Klinika Pana B. - Sara Leiss - ebook + audiobook + książka

Klinika Pana B. ebook i audiobook

Sara Leiss

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

POWIADAJĄ, ŻE JEŚLI POSTRADAŁEŚ ZMYSŁY,
TO POWINIENEŚ ICH SZUKAĆ W DOMU WARIATÓW.

Zrządzenie opatrzności kieruje M., młodego, zagubionego we współczesnej rzeczywistości lekarza, do tajemniczej kliniki. Złośliwy, ale zbójecko inteligentny karzeł, Księżycowy Kot i Trzy Cnoty Boskie to tylko niewielka część ekipy, z którą przyjdzie mu się zmierzyć. W tytułowym ośrodku pacjenci i terapeuci często zamieniają się rolami, a odpowiedzialny za cały ten burdel jest... No właśnie, kto?

Czy wrony jedzą kasztany? Jakie prawdy życiowe może zdradzić pająk pomieszkujący w twojej łazience? Czy warto kraść gołębie sąsiadowi i czy to prawda, że Anioł Stróż ma w nosie pierze? Na te i inne, znacznie trudniejsze pytania, będzie musiał znaleźć odpowiedzi główny bohater tej zabawnej książki.

„Klinika Pana B.” to utrzymana w surrealistycznym klimacie, wielowarstwowa i kontrowersyjna powieść, na pograniczu kilku gatunków. W dowcipny i inteligentny sposób podnosi istotne kwestie, odwołując się do ponadczasowych dylematów. Budzi nadzieje i niepokoi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Benjaminowi i Matyldzie

 

 

 

 

 

 

Światło odbijało się od linii, faktur i kształtów, po czym wracało lekko załamane i uderzało falą w pręciki oraz czopki jego oczu. Rzeczywistość, która mu się ukazywała, była wspaniale zróżnicowana w barwach, formach i rozmiarach. Jednak nie dało się jej ogarnąć rozumem, który rozkłada wszystko na części i po kolei analizuje, próbując odkryć początek, o ile jakikolwiek istniał lub istnieje.

Zatopił się w otaczającym świecie jak w atomowej układance. Starał się rozedrzeć go na kawałki niczym bochen chleba, jakby chciał się przyjrzeć ziarenkom mąki, z których został upieczony. Pragnął zobaczyć przyczynę i skutek. Właściwą kolejność następujących po sobie zdarzeń, jedyną słuszną chronologię wypadków i rządzące nimi zasady. Chciał zrozumieć rzeczywistość, ale nie potrafił. Zamiast tego wyłaniał się pluszowy, bordowy fotel, przetarty w miejscach, gdzie człowiek miałby łokcie i kolana.

Na fotelu siedział, patrząc zbyt cynicznie jak na zwierzę, znudzony tym poniedziałkowym realizmem, kot. Sierść wyłaziła z jego skóry, począwszy od końca różowego nosa, aż po zadarty arogancko ogon. Białe kłaki kłębiły się nie tylko na kocie, lecz także na fotelu, starym dywanie, a nawet pod szafą, unosząc się lekkimi obłoczkami zgodnie z kierunkiem niewidzialnego przeciągu. I sierściuch, i oblegany przez niego mebel byli do siebie przypisani w sposób tak naturalny i jednoznaczny, że nijak nie dało się oddzielić jednego od drugiego. Mało tego, w tej symbiotycznej koegzystencji było wzajemne uzasadnienie obu bytów i kiedy się na nich patrzyło, nasuwał się wniosek, że tu i teraz kot nie mógł istnieć bez fotela, a fotel bez kota. Podobnie było z całą resztą.

Stary, zakurzony dywan był niczym bez dębowych desek, które się pod nim układały. Podłoga współistniała ze wznoszącymi się z czterech stron ścianami. Mury zaś pięły się ku sufitowi, jakby były świadome, że on nie może bez nich istnieć. Sufit natomiast przeglądał się w błyszczących deskach, zamykając tym samym łańcuch wzajemnych zależności. Kubki na okrągłym stole stały po to, by móc w nich parzyć gorące napoje, a po co komu najlepsza nawet herbata, jeśliby nie miał naczynia, z którego mógłby się jej napić? Okno i drzwi zostały stworzone po to, by umożliwić łączność z otoczeniem. W tym celu pokiereszowano ścianę, tworząc wejście do pokoju. A na co byłoby to całe barbarzyństwo wobec doskonałej kubatury budynku, gdyby na zewnątrz nie było niczego? Żadnego świata?

„Jestem nikim – stwierdził z rezygnacją M. – Receptorem odbierającym rzeczywistość w subiektywny, nikomu niepotrzebny sposób. Analizuję nałogowo wszystko, co widzę. Kwalifikuję: dobre – złe. Z myśli tworzę uczucia, a potem tymi emocjami powołuję siebie do życia. Myślę, więc jestem. Indiańskie powiedzenie mówi, że ryba nie myśli, bo wszystko wie. Rozumie, nie myśląc. Istnieje pomimo niemyślenia. A więc nie muszę myśleć, aby być. Jednak żeby czuć, myśleć muszę. Myślę, że… jestem głęboko w dupie!”

Poruszył się niespokojnie na jęczącej sprężynami kanapie i szczelniej okrył sfilcowanym kocem. Popatrzył na kota. Upasiona bestia, zwana ironicznie przez M. Jamesem Bondem, ugniatała tłustymi łapkami stary fotel z cierpliwością i spokojem, którego nie powstydziłby się tybetański mnich. Kot podreptał, po czym ułożył się wygodnie, prezentując tłusty bok. Poleżał przez chwilę, następnie sapnął i odwrócił się na grzbiet. Z wypiętym do góry brzuchem wyglądał jak galon mleka. Był jednak zupełnie pozbawiony samokrytyki i jakichkolwiek kompleksów, więc nic sobie nie robiąc ze swojej nadwagi, leżał na fotelu jak „z diabła skóra”. Po chwili ziewnął przeciągle, a na koniec oblizał różowy nos.

„Jasna cholera – pomyślał M. – zazdroszczę tej kupie sadła. Jak można być tak egocentrycznie nieświadomym? Albo centrum wszechświata mieści się w brzuchu tego kota, albo wie on coś, o czym ja nie mam bladego pojęcia”. M. zrobił się senny, po czym zaraz zasnął.

Śnił poza czasem. Miewał już takie sny. Raz przyśniło mu się, że mieszka w Bombaju. Nie miał pojęcia, dlaczego jego wyobraźnia wybrała akurat Indie i to miasto. Spędził w nim rok: studiował, mieszkał u ciotki, jeździł na słoniach, jadł hinduskie potrawy, rozmawiał z ludźmi, których nigdy nie widział, w języku, którego nie znał, przemierzał ulice, które były mu obce. Po przebudzeniu czuł się o cały rok starszy i długo się zastanawiał, jak to możliwe, że w ciągu jednej nocy wyśnił tyle dni. Doznania, których doświadczał podczas tamtej nocy: dźwięki, zapachy, smaki, a nawet upływ czasu, były tak realne, że bliżej im było do rzeczywistych wspomnień z przeszłości niż do fikcyjnych wytworów śniącej wyobraźni. Nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć, jednak nierzeczywiste otoczenie uroiło mu się tak namacalnie i wywołało tak intensywne przeżycia, że w zasadzie nie miało znaczenia, czy jest to jawa, czy sen.

Nagle świat, o którym marzył, rozpadł się na tysiące kolorowych kawałków, a M. poczuł, że spada. Nie wiedział, czy zapada się w sobie, czy w jakiejś bezdennej otchłani. Kiedy przestał, nie umiał określić, w jakiej pozycji znajduje się jego ciało. Nie mógł swobodnie oddychać ani się przekręcić, w ogóle nie był w stanie się poruszyć. Było mu zimno i gorąco na przemian. Oblewał go pot, który jak lodowaty lep, otaczał ciało kleistym kokonem, od czubka głowy po zdrętwiałe końcówki palców. Dodatkowo, w tej bezbrzeżnej pustce, jego klatkę piersiową przygniatał niewidzialny ciężar i jedyne, czego M. teraz pragnął, to znaleźć się poza sobą samym, jak najszybciej i jak najdalej, jednak czas zatrzymał się, zamykając go w niewidzialnym potrzasku.

„Jeszcze chwila i pęknę!” – pomyślał zirytowany. Czuł narastającą bezsilność i rozpacz. „Nie wytrzymam już ani sekundy dłużej. Nie mam sił…”

Był w pułapce. Zaczął się rzucać i szamotać, ale tylko wewnątrz, bo na zewnątrz jego bezradne ciało nie poruszyło się ani o milimetr. Zaklął w myślach i jeszcze raz z wściekłością spróbował się uwolnić, ale bez efektu. Zaczął łkać. Najpierw cicho, dysząc z wysiłku, a potem coraz głośniej, uwalniając falę energii, o którą by siebie nie podejrzewał. Płakał jak bezbronne dziecko. Wołał na pomoc mamę, tatę i Boga. Krzyczał, aż w nim wszystko opadło. A potem, leżąc bezwładnie, użalał się nad swoim nieszczęściem. Myślał, że to już prawie katatonia, kiedy nagle zobaczył wokół siebie jasność. Światło promieniało coraz mocniej, prosto w jego półprzymknięte, opuchnięte od płaczu powieki. Najpierw rozmyte, tańczyło kalejdoskopem różnobarwnych kół. Potem stało się prawie białe, oślepiające. Zmrużył oczy, bo ze światłości zaczął się wyłaniać kształt – pękaty i obracający się wokół własnej osi, jak puszczany przez dzieci bączek. Coś wirowało, zatracając w prędkości kontury, jedynie dół tego czegoś był wyraźnie ciemniejszy, oddzielony od reszty równą linią. Kształt kręcił się w kółko jakiś czas, po czym zaczął zwalniać. Teraz wydawał się bardziej okrągły i był podzielony na trzy wyraźne części: górną, środkową i dolną. Po chwili pękatość stanęła w miejscu. Następnie wykonała energiczny wyskok, zrobiła jeszcze jeden obrót w powietrzu i wylądowała wdzięcznie, kończąc prezentację zamaszystym ukłonem. Tłuste, wystrojone w czarne lakierki, wywijające piruety kocisko, wyciągnęło do M. białą łapę.

– Chodź – powiedziało. – Rusz się, pora zatańczyć!

M. nie miał ochoty tańczyć. Miał ochotę natychmiast się obudzić.

– Chodź! – ponaglił kot. – Nie bój się, już najwyższy czas, żebyś trochę potańcował. To nic takiego, sam zobaczysz! – zachęcał olbrzym, szczerząc w uśmiechu ostre jak szpilki kły. – Nie bój się! I przestań się tak ze sobą cackać! No, chodź!

M. nie słuchał. Powtarzał sobie w myślach, które czmychały jak małe króliki, że to tylko sen, nieprawdziwy, idiotyczny, nic nieznaczący majak.

– Musisz wreszcie spróbować – ciągnął kocur, a jego zielone, płonące szmaragdowym blaskiem oczyska wwiercały się w duszę M. i spalały ją na popiół – bo kto boi się zatańczyć, boi się…

Obudziło go mocne pukanie do drzwi. Otworzył zaspane oczy, ale dopiero po chwili odnalazł się w rzeczywistości. Wodził nieprzytomnym wzrokiem po ciemnym pokoju, starając się wydostać spod hałdy paraliżującego lęku i bezsilności, które dopadły go we śnie. Nie wiedział, co bardziej krępuje jego ruchy: uczucia, których doświadczył przed chwilą, czy ciężki filcowy koc. „Kompletne wariactwo” – pomyślał M., kot zniknął.

Weszła jak zwykle, szybko i energicznie. W tych ruchach było coś zaczepnego, a w natarczywym spojrzeniu dostrzegał ukrytą drapieżność. Kiedy znajdowała się w pobliżu, niemal natychmiast ogarniało go poczucie winy. Nie wiedział, co je wywołuje: nadinterpretacja z jego strony czy niemy wyrzut w jej oczach. Zaraz po wyrzutach sumienia pojawiała się w nim złość. Nie na nią, była to raczej reakcja obronna przed emocjonalnym obezwładnieniem. Tym razem czuł się podobnie. Nim zdążyła usiąść w fotelu, zbyt pewnie, zbyt wygodnie, był zły.

– Gdzie Bondek? – spytała dziecinnym głosem, po czym uśmiechnęła się szeroko, prezentując białe zęby aż po górne siódemki. Ten uśmiech, ten luz, te naiwnie śmiejące się, szeroko otwarte oczy wydały mu się tak nieadekwatne do jego samopoczucia, że rozzłościł się jeszcze bardziej. – Gdzie kot? – powtórzyła pytanie. – Mam coś dla niego. – Patrzyła wprost w jego zaspaną twarz, machając swobodnie nogą, którą zarzuciła na oparcie fotela. W M. aż się zagotowało.

– Przychodzisz tu, żeby zobaczyć się ze mną, czy z powodu tego durnego kota? – zapytał zirytowany, próbując niezdarnie zatopić się z powrotem w fałdach skłębionego koca.

– Co za głupie pytanie? Jasne, że przychodzę do ciebie, ale przecież wiesz, że uwielbiam to grube kocisko. Z wzajemnością. – Znów szeroko się uśmiechnęła.

To prawda. K. uwielbiała Bonda, zresztą nie tylko jego. Ganiała za wszystkim, co miało cztery łapy i sierść. Z uporem maniaka próbowała nawiązywać kontakt z niższymi rasami i mimo że w niczym nie przypominała nawiedzonej ekowegetarianki z Greenpeace’u, to jej zamiłowanie do futrzanych istot było dla niego nieco podejrzane. Kiedy widziała na ulicy brzydkiego psa, pochylała się nad nim, wyciągała szczupłą dłoń i z miejsca nazywała kolegą, zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Potem chwytała M. mocno za ramię i szepcząc mu do ucha, snuła niecne plany. Projekty były tym bardziej złowrogie, im brzydsze było zwierzę. Najczęściej chciała uprowadzić psa, a potem – gdy właściciele nie zapłacą żądanego okupu, który opiewał na jakąś bajońską sumę – razem z M. wychowywać. Czasem plan ograniczał się do wypowiedzianego błagalnym tonem „weźmy go…”, co otwierało mu drogę do mentorskiej lekcji na temat odpowiedzialności, wygłaszanej oczywiście w żartach, choć oboje wiedzieli, że ich indywidualne podejście do zwierząt jest odzwierciedleniem ich stosunku do emocjonalnych zobowiązań. K., tak mu się zdawało, traktowała to głównie jako dobrą zabawę, podobnie jak wiele innych rzeczy. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie…

– Kici, kici… – Dziewczyna wstała i zaczęła krążyć po pokoju, zaglądając w brudne kąty. – Czego ten okropny M. ci znowu nagadał? Pewnie, że jesteś za gruby albo głupi. Nie słuchaj go. Nie kocha sam siebie. I ma dużą głowę. No, gdzie jesteś, Bondku? – spytała smutnym głosem, w którym były tęsknota i żal, szczere jak u dziecka. – Chcesz coś dobrego? Przyniosłam specjalnie dla ciebie! – powiedziała, po czym wyjęła wprost z eleganckiej, zamszowej torebki wędzoną makrelę i trzymając ją za ogon, zaczęła zataczać szerokie kręgi, tak by unoszący się zapach wędzonej ryby wywabił bestię z ukrycia.

– Po co przyszłaś? Jestem zmęczony. Miałem ciężki dzień w pracy. Poza tym wiesz, że nie cierpię, kiedy mnie nachodzisz. – Włożył okulary i popatrzył na nią, starając się wyglądać dorośle i groźnie. Początkowo była trochę zaskoczona, ale zaraz potem wzięła w niej górę wściekłość. Zmrużyła dziko ogromne, błękitne oczy i zagryzła dolną wargę.

– Idiota! – odparowała, zanim zdążył dorzucić, co myśli na temat jej maniakalnego ingerowania w jego życie osobiste. Wstała gwałtownie i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Jedyne, co po niej pozostało, to zapach leżącej na dywanie makreli, unoszący się w powietrzu.

– Idź w cholerę! – wrzasnął bardziej do siebie niż do K., bo w mieszkaniu oprócz kota i leżącej na środku pokoju martwej ryby nikogo nie było. Co do Jamesa absolutnej pewności nie miał, bo rzeczywiście nigdzie nie dostrzegał po nim śladu.

Bond, zarówno ze względu na swoje gabaryty, jak i na bezczelną wszechobecność, był elementem, którego nie sposób było nie zauważyć. Kiedy M. wchodził do kuchni czy do łazienki, lub do słabo oświetlonego przedpokoju, kot zawsze już tam był. Leżał leniwie na kuchennym stole albo przycupnął na jego ulubionych najkach, lub kołysał się wraz z rytmicznie pracującą pralką. Nigdy za nim nie chodził, jak to zwykle robią inne zwierzęta. Bond zawsze był o jeden krok przed nim. Supertajny, supergruby, superkot.

– Mam cię serdecznie dosyć, nienormalna wariatko! Przylazłaś chyba tylko po to, żeby mi zepsuć humor i resztę dnia! – wrzeszczał do siebie. Po wizycie dziewczyny zrobiło mu się jeszcze gorzej, ale w tym momencie za cały ten wewnętrzny bajzel odpowiedzialna była K., przynajmniej tak było łatwiej. Znalezienie obiektu innego niż on sam, na który można było przelać wszystkie frustracje, dawało uczucie nieopisanej ulgi. Choć przez chwilę mógł poczuć się odrobinę lepiej. Gdy oddał już K. winę za całe zło, które go w życiu spotyka, ulga zaczęła zmieniać się w pustkę, a pustka w samotność. Zaraz po samotności przyszła złość, a za nią poczucie winy. M. po raz tysięczny zatoczył krąg i wrócił do punktu wyjścia.

„Nic, absolutnie nic, nie jest takie, jakie być powinno” – pomyślał z rezygnacją. Poczucie uwięzienia jak płynna, rozgrzana, czarna smoła przeciekało z jego snu i wydostawało się na zewnątrz. Krople, kapiąc powoli ze ścian, zalewały pokój. Tego wieczoru M. nie miał już siły, aby z nim walczyć. Poddał się po raz wtóry ohydnemu poczuciu bezsilności i tonąc w czerni, nie myślał już o niczym. Kolejny raz w swoim życiu po prostu przestał istnieć.

***

– Kurwy i złodzieje, pani Stasiu, samo zło – powiedziała filozoficznie otyła pomoc dentystyczna, po czym zaczęła, jak na prawdziwą asystentkę przystało, dłubać tłustym paluchem w zepsutym zębie. – Mówię pani, syf, kiła i mogiła – wygłosiła z dumą kolejną sentencję, przyglądając się z uwagą temu, co wydłubała. – Oj, wzięłabym ich za łby i zrobiła w końcu porządek, z gałganami tymi…

– Dzień dobry, cześć i czołem! – wrzasnął M. prosto w oleistą gębę pani Małgosi. – Spytacie, skąd się wziąłem! – ciągnął z przyklejonym do twarzy uśmiechem, uderzając w tę samą nutę. Cały ten cyrk był po to, aby odwrócić uwagę od faktu, że wszedł do gabinetu jak zwykle dobre trzydzieści minut po czasie.

– Nieważne skąd, ale ważne, o której doktor się zjawił. – Pani Małgosia spojrzała z nieukrywaną niechęcią, mrużąc przy tym świńskie oczka. – Jak zwykle, pół Wrocławia już czeka pod drzwiami! To nie prywatna, amerykańska klinika, to państwowa przychodnia! Tu się pracuje! Niech no się tylko doktor Bębenkiewicz dowie, o której raczył się pan pojawić na stanowisku pracy…

– Mój fotel wolny? – zapytał nieco obcesowo, bo chciał wreszcie skończyć to moralizatorskie ględzenie. Nie zdążył się jeszcze dobrze obudzić, a poczucia winy już w nim było tyle, że mógłby otworzyć stragan i sprzedawać je jak świeże bułeczki. – Pójdę się szybko przebrać, żeby nie tracić czasu – dodał, by załagodzić sytuację.

– Patrzcie go! Nagle mu na czasie zależy! I na pacjentach! – parsknęła pani Małgosia. – Bo się zesram ze śmiechu – dodała, rechocząc jak stara ropucha. – Tylko niech sobie doktor czego nie zrobi z tego pośpiechu, bo się tu wszystkie pacjentki zapłaczą! He, he, he!

Nie usłyszał ostatnich słów. Szedł w kierunku służbowej kanciapy, mijając zniecierpliwionych pacjentów.

– Jeszcze chwileczkę, będziemy mieli mały poślizg, ale zaraz wszystko nadrobimy. Proszę zrozumieć, korki – dodał przepraszająco, ale nie sądził, że to podziała na podenerwowanych oczekiwaniem chorych. Po prostu wypadało coś powiedzieć, cokolwiek.

Praca nie szła mu tego dnia. Od czasu do czasu zdarzało się, że przyjmował jakąś atrakcyjną, młodą kobietę. Dzięki temu mógł się na chwilę oderwać od obowiązków, a także od siebie. Rozmyślał potem do końca zmiany o jej piersiach albo pośladkach, w zależności od tego, która część ciała była godniejsza uwagi. Uwalniał się wówczas na moment od smutnej rzeczywistości. Gdy bodźce w rozmiarze „D” przestawały działać, znajdował nowe. A potem kolejne. Najczęściej nie pamiętał ich imienia, bo nie były dla niego ludźmi, a jedynie chodzącymi atrybutami. Flirtował, opowiadał dowcipy, chwalił się wszystkimi siedmioma skokami ze spadochronem, łowił przeciągłe spojrzenia, samemu nie wiedząc po co. Odurzał się bezimiennymi pacjentkami jak narkotykiem. Czternasta trzydzieści – piersi i ósemka do ekstrakcji. Siedemnasta – tyłek, cycki i szóstka do leczenia. Siedemnasta trzydzieści – kolejne piersi, ale tym razem górna prawa siódemka. I tak co dzień. Czasami przez parę tygodni nie robił nic innego. Spędzał wieczory, a nawet całe noce, nad świerszczykami i zdjęciami na stronach internetowych, masturbując się przy tym. Momentami docierało do niego, jak smutne i żałosne jest to, co robi, jak bardzo jest przy tym samotny, ale tłumaczył sobie, że przy całym bezsensie jego egzystencji, braku celu i bezradności odrobina przyjemności po prostu mu się należy. Jednak z czasem stawało się to coraz mniej przyjemne, a coraz bardziej upokarzające. Wstydliwe nawyki spychały go w bajoro codziennej bezradności, zaćmiewały i tak zamglony umysł, pozbawiały z godziny na godzinę, z tygodnia na tydzień błogosławionej umiejętności myślenia i odczuwania, a z czasem pozbawiły nawet wyboru. Na samym końcu masturbował się, ponieważ musiał i – jak by sobie tego nie tłumaczył, nie intelektualizował, nie usprawiedliwiał i nie bagatelizował – robił to, ponieważ czuł ku temu wewnętrzny przymus.

Kiedy w gabinecie przez dłuższy czas nie pojawiały się kobiety, stawał się lekko rozdrażniony, ale potem robił się zwyczajnie zły. Wszystko go drażniło. Kolejni pacjenci, współpracownicy, pogoda. A najbardziej denerwowały go dzieci. Rozwydrzone, tępe, głośne i przerażone bachory. Tak, z całą pewnością ich nie lubił wtedy najbardziej. I choć jego życie powoli i sukcesywnie zmieniało się w jeden cykliczny, wydrążony schemat, M. nigdy nie wpadł na to, że wszystko, co robi, każda, najmniejsza czynność i kolejne jej bezrozumne powielenie, plecie pułapkę, która jak pajęcza sieć, z dnia na dzień mocniejsza i większa, wypełnia coraz bardziej jego codzienność. Uwikłany w bezmyślne schematy, drążył głębiej i głębiej korytarze złych nawyków, jak kret lub jak grabarz kopiący grób, bo to, na co poświęcał energię, nie było życiem, ale całkowitym jego zaprzeczeniem, było powolnym umieraniem. To, do czego nieświadomie dążył M., było śmiercią.

Pobudka. Poranna erekcja. Wspomnienie wczorajszych piersi, tych z pracy lub tych z gazety. Pięciominutowa masturbacja. Endorfiny, moment dobrego samopoczucia. Za chwilę spadek energii, samotność, smutek i poczucie winy. Ogólna beznadzieja. Radio – Trójka, wiadomości, pogoda, śpiewający w oddali Czesław. Śniadanie – bułka z żółtym serem, kabanosy, herbata i myśl: „Kurwa, jak mi się nie chce iść do roboty…”. Następnie „Gazeta Wyborcza” – „Londyn przeprasza za żarty z papieża” – czyta nagłówek, ale zaraz potem myśli: „I chuj mnie to tak naprawdę obchodzi, i tak go nie lubię…”. Golenie, mycie zębów, bez patrzenia w lustro. Godzina ósma rano – praca, praca, praca, cycki, praca, praca, cycki, dupa, praca, dupa, praca. Zmęczenie. Obiad w McDonaldzie – dwa cheeseburgery, frytki i cola. W domu – magazyn rowerowy, zdjęcia w Internecie, na nich gołe dupy i gołe cyce. Masturbacja. Nawet dwie, jedna po drugiej. Sen. A raczej jego połowa lub ćwierć. Druga w nocy i oczy w sufit do szóstej trzydzieści. Siódma rano – budzik, przestawiony na drzemkę do siódmej trzydzieści. Pobudka i pierwsza myśl: „Kurwa mać!”. Zaraz potem erekcja. Masturbacja. A może dziś nie. Albo jednak tak. „Kurwa, spóźnię się! No i chuj, nie pierwszy raz i nie ostatni. Coś mi się od życia należy, tylko zapierdalam jak ten głupi. A tamta wczoraj… tamta to miała biust…. Uhhhh…”. Trójka, „Wyborcza”, herbata i kabanosy. Wiatr słaby, umiarkowany, wielkie zwycięstwo Fideszu, Węgry na prawo, Chiny na lewo, Czesław pośrodku, ale zdezorientowany. Zatłoczony chodnik i pełne nienawiści myśli: „Kurwa! Jak ja nie lubię ludzi. Jak ja ich nie cierpię, to w pale się nie mieści. Dajcie mi, do kurwy nędzy, wszyscy święty spokój! Czy ja kiedyś będę miał odrobinę spokoju?!”. Praca, praca, praca, dupa, praca, dupa, praca. Dupa, dupa, dupa.

– No i dupa…

– Doktor coś mówił? Do mnie trza ciut-ciut głośniej, bo jak mnie stary, Panie świeć nad jego czarną duszą, kiedyś gruchnął w lewe ucho, to do tej pory na oba niedosłyszę – wysepleniła przysadzista, zaniedbana pacjentka, plując na boki śliną i krwią, ale uśmiechając się przy tym serdecznie i szczerze.

– Nie – mruknął. – Nic nie mówiłem. I napominałem: nie zamykać ust! Prosiłem przecież!

– Pseprasam – wymamrotała kobieta, kłapiąc szczęką i nic sobie nie robiąc z faktu, że M. właśnie włożył jej do ust prawie całą dłoń. – Jus nie bede.

„Nie denerwuję się, wcale się nie wściekam, nic a nic mi to nie robi” – myślał wewnątrz, a na zewnątrz robiło mu się coraz bardziej gorąco. „Pewnego dnia wszystko się odmieni i ja też będę inny – spokojny, szczęśliwy i zadowolony. Spełniony. I będzie, kurwa, pięknie. Takie kiedyś będzie moje życie, jak w bajce. Słońce, plaża i bębenki, dzika Afryka i Kilimandżaro. Wyżyny intelektualne i kupa pieniędzy. Miłość, no, może trochę miłości, bo co za dużo, to i świnia nie zje, ale za to mnóstwo przestrzeni i dużo seksu. Tak, wolność, to lubię…” – rozmarzył się. „Zrobię sobie kurs na paralotnię, poszybuję, poczuję wiatr we włosach, tak, tego mi trzeba. I żeby nikt mi nie ględził nad uchem. Nie potrzebuję nikogo. Te wszystkie zależności… Po co mi to? Na co? Święty spokój, tego mi trzeba, być z dala od popaprańców, daleko od nachalnych ludzi…”

– Doktorze, jakaś pannica do pana, czeka na korytarzu. Wywaliłam ją, bo jak bezczelna tu wlazła, a umówiona to na pewno nie jest, wiedziałabym przecież. A swoją drogą, to mógłby już pan przestać z tymi lafiryndami. To nie burdel, tylko przychodnia, a doktor, mam wrażenie, nie jak do pracy przychodzi, tylko jak do domu schadzek. Myśli pan, że ludzie nie widzą, nie mówią? A właśnie, że gadają! Cała przychodnia aż huczy od plotek. – Pani Małgosia uśmiechnęła się złośliwie, odsłaniając żółtawe kły. – Do baru zejść nie można po kanapkę, bo młoda barowa wciąż wypytuje o pana, czy doktor może chory, bo już druga niedziela, jak się w barze na dole nie pokazuje. A ja wiem, czemu pan tam nie chodzi, bo wstyd doktorowi, choć czasem mi się zdaje, że pan to wstydu nie ma wcale, ot, choćby teraz, stoi tam taka i sceny robi na cały korytarz! Co sobie porządni pacjenci pomyślą? To pana już nie interesuje…

– Dziękuję, pani Małgosiu – powiedział chłodno. – Zaraz wracam.

– Hola, hola, a pacjenci?! – wrzasnęła pani Małgosia, robiąc się purpurowa na nalanej twarzy. – Niech no się pani Bębenkiewicz dowie, oj, skończy się to kiedyś, niech sobie doktor nie myśli!

Doktor, nie myśląc, wyszedł na korytarz, doskonale wiedział, kogo na nim zastanie. Stała tam, odwrócona plecami. Gdy obróciła się w jego stronę, zobaczył jej smutną twarz; kiedy się smuciła, tak jak teraz, brzydła w zastraszającym tempie. Nie mógł się nadziwić, jak szybko i diametralnie potrafiła się zmieniać. Podobnie było z kolorem jej oczu. Stalowoszare potrafiły przejść w głęboki turkus lub nienaturalnie jasny błękit. Bywało, że miały barwę płynnego ołowiu, głębokiego i ciemnego, albo błyszczały połyskliwym, jasnym srebrem. Lękał się tych oczu, tego, co z nim robiły, jak czasem w nich tonął. Popatrzyła z niemym wyrzutem, a on natychmiast się zagotował od wrzącego w nim poczucia winy. Nie dalej jak pół godziny temu zatapiał się w dekolcie cycatej blondyny. Nienawidził siebie, ale jeszcze bardziej nienawidził K. Nie cierpiał jej za to, jak się teraz czuł. A ona znała prawdę. Tego też się w niej bał. Nie rozmawiali o tym, nie musieli, to było jasne, kiedy tylko spojrzeli sobie w oczy.

– Bondek się odnalazł? – spytała smutno, starając się utrzymać z nim wzrokowy kontakt.

– Nie, nawet go nie szukałem. Po co przyszłaś? Znowu mnie kontrolujesz? Dobrze wiesz, że nic tu się nie dzieje, niczego tu nie znajdziesz! – ostatnie zdanie prawie wykrzyczał. Kłamał. Posmutniała jeszcze bardziej i zbrzydła na jego oczach. – Wiesz co? Nie mam na to ochoty! Nie muszę tego znosić! Płacą mi za to?! Wystarczająco źle czuję się bez ciebie, a ty przyłazisz tu i robisz mi banię! Jak mnie w końcu wywalą przez ciebie z roboty, to będziesz mnie utrzymywać? Czy w moim życiu nie może być w końcu normalnie? Nie mogę mieć odrobiny świętego spokoju?!

Spuściła głowę jak małe dziecko, wiedział, że zaraz się rozpłacze, a do tego nie mógł dopuścić.

– Chodź, odprowadzę cię na dół. – Wziął ją za rękę, po czym zaczął ciągnąć po schodach. Szła wolno, ale nie śmiała stawiać jawnego oporu. Kiedy znaleźli się na dole, pocałował ją, ledwo dotykając ust. – Muszę wracać do pracy. Zrób, co masz dzisiaj do zrobienia, zajmij się sobą jakoś. Muszę odpocząć, jeśli tego nie zrobię, to zwariuję. Nie zawracaj mi, proszę, głowy i nie wydzwaniaj, a tym bardziej przestań mnie nachodzić w pracy. Nie potrzebuję tego wszystkiego teraz. Kocham cię, pa. – Nie patrząc na nią, odwrócił się na pięcie tak szybko, jak pozwalała mu na to wyuczona grzeczność, i wbiegł na schody. Nie chciał teraz o niej myśleć ani się tak czuć. Kiedy był prawie na górze, przypomniał sobie, że ma jeszcze na dziś zaplanowane dwie dobrze wyposażone pacjentki. Z żelaznym spokojem wszedł do gabinetu i opanowanym głosem powiedział, bardziej do siebie niż do kogoś, kto już czekał:

– Następna, proszę.

Było zupełnie ciemno, gdy wrócił do domu. Zatrzasnął za sobą drzwi, minął zagracony hol, wszedł do pokoju, zapalił światło i ciężko opadł na stary, pluszowy fotel. Kiedy zobaczył, że mebel aż kłębi się od białej sierści, przypomniał sobie o kocie. Poczłapał do kuchni z niezdarnie opuszczonymi ramionami, wyjął z lodówki karmę, otworzył puszkę i przełożył jej zawartość do miski, na której kiedyś czerwonym flamastrem nabazgrał „007”. Pomedytował chwilę, po czym otworzył kolejną puszkę i dorzucił jeszcze połowę. Postawił kopiastą michę na podłodze i byle jak zamiauczał. Następnie wrócił do pokoju, a przechodząc przez próg, podjął decyzję, że od wyliniałego fotela woli skrzypiącą kanapę. Uwalił się na niej i zasnął.

Przyśniła mu się K. W tym śnie wydawała się jeszcze wyższa niż w rzeczywistości, była po prostu ogromna. Wrażenie potęgowała perspektywa, z której na nią patrzył. Miała na sobie czarną, obcisłą, nieprzyzwoicie krótką sukienkę na ramiączkach oraz wysokie szpilki. Strój podkreślał jej strzelistą, ale zarazem kobiecą sylwetkę, opinał się gładko na krągłych biodrach, uwydatniał pełne piersi. Smukłą szyję ozdabiała brylantowa, gruba na pięć palców obroża. Dziewczyna uśmiechała się drapieżnie. Wpijając się w niego wielkimi oczyma, włożyła sobie rękę między nogi, głęboko pod sukienkę i wyciągnęła dużą rybę. Trzymana za ogon makrela była żywa, rzucała się na boki, próbując wyrwać się z żelaznego uścisku. K. sięgnęła za siebie i w jej dłoni pojawiła się wędka, na końcu której znajdowała się żyłka oraz pokaźnych rozmiarów haczyk. Dziewczyna bez ceregieli wbiła haczyk pod skrzele wijącej się ryby. Stojąc w wyzywającym rozkroku, wyciągnęła przed siebie wędkę z dyndającą na końcu żyłki makrelą. Nagle znikąd pojawił się kot. Łasząc się dwuznacznie do smukłych łydek K., wpatrywał się w M. bezczelnym, świdrującym wzrokiem, zupełnie jak dziewczyna, szczerząc przy tym kły. Następnie, jakby od niechcenia, trącił łapą rybę, raz i drugi. A potem zwinął się jak sprężyna, wyskoczył w górę i jednym kłapnięciem pyska pochłonął bujającą się makrelę razem z haczykiem i wędką. Przełknął głośno, po czym otworzył szeroko mordkę, tak że M. mógł zajrzeć do środka. Paszcza kota zaczęła zbliżać się niebezpiecznie, robiła się przy tym nienaturalnie duża. Po chwili była już tak blisko, że obejmowała prawie całą głowę przerażonego M., który czuł, jak kapiąca z kociego podniebienia ślina cieknie mu na głowę i za kołnierz. Nagle wargi zwierzęcia zacisnęły się na szyi M. Czuł, jak połykane są kolejne części jego ciała, ramiona, tułów, nogi. Wewnątrz kota było ciepło, ciemno i mokro, a do tego obrzydliwie cuchnęło zepsutymi rybami. M. wrzasnął nieludzko, ale wiedział, że ze środka nikt go nie usłyszy. Zaczął walić rękami w brzuszysko, ale na nic się to zadało. W końcu obudził się zlany potem, zaplątany i unieruchomiony przez ciężki koc. Na dywanie, tuż obok łóżka, leżały resztki śmierdzącej makreli.

***

– Jak to dyżur? Dzisiaj? – M. nie krył niezadowolenia. – Kargul miał mieć w tym tygodniu nocną zmianę na Inowrocławskiej, bo teraz wypada jego kolej, nie moja! Dlaczego nikt mnie nie poinformował?

– Kargul jest na chorobowym od wtorku – odparowała, jak zwykle wrzaskliwie, pani Małgosia. – Przecież doktor o tym wiedział, a zmiana w grafiku wisi jak byk i nie inne niż pana nazwisko jest tam zapisane. Myślałam, że doktor Bębenkiewicz ustaliła zastępstwo z panem osobiście, to nie moja wina, że Kargul jest chory, czemu wszyscy się mnie czepiacie? Siebie się czepcie!

– No i po co się pani zaraz tak piekli, spytać już nie wolno? Skąd miałem wiedzieć, nikt mi nic nie mówił – M. próbował uspokoić rozjuszoną pomoc dentystyczną, choć sam był zły.

– A daj mi pan święty spokój! Wszyscy tacy rozumni i kształceni, doktory jedne, a z kartki przeczytać własnego nazwiska nie umią, jak się nie przyjdzie i paluchem nie wskaże! A żeby was… Do domu idę, obiad gotować, dzieciaki czekają, dosyć mam na dzisiaj tego wszystkiego! – powiedziała pani Małgosia, po czym z plaskiem rzuciła na biurko zeszyt z listą pacjentów. – A wy tu sami sobie radźcie! – Zakręciła wielkim kuprem i skierowała się do wyjścia. – Jak z dziećmi, jak Boga kocham, jak z dziećmi – dodała, przeciskając się przez futrynę.

Opadł na obrotowy fotel. Dopiero co skończył przyjmować, a wyglądało na to, że o dziewiętnastej będzie znowu w pracy, całe dwanaście godzin, aż do siódmej rano. Dodatkowo załamywał go fakt, że następnego dnia o ósmej, jak co czwartek, zaczynał swoją zmianę w przychodni. „No trudno – pomyślał z rezygnacją – ale zawsze to dodatkowe pieniądze, będzie więcej na paralotnię. Jeżeli się uda, to się prześpię, może nie będzie żadnych bólowych pacjentów, a jak nie, to wypiję ze dwa red bulle i jakoś to pójdzie… Większy problem będę miał jutro rano, nie wiem, czy wytrzymam cały dzień, ale ostatecznie i tak nie mam wyboru, nikt się ze mną nie zamieni, nawet nie będę pytał. Hania jest w ciąży, a Sabrina może i jest w porządku, ale chyba nie aż tak…” – po tych rozważaniach zawiesił się na dłuższą chwilę. Nie myślał i nie czuł kompletnie nic, po prostu go nie było.

Z niebytu wyrwała go sprzątaczka, która bezceremonialnie władowała się z wiadrami do gabinetu, nie siląc się na przywitanie. Nie miał pojęcia, ile czasu tak siedział, ale z pewnością wystarczająco długo, by zaślinić sobie cały fartuch. Zawstydzony wytarł się, po czym energicznie zaczął pakować rzeczy. Po pięciu minutach siedział w aucie, wlekąc się na zakorkowanej trasie w kierunku Inowrocławskiej.

Na miejscu powitała go olbrzymich, jak na kobietę, rozmiarów pomoc dentystyczna. Nie dość, że była zwalista, to do tego nosiła wąsy i brodę.

– Bry wieczór! – huknęła prosto w przerażoną twarz M.

– Bry… – wyjąkał, trzymając się ściany, tuż za plecami – wieczór. Zdaje się, że mamy dziś razem nocny dyżur – postarał się zagaić przyjaźnie, ale jakoś nie był w stanie się przy tym uśmiechnąć. – Mam nadzieję, że noc minie nam spokojnie i bez ekscesów.

– Tego może być pan pewien! – odpowiedziała ciężkim basem kobieta. – Ze mną doktor nie zginie, co to, to nie! Siedemnaście lat będzie, jak pełnię tu dyżury, sporo już widziałam i z niejednym niesfornym, a i – zdarzało się – w sztok pijanym pacjentem miałam do czynienia. Ale zawsze, jak się tu kto rzucał, to za kołnierz i fora ze dwora, bo to pogotowie dentystyczne, a nie izba wytrzeźwień!

– To dobrze, to bardzo dobrze… – odpowiedział M., niespecjalnie wiedząc, co mógłby jeszcze dodać po tak kwiecistej wypowiedzi.

– Cieszę się, żeśmy od razu znaleźli wspólny język, bo wie pan, niektórzy mówią o lekarzach, że to klasa wyższa, urojona, ę-ą, bułkę przez bibułkę. A ja widzę, że doktor to swój chłop, a nie żaden wymoczek – ryknął kaszalot, po czym zdzielił M. między łopatki z taką siłą, że mu się odbiła poranna parówka.

– Hm, hm – stęknął, a następnie uśmiechnął się nieśmiało, by nie zachęcać brodatej pielęgniarki do dalszych zuchwałości. – To ja się rozpakuję…

– Śmiało, śmiało, doktor się nie krępuje, tu sami swoi.

„No to żem trafił! – pomyślał M., rzucając plecak na służbową pryczę. – Lepiej już chyba nie mogłem. Dziękuję ci, Kargul, już wiem, na co zachorowałeś, na orangutanofobię!”

Pomimo kiepskiego pierwszego wrażenia, noc mijała spokojnie i bez zakłóceń, jednak tylko do pewnego momentu, bo po północy pojawiło się dwóch bólowych pacjentów: matka z siedmioletnim dzieckiem i mężczyzna, około trzydziestki, strasznie opuchnięty. Po tej dwójce miał czas na krótką drzemkę. Na zewnątrz był domofon i gdyby ktoś przyszedł w środku nocy, to na pewno by go obudził. I tak też się stało. Około drugiej zadzwonił dzwonek. Do gabinetu weszła niezbyt ładna kobieta w zaawansowanej ciąży. Zaraz za nią pojawił się mężczyzna, szczupły blondyn z wąsem, wyraźnie nerwowy, rozglądał się wokół, jakby coś zgubił.

– Słucham, o co chodzi? – zapytał wciąż mocno zaspany M., po czym ziewnął dwa razy.

– Jak to, o co chodzi? – odszczeknęła kobieta. – A o co może chodzić, jak nie o zęba? – Spojrzała wymownie na mężczyznę i dodała: – Pijany, czy co?

– No tak, oczywiście, że o zęba. – Udał, że nie słyszał ostatnich słów. – A co konkretnie dzieje się z tym zębem?

– Bardzo mnie boli, wręcz nie do zniesienia – odpowiedziała kobieta i przybrała iście męczeński wyraz twarzy.

– Proszę usiąść na fotelu. – Zapalił lampę, po czym zaczął wciągać lateksowe rękawiczki. Następnie wyregulował wysokość oparcia i nakierował światło na dolną część twarzy pacjentki. Pochylił się nad ciężarną i już miał zacząć oględziny, kiedy zamarł na moment, a potem gwałtownie się wyprostował, jakby go ktoś zdzielił kijem po plecach. – Czy pani pali? – spytał z niedowierzaniem, nie kryjąc oburzenia. – Przecież jest pani w ciąży – dodał, nie czekając na odpowiedź. – Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, co robi i jaki to ma wpływ na dziecko?

– Panie doktorze! – odezwał się nagle mężczyzna. – Nie prosiliśmy o opinię, proszę robić to, co do pana należy, i nie wtrącać się tam, gdzie nie trzeba.

– W tej chwili to pan się wtrąca – odparował M. – Jeśli się pan nudzi, to proszę przygotować dowód ubezpieczenia małżonki i podejść do pielęgniarki, by założyć kartę.

– Nikt mi nie będzie dyktował, co mam robić! – warknął wąsaty. – A w szczególności jakiś niedouczony gówniarz, który myśli, że jak ma biały kitel, to mu wszystko wolno! Z tego, co mi wiadomo, to kobietom w ciąży przysługuje pierwsza pomoc bez okazania dowodu ubezpieczenia!

M. już miał odpowiedzieć, że doskonale o tym wie i że celowo chciał go odesłać na drugi koniec gabinetu, aby mu debil nie przeszkadzał w pracy, ale na pomoc przyszła dwumetrowa odsiecz.

– Przepisów pan nie zna? Chce się pan darmo leczyć, to legitymację trzeba pokazać i dowód tożsamości, inaczej nici z bezpłatnej opieki. Więc albo się pan dostosuje, albo święty Walenty nie pomoże! – Zadowolona ze swojej interwencji pomoc, stanęła szeroko na wielgachnych kulasach, wzięła się dziarsko pod boki i spojrzała wyczekująco na zbitego z tropu blondyna. Ten, początkowo zaskoczony, po chwili odzyskał rezon i chwytając za rękę zdezorientowaną współmałżonkę, zwrócił się do niej:

– Chodź, żabciu! Inaczej załatwimy tę sprawę.

– Ale… ale mnie boli, do cholery! Jak inaczej chcesz to załatwiać, Stefan?! – powiedziała kobieta, gramoląc się z fotela.

– Chodź, mówię! – Stefan szarpnął mocniej żoną, po czym dorzucił, ale już nie do małżonki, tylko do M.: – Pożałują, i to bardzo! Nie wiedzą, z kim zadarli! Chodź! – pociągnął jeszcze raz, ale tym razem za mocno, bo kobieta, próbując pospiesznie zejść z siedzenia, zachwiała się i straciła równowagę.

Na szczęście dla niej, tuż obok stał M. Doskoczył do ciężarnej jednym zwinnym ruchem i ją złapał. Na nieszczęście dla niego, podtrzymał ją za nabrzmiałe piersi. Kobieta wsparła się dłońmi o jego sztywne przedramiona, szybko odzyskała balans i stanęła pewnie na obu nogach. Natychmiast spojrzała na dłonie, które jak przyklejone wciąż tkwiły na jej biuście. Powoli, wytrzeszczonymi z niedowierzania oczami, popatrzyła na swojego „wybawcę”, a M. widział, jak z sekundy na sekundę twarz jej purpurowieje. Zareagował jako pierwszy. Oderwał ręce jak oparzony i niewiele myśląc, schował je za siebie. Zdążył jeszcze uśmiechnąć się głupio, w ramach nieśmiałych przeprosin, po czym wykonał pół piruetu wokół lewej nogi, zdzielony przez ciężarną z całej siły w twarz. Gotując się z wściekłości, wypluła w jego kierunku krótkie słowo: „świnia!” i chwyciwszy się za nabrzmiały brzuch, ruszyła do wyjścia. Stefan, widząc całe zajście, nie powiedział ani słowa. Zmrużył knurze, mściwie błyszczące oczka i uśmiechnął się triumfalnie. Zanim dentysta i jego ochrona zdążyli cokolwiek powiedzieć, uciążliwa para zatrzasnęła za sobą drzwi. M. słyszał jeszcze, jak kłócą się i wrzeszczą na korytarzu, ale chwilę później hałasy ucichły zupełnie.

– Idę spać – powiedział do wciąż lekko oszołomionej pomocy, a następnie podreptał zrezygnowany do pokoju socjalnego i bezwładnie rzucił się na polowe łóżko.

Spał może godzinę, kiedy do drzwi zadzwonił dzwonek. Najpierw jeden, zaraz potem drugi, a następnie rozległo się natarczywe pukanie. W końcu ktoś po prostu walił do drzwi.

– Dobry wieczór, panie doktorze! – powiedział umundurowany, barczysty mężczyzna, salutując do niebieskiej czapki. – Czy to pan pełni tu dziś nocny dyżur?

– Tak, ja… – wybąkał przestraszony M. – Czy coś się stało? – zanim zdążył spytać, o co dokładnie chodzi, do gabinetu weszło trzech wysokich policjantów.

– Czy się stało, czy się nie stało, to się zaraz okaże. – Policjant uśmiechnął się przyjaźnie i służbowym tonem dodał: – Dokumenty proszę.

– Już przynoszę. – Całkowicie obudzony M. poszedł do socjalnego po portfel. Po chwili wrócił do gabinetu i podał mundurowemu dowód.

– Hmm… – zamruczał pod nosem funkcjonariusz. – Mieliśmy przed chwilą telefon z prośbą o interwencję, ktoś nas poinformował, że dyżur pełni nietrzeźwy lekarz. Pił pan coś dzisiaj?

– Ależ skąd! – odparł M., całkowicie zaskoczony zaistniałą sytuacją.

– No tak… – policjant się zamyślił. – W Polsce jest to pytanie niemalże retoryczne – powiedział i uśmiechnął się jakoś smutno. – Nie wygląda mi pan na osobę pod wpływem alkoholu, będziemy jednak musieli to sprawdzić. Czy zgadza się pan na dobrowolne badanie alkomatem?

– Tak, oczywiście. – Zażenowany M. podrapał się po czarnej jak smoła czuprynie.

– Czy ktoś jeszcze jest tu z panem? – spytał policjant.

– Tak, pomoc dentystyczna, śpi.

– Proszę ją obudzić, jeśli łaska – poprosił grzecznie mundurowy, po czym zaczął coś skrzętnie notować w kajecie, który wyjął z tylnej kieszeni.

M. wrócił do socjalnego, pokój miał podłużny kształt, na samym końcu, pod oknem było drugie łóżko, na którym pochrapywała, jak stary niedźwiedź, pomoc dentystyczna. Zawahał się przez chwilę, ale świadomy kłopotliwej sytuacji, podszedł odważnie do łóżka i dotknął delikatnie ramienia śpiącej kobiety. Niedźwiedzica zachrapała mocniej, pierdnęła donośnie i przewróciła się na drugi bok. Spała niewzruszenie, przestała nawet chrapać, gwizdała tylko z cicha. Zmieszany M. spróbował raz jeszcze, lecz tym razem lekko nią potrząsnął. Pomoc odwróciła się na wznak i otwierając szeroko usta, wydała z siebie rzężący dech, dech, który bez wątpienia zionął wódą.

„O, kurwa!… – pomyślał – i co teraz?” Z miną pokerzysty wrócił do stojących w gabinecie policjantów.

– Śpi, bidulka, jak ten aniołek – powiedział szeptem. – Nie mam sumienia jej budzić – tłumaczył zaskoczonym funkcjonariuszom M. – Biedactwo narobiło się dzisiaj co niemiara, a chucherko to takie, że jedną ręką można ją chwycić i jak wykałaczkę między palcami obracać. Starowinka tuż przed emeryturą, po nocach dorabia, żeby na leki mieć. Nikt tu jej złego słowa nie powie, choć zapomina już co nieco i zdarza się, że zamiast fleczera kanapkę zrobi i przyniesie.

Rozochocony M. miał właśnie dodać coś jeszcze o pożałowania godnej sytuacji emerytów i rencistów w Polsce, odwołując się bez skrępowania do empatii i poczucia przyzwoitości oficerów, gdy nagle jeden z nich zaczął się, jednoznacznie uśmiechać, patrząc gdzieś ponad ramieniem rozmówcy. M. wolno, acz niechętnie, odwrócił się w kierunku, w którym patrzył wyraźnie rozbawiony policjant. Z socjalnego niezdarnie, chwiejnym krokiem, z zamkniętymi oczami, wyłoniła się w sztok pijana pomoc dentystyczna. Grubymi paluchami nieudolnie próbowała zapiąć pomięty fartuch, wciąż nie otwierając oczu. Stanęła pośrodku na szeroko rozstawionych nogach i gibając się na wszystkie strony, czknęła donośnie. Policjant, nie przestając się uśmiechać, spojrzał, o dziwo, nadal przyjaźnie na czerwonego jak burak M.

– Mówi pan, jak wykałaczkę? – powiedział i wszyscy trzej mundurowi ryknęli gromkim śmiechem. M. też się śmiał i nie próbował już niczego więcej tłumaczyć. Tej nocy jego inwencja definitywnie się wyczerpała.

Następnego dnia rano, gdy szedł do pracy, zobaczył na minibillboardzie, obok kiosku, krzyczący, czerwony tytuł gazety „Fuck”. Nagłówek brzmiał ni mniej, ni więcej: „Pijany dentysta molestował ciężarną kobietę!”. Początkowo wydało mu się to zbyt absurdalne, aby mogło być prawdziwe, ale coś wewnątrz, jakiś cichy, natrętny głosik podpowiadał mu, że to się rzeczywiście dzieje. Podszedł do kiosku i poprosił sprzedawcę o jeden egzemplarz. Otworzył gazetę na pierwszej stronie i zbladł.

Kiedy wchodził po schodach, kręciło mu się w głowie. Na zmianę czuł zimno i gorąco, a nogi miał ciężkie jak z ołowiu. Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie i jednocześnie biegła nieubłaganie naprzód. M. zbliżał się do momentu, którego bardzo chciał uniknąć. Na korytarzu było pusto. Wydawało się to podejrzane, ponieważ zazwyczaj o tej porze roiło się od zniecierpliwionych pacjentów. Czuł, że drżą mu kolana. Mimo że w wydarzeniach wczorajszej nocy nie było jego winy, miał nieuzasadnione, ale wyraźne przeczucie, że to właśnie on, nikt inny, solidnie za to beknie. Tamtego dnia nie mógł wiedzieć, jak słuszne były te obawy. Gdy wszedł do gabinetu, zastał w nim obie pomoce dentystyczne, zatroskaną doktor Bębenkiewicz oraz trzech funkcjonariuszy, krążących w tę i we w tę, jednak żaden z policjantów, nie był tym, których M. miał okazję poznać poprzedniej nocy.

– O, jesteś nareszcie! – powiedziała doktor Bębenkiewicz i spojrzała na M. tak, jak matka patrzy na syna, który coś przeskrobał. – Panowie przyszli w twojej sprawie. Kobieta, którą wczoraj przyjmowałeś, wniosła oskarżenie o napaść seksualną, potwierdza to także jej mąż, który twierdzi, że był świadkiem całego zajścia. Oboje zeznali, że zarówno ty, jak i asystentka byliście pijani.

– Nic tamtego dnia nie piłem! Potwierdziło to badanie alkomatem, na które zgodziłem się dobrowolnie! – M. był przerażony, powoli zaczynał zdawać sobie sprawę ze swojego położenia. – I nikogo nie molestowałem!

– Jeśli jest tak, jak mówisz, i rzeczywiście nie byłeś tamtej nocy pod wpływem alkoholu, to czy pielęgniarka, która także pełniła obowiązki, może potwierdzić twoją wersję zdarzeń?

Nie odpowiedział. Wiedział, że pomoc nie mogła potwierdzić absolutnie niczego. Usiadł bezradnie na obrotowym fotelu.

– Czy to pana biurko? – spytał grzecznie policjant.

– Tak, moje – przytaknął M.

– Czy ma pan przy sobie klucze? Mógłby pan je otworzyć, tak byśmy mogli obejrzeć zawartość?

Zawahał się. Bywało, że trzymał w środku słodycze i alkohol, które ofiarowywali mu wdzięczni pacjenci. Nie pomagały tłumaczenia, że nie pije i że nie ma zastosowania dla tych trunków, bo stawiali butelki na blacie i dziękując grzecznie, po prostu wychodzili. Zdarzało się, że zapomniał pod koniec pracy zamknąć biurko na klucz i następnego dnia jego zawartość była znacznie uszczuplona o litr lub dwa, ale ponieważ nie pijał alkoholu, nigdy nie wyciągał z tego żadnych konsekwencji.

Sprawdził po kieszeniach, gdzie ma właściwy klucz, i gdy znalazł, wsadził go do zamka i próbował przekręcić, ale drzwiczki były już otwarte. Niewnikliwy obserwator mógł zinterpretować tę czynność jako otwieranie zamkniętego biurka. M. uchylił białe drzwi i zajrzał do środka, a potem nabrał powietrza i się zachłysnął. Wewnątrz, oprócz dwóch litrów luksusowych alkoholi i trzech pudełek pralin, stało pół litra żubrówki, a raczej jej ćwierć, bo pozostała część była wyraźnie nadpita. Nie licząc do połowy opróżnionej butelki, było tam jeszcze kilka zmiętych papierków po cukierkach czekoladowych. Wszystkie zgromadzone w gabinecie osoby zajrzały do otwartej szafki. Natychmiast zapadła grobowa cisza. Po chwili obie pielęgniarki przypomniały sobie, że mają coś pilnego do zrobienia w pokoju obok i szybciutko, na paluszkach, niemalże bezszelestnie, opuściły gabinet. M. doskonale wiedział, że będą nasłuchiwać z drugiego pomieszczenia, a kiedy nadarzy się okazja, podzielą się sensacją z resztą personelu.

– To nie moje – powiedział zdenerwowany.

– Jak to nie pana? – spytał spokojnie policjant, aby dobrze wszystko zrozumieć. – Czy to nie jest pańskie biurko?

– To jest moje biurko, ale ja tego nie piłem! – krzyknął M.

– A czy ktoś oprócz pana ma jeszcze klucz do tej szafki?

– Nie – odpowiedział zdecydowanie. – Tylko ja go mam, ale czasem zapominam ją zamknąć i wtedy każdy ma do niej dostęp, sprzątaczki na przykład. O, chociażby teraz, była otwarta…

– Jak to otwarta? – zapytał policjant. – Przecież sam widziałem, jak przed minutą otwierał ją pan kluczem, zresztą na moją wyraźną prośbę. Wszyscy to widzieliśmy.

M. jęknął. Zdał sobie sprawę, że nie będzie w stanie tego wszystkiego wytłumaczyć, że to nie jest tak, jak myślą, że prawda jest zupełnie inna. Każda z osób będących w gabinecie, poza nim samym, wysnuła już własną wersję zdarzeń i poddała ją osobistej ocenie.

Pierwsza odezwała się doktor Bębenkiewicz:

– Przykro mi, M., ale do wyjaśnienia sprawy nie będziesz mógł pracować. Przekażę twoich pacjentów pozostałym lekarzom, a ty od dzisiaj idziesz na przymusowy urlop. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak to zajście wpłynie na twoją karierę w naszej placówce, na przyszłość zawodową w ogóle… – urwała rozgoryczona. – Zawiodłam się na tobie, M. Zawsze miałeś u mnie duży kredyt zaufania, mogłeś więcej niż reszta personelu. Może to moja wina, gdybym cię krócej trzymała, nie folgowałbyś sobie w taki sposób… – obwiniała się przełożona. – Jest mi wstyd za ciebie, M., po prostu wstyd. Jak ja teraz ludziom w oczy spojrzę? A zastanowiłeś się, jak twoje postępowanie wpłynie na opinię o naszej przychodni? Długo ta afera będzie się za nami ciągnąć… aż nie chce mi się o tym wszystkim myśleć… – dokończyła załamanym głosem doktor Bębenkiewicz.

M. odczuwał palący wstyd. Mimo że oskarżenia były bezpodstawne, to wcale nie czuł się w porządku, choć sam jeszcze nie wiedział dlaczego.

– W takim razie kwestię wykonywania czynności lekarskich mamy wyjaśnioną – wtrącił mundurowy. – Nie zostanie pan na razie zatrzymany, ponieważ badanie alkomatem, które wykonano poprzedniej nocy, faktycznie niczego nie wykazało, pojawiły się natomiast nowe dowody w sprawie. – Policjant wskazał na biurko. – Tymczasem radziłbym panu znaleźć dobrego adwokata i kilku rzetelnych świadków, którzy potwierdziliby pańską wersję wydarzeń oraz zeznaliby, że nie miał pan w zwyczaju popijać w pracy ani hm, hm – chrząknął – nikogo molestować. Na razie to wszystko – powiedział funkcjonariusz, po czym ukłonił się sztywno. – Małecki! Piecowski! Zbieramy się! – zawołał na współpracowników oficer, a następnie dorzucił krótkie: – Do widzenia– i wyszedł.

M. wstał. Zupełnie nie wiedział, co miał w tej sytuacji zrobić. Przepraszać nie miał za co, w końcu był niewinny, ale było mu strasznie przykro. Dłuższą chwilę miętolił w rękach klucze, a potem zaczął się jąkać:

– Pani doktor, ja… nie wiem, co powiedzieć, jak to wszystko wytłumaczyć, ale ja mogę przysiąc, że… ja naprawdę mogę pani przysiąc…

– Przestań, M., po prostu skończ! – przerwała mu ostro doktor Bębenkiewicz. – Nic tu teraz po tobie. Idź do domu i zrób tak, jak radził ci policjant, to chyba najlepsze, co możesz w tej sytuacji zrobić. Twoja obecność tutaj nikomu nie pomoże. Oficjalnie jesteś na urlopie, do wyjaśnienia sprawy, a potem zobaczymy.

– Pani doktor… ja tylko chciałem…

– Idź już, M.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uznał, że to rzeczywiście nie ma sensu, że doktor Bębenkiewicz, tak jak pozostali, wyciągnęła już wnioski, a może nawet wydała na niego wyrok. „Jakie to niesprawiedliwe – pomyślał – jakie to wszystko jest cholernie niesprawiedliwe!”. Miał ochotę płakać, chciał się komuś poskarżyć, ale nie miał komu.

– Do widzenia, pani doktor – powiedział z rezygnacją człowieka, którego spotkała oczywista niesprawiedliwość. – Do zobaczenia.

– Do widzenia, M. – odpowiedziała bardzo chłodno doktor Bębenkiewicz.

Gdy wychodził z gabinetu, mijał po drodze cały personel: dwie pomoce dentystyczne, Hanię, Sabrinę oraz sześciu stażystów. Nikt nie powiedział do niego ani słowa, przyglądali się w milczeniu, jak zrezygnowany idzie w kierunku drzwi. Kiedy je za sobą zatrzasnął, pomimo ciszy, miał wrażenie, że zgromadzeni w gabinecie zaczęli gromko klaskać, ale musiał się chyba przesłyszeć, bo dookoła było cicho jak makiem zasiał.

***

Okropnie się zmęczył, spocił i zasapał, ale odległość, którą miał do pokonania, nie była mała. Krążąca we krwi adrenalina przyspieszała oddech i tętno, które, jak sądził, dochodziło teraz do stu osiemdziesięciu uderzeń na minutę. Kombinezon, który miał na sobie, nie krępował ruchów, ale lepiej się sprawdzał na większych wysokościach i przy mniejszym wysiłku. Dodatkowym obciążeniem był plecak, który co chwila o coś zahaczał, utrudniając wspinaczkę. Był środek nocy, na ulicach panowała zupełna cisza, z rzadka przejeżdżały pojedyncze auta. M. wspinał się, od czasu do czasu spoglądając nerwowo w dół.

– Teraz to już piździet! Nie ma odwrotu! Złazić na pewno stąd nie będę. Droga na dół jest tylko jedna. – Zatrzymał się na chwilę, by wziąć głębszy oddech, otarł spocone czoło. Ręce drżały mu mocno. Zważywszy na to, co miał zamiar za chwilę zrobić, był to jak najbardziej naturalny objaw.

„Niepotrzebnie to odwlekałem – myślał M. – chwila strachu i po bólu. Gra jest warta świeczki. Dawno powinienem to zrobić, a teraz, kiedy moje życie jest już kompletną ruiną, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy”. Setki rozgorączkowanych myśli przepływały przez jego mózg. Było mu żal. Najbardziej siebie samego. Czuł się potwornie samotny, nierozumiany, zupełnie jakby żył na obcej planecie. Odczuwał bezsilność i całkowitą rezygnację. Nie widział celu ani sensu. Nie wiedział, po co to wszystko. Dlaczego się urodził? Po co wstaje codziennie rano, zjada śniadanie i idzie do pracy? Potem z tej pracy wraca do domu? Goli wciąż od nowa rosnący zarost? Po jakie licho chodzi do kina na filmy, których potem zupełnie nie pamięta? Kupuje i czyta prasę, która w jego życiu nic nie zmienia, niczego nie wnosi? Z jakiego powodu lasuje sobie mózg durną, nonsensowną telewizją, ogląda te wszystkie rzeczy, zamiast je po prostu zrobić, mieć w nich udział – w podróżach, gotowaniu, eksperymentach naukowych, społecznych debatach czy tańcu na lodzie? Po cholerę ogląda puste maski, które kiedyś były ludźmi, ale dawno temu zatraciły jakąkolwiek autentyczność? W jakim celu patrzy na nagość, skoro nic nie wie o prawdziwej cielesności, i po kiego mu erekcja, skoro o głębokiej, duchowej seksualności też nie ma pojęcia? Czemu bez przerwy się masturbuje? Dlaczego chodzi do kościoła, skoro od dawna w nic nie wierzy, a już na pewno nie w nadzieję czy tym bardziej miłość? Kiedy słyszy te martwe slogany, czuje się tylko bardziej wyobcowany, bo nie doświadczył tych uczuć albo po prostu ich nie pamięta. Nie wie, kim jest Bóg, bo niby skąd miałby to wiedzieć? A nawet gdyby Bóg istniał, to co to zmienia? Czy ma to jakiekolwiek znaczenie dla niego jako jednostki? Był zły i miał żal do K., bo ona opuściła go najbardziej. Najmocniej go zraniła i spośród wszystkich to K. była najgorsza. „Ale jej szczęka opadnie, jak dotrze do niej, co zrobiłem. Z gazet się dowie, bo bezpośrednio ode mnie to raczej nie. Chciałbym widzieć jej minę, szkoda, że nie zobaczę…” – pomyślał M., kończąc tym samym mozolną wspinaczkę. Wyprostował się.

Gdyby nie to, że od jakiegoś czasu czuł się jak gówno, byłby z siebie dumny. Komin wydawał się wystarczająco wysoki. „Opanuję drżenie rąk, trochę odsapnę i… skoczę” – zdecydował, po czym uśmiechnął się do tej myśli bardzo szeroko.

– Hej, ty tam!

Był najwyraźniej tak pochłonięty wspinaczką, że nawet nie zauważył, kiedy pod dwustumetrową konstrukcję podjechał radiowóz.

– Hej, tam na górze! – krzyczał jeden z policjantów. – Nie skacz! Bo… będziemy strzelać!

M. usłyszał pisk wyłączanego i włączanego megafonu. Z dołu dochodziły odgłosy kłótni, jakiś inny funkcjonariusz wrzasnął, najpewniej do swojego kolegi:

– Daj to, idioto! – a następnie zwrócił się do M.: – Hej, stary! Ale się porobiło, co? Kto by się spodziewał… – płynął przez głośnik trzeszczący głos. – Ty na szczycie komina, w środku nocy… A jednak! Ale nic się nie bój, jakoś z tego wybrniemy. Razem. Poczekaj tam na mnie. Idę do ciebie!

„Nie, no to pewnie” – pomyślał cynicznie M. i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co dalej, a mianowicie: skakać czy nie skakać. Cała sytuacja spowodowała, że był zdezorientowany i zamiast się uspokoić, tak jak wcześniej planował, zdenerwował się jeszcze bardziej, aż cały się trząsł. Policjant miał znacznie lepszą kondycję od niego, skakał po szczebelkach zwinnie jak małpka. Nim M. zdobył się na trzeźwą decyzję, było za późno, mundurowy był już parę szczebelków pod nim.

– Cześć! – wrzasnął w górę.

Zapanowała cisza. Tylko wiatr hulał w kominie. Po chwili, która wydawała się wiecznością, M. zdecydował się odpowiedzieć:

– Cześć! – odwrzasnął w dół i poczuł się niesłychanie głupio.