ści eko­lo­gicznej, robie­niu cze­go­kol­wiek, byle mieć pew­ność, że dzia­łamy, że mamy swój wkład w walkę – niczym kibic pił­kar­ski, który wspiera swoją dru­żynę przed tele­wi­zo­rem, krzy­cząc i ska­cząc, w prze­sąd­nym prze­ko­na­niu, że wpły­nie to jakoś na wynik…

To prawda, że typową formą wypar­cia pro­ble­mów eko­lo­gicz­nych jest: „Wiem bar­dzo dobrze (że wszy­scy jeste­śmy zagro­żeni), ale tak naprawdę w to nie wie­rzę (więc nie jestem gotowy na poważne dzia­ła­nia, jak zmiana spo­sobu życia)”. Ale ist­nieje rów­nież odwrotna forma wypar­cia: „Wiem bar­dzo dobrze, że tak naprawdę nie potra­fię wpły­nąć na pro­ces, który może dopro­wa­dzić do mojej ruiny (jak wybuch wul­kanu), ale jest to dla mnie zbyt trau­ma­tyczne do zaak­cep­to­wa­nia, więc nie potra­fię się oprzeć poku­sie zro­bie­nia cze­goś, nawet jeśli wiem, że osta­tecz­nie nie ma to zna­cze­nia…”. Czy to nie z tego samego powodu kupu­jemy żyw­ność eko­lo­giczną? Kto naprawdę wie­rzy, że na wpół zgniłe i dro­gie „orga­niczne” jabłka są rze­czy­wi­ście zdrow­sze? Cho­dzi o to, że kupu­jąc je, doko­nu­jemy cze­goś wię­cej niż zakupu i kon­sump­cji pro­duktu – robimy coś zna­czą­cego, poka­zu­jemy naszą tro­skę i glo­balną świa­do­mość, uczest­ni­czymy w dużym zbio­ro­wym pro­jek­cie…

Domi­nu­jąca ide­olo­gia eko­lo­giczna trak­tuje nas jako a priori win­nych, zadłu­żo­nych u matki natury, pod stałą pre­sją super­ego, które zwraca się do nas jako do jed­no­stek: „Co dzi­siaj zro­bi­łeś, aby spła­cić swój dług wobec natury? Czy umie­ści­łeś wszyst­kie gazety w odpo­wied­nim koszu? A butelki po piwie i puszki po coli? Czy korzy­sta­łeś z samo­chodu, kiedy mogłeś wybrać rower lub trans­port publiczny? Czy uży­wa­łeś kli­ma­ty­za­cji, zamiast otwo­rzyć okno?”. Łatwo dostrzec ide­olo­giczną stawkę tej indy­wi­du­ali­za­cji: jestem tak zaafe­ro­wany spraw­dza­niem samego sie­bie, że nie zadaję o wiele waż­niej­szych pytań glo­bal­nych, które doty­czą całej naszej cywi­li­za­cji prze­my­sło­wej.

Eko­lo­gia łatwo pod­daje się misty­fi­ka­cjom ide­olo­gicz­nym: może stać się pre­tek­stem do obsku­ranc­kiego New Age (wychwa­la­ją­cego przed­no­wo­cze­sne „para­dyg­maty” itp.) lub do neo­ko­lo­nia­li­zmu (pre­ten­sje pierw­szego świata, że szybki roz­wój kra­jów trze­ciego świata, takich jak Bra­zy­lia czy Chiny, zagraża nam wszyst­kim); może stać się rów­nież sprawą honoru „zie­lo­nych kapi­ta­li­stów” (kupuj zie­lono, prze­twa­rzaj… tak jakby wzię­cie pod uwagę eko­lo­gii miało uspra­wie­dli­wić kapi­ta­li­styczny wyzysk). Wszyst­kie te napię­cia obja­wiły się w reak­cjach na ostat­nie pożary lasów ama­zoń­skich. Ist­nieje pięć głów­nych stra­te­gii zaciem­nia­nia praw­dzi­wych roz­mia­rów zagro­że­nia eko­lo­gicz­nego: (1) pro­sta igno­ran­cja: to zja­wi­sko mar­gi­nalne, nie­warte naszej uwagi, życie toczy się dalej, natura zaj­mie się sobą; (2) nauka i tech­no­lo­gia mogą nas ura­to­wać; (3) rynek się tym zaj­mie (wyż­sze opo­dat­ko­wa­nie zanie­czysz­czeń itp.); (4) pre­sja super­ego na oso­bi­stą odpo­wie­dzial­ność zamiast na dzia­ła­nia sys­te­mowe: każdy z nas powi­nien robić, co może: prze­twa­rzać czy też kon­su­mo­wać mniej; (5) być może naj­gor­sza z tych wszyst­kich stra­te­gii – pro­mo­wa­nie powrotu do natu­ral­nej rów­no­wagi, do skrom­niej­szego, tra­dy­cyj­nego życia, do wyrze­cze­nia się ludz­kiej pychy i sta­nia się na powrót peł­nymi sza­cunku dziećmi naszej matki natury. Ten cały pogląd o matce natu­rze nisz­czo­nej przez ludzką pychę jest błędny. Fakt, że naszymi głów­nymi źró­dłami ener­gii (ropa, węgiel) są pozo­sta­ło­ści po wcze­śniej­szych kata­stro­fach, jest dobit­nym przy­po­mnie­niem, iż matka natura jest zimną i okrutną suką…

To oczy­wi­ście nie ozna­cza, że powin­ni­śmy się zre­lak­so­wać i spo­glą­dać ze spo­ko­jem w przy­szłość: brak jasno­ści, co się dzieje, czyni sytu­ację jesz­cze bar­dziej nie­bez­pieczną. Widzimy też, że migra­cje (i mury, które mają im zapo­bie­gać) są coraz bar­dziej powią­zane z zabu­rze­niami eko­lo­gicz­nymi, takimi jak glo­balne ocie­ple­nie. Apo­ka­lipsa eko­lo­giczna i apo­ka­lipsa uchodź­cza pokry­wają się ze sobą. Phi­lip Alston, spe­cjalny spra­woz­dawca ONZ, mówi traf­nie o „apar­the­idzie kli­ma­tycz­nym”: „Ryzy­ku­jemy sce­na­riusz apar­the­idu kli­ma­tycz­nego, bogaci płacą, aby unik­nąć pro­ble­mów zwią­za­nych z ocie­ple­niem, gło­dem i kon­flik­tami, pod­czas gdy reszta świata musi cier­pieć”. Osoby naj­mniej odpo­wie­dzialne za glo­balne emi­sje mają rów­nież naj­mniejszą zdol­ność do ochrony sie­bie.

Zosta­jemy zatem z leni­now­skim pyta­niem: co robić? Sytu­acja jest trudna: nie ma pro­stego „demo­kra­tycz­nego” roz­wią­za­nia. Pomysł, że to sami ludzie (a nie tylko rządy i kor­po­ra­cje) powinni decy­do­wać, brzmi sen­sow­nie, ale rodzi ważne pyta­nie: nawet jeśli przyj­miemy, że inte­resy kor­po­ra­cyjne nie wpły­wają na poglądy oby­wa­teli, to jakie mają oni kwa­li­fi­ka­cje do wyda­wa­nia osą­dów w tak deli­kat­nych spra­wach? Rady­kalne środki zale­cane przez nie­któ­rych eko­lo­gów same mogą wywo­łać nowe kata­strofy. Weźmy pomysł SRM (solar radia­tion mana­ge­ment – zarzą­dza­nie pro­mie­nio­wa­niem sło­necz­nym) – masowe roz­pro­wa­dza­nie aero­zoli w naszej atmos­fe­rze, by odbi­jały i pochła­niały świa­tło sło­neczne, a tym samym chło­dziły pla­netę. SRM jest nie­zwy­kle ryzy­kow­nym roz­wią­za­niem: może zmniej­szyć plony, nie­od­wra­cal­nie zmie­nić obieg wody, nie wspo­mi­na­jąc o wielu innych „nie­zna­nych nie­wia­do­mych” – nie potra­fimy sobie nawet wyobra­zić, jak funk­cjo­nuje kru­cha rów­no­waga naszej Ziemi i na jak nie­prze­wi­dy­walne spo­soby taka geo­in­ży­nie­ria ją naru­szy.

Możemy jed­nak przy­naj­mniej usta­lić prio­ry­tety i przy­znać się do absurdu naszych geo­po­li­tycz­nych gier wojen­nych w sytu­acji, gdy zagro­żona jest sama pla­neta, o którą toczą się te spory. Pora zatrzy­mać nie­do­rzeczne gierki, w któ­rych Europa obwi­nia Bra­zy­lię, a Bra­zy­lia obwi­nia Europę. Zagro­że­nia eko­lo­giczne una­ocz­niają nam, że era suwe­ren­nych państw naro­do­wych zbliża się ku koń­cowi – konieczna jest silna agen­cja glo­balna, posia­da­jąca upraw­nie­nia do koor­dy­no­wa­nia nie­zbęd­nych dzia­łań. Wypada powtó­rzyć pyta­nie: czy potrzeba takiej agen­cji nie odsyła do cze­goś, co nazwa­li­śmy kie­dyś komu­ni­zmem? Tylko czy mamy poli­ty­ków, któ­rzy potra­fią zaspo­koić tę potrzebę?

Nie tak dawno temu, w galak­tyce, która dziś wydaje się odle­gła, prze­strzeń publiczna była wyraź­nie oddzie­lona od obsce­nicz­no­ści sfery pry­wat­nej. Ocze­ki­wano, że poli­tycy, dzien­ni­ka­rze i inne oso­bi­sto­ści medialne będą trak­to­wali nas z jakimś mini­mal­nym sza­cun­kiem, roz­ma­wia­jąc i zacho­wu­jąc się tak, jakby ich głów­nym celem było dobro wspólne, bez wul­gar­nych wypo­wie­dzi i nawią­zań do spraw intym­nych. Oczy­wi­ście poja­wiały się pogło­ski o oso­bi­stych przy­wa­rach, ale pozo­sta­wały wła­śnie tym – sprawą oso­bi­stą, przed­mio­tem zain­te­re­so­wa­nia co naj­wy­żej bru­kow­ców. Dziś nie tylko możemy prze­czy­tać w mediach o intym­nych szcze­gó­łach oso­bi­sto­ści publicz­nych, ale i sami poli­tycy oddają się bez­wstyd­nej obsce­nicz­no­ści. To w dome­nie publicz­nej krążą „fał­szywe wia­do­mo­ści”, plotki i teo­rie spi­skowe.

Nie należy zapo­mi­nać o tym, co jest naj­bar­dziej zaska­ku­jące w bez­wstyd­nej obsce­nicz­no­ści ruchów alt-right, tak dobrze opi­sa­nych przez Angelę Nagle w Kill All Nor­mies. Tego rodzaju obsce­nicz­ność miała tra­dy­cyj­nie (a przy­naj­mniej w retro­spek­tyw­nym spoj­rze­niu na tę tra­dy­cję) cha­rak­ter wywro­towy – pod­wa­żała zastane struk­tury domi­na­cji i obdzie­rała Mistrza z jego fał­szy­wej powagi. Pamię­tam z wła­snej mło­do­ści, jak w latach sześć­dzie­sią­tych XX wieku pro­te­stu­jący stu­denci lubili uży­wać nie­przy­zwo­itych słów lub gestów, by zawsty­dzić wła­dzę i, jak twier­dzili, potę­pić jej hipo­kry­zję. Współ­cze­sna obsce­nicz­ność, roz­prze­strze­nia­jąca się w dome­nie publicz­nej, nie pro­wa­dzi jed­nak do znik­nię­cia auto­ry­tetu Mistrza, cho­dzi raczej o jego przy­wró­ce­nie – dosta­li­śmy coś, co kilka dekad temu było nie­wy­obra­żalne: obsce­nicz­nego Mistrza.

Donald Trump jest wzo­ro­wym przy­kła­dem tego zja­wi­ska. Czę­sty argu­ment prze­ciwko niemu – że jego popu­lizm (tro­ska o dobro­byt bied­nych ludzi) jest fał­szywy, że tak naprawdę chroni inte­resy boga­tych – nie wystar­cza. Zwo­len­nicy Trumpa nie dzia­łają „irra­cjo­nal­nie”, nie są ofia­rami pry­mi­tyw­nej mani­pu­la­cji ide­olo­gicz­nej, która zmu­sza ich do gło­so­wa­nia prze­ciwko wła­snym inte­re­som. Na swój spo­sób są dość racjo­nalni: gło­sują na Trumpa, ponie­waż w „patrio­tycz­nej” wizji, którą sprze­daje, zaj­muje się on rów­nież ich codzien­nymi pro­ble­mami – bez­pie­czeń­stwem czy stałą pracą.

Kiedy Trump został wybrany na pre­zy­denta, kilku wydaw­ców popro­siło mnie o napi­sa­nie książki, która pod­da­łaby jego zja­wi­sko psy­cho­ana­li­zie. Odpar­łem, że nie potrze­bu­jemy psy­cho­ana­lizy w celu zba­da­nia „pato­lo­gii” suk­cesu sław­nego miliar­dera – jedyną rze­czą wartą psy­cho­ana­li­tycz­nej uwagi jest irra­cjo­nalna głu­pota, z jaką libe­ralna lewica zare­ago­wała na tę wygraną, głu­pota, która zwięk­szała ryzyko ponow­nego zwy­cię­stwa Trumpa. Nawią­zu­jąc do jed­nego z naj­gor­szych prze­ja­wów wul­ga­ry­zmu tego poli­tyka, można powie­dzieć, że lewica nie nauczyła się chwy­tać go za ch…

Trump nie wygrywa jedy­nie dzięki bez­wstyd­nemu bom­bar­do­wa­niu nas wia­do­mo­ściami, które gene­rują obsce­niczną radość z naru­sza­nia przez niego ele­men­tar­nych norm przy­zwo­ito­ści. Za pomocą szo­ku­ją­cych wul­ga­ry­zmów zapew­nia swoim wyznaw­com nar­ra­cję mającą sens – bar­dzo ogra­ni­czony i pokrę­cony, ale mimo wszystko sens, który oczy­wi­ście działa lepiej niż nar­ra­cja lewi­cowo-libe­ralna. Jego bez­wstydne prze­kleń­stwa służą jako oznaki soli­dar­no­ści z tak zwa­nymi zwy­czaj­nymi ludźmi („widzisz, jestem taki sam jak ty, wszy­scy skry­cie tacy jeste­śmy”). Ta soli­dar­ność wska­zuje rów­nież na punkt, w któ­rym obsce­nicz­ność Trumpa osiąga swój limit. Pre­zy­dent nie jest cał­ko­wi­cie obsce­niczny: kiedy mówi o wiel­ko­ści Ame­ryki czy kiedy potę­pia swo­ich prze­ciw­ni­ków jako wro­gów ludu, chce być trak­to­wany poważ­nie. Nie­przy­zwo­itość Trumpa ma na celu pre­cy­zyjne pod­kre­śle­nie – na zasa­dzie kon­tra­stu – kiedy zaczyna mówić na poważ­nie: funk­cjo­nuje ona jako obsce­niczna mani­fe­sta­cja jego wiary w wiel­kość Ame­ryki.

Dla­tego aby zro­zu­mieć feno­men Trumpa, należy spoj­rzeć na jego zacho­wa­nia od dru­giej strony i potrak­to­wać jako obsce­niczne wła­śnie te twier­dze­nia, które wygła­sza on na serio. Trump jest naprawdę obsce­niczny nie wtedy, gdy używa wul­gar­nych sek­si­stow­skich odzy­wek, lecz gdy mówi o Ame­ryce jako naj­wspa­nial­szym kraju na świe­cie czy kiedy narzuca swoje roz­wią­za­nia eko­no­miczne. Wul­gar­ność jego mowy maskuje tę pod­sta­wową obsce­nicz­ność. Para­fra­zu­jąc znane powie­dze­nie braci Marx: Trump działa i wygląda jak bez­wstyd­nie obsce­niczny poli­tyk, ale nie daj­cie się zwieść – on naprawdę jest bez­wstyd­nie obsce­nicznym poli­tykiem.

Roz­po­wszech­niona dziś obsce­nicz­ność sta­nowi trze­cią domenę i znaj­duje się mię­dzy prze­strze­nią pry­watną a publiczną: jest prze­strze­nią pry­watną wynie­sioną do sfery publicz­nej. Wydaje się, że mamy do czy­nie­nia z formą, która naj­le­piej pasuje do naszego zanu­rze­nia w cyber­prze­strzeni, w Twit­te­rze, Insta­gra­mie, Face­bo­oku… nic dziw­nego, że Trump upu­blicz­nia więk­szość swo­ich decy­zji za pośred­nic­twem Twit­tera. Nie docie­ramy tu jed­nak do „praw­dzi­wego Trumpa”: celem publicz­nej obsce­nicz­no­ści nie jest dzie­le­nie się intym­nymi doświad­cze­niami, to domena pełna kłamstw, hipo­kry­zji i czy­stej wro­go­ści, domena, w któ­rej zakła­damy obrzy­dliwą maskę. W ten spo­sób zostaje odwró­cony stan­dar­dowy zwią­zek mię­dzy moją intym­no­ścią a wiel­kim Innym god­no­ści publicz­nej: obsce­nicz­ność nie ogra­ni­cza się już do sfery pry­wat­nej, zado­mo­wiła się w dome­nie publicz­nej, co pozwala mi się łudzić, że to wszystko jest tylko obsce­niczną grą, a ja pozo­staję nie­winny w mojej intym­nej czy­sto­ści. Pierw­szym zada­niem kry­tyka spo­łecz­nego jest poka­za­nie, że ta czy­stość jest fał­szywa.

WSTĘP

Nie­zgoda buduje!

Kło­poty w raju5, fil­mowe arcy­dzieło Ern­sta Lubit­scha z 1932 roku6, to histo­ria Gastona i Lily, pary szczę­śli­wych zło­dziei okra­da­ją­cych boga­czy. Wszystko się gma­twa, kiedy Gaston traci głowę dla Mariette, jed­nej z ich zamoż­nych ofiar. Słowa pio­senki, którą sły­szymy w trak­cie napi­sów począt­ko­wych, pod­po­wia­dają nam, do czego odno­szą się tytu­łowe „kło­poty”, podob­nie jak obraz towa­rzy­szący pio­sence: naj­pierw widzimy napis „kło­poty w”, następ­nie poja­wiają się pod nimi duże podwójne łóżko i słowo „raju”. Tak więc „raj” to raj speł­nio­nej rela­cji sek­su­al­nej: „To raj / gdy opla­tają cię ramiona i całują usta / ale jeśli cze­goś bra­kuje / to znak / kło­po­tów w raju”. Mówiąc bru­tal­nie i wprost: „kło­poty w raju” to spo­sób Lubit­scha na powie­dze­nie il n’y a pas de rap­port sexuel7.

Na czym zatem pole­gają kło­poty w raju w Kło­po­tach w raju? Odpo­wiedź na to pod­sta­wowe pyta­nie skrywa się za mgłą wie­lo­znacz­no­ści. Na pozór sprawa wygląda tak: choć Gaston kocha zarówno Lily, jak i Mariette, to praw­dzi­wie „raj­ską” rela­cją sek­su­alną jest jego zwią­zek z Mariette, dla­tego ten romans musi pozo­stać nie­moż­liwy i nie­speł­niony. To nie­speł­nie­nie zabar­wia zakoń­cze­nie filmu nutką melan­cho­lii – cała radość i poryw­czość ostat­niej minuty dzieła, cały wesoły pokaz part­ner­stwa mię­dzy Gasto­nem i Lily mają jedy­nie wypeł­nić melan­cho­lijną pustkę. Czy Lubitsch nie popy­cha nas w stronę tej inter­pre­ta­cji, powta­rza­jąc uję­cie pustego łóżka w domu Mariette, które nawią­zuje do uję­cia z napi­sów począt­ko­wych? Ist­nieje jed­nak moż­li­wość odczy­ta­nia filmu cał­ko­wi­cie na odwrót.

A może rajem jest wła­śnie gor­szący romans mię­dzy Gasto­nem i Lily, dwoj­giem szy­kow­nych zło­dziei, któ­rzy nawza­jem się wspie­rają, zwia­stu­nem kło­po­tów jest zaś uro­dziwa Mariette? Może prze­sła­nie filmu jest kusząco iro­niczne: Mariette odgrywa rolę węża odcią­ga­ją­cego Gastona od jego roz­kosz­nie grzesz­nego ogrodu edeń­skiego? […] Rajem, dobrym życiem, jest pełne atrak­cji i ryzyka życie prze­stępcy, pokusa przy­cho­dzi zaś ze strony pani Colet, któ­rej bogac­two wabi bez­tro­skim dolce vita, bez kry­mi­nal­nej bra­wury i for­teli, jedy­nie z mono­tonną hipo­kry­zją klas wyż­szych8.

Piękno tej inter­pre­ta­cji polega na tym, że łączy ona raj­ską nie­win­ność z atrak­cyj­nym i dyna­micz­nym świa­tem wykro­czeń – ogród edeń­ski zostaje zrów­nany z życiem kry­mi­na­li­sty, a sza­cu­nek wyż­szych sfer z poku­sami węża. To para­dok­salne odwró­ce­nie łatwo wyja­śnić, odwo­łu­jąc się do szcze­rego wybu­chu zło­ści Gastona, pierw­szego i jedy­nego w całym fil­mie, kiedy Mariette odma­wia zawia­do­mie­nia poli­cji, mimo zapew­nień boha­tera, że pre­zes jej firmy od lat okrada ją na miliony dola­rów. Nie miała pro­blemu ze zgło­sze­niem prze­stęp­stwa, gdy zwy­kły wła­my­wacz ukradł sto­sun­kowo nie­wielką część jej majątku, ale jest gotowa przy­mknąć oko, kiedy w grę wcho­dzi o wiele poważ­niej­sza kra­dzież doko­nana przez osobę z tej samej klasy spo­łecz­nej co ona. Czy Gaston nie para­fra­zuje słyn­nego zda­nia Ber­tolta Brechta „Czymże jest obra­bo­wa­nie banku w porów­na­niu z jego zało­że­niem”? Czymże jest zwy­kły rabu­nek, jakiego dopusz­czają się ludzie pokroju Gastona i Lily, w porów­na­niu z kra­dzieżą milio­nów dola­rów za pomocą machi­na­cji finan­so­wych?

Należy jed­nak zwró­cić uwagę na jesz­cze jeden aspekt: czy prze­stęp­cze życie Gastona i Lily naprawdę jest takie „pełne atrak­cji i ryzyka”? Czy pod powierzch­nią oby­dwoje nie są „typową parą miesz­czań­ską, sumien­nymi pro­fe­sjo­na­li­stami o wyszu­ka­nych gustach, japi­szo­nami, któ­rzy wyprze­dzili swój czas? To Gaston i Mariette są praw­dzi­wie roman­tyczną parą, która wysta­wia się na ryzyko miło­ści. Kiedy główny boha­ter wraca do Lily i życia poza pra­wem, podej­muje sen­sowną decy­zję, zaj­muje swoje miej­sce, doko­nuje bez­piecz­nego wyboru. Nie bez żalu, co widać w jego ostat­niej i prze­cią­ga­ją­cej się roz­mo­wie z Mariette, peł­nej skru­chy i żar­li­wo­ści po obu stro­nach”9.

Gil­bert Keith Che­ster­ton zauwa­żył, że powieść detek­ty­wi­styczna:

przy­po­mina nam w pew­nym sen­sie o tym, że cywi­li­za­cja jest naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cym i naj­ro­man­tycz­niej­szym rodza­jem rebe­lii […]. Kiedy detek­tyw, kie­ro­wany nieco bez­myślną odwagą, rusza samot­nie na bój ze świa­tem prze­stęp­czym, to z pew­no­ścią służy nam jako przy­po­mnie­nie, że to obrońca spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej jest pier­wotną figurą poetycką, a wła­my­wa­cze i rze­zi­mieszki są spo­koj­nymi, sta­rymi kon­ser­wa­ty­stami, cie­szą­cymi się odwiecz­nym sza­cun­kiem małp i wil­ków. Powieść detek­tywistyczna […] opiera się na roz­po­zna­niu, że moral­ność jest naj­mrocz­niej­szym i naj­od­waż­niej­szym występ­kiem10.

Czy to nie jest rów­nież naj­lep­sza defi­ni­cja związku Gastona i Lily? Czy tych dwoje wła­my­wa­czy nie żyje w swoim raju, zanim poja­wia się pokusa moral­no­ści? Klu­czem do tej inter­pre­ta­cji jest para­lela mię­dzy prze­stęp­stwem (kra­dzieżą) a roz­wią­zło­ścią sek­su­alną: co jeśli w naszym pono­wo­cze­snym świe­cie, w któ­rym prze­kra­cza­nie gra­nic jest świę­to­ścią, w któ­rym wier­ność mał­żeń­ska jest postrze­gana jako prze­ży­tek daw­nych cza­sów, to ludzie pra­gnący jej docho­wać są praw­dzi­wymi wywro­tow­cami? Co jeśli dziś to mał­żeń­stwo jest „naj­mrocz­niej­szym i naj­od­waż­niej­szym występ­kiem”? Na takiej prze­słance opiera się Sztuka życia Lubit­scha: kobieta pro­wa­dzi szczę­śliwe, spo­kojne życie z dwoma męż­czy­znami, nie­bez­piecz­nym eks­pe­ry­men­tem jest dla niej próba życia w mał­żeń­stwie, która oka­zuje się żało­snym nie­po­wo­dze­niem, boha­terka wraca więc do bez­piecz­nego roz­wią­za­nia, jakim jest zwią­zek z dwoma męż­czy­znami. Osta­teczny wynik tych zma­gań można pod­su­mo­wać, para­fra­zu­jąc słowa Che­ster­tona:

mał­żeń­stwo jest naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cym i naj­ro­man­tycz­niej­szym rodza­jem rebe­lii […]. Kiedy para kochan­ków, kie­ro­wana nieco bez­myślną odwagą, wypo­wiada przy­sięgę mał­żeń­ską w świe­cie pokus i roz­wią­złych przy­jem­no­ści, to z pew­no­ścią służy nam jako przy­po­mnie­nie, że mał­żeń­stwo jest pier­wotną figurą poetycką, a osoby nie­wierne i uczest­nicy orgii są spo­koj­nymi, sta­rymi kon­ser­wa­ty­stami, cie­szą­cymi się odwiecz­nym sza­cun­kiem roz­wią­złych małp i wil­ków. Przy­sięga mał­żeń­ska opiera się na roz­po­zna­niu, że mał­żeń­stwo jest naj­mrocz­niej­szym i naj­od­waż­niej­szym występ­kiem.

Gdy sta­jemy przed pod­sta­wo­wym wybo­rem poli­tycz­nym współ­cze­sno­ści, natra­fiamy na podobną wie­lo­znacz­ność. Cyniczni kon­for­mi­ści mówią nam, że eman­cy­pa­cyjne idee więk­szej rów­no­ści, demo­kra­cji i soli­dar­no­ści są nudne, a nawet nie­bez­pieczne, bo pro­wa­dzą w stronę sza­rego, prze­re­gu­lo­wa­nego spo­łe­czeń­stwa, jedy­nym rajem jest zaś znany nam dobrze „sko­rum­po­wany” świat kapi­ta­li­zmu. Pierw­szy krok w stronę dzia­łań na rzecz rady­kal­nej eman­cy­pa­cji polega na roz­po­zna­niu, że to wła­śnie dyna­mika kapi­ta­li­zmu jest nudna, ponie­waż pod pozo­rem nie­ustan­nej zmiany ofe­ruje jesz­cze wię­cej tego samego, a walka o eman­cy­pa­cję jest na­dal naj­śmiel­szym z przed­się­wzięć. Zamie­rzam argu­men­to­wać na rzecz tego dru­giego podej­ścia.

Ist­nieje genialna aneg­dota na temat bry­tyj­skiego snoba, który odwie­dza Paryż i udaje, że zna fran­cu­ski. Idzie więc do dro­giej restau­ra­cji w Dziel­nicy Łaciń­skiej i zapy­tany przez kel­nera: „Hors d’oeu­vre?”11, odpo­wiada: „Nie, nie jestem bez­ro­botny, zara­biam wystar­cza­jąco dużo, aby móc tutaj zjeść! Co pan poleca jako przy­stawkę?”. Kel­ner pro­po­nuje surową szynkę: „Du jam­bon cru?”12. Snob odpo­wiada: „Nie, nie sądzę, abym ostat­nim razem pró­bo­wał u was szynki, ale w porządku, niech będzie. Co z daniem głów­nym?”. „Un faux-filet, peut- être?”13. Snob wypala gniew­nie: „Pro­szę przy­nieść mi praw­dziwy, powie­dzia­łem, że mam wystar­cza­jąco dużo pie­nię­dzy! I niech się pan pospie­szy!”. Kel­ner zapew­nia go: „J’ai hâte de vous servir!”14, na co snob odpo­wiada: „Dla­czego miałby pan nie­na­wi­dzić obsłu­gi­wa­nia mnie? Zosta­wię dobry napi­wek!”. W końcu orien­tuje się, że jego fran­cu­ski nie jest naj­lep­szy, więc aby popra­wić swoją repu­ta­cję i poka­zać się jako czło­wiek kul­tu­ralny, życzy kel­ne­rowi dobrej nocy po łaci­nie, ponie­waż restau­ra­cja znaj­duje się w Dziel­nicy Łaciń­skiej: „Nota bene!”.

Niniej­sza książka składa się z pię­ciu czę­ści, któ­rym patro­nują kolejne gafy nie­szczę­snego snoba. Zaczniemy od dia­gnozy pod­sta­wo­wych współ­rzęd­nych glo­bal­nego sys­temu kapi­ta­li­stycz­nego; następ­nie przej­dziemy do kar­dio­gnozy (wie­dzy serca) tego sys­temu, to jest do ide­olo­gii, która spra­wia, że go akcep­tu­jemy. Potem przed­sta­wimy pro­gnozę: wizję przy­szło­ści, która nas czeka, jeśli nic się nie zmieni; oraz poten­cjalne spo­soby unik­nię­cia takiego roz­woju wypad­ków. Zakoń­czymy epi­gnozą (ter­min teo­lo­giczny ozna­cza­jący wie­dzę, w którą się wie­rzy, wyraża w swych czy­nach i subiek­tyw­nie zakłada) i opi­szemy pod­mio­towe oraz orga­ni­za­cyjne formy eman­cy­pa­cyjne odpo­wia­da­jące nowej fazie naszych zma­gań. W anek­sie przyj­rzymy się impa­som tych zma­gań na przy­kła­dzie filmu o Bat­ma­nie.

„Raj” z tytułu tej książki odsyła do raju końca histo­rii (w for­mie roz­wi­nię­tej przez Fran­cisa Fukuy­amę: kapi­ta­li­styczna demo­kra­cja libe­ralna jako osta­teczna odpo­wiedź na odwieczne pyta­nie o naj­lep­szy spo­sób zor­ga­ni­zo­wa­nia spo­łe­czeń­stwa), a „kło­poty” to oczy­wi­ście kry­zys zapo­cząt­ko­wany w 2008 roku, który zmu­sił samego Fukuy­amę do porzu­ce­nia idei końca histo­rii. Wycho­dzę z zało­że­nia, że to, co Alain Badiou nazywa „hipo­tezą komu­ni­styczną”, jest jedy­nym wła­ści­wym punk­tem odnie­sie­nia do zdia­gno­zo­wa­nia wspo­mnia­nego kry­zysu. Inspi­ra­cją była dla mnie seria wykła­dów, które wygło­si­łem w Seulu w paź­dzier­niku 2013 roku jako „wybitny uczony” na Kyung Hee Uni­ver­sity. Kiedy zaak­cep­to­wa­łem zapro­sze­nie, zada­łem sobie od razu pyta­nie: czy mówie­nie o idei komu­ni­zmu w Korei Połu­dnio­wej nie jest czy­stym sza­leń­stwem? Czy podzie­lona Korea nie jest naj­do­bit­niej­szym, nie­mal kli­nicz­nym przy­kła­dem tego, w jakim świe­cie zna­leź­li­śmy się po końcu zim­nej wojny? Z jed­nej strony Korea Pół­nocna ucie­le­śnia ślepą uliczkę, w którą zapro­wa­dził nas dwu­dzie­sto­wieczny komu­nizm; z dru­giej – Korea Połu­dniowa jest w trak­cie gwał­tow­nego roz­woju kapi­ta­li­stycz­nego i osiąga nowy poziom dobro­bytu oraz moder­ni­za­cji tech­no­lo­gicz­nej, z Sam­sun­giem rzu­ca­ją­cym wyzwa­nie nawet domi­na­cji firmy Apple. Czy Korea Połu­dniowa nie sta­nowi naj­lep­szego dowodu, że całe to gada­nie o glo­bal­nym kry­zysie jest wymy­słem?

Cier­pie­nia Kore­ań­czy­ków w XX wieku były ogromne. Nic dziw­nego, że – jak mi powie­dziano – nawet dzi­siaj okrop­no­ści, któ­rych dopu­ścili się Japoń­czycy pod­czas II wojny świa­to­wej, są w Korei tema­tem tabu. Ludzie boją się, że mówie­nie o nich zakłó­ci­łoby spo­kój umy­słu star­szych osób: znisz­cze­nia były tak duże, że Kore­ań­czycy zro­bią wszystko, aby o nich zapo­mnieć i żyć dalej. Ich postawa sta­nowi przy­kład Nie­tz­sche­ań­skiego odwró­ce­nia for­muły „wyba­czymy, ale ni­gdy nie zapo­mnimy”. W odnie­sie­niu do japoń­skich okro­pieństw Kore­ań­czycy mówią: „zapo­mnij, ale ni­gdy nie wyba­czaj”. I mają rację: za stwier­dze­niem „wybacz, ale nie zapo­mi­naj” kryje się hipo­kry­zja, która jest wielką mani­pu­la­cją, ponie­waż zawiera szan­taż super­ego: „Wyba­czam ci, ale nie zapo­mi­nam two­ich występ­ków, upew­nię się, że do końca życia będziesz miał poczu­cie winy z ich powodu”. Jak Kore­ań­czy­kom udało się prze­trwać te cier­pie­nia? Chciał­bym zacząć od raportu Franca Berar­diego, wło­skiego teo­re­tyka spo­łe­czeń­stwa, z jego podróży do Seulu:

U progu XXI wieku – po deka­dach wojny, poni­ża­nia, głodu i strasz­li­wych ata­ków bom­bo­wych – zarówno fizyczny, jak i antro­po­lo­giczny kra­jo­braz tego kraju został zre­du­ko­wany do spu­sto­szo­nej abs­trak­cji. Ludzie i mia­sta ule­gli naj­wyż­szej for­mie współ­cze­snego nihi­li­zmu.

Korea jest punk­tem zero­wym świata, zwia­stu­nem przy­szło­ści naszej pla­nety. […]

Po kolo­ni­za­cji i woj­nach, po dyk­ta­tu­rze i gło­dzie umysł połu­dnio­wo­ko­re­ań­ski, wyzwo­lony spod cię­żaru natu­ral­nego ciała, wkro­czył w prze­strzeń cyfrową z mniej­szym opo­rem niż miesz­kańcy innych czę­ści świata. Moim zda­niem to jest główna przy­czyna nie­sa­mo­wi­tych wyni­ków gospo­dar­czych, które osią­gnął ten kraj w cza­sie rewo­lu­cji elek­tro­nicz­nej. W opu­sto­sza­łej prze­strzeni kul­tu­ro­wej kore­ań­skie doświad­cze­nie wyróż­nia się wyso­kim stop­niem indy­wi­du­ali­za­cji, a jed­no­cze­śnie kie­ruje się w stronę osta­tecz­nego oka­blo­wa­nia zbio­ro­wego umy­słu.

Te samotne monady prze­cha­dzają się po prze­strzeni miej­skiej, wcho­dząc w czułą i nie­usta­jącą inte­rak­cję z obra­zami, twe­etami i grami wyświe­tla­nymi na ich małych ekra­nach, dosko­nale odizo­lo­wane i dosko­nale zanu­rzone w gład­kim inter­fej­sie tego stru­mie­nia wra­żeń. […]

Korea Połu­dniowa ma naj­wyż­szy wskaź­nik samo­bójstw na świe­cie […] Samo­bój­stwo jest tam naj­częst­szą przy­czyną śmierci ludzi poni­żej czter­dziestki. […] Cie­kawe, że liczba samo­bójstw podwo­iła się w ciągu ostat­niej dekady. […] Na prze­strzeni dwóch poko­leń warunki życia ule­gły nie­wąt­pli­wej popra­wie, jeśli cho­dzi o dochody, poży­wie­nie, wol­ność i moż­li­wość podróży zagra­nicz­nych. Ceną za tę poprawę było spu­sto­sze­nie codzien­no­ści, gwał­towne przy­spie­sze­nie jej rytmu, ogromna indy­wi­du­ali­za­cja bio­gra­fii, pre­ka­ry­za­cja pracy, która ozna­cza także nie­po­ha­mo­waną kon­ku­ren­cję. […]

Zaawan­so­wany tech­nicz­nie kapi­ta­lizm ozna­cza nie­usta­jący wzrost pro­duk­tyw­no­ści i inten­sy­fi­ka­cję pracy, a rów­no­cze­śnie umoż­li­wia impo­nu­jącą poprawę stan­dar­dów życia, poży­wie­nia i kon­sump­cji. […] Współ­cze­sna alie­na­cja jest jed­nak innym rodza­jem pie­kła. Inten­sy­fi­ka­cja pracy, spu­sto­sze­nie kra­jo­brazu i wir­tu­ali­za­cja życia emo­cjo­nal­nego skła­dają się na taki poziom samot­no­ści i roz­pa­czy, że trudno świa­do­mie mu zaprze­czać. […] Izo­la­cja, rywa­li­za­cja, poczu­cie bez­sensu, przy­mus i porażka: każ­dego roku dwa­dzie­ścia osiem osób na sto tysięcy podej­muje udane próby ucieczki z tej sytu­acji, a wiele wię­cej stara się to zro­bić.

Samo­bój­stwa mogą być postrze­gane jako osta­teczna antro­po­lo­giczna oznaka muta­cji zwią­za­nej z trans­for­ma­cją cyfrową i pry­wa­ty­za­cją, nie dziwi więc, że Korea Połu­dniowa jest świa­to­wym lide­rem, jeśli cho­dzi o liczbę samo­bójstw15.

Obraz Korei Połu­dnio­wej nakre­ślony przez Berar­diego zdaje się zmie­rzać śla­dami nie­do­ści­gnio­nego wzoru ostat­nich dekad: słyn­nego por­tretu Los Ange­les autor­stwa Jeana Bau­dril­larda (w jego Ame­ryce), który uka­zał to mia­sto jako hiper­re­alne pie­kło. Łatwo byłoby zlek­ce­wa­żyć ten rodzaj tek­stów jako pre­ten­sjo­nalny wytwór euro­pej­skich post­mo­der­ni­stów, któ­rzy uży­wają zagra­nicz­nych kra­jo­bra­zów i mia­sta, żeby rzu­to­wać na nie swoje wyol­brzy­mione dys­to­pie. Mimo całej prze­sady zawar­tej w tych opi­sach jest w nich ziarno prawdy; czy też, mówiąc pre­cy­zyj­niej i para­fra­zu­jąc słynne powie­dze­nie The­odora Adorna na temat psy­cho­ana­lizy: w obra­zie Los Ange­les odma­lo­wa­nym przez Bau­dril­larda nic nie jest praw­dziwe oprócz zawar­tej w nim prze­sady. To samo doty­czy wra­żeń Berar­diego na temat Seulu: wyła­nia się z nich wizja miej­sca pozba­wio­nego histo­rii – bez­świata. Badiou pisał, że żyjemy w prze­strzeni spo­łecz­nej, którą coraz sil­niej odczu­wamy jako bez­świa­tową. Nawet nie­miecki anty­se­mi­tyzm, mimo całego jego okru­cień­stwa, otwie­rał świat: dawał opis sytu­acji kry­tycz­nej przez wska­za­nie na wroga, któ­rym była „żydow­ska kon­spi­ra­cja”: wyty­czył cel i środki do jego osią­gnię­cia. Nazizm ujaw­niał rze­czy­wi­stość w tym sen­sie, że pozwa­lał swoim wyznaw­com na stwo­rze­nie „mapy wyobra­że­nio­wej”, prze­strzeni, w któ­rej można było dzia­łać z poczu­ciem sensu. Praw­do­po­dob­nie doty­kamy głów­nego nie­bez­pie­czeń­stwa zwią­za­nego z kapi­ta­li­zmem: choć ma on zasięg glo­balny i obej­muje cały świat, to pod­trzy­muje dosłow­nie bez­świa­tową kon­ste­la­cję ide­olo­giczną, pozba­wia zde­cy­do­waną więk­szość ludzi mapy wyobra­że­nio­wej, która dawa­łaby im poczu­cie sensu. Kapi­ta­lizm to pierw­szy porzą­dek spo­łeczno-gospo­dar­czy, który pozba­wia sens total­no­ści: nie jest glo­balny na pozio­mie sensu. Osta­tecz­nie nie ma cze­goś takiego jak „świa­to­po­gląd kapi­ta­li­styczny” ani „cywi­li­za­cja kapi­ta­li­styczna”: pod­sta­wową lek­cją glo­ba­li­za­cji jest wła­śnie to, że kapi­ta­lizm może się dosto­so­wać do każ­dej cywi­li­za­cji, od chrze­ści­jań­skiej po hin­du­ską czy bud­dyj­ską, od zachod­niej po wschod­nią. Świa­towy wymiar kapi­ta­lizmu można zde­fi­nio­wać tylko na pozio­mie prawdy pozba­wio­nej sensu, jako Realne glo­bal­nego mecha­ni­zmu ryn­ko­wego.

Moder­ni­za­cja Europy została roz­cią­gnięta na wiele stu­leci, mie­li­śmy więc czas się do niej przy­sto­so­wać i zła­go­dzić jej burzy­ciel­skie kon­se­kwen­cje, dzięki Kul­tu­rar­beit – two­rze­niu nowych nar­ra­cji spo­łecz­nych i mitów. Inne spo­łecz­no­ści – szcze­gól­nie muzuł­mań­skie – zostały wysta­wione na moder­ni­za­cyjne wpływy w spo­sób gwał­towny, bez siatki ochron­nej albo tym­cza­so­wych opóź­nień, dla­tego ich uni­wer­sum sym­bo­liczne zostało pod­dane sil­niej­szym wstrzą­som: stra­ciły (sym­bo­liczny) grunt i nie miały czasu odna­leźć nowej (sym­bo­licznej) rów­no­wagi. Nic dziw­nego zatem, że dla czę­ści z nich jedy­nym spo­so­bem na oca­le­nie przed cał­ko­wi­tym roz­pa­dem było paniczne wznie­sie­nie tar­czy „fun­da­men­ta­li­zmu”: psy­cho­tyczno-osza­lało-her­me­tyczne utwier­dze­nie się w reli­gii jako bez­po­śred­nim wglą­dzie w boskie Realne, ze wszyst­kimi strasz­nymi kon­se­kwen­cjami, które taki gest pociąga za sobą, na przy­kład z powro­tem boskiego super­ego wyma­ga­ją­cego ofiar. Powrót sil­nego super­ego to kolejna cecha, którą współ­dzielą ze sobą post­mo­der­ni­styczny per­mi­sy­wizm i nowy fun­da­men­ta­lizm. Odróż­nia je rodzaj pożą­da­nej przy­jem­no­ści: dla nas jest nią per­mi­syw­ność, dla Boga fun­da­men­ta­lizm16.

Praw­do­po­dob­nie osta­tecz­nym sym­bo­lem wynisz­czo­nej, post­hi­sto­rycz­nej Korei jest wyda­rze­nie muzyki popu­lar­nej lata 2012 roku: Gan­gnam Style w wyko­na­niu Psy’a. Warto odno­to­wać jako cie­ka­wostkę, że wide­oklip Gan­gnam Style prze­ści­gnął na YouTu­bie Beauty and a Beat Justina Bie­bera i stał się naj­czę­ściej oglą­da­nym fil­mi­kiem wszech cza­sów. Magiczną liczbę miliarda wyświe­tleń osią­gnął 21 grud­nia 2012 roku, a ponie­waż był to dzień, w któ­rym ludzie bio­rący na serio kalen­darz Majów ocze­ki­wali końca świata, można powie­dzieć, że prze­po­wied­nia się speł­niła: osią­gnię­cie przez Gan­gnam Style miliarda odsłon jest oznaką końca cywi­li­za­cji. To utwór nie tylko sza­le­nie popu­larny, ale i wpro­wa­dza­jący w zbio­rowy trans: dzie­siątki tysięcy osób krzy­czą i tań­czą, naśla­du­jąc jazdę na koniu, wszy­scy w tym samym ryt­mie, z inten­syw­no­ścią nie­wi­dzianą od czasu począt­ków kariery Beatle­sów, czcząc Psy’a jako nowego Mesja­sza. To naj­gor­szy rodzaj psy­dance, pła­ski i mecha­nicz­nie pro­sty, gene­ro­wany przede wszyst­kim kom­pu­te­rowo (Psy, nazwa wyko­nawcy, jest skró­tem od psy­trance); cie­kawe jest to, jak ten utwór łączy trans z auto­iro­nią. Słowa pio­senki (i insce­ni­za­cja wide­oklipu) wyśmie­wają bez­sens i pustkę stylu Gan­gnam, nie­któ­rzy twier­dzą nawet, że w nieco wywro­towy spo­sób – ale mimo wszystko jeste­śmy urze­czeni, wcią­gnięci przez głupi rytm mar­szowy, pod­da­jemy się czy­stemu naśla­dow­nic­twu; a tłumy osób gro­ma­dzą się na całym świe­cie, aby kopio­wać frag­menty utworu. To nie tak, że styl Gan­gnam pozo­staje ide­olo­gią pomimo swo­jego iro­nicz­nego dystansu, nale­ża­łoby raczej powie­dzieć, że jest ide­olo­gią wła­śnie z jego powodu. Iro­nia odgrywa w tym przy­padku taką samą rolę jak styl doku­men­talny w Prze­ła­mu­jąc fale Larsa von Triera, gdzie łagodna pseu­do­do­ku­men­talna forma uwy­raź­nia prze­sadną treść – w taki sam spo­sób auto­iro­nia Gan­gnam Style uwy­raź­nia głu­pie jouis­sance muzyki rave. Wiele osób uważa pio­senkę za tak obrzy­dliwą, że aż atrak­cyjną, to zna­czy „kochają ją nie­na­wi­dzić” lub raczej: znaj­dują przy­jem­ność w trak­to­wa­niu pio­senki jako wstręt­nej, więc nie­ustan­nie ją pusz­czają, aby prze­dłu­żyć swoje znie­sma­cze­nie. Ta kom­pul­sywna natura obsce­nicz­nego jouis­sance w całej swej głu­po­cie jest tym, od czego powinna nas uwal­niać praw­dziwa sztuka. Może warto pójść krok dalej i zary­so­wać para­lelę mię­dzy wyko­na­niem Gan­gnam Style na wiel­kim sta­dio­nie w Seulu a wyda­rze­niem, które odbyło się nie­da­leko, po dru­giej stro­nie gra­nicy, w Pjon­gjangu, gdzie świę­to­wano chwałę uko­cha­nych przy­wód­ców? Czy w obu przy­pad­kach nie mamy do czy­nie­nia z neo­sa­kral­nym rytu­ałem obsce­nicz­nego jouis­sance?

Mogłoby się wyda­wać, że w Korei, tak jak wszę­dzie indziej, prze­trwało wiele form tra­dy­cyj­nej mądro­ści, któ­rej celem jest łago­dze­nie szoku moder­ni­za­cji. Łatwo jed­nak poka­zać, że zwy­cza­jowe funk­cje tych pozo­sta­ło­ści daw­nej ide­olo­gii są prze­kra­czane i zostają prze­kształ­cone w narzę­dzia ide­olo­giczne słu­żące do uła­twia­nia szyb­kiej moder­ni­za­cji. Weźmy na przy­kład tak zwany orien­talny spi­ry­tu­alizm (bud­dyzm) z jego „łagod­nym”, zrów­no­wa­żo­nym, holi­stycz­nym i eko­lo­gicz­nym podej­ściem (wszyst­kie te histo­rie o tym, że tybe­tań­scy bud­dy­ści, kopiąc w ziemi, by posta­wić fun­da­menty domu, uwa­żają, żeby nie zabić żad­nych roba­ków). Nie cho­dzi jedy­nie o to, że zachodni bud­dyzm, czyli popkul­tu­rowy feno­men pro­mu­jący wewnętrzny dystans i obo­jęt­ność wobec obłęd­nego tempa kon­ku­ren­cji ryn­ko­wej, jest praw­do­po­dob­nie naj­sku­tecz­niej­szym spo­so­bem, aby w pełni zanu­rzyć się w dyna­mice kapi­ta­li­zmu, zacho­wu­jąc pozory zdro­wia psy­chicz­nego – sło­wem, sta­nowi para­dyg­ma­tyczną ide­olo­gię póź­nego kapi­ta­li­zmu; rzecz także w tym, że nie da się już prze­ciw­sta­wić tego zachod­niego bud­dyzmu jego „auten­tycz­nej” orien­tal­nej wer­sji, czego naj­le­piej dowo­dzi przy­kład Japo­nii. Nie tylko ist­nieje dziś wśród naj­waż­niej­szych japoń­skich mene­dże­rów moda na „kor­po­ra­cyjne zen”, ale przez ostat­nie sto pięć­dzie­siąt lat gwał­towna indu­stria­li­za­cja i mili­ta­ry­za­cja Japo­nii, wraz z towa­rzy­szącą tym zja­wi­skom etyką dys­cy­pliny i poświę­ce­nia, były wspo­ma­gane przez myśli­cieli zen.

Naty­kamy się tu na dia­lek­tyczną logikę histo­rycz­nej trans­funk­cjo­na­li­za­cji: pozo­sta­ło­ści przed­no­wo­cze­snych cza­sów mogą funk­cjo­no­wać w zmie­nio­nych warun­kach histo­rycz­nych jako sym­bol tego, co jest nie do znie­sie­nia w skraj­nej nowo­cze­sno­ści. Podob­nie wygląda rola wam­pi­rów w naszej ide­olo­gicz­nej wyobraźni. Sta­cey Abbott17 poka­zała, jak filmy cał­ko­wi­cie zre­in­ter­pre­to­wały arche­typ wam­pira: nie repre­zen­tuje on dłu­żej folk­loru i pry­mi­tyw­no­ści, lecz doświad­czaną przez nas nowo­cze­sność. Wam­piry nie noszą już pele­ryn i nie śpią w trum­nach, lecz zamiesz­kują metro­po­lie, słu­chają muzyki pun­ko­wej, korzy­stają z naj­now­szych zdo­by­czy tech­niki i potra­fią odna­leźć się w każ­dej sytu­acji.

To oczy­wi­ście nie zna­czy, że można zre­du­ko­wać bud­dyzm do ide­olo­gii kapi­ta­li­stycz­nej. W celu dopre­cy­zo­wa­nia tego wątku spójrzmy na nie­ty­powy przy­kład. W 1991 roku Richard Taru­skin opu­bli­ko­wał recen­zję, w któ­rej bru­tal­nie odrzu­cił całą twór­czość Ser­gieja Pro­ko­fiewa, oprócz juwe­ni­liów, jako złą. Rze­czy, które stwo­rzył kom­po­zy­tor na Zacho­dzie, są „roz­bite i kiep­skie, słusz­nie odrzu­cone i nie do odra­to­wa­nia” w swoim powierz­chow­nym moder­ni­zmie; miały rzu­cić wyzwa­nie Stra­wiń­skiemu, ale to się nie udało. Kiedy Pro­ko­fiew zdał sobie z tego sprawę, wró­cił do Rosji i Sta­lina, gdzie jego dzieła zostały zruj­no­wane przez „karie­ro­wi­czo­stwo” i „praw­do­po­dob­nie zawi­nioną obo­jęt­ność […] kamu­flo­waną przez apo­li­tyczną fasadę”. W Związku Radziec­kim Pro­ko­fiew robił naj­pierw za przy­nętę Sta­lina, potem został jego ofiarą, ale w głębi zawsze nosił w sobie „dosko­nałą pustkę” abso­lut­nego muzyka, „który tylko pisze muzykę, a raczej który pisze »tylko muzykę«”18. Przy całej swej nie­spra­wie­dli­wo­ści ta opi­nia zwraca uwagę na quasi-psy­cho­tyczną postawę Pro­ko­fiewa: w odróż­nie­niu od pozo­sta­łych kom­po­zy­to­rów sowiec­kich wcią­gnię­tych w chaos sta­li­now­skich oskar­żeń (Dmi­trij Szo­sta­ko­wicz, Aram Cha­cza­tu­rian i inni) nie znaj­du­jemy w Pro­ko­fie­wie żad­nych roz­te­rek, histe­rii czy lęku – sta­wił czoło anty­for­ma­li­stycz­nej kam­pa­nii z 1948 roku z nie­mal psy­cho­tycz­nym spo­ko­jem, jak gdyby w ogóle go nie doty­czyła (samo sza­leń­stwo jego powrotu do ZSRR w 1936 roku, cza­sie naj­więk­szych sta­li­now­skich czy­stek, jest naj­lep­szą oznaką stanu jego umy­słu). Los dzieł Pro­ko­fiewa powsta­łych pod rzą­dami Sta­lina jest zabar­wiony iro­nią: więk­szość utwo­rów pod­po­rząd­ko­wa­nych linii par­tii była kry­ty­ko­wana i odrzu­cona jako nie­szczere i słabe (słusz­nie), nagrodę Sta­lina zdo­był zaś za swoją „dysy­dencką” intymną muzykę kame­ralną (sonaty na for­te­pian nr 7 i 8, pierw­sza sonata na skrzypce, sonata na wio­lon­czelę). Szcze­gól­nie inte­re­su­jące jest (naj­wy­raź­niej szczere) uza­sad­nie­nie ide­olo­giczne sto­jące za peł­nym pod­po­rząd­ko­wa­niem się przez Pro­ko­fiewa sta­li­now­skim żąda­niom: zaak­cep­to­wał on sta­li­nizm w zgo­dzie z regu­łami Sto­wa­rzy­sze­nia Chrze­ści­jań­skiej Nauki, któ­rym był wierny. W gno­styc­kim uni­wer­sum Sto­wa­rzy­sze­nia rze­czy­wi­stość mate­rialna jest tylko pozo­rem, ponad który należy się wznieść, by dzięki cięż­kiej pracy i wyrze­cze­niom dostą­pić szczę­ścia ducho­wego. Pro­ko­fiew przy­jął taką samą postawę wobec sta­li­nizmu i patrzył na główne wyma­ga­nia este­tyczne tego sys­temu – pro­stotę, har­mo­nię, radość – przez gno­styc­kie oku­lary. Uży­wa­jąc ter­mi­no­lo­gii Jean-Claude’a Mil­nera, mogli­by­śmy powie­dzieć, że choć uni­wer­sum Pro­ko­fiewa nie było jed­no­rodne ze sta­li­nizmem, było homogénéisable (ujed­no­ro­dialne) – nie przy­sto­so­wał się do sta­li­now­skiej rze­czy­wi­sto­ści w pro­stym odru­chu opor­tu­ni­zmu. To samo można powie­dzieć o dzi­siej­szej sytu­acji: choć głu­potą byłoby twier­dzić, że bud­dyzm jest duchowo jed­no­rodny z glo­bal­nym kapi­ta­li­zmem, to z pew­no­ścią jest z nim ujed­no­rod­nialny.

Wra­ca­jąc do Korei, wydaje się, że moją ana­lizę potwier­dza Pro­pa­ganda – film z 2012 roku (łatwo dostępny w inter­ne­cie) na temat kapi­ta­li­zmu, impe­ria­li­zmu i maso­wej mani­pu­la­cji sto­so­wa­nej przez kul­turę zachod­nią w celu uto­wa­ro­wie­nia wszyst­kiego – który poka­zuje, jak te zja­wi­ska prze­ni­kają każdy aspekt życia błogo nie­świa­do­mych mas zom­bia­ków. To moc­ku­ment, dzieło uda­jące doku­ment, wysty­li­zo­wany na pro­duk­cję pół­noc­no­ko­re­ań­ską, a tak naprawdę zro­biony przez grupę osób z Nowej Zelan­dii, ale jak to mówią we Wło­szech: Se non è vero, è ben tro­vato19. Film uka­zuje zarówno wyko­rzy­sty­wa­nie stra­chu oraz reli­gii do mani­pu­lo­wa­nia masami, jak i rolę mediów dostar­cza­ją­cych kolo­rowe obrazki, które odcią­gają uwagę od poważ­niej­szych pro­ble­mów. W jed­nym z lep­szych frag­men­tów Pro­pa­ganda pod­daje nisz­czą­cej kry­tyce kul­turę cele­brycką: nasze roz­mowy o Madon­nie, Bra­dzie i Ange­li­nie „idą­cych na zakupy dzieci z trze­ciego świata”, naszą zachod­nią obse­sję na punk­cie wystaw­nego życia gwiazd i nasz ego­cen­tryzm – robimy to wszystko, lek­ce­wa­żąc jed­no­cze­śnie nie­dolę osób bez­dom­nych i cier­pią­cych. Stwo­rzy­li­śmy kul­turę, w któ­rej cele­bryci stali się narzę­dziem uto­wa­ro­wie­nia do tego stop­nia, że czę­sto nawet tego nie dostrze­gają i popa­dają w sza­leń­stwo. Cała ta kry­tyka jest tak trafna, że musi prze­ra­żać. To świat wokół nas. Wszystko, szcze­gól­nie część o Micha­elu Jack­so­nie – spoj­rze­nie na to, „co zro­biła mu Ame­ryka” – brzmi tak wia­ry­god­nie, że trudno to prze­łknąć. Jeśli wyrzu­ci­li­by­śmy z Pro­pa­gandy kilka krót­kich wzmia­nek o mądro­ści ich uko­cha­nego przy­wódcy i tym podobne, to otrzy­ma­li­by­śmy stan­dar­dową, nawet nie tyle tra­dy­cyj­nie mark­si­stow­ską,ile zachod­nio-mark­si­stow­ską w duchu szkoły frank­furc­kiej, kry­tykę kon­su­me­ry­zmu, uto­wa­ro­wie­nia i Kul­tu­rin­du­strie. Zwróćmy jed­nak uwagę na ostrze­że­nie z początku filmu: nar­ra­tor mówi widzom, że choć wul­gar­ność i per­wer­syj­ność tego, co ujrzą, zawsty­dzi ich i zszo­kuje, to uko­chany Przy­wódca zde­cy­do­wał, że są wystar­cza­jąco doj­rzali, aby zoba­czyć prze­ra­ża­jącą prawdę na temat świata zewnętrz­nego – to słowa, któ­rych używa łaskawy, opie­kuń­czy, mat­czyny auto­ry­tet, gdy decy­duje się poin­for­mo­wać dzieci o nie­mi­łym fak­cie.

Aby pojąć szcze­gólny sta­tus ide­olo­giczny Korei Pół­noc­nej, nie możemy pomi­nąć mitycz­nego Shan­gri-La z Zagi­nio­nego hory­zontu Jamesa Hil­tona: samot­nej doliny tybe­tań­skiej, w któ­rej ludzie pro­wa­dzą szczę­śliwe i skromne życie, cał­ko­wi­cie odizo­lo­wani od sko­rum­po­wa­nej cywi­li­za­cji świa­to­wej, pod dobro­tli­wymi rzą­dami wykształ­co­nych elit. Korea Pół­nocna jest dziś naj­bliż­szym odpo­wied­ni­kiem Shan­gri-La. W jakim sen­sie? Pierre Legen­dre i kilku innych laca­ni­stów sądzą, że pro­ble­mem współ­cze­sno­ści jest upa­dek Imie­nia-Ojca – ojcow­skiego sym­bo­licz­nego auto­ry­tetu. Pod jego nie­obec­ność wybu­cha pato­lo­giczny Nar­cyzm, przy­wo­łu­jący widmo pier­wot­nego Real­nego Ojca. Jak­kol­wiek należy odrzu­cić tę ideę, to zawiera ona trafne spo­strze­że­nie: upa­dek Mistrza w żaden spo­sób nie gwa­ran­tuje eman­cy­pa­cji, może bowiem zro­dzić o wiele bar­dziej opre­syjną figurę domi­na­cji. W Korei Pół­noc­nej mamy do czy­nie­nia z pod­wa­że­niem patriar­chatu, ale w nie­co­dzienny spo­sób. Czy ten kraj jest naprawdę ostat­nim bastio­nem sta­li­ni­zmu, łączą­cym tota­li­tarną kon­trolę z kon­fu­cjań­skim auto­ry­ta­ry­zmem? Oto słowa naj­po­pu­lar­niej­szej pio­senki poli­tycz­nej w Korei Pół­noc­nej:

Och, Par­tio Pracy Korei, na któ­rej piersi

Zaczyna się i koń­czy me życie

Czy pocho­wany w ziemi, czy roz­rzu­cony na wie­trze

Pozo­staję twoim synem i wra­cam do twej piersi!

Powie­rzam ciało twemu czu­łemu spoj­rze­niu,

Twej kocha­ją­cej ręce

Wykrzy­kuję gło­sem dziecka

Matko! Nie mogę żyć bez matki!

To wła­śnie sygna­li­zo­wała nad­mierna żałoba po śmierci Kim Il Sunga: „Nie mogę żyć bez matki!”. Spójrzmy na jesz­cze jeden dowód, oto dwa hasła: „matka” i „ojciec” z wyda­nego w Korei Pół­noc­nej Słow­nika języka kore­ań­skiego (z 1964 roku):

matka: 1) Kobieta, która uro­dziła daną osobę: ojciec i matka; mat­czyna miłość. Życz­li­wość matki wznosi się ponad góry, jest głęb­sza niż ocean. Uży­wane także w zna­cze­niu „kobieta, która ma dziecko”: Wszyst­kie matki pra­gną, aby ich dzieci dora­stały zdrowe i stały się wspa­nia­łymi czer­wo­nymi budow­ni­czymi. 2) Nazwa odda­jąca sza­cu­nek oso­bie w podob­nym wieku do naszej matki: Dowódca plu­tonu nazy­wał matkę Dŏngmaniego „matką” i zawsze jej poma­gał w pracy. 3) Meta­fora miło­ści, dba­nia o wszystko i trosz­cze­nia się o innych: Urzęd­nicy Par­tii muszą stać się mat­kami, które nie­ustan­nie kochają i uczą zwy­kłych człon­ków par­tii, sta­no­wiąc wzór dzia­ła­nia. Innymi słowy, osoba odpo­wie­dzialna za zakwa­te­ro­wa­nie musi zostać matką miesz­kań­ców. Ozna­cza to dba­nie o wszystko: czy ktoś jest chory, czy dobrze jada i tak dalej. 4) Meta­fora źró­dła, z któ­rego pocho­dzi dana rzecz: Par­tia jest wielką matką wszyst­kiego, co nowe. Potrzeba jest matką wyna­lazku.

ojciec: mąż naszej matki20.

Może to dla­tego do czasu trze­ciego Kima nie wspo­mi­nano publicz­nie o żonie przy­wódcy: wódz był her­ma­fro­dytą z domi­nu­ją­cymi cechami żeń­skimi. Czy jest to sprzeczne z poli­tyką Korei Pół­noc­nej, która sta­wia na mili­ta­ryzm, bez­względną dys­cy­plinę woj­skową i musz­trę? Nie, to dwie strony tego samego medalu. Postać matki, z którą mamy tu do czy­nie­nia, to tzw. „nie­wy­ka­stro­wana”, wszech­mocna, poże­ra­jąca matka: Jacques-Alain Mil­ler zauwa­żył à pro­pos real­nej matki, że „ist­nieje nie tylko matka nie­za­do­wo­lona, ale także matka wszech­mocna. W laca­now­skiej postaci matki prze­raża wła­śnie to, że jest ona rów­no­cze­śnie wszech­mocna, jak i nie­za­do­wo­lona”21. Na tym polega para­doks: im bar­dziej „wszech­mocna” wydaje się matka, tym bar­dziej jest nie­za­do­wo­lona (co zna­czy „nie­ist­nie­jąca”): „Laca­now­ska matka odpo­wiada for­mule quaerens quem devo­ret – szuka kogoś do pożar­cia, stąd Lacan przed­sta­wia ją jako kro­ko­dyla, pod­miot z otwar­tymi ustami”22. Ta poże­ra­jąca matka nie odpo­wiada (na dzie­cięce żąda­nie znaku miło­ści) i wła­śnie dla­tego wydaje się wszech­mocna: „Jako że matka nie odpo­wiada […] prze­mie­nia się w praw­dziwy pod­miot, który rodzi czy­stą wła­dzę […] jeśli Inny nie odpo­wiada, prze­kształca się w poże­ra­jącą wła­dzę”23. To dla­tego kobiece cechy, które łatwo można dostrzec w ofi­cjal­nych por­tre­tach dwóch Kimów, nie są przy­pad­kowe. Cytu­jąc Briana Rey­noldsa Myersa:

Kim [Il Sung] był dla swo­jego ludu bar­dziej matką niż suro­wym kon­fu­cjań­skim patriar­chą: wciąż jest uka­zy­wany jako tro­skliwy władca o mięk­kich policz­kach, pod­trzy­mu­jący zapła­ka­nych doro­słych na swo­jej roz­le­głej piersi, pochy­la­jący się, aby zawią­zać sznu­ro­wa­dła mło­dego żoł­nie­rza lub pozwa­la­jący roz­trze­pa­nym dzie­ciom wdra­pać się na sie­bie. Ta tra­dy­cja jest kon­ty­nu­owana za Kim Dzong Ila, który został nazwany „bar­dziej matką niż wszyst­kie matki na świe­cie”. Poli­tyka sta­wia­nia na mili­ta­ryzm mogła dać mu tytuł gene­rała, ale opisy jego nie­koń­czą­cych się podróży po bazach woj­sko­wych sku­piają się na tro­sce o zdro­wie i kom­fort żoł­nie­rzy. Wyśmie­wa­nie wyglądu kore­ań­skiego przy­wódcy, popu­larne wśród mię­dzy­na­ro­do­wych komen­ta­to­rów, jest zatem rów­nie nie­spra­wie­dliwe, co nużące. Każdy, kto widział tłum kore­ań­skich matek cze­ka­ją­cych przed salą egza­mi­na­cyjną, nie będzie miał trud­no­ści z roz­po­zna­niem sza­rej kurtki i opa­da­ją­cych ramion Kima lub twa­rzy wyra­ża­ją­cej aniel­ską cier­pli­wość: to matka, która nie ma czasu myśleć o sobie24.

Czy zatem Korea Pół­nocna nie jest czymś w rodzaju hin­du­skiej Kali: życz­li­wej/mor­der­czej bogini u wła­dzy? Musimy tu roz­róż­nić dwa poziomy: w przy­padku Korei Pół­noc­nej mamy powierz­chowny poziom męsko-woj­sko­wego dys­kursu Lidera-Gene­rała, wraz z towa­rzy­szącą mu ideą samo­dziel­no­ści obecną w Dżu­cze, ideą ludz­ko­ści jako pana samego sie­bie i wła­snego prze­zna­cze­nia; ta wizja jest pod­trzy­my­wana na głęb­szym pozio­mie przez obraz Przy­wódcy jako mat­czy­nego opie­kuna. Myers defi­niuje pod­sta­wowy aksjo­mat ide­olo­gii Korei Pół­noc­nej nastę­pu­jąco: „Kore­ań­czycy mają zbyt czy­stą krew, przez co są zbyt dobrzy, aby prze­trwać w świe­cie bez mat­czy­nego lidera”25. Czy nie mamy tu do czy­nie­nia z cie­ka­wym przy­kła­dem laca­now­skiej meta­fory rodzi­ciel­skiej: z Imie­niem-Ojca jako meta­forycznym sub­sty­tu­tem pra­gnie­nia matki? Z Imie­niem-Ojca (Przy­wódcy/Gene­rała), za któ­rym skrywa się mat­czyne opie­kuń­czo-nisz­czy­ciel­skie pra­gnie­nie?26

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zob. Shaun Wal­ker, Harry Pot­ter among books bur­ned by prie­sts in Poland, the­gu­ar­dian.com, https://bit.ly/3nIWeKC, dostęp: 23.11.2020. [wróć]

Zob. Rajani KS, Outlan­dish cla­ims at Indian Science Con­gress: A 6-point rebut­tal by a science acti­vist, the­new­smi­nute.com, https://bit.ly/3kYZT5a, dostęp: 23.11.2020. [wróć]

Zob. Nina Avra­mova, New ‘pla­ne­tary health diet’ can save lives and the pla­net, major review sug­ge­sts, edi­tion.cnn.com, https://cnn.it/2UZSkk5, dostęp: 23.11.2020. [wróć]

Jean-Pierre Dupuy, Petite meta­phy­si­que des tsu­na­mis, Seuil, Paryż 2005, s. 19. [wróć]

* Obraz znany pol­skim czy­tel­ni­kom rów­nież jako Złote sidła [wszyst­kie przy­pisy w tek­ście pocho­dzą od tłu­ma­cza]. [wróć]

Pol­ski tytuł filmu to Złote sidła, ale wybie­ram dosłow­niej­sze tłu­ma­cze­nie, aby oddać sens, do któ­rego odwo­łuje się autor książki – przyp. tłum. [wróć]

Sto­su­nek sek­su­alny nie ist­nieje. [wróć]

Aaron Schu­s­ter, Comedy in Times of Auste­rity, [w:] I. Novak, J. Krečič, M. Dolar (red.), Lubitsch Can’t Wait, Slo­ve­nian Cine­ma­the­que, Lublana 2014, s. 28, 34. [wróć]

James Harvey, Roman­tic Comedy in Hol­ly­wood. From Lubitsch to Stur­ges, Da Capo, Nowy Jork 1987, s. 56. [wróć]

Gil­bert Keith Che­ster­ton, A Defense of Detec­tive Sto­ries, [w:] H. Hay­craft (red.), The Art of the Mystery Story, The Uni­ver­sal Library, Nowy Jork 1946, s. 6. [wróć]

Zaką­skę? [wróć]

Surową szynkę? [wróć]

* Może stek z polę­dwicy? [wróć]

Z rado­ścią Pana obsłużę! [wróć]

Cyt. za: Jour­ney Seoul, th-rough.eu [dostęp 15.01.2021]. [wróć]

Musimy jed­no­cze­śnie pamię­tać, że nie ma „nor­mal­nego” czasu na moder­ni­za­cję: moder­ni­za­cja ni­gdy nie nad­cho­dzi w odpo­wied­niej chwili, zawsze jest „zbyt szybka”, sta­jąc się trau­ma­tycz­nym zerwa­niem. [wróć]

Zob. Sta­cey Abbott, Cel­lu­loid Vam­pi­res: Life After Death in the Modern World, Uni­ver­sity of Texas Press, Austin 2007. [wróć]

Richard Taru­skin, Pro­ko­fiev, Hail… and Fare­well?, „New York Times”, 21.04.1991. [wróć]

Jeżeli to nie jest prawda, jest dobrze wymy­ślone. [wróć]

Brian Rey­nolds Myers, The Cle­anest Race, Melville House, Nowy Jork 2011, s. 6. Trudno powstrzy­mać się przed zada­niem pyta­nia: a co, jeśli ojciec nie jest mężem? [wróć]

Jacques-Alain Mil­ler, Phal­lus and Per­ver­sion, „Laca­nian ink” 33, s. 23. [wróć]

Tamże, s. 19. [wróć]

Tenże, Phal­lus and Per­ver­sion, dz. cyt., s. 28. [wróć]

Cyt. za: Brian Rey­nolds Myers, Mother of All Mothers. The leader­ship secrets of Kim Jong I, the­atlan­tic.com, https://bit.ly/3nNrQii, dostęp: 23.11.2020. [wróć]

B.R. Myers, The Cle­anest Race, dz. cyt., s. 9. [wróć]

Czy zatem – mówiąc wprost – miesz­kańcy Korei Pół­noc­nej są psy­cho­tycz­nymi kazi­rod­cami, któ­rzy nie chcą wejść w porzą­dek sym­bo­liczny? Odpo­wiedź brzmi: nie. Dla­czego? Z powodu dystansu do tego porządku, który widzimy nawet w ofi­cjal­nych tek­stach ide­olo­gicz­nych. To zna­czy, nawet ofi­cjalny dys­kurs ide­olo­giczny Korei Pół­noc­nej („Tekst”, jak go nazywa Myers) nie anga­żuje się w bez­po­śred­nie ubó­stwia­nie Przy­wódcy; zamiast tego to ubó­stwie­nie jest zgrab­nie przy­pi­sy­wane „naiw­nym” zachod­nim gościom zafa­scy­no­wa­nym mądro­ścią Wodza: „choć Tekst kie­ruje uwagę na osoby z zewnątrz, w tym Ame­ry­ka­nów i miesz­kań­ców Korei Połu­dnio­wej, któ­rzy rze­komo uwa­żają Kim Il Sunga za istotę boską, to on sam ni­gdy nie wygła­sza takich twier­dzeń” (Myers, op. cit., s. 111). Czy nie mamy tu do czy­nie­nia z oczy­wi­stym przy­pad­kiem „pod­miotu, który podobno wie­rzy”, naiw­nego innego, na któ­rego prze­no­simy nasze wła­sne prze­ko­na­nia? Na podob­nej zasa­dzie nie powin­ni­śmy trak­to­wać jako ide­olo­gicz­nego sza­leń­stwa faktu, że w pod­ręcz­ni­kach z Korei Pół­noc­nej przy­wódca (Kim Il Sung, Kim Dzong Il…) jest przed­sta­wiany jako osoba, któ­rej ciało jest tak czy­ste, że nie musi nawet srać – to po pro­stu przy­kład dopro­wa­dzo­nej do skraj­no­ści logiki „dwóch ciał króla”: pod­dani z Korei Pół­noc­nej nie są psy­cho­ty­kami, któ­rzy „dosłow­nie wie­rzą, że ich przy­wódca nie sra”, uwa­żają jedy­nie, że sra­nie nie jest czę­ścią wznio­słego ciała przy­wódcy. [wróć]