Klątwa - Shannon Drake - ebook

Klątwa ebook

Shannon Drake

3,4

Opis

Anglia, koniec XIX wieku.

W chwilach miłosnych uniesień dotykała tej twarzy, ale jej nie widziała. W dzień przysłaniała ją maska, imitująca pysk wilka. Dopiero teraz mogła zobaczyć klasyczne, harmonijne męskie rysy, naznaczone długą blizną. Dlaczego tak długo zakrywała je ohydna maska? Śmierć rodziców była dla Briana szokiem nie tylko dlatego, że nastąpiła nagle i niespodziewanie. Doszło do niej w makabrycznych okolicznościach. Lord i lady Stirling, angielscy arystokraci, badacze skarbów starożytnego Egiptu, zginęli w męczarniach po ugryzieniu przez kobrę egipską. Brian nie uwierzył w nieszczęśliwy wypadek. Nie dał też wiary opowieściom o klątwie, spadającej na tych, którzy naruszali spokój grobowców i sarkofagów. Poprzysiągł sobie odnaleźć mordercę rodziców i nawet wiedział, gdzie go szukać. Zyskał sprzymierzeńca w osobie Camille Montgomery, pięknej, inteligentnej młodej kobiety, która przypadkowo trafiła do zamku Carlyle, rodowej siedziby Stirlingów...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (79 ocen)
23
13
23
11
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cathy_Parr

Dobrze spędzony czas

Nieźle, z energią i pazurkiem. Jak na wydawnictwo HC nadspodziewanie dobre
00
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, super, świetna
00
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

To chyba moja ulubiona książka Heather Graham (tu pod pseudonimem Shannon Drake). Miałam ją kiedyś nawet w wersji papierowej i ponownie chętnie wróciłam do lektury.
00

Popularność




Tytuł oryginału:

Wicked

Pierwsze wydanie:

MIRA Books, 2004

Redaktor prowadzący:

Mira Weber

Opracowanie redakcyjne:

Barbara Syczewska-Olszewska

Korekta:

Zofia Firek

© 2005 by Heather Graham Pozzessere © for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z 0.0. Warszawa 2006

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z 0.0. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie:

COMPTEXT®, Warszawa

ISBN 83-238-1705-7

ISBN 978-83-238-1705-5

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

PROLOG

Miała tylko jedno wyjście: uciekać i modlić się o ocalenie.

Na pewno przybędzie policja. Umarł człowiek!

Niepotrzebnie się łudzi… Śmierć nastąpiła gdzie indziej i policjanci nie zjawią się w zamku. Ona, Camille, nie może pozwolić sobie na panikę. Musi zachować zimną krew. Uciekała przed złem.

Biegła już długo i znajdowała się daleko od zamku Carlyle; słyszała swój ciężki oddech. W końcu musiała stanąć i wtedy się przekonała, że pośród drzew, w zwartym gąszczu nad jej głową, huczy wiatr. Ucieszyła się, mając nadzieję, że rozszalały żywioł przepędzi gęstą mgłę, która zdawała się nigdy nie opuszczać tego lasu, położonego tak blisko jałowych wrzosowisk.

Była pełnia księżyca. Kiedy mgła opadnie, Camille będzie lepiej widzieć. Tak jak i ci, którzy depczą jej po piętach.

Odetchnęła głęboko i zanim ruszyła w dalszą drogę, rozejrzała się wokół. Delikatną sznurówką turniury zaczepiła o gałąź, ale nie bacząc na nic, szarpnęła się i uwolniła. W głowie miała tylko jedno – uciekać, ratować życie.

Na wschód od zamku biegnie droga. Droga do Londynu, do cywilizacji, do normalności. Może zatrzyma jakiś powóz, odwożący gości do miasta. Oby tylko zdołała tam dotrzeć, zanim zabójca na nią się natknie.

Nie miała wątpliwości, że ta gra toczy się już od dawna. Była pewna, że prześladowca chce ją zniszczyć, by nikomu nie powiedziała, co wie… Żeby nie zdradziła tajemnic zamku Carlyle.

W ciemności i we mgle rozrywanej przez wściekłe podmuchy wiatru usłyszała złowieszcze wycie wilków, równie niespokojnych jak ona. Jednak ich najmniej się bała, bo wiedziała, co naprawdę jej grozi. Bestia, ale pod postacią człowieka.

Szelest liści ostrzegł ją, że ktoś jest w pobliżu. Zebrała się w sobie, modląc się, żeby instynkt jej podpowiedział, w którą stronę uciekać.

Choć zrobiła już pierwszy krok, było za późno. Wypadł na nią zza krzaka.

– Camille!

Znała ten głos aż za dobrze. Zamarła, wstrzymała oddech i odważyła się spojrzeć w twarz mężczyzny, dotąd ukrywaną pod maską.

Kiedyś poznawała tę twarz tylko dotykiem, widywała jedynie w przelotnych chwilach uniesień. A była to twarz niezwykła, surowa, przecięta blizną, ale harmonijna, o wyrazistej szczęce, cienkim prostym nosie. A oczy…

Widziała je wyraźnie. Olśniewająco niebieskie oczy, które teraz rozjaśniły się czułością.

Upływały długie chwile, jakby czas stanął w miejscu. Co zatem jest maską? Ten skórzany pysk potwora? Czy ta ludzka twarz, znacznie bardziej szokująca, niż sobie wyobrażała, twarz o surowych, a zarazem fascynujących rysach, tak klasycznych w formie, że mogłyby należeć do niedosięgłego boga.

Co jest prawdą? Drapieżność groźnej bestii czy prawość i szlachetność bijące od tego mężczyzny?

– Camille, proszę, zaklinam na wszystko. Chodź ze mną.

Poprzez dźwięk jego głosu usłyszała kroki. Ktoś jeszcze? Czyżby wybawca? Ktoś o znajomej i zwyczajnej fizjonomii? Jeden z tych, którzy mieli się za jej mistrzów, a byli uwikłani w tajemnicę z przeszłości? Sam lord Wimbly, Hunter, Aubrey, Alex… i sir John.

Błyskawicznie się odwróciła, gdy ciemna postać wypadła spomiędzy drzew.

– Camille! Bogu dzięki!

– Zabiję, jeśli jej dotkniesz – ostrzegł mężczyzna, którego uważała za bestię.

– On cię zabije, Camille – powiedział cicho ten drugi.

– Nieprawda.

– Wiem, że to on jest mordercą! – padło oskarżenie z drugiej strony.

– Wiesz, że jeden z nas jest mordercą.

– Na miłość boską, Camille, ten człowiek to bestia. Wszyscy to wiedzą!

Udręczona, patrzyła to na jednego, to na drugiego. Tak, jeden z nich jest mordercą.

A drugi przynosi jej ocalenie. Ale który z nich?

– Camille, szybko, podejdź do mnie… tylko ostrożnie.

Mężczyzna, którego znała jako bestię, przytrzymał jej wzrok.

– Zastanów się, najdroższa. Pomyśl o wszystkim, co zobaczyłaś i czego się dowiedziałaś, Camille, i zapytaj swojego serca, który z nas jest bestią.

Sięgnąć pamięcią? Do czego? Do plotek i kłamstw? Albo do dnia, kiedy po raz pierwszy znalazła się w tym lesie, po raz pierwszy usłyszała wycie wilków i dźwięk jego głosu?

Do dnia, w którym poznała bestię?

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Na Boga, co on znów zrobił? – przeraziła się Camille, spoglądając na Ralpha, służącego i kompana Tristana, a także, niestety, wspólnika jego przestępstw.

– Nic! – obruszył się Ralph.

– Nic? Mam więc sama zgadnąć, dlaczego stoisz tu zdyszany i patrzysz na mnie, jakbym znów miała spieszyć na ratunek mojemu opiekunowi i wyciągać go z celi, domu schadzek czy innego miejsca o złej reputacji!

Nie kryła złości i oburzenia. Tristan wiecznie pakował się w tarapaty. Dała jednak do zrozumienia, że nie zostawi go na pastwę losu, o czym oboje z Ralphem doskonale wiedzieli.

Tristan Montgomery – jej opiekun prawny – nie był osobą zbyt godną szacunku, chociaż los obdarzył go szlachectwem, co w czasach, gdy tytuł człowieka znaczył o wiele więcej niż jego faktyczne położenie czy reputacja, nie było bez znaczenia.

Dwanaście lat temu uchronił Camille przed przytułkiem albo nawet przed znacznie gorszym losem: życiem na ulicy. Zadrżała na myśl o innych sierotach zdanych wyłącznie na siebie… Środki na utrzymanie, jakimi dysponował Tristan, trudno byłoby uznać za zadowalające. Jednak od dnia, kiedy ją po raz pierwszy zobaczył samą przy jeszcze nieostygłych zwłokach matki, zaopiekował się nią tak, jak potrafił. Starała się teraz spłacać dług wdzięczności.

Dobrze chociaż, że Ralph spotkał się z Camille na rogu ulicy, nie zaś w gmachu British Museum, gdzie jego niechlujny wygląd i nerwowy szept mogłyby zwrócić uwagę i kosztować ją utratę pracy, którą z takim trudem zdobyła. Na temat starożytnego Egiptu wiedziała więcej niż większość mężczyzn, którzy uczestniczyli w wykopaliskach, ale nawet sir John Matthews wzdragał się na myśl o przyjęciu do pracy kobiety. Także sir Hunter MacDonald mógł pokrzyżować jej plany. Wprawdzie lubił ją i podziwiał, ale to mogło równie dobrze obrócić się przeciwko niej. Uważał się za wytrawnego badacza, podróżnika i poszukiwacza przygód i najwyraźniej nie wierzył w sufrażystki, uważając, że miejsce płci pięknej jest w domu. Przynajmniej Alex Mittleman, Aubrey Sizemore, a także lord Wimbly zdawali się akceptować jej obecność bez większego sprzeciwu. Właśnie lord Wimbly i sir John, do których należało ostatnie słowo, zdecydowali się powierzyć jej tę pracę.

Obecnie nie to było najważniejsze. Tristan znalazł się w tarapatach, i to w poniedziałkowy wieczór, na początku tygodnia pracy.

– Przysięgam, że Tristan nic nie zrobił! – oburzył się Ralph. Był niewysokim mężczyzną, miał najwyżej sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, za to niebywale zwinnym.

Camille wiedziała, że jeśli Tristan na razie nie zrobił nic złego, to z pewnością mógł coś planować, gdyby sytuacja go do tego zmusiła albo gdyby trafiła się okazja.

Odwróciła się. Właśnie pojawił się Alex Mittleman, zastępca sir Johna. Jeśli ją zobaczy, podejdzie, żeby porozmawiać i odprowadzić ją do stacji. Musi więc odejść, i to natychmiast.

Camille chwyciła Ralpha za łokieć i ruszyła ulicą.

– Chodźmy, a ty opowiadaj, tylko szybko! – przestrzegła Ralpha. Była bardzo niespokojna. Tristan, człowiek bystry i ogromnie oczytany, otrzymał w młodości staranne wykształcenie, ale zdołał też poznać najciemniejsze strony życia. Tak wiele ją nauczył – dzięki niemu wysławiała się ładnie, dużo czytała, znała się na sztuce, teatrze… Dowiedziała się też, że społeczeństwo rządzi się własnymi prawami: jeśli mówisz i nosisz się jak zubożała, ale szlachetnie urodzona dama, ludzie wierzą, że nią jesteś.

Tristan bywał zdumiewająco wnikliwy i spostrzegawczy, gdy chodzi o otaczający go świat, a jednocześnie sprawiał czasami wrażenie, że jest kompletnie pozbawiony zdrowego rozsądku.

– Przed nami „Dougray’s ” – nieśmiało zauważył Ralph, mając na myśli zajazd.

– Obejdziesz się bez swojej porcji dżinu! – obruszyła się Camille.

– Jak to!

„Dougray’s” był lokalem uczęszczanym przez ciężko pracujących ludzi i cieszył się lepszą opinią niż wiele innych miejsc, do których Ralph i Tristan często zaglądali. W zajeździe chętnie obsługiwano kobiety, co w czasach rozwijającego się ruchu feministycznego, popularnego zwłaszcza w kręgach urzędniczek państwowych, było nie do pogardzenia.

Jako asystentka sir Johna Matthewsa, zastępcy kuratora prężnie rozwijającego się działu starożytności egipskiej, Camille dbała o stosowny wygląd. Ubierała się skromnie, lecz starannie. Dzisiaj miała na sobie ciemnopopielatą spódnicę z niedużą tumiurą i o ton jaśniejszą, elegancką, dobrze skrojoną bluzkę ze stójką. Do tego gustowny, markowy zegarek. Musiał należeć do jakiejś damy z wyższych sfer, która, kupując inny, modniejszy, ten oddała do Armii Zbawienia. Pukle ciemnobrązowych włosów – zdaniem Camille jej jedyna ozdoba – były pieczołowicie upięte na czubku głowy. Nie nosiła biżuterii poza złotą obrączką, którą Tristan znalazł przy jej matce. Camille nigdy się nie rozstawała z drogą jej sercu pamiątką – jako dziecko nosiła obrączkę na łańcuszku na szyi, teraz na palcu.

Nie uważała, by pojawiając się w zajeździe z Ralphem, mogli wzbudzić szczególne zainteresowanie.

– Ukrywamy się? – zapytał Ralph.

– Tak, usiądźmy gdzieś z tyłu.

– Jeśli myślisz, że pozostaniesz niezauważona, Camille, to grubo się mylisz. Już i tak wszyscy na ciebie patrzą.

– Nie bądź śmieszny.

– To przez te twoje oczy.

– Oczy jak oczy, są po prostu brązowe. – Camille się zniecierpliwiła.

– Nie, dziewczyno, są złote. Obawiam się, że mężczyźni naprawdę się na ciebie gapią, ci właściwi i ci mniej właściwi! – powiedział, rozglądając się z błyskiem oburzenia w oku.

– Na razie nikt mnie nie napastuje, Ralph, więc proszę, ruszaj do przodu!

Pociągnęła go w zadymiony kąt na tyłach lokalu, zamawiając po drodze dżin dla Ralpha i filiżankę kawy dla siebie.

– Mów! – rozkazała.

– Tristan bardzo cię kocha, dziecko. Sama o tym wiesz.

– Ja też go kocham. I, chwała Bogu, nie jestem już dzieckiem – odparowała Camille. – A teraz powiedz wreszcie, z jakiej opresji mam go tym razem wyciągnąć.

Ralph mruknął coś, podnosząc do ust szklaneczkę z dżinem.

– Ralph! – upomniała go głosem nieznoszącym sprzeciwu.

– Dostał się w ręce pana na Carlyle.

Camille zaniemówiła. Wszystkiego mogła się spodziewać, tylko nie tego.

Hrabia Carlyle uchodził za potwora. Jego rodzice, dziedzice wielkich fortun, erudyci, byli wybitnymi kolekcjonerami dzieł sztuki i archeologami. Zafascynowani starożytnym Egiptem, spędzili dorosłe życie w Kairze. Ich syn, a zarazem jedyne dziecko, dołączył do nich po odbyciu studiów w Anglii.

Potem, jak doniosła prasa, rodzinę dosięgła klątwa. Odkryli starożytny grobowiec kapłana, pełen bezcennych przedmiotów, pośród których znajdowała się kanopa1 z sercem najukochańszej konkubiny kapłana. Wszystko wskazywało na to, że kobieta była czarownicą. Wyniesienie urny miało ściągnąć na rodzinę straszliwe przekleństwo. Podobno jeden z egipskich robotników, zatrudnionych przy wykopaliskach, zaczął okropnie pomstować i, wznosząc ramiona do nieba, oznajmił, że wykradzenie cudzego serca jest czynem samolubnym i okrutnym, który sprowadzi nieszczęście. Hrabia i hrabina skwitowali to śmiechem, co okazało się poważnym błędem, albowiem wkrótce, w sposób równie tajemniczy jak okropny, oboje przenieśli się na tamten świat.

Ich syn, obecny hrabia, służył w tym czasie w szeregach armii jej królewskiej mości Wiktorii, tłumiąc zamieszki w Indiach. Na wieść o śmierci rodziców nieprzytomny i oszalały z bólu rzucił się w wir walki; potyczka, w której wojska jej królewskiej mości walczyły z przeważającą liczbą rebeliantów, zakończyła się zwycięstwem. Młody hrabia uszedł z życiem, ale doznał poważnych ran, po których pozostały mu okropne blizny. A także gorycz. Obarczony rodzinną klątwą – w dodatku tak ciężką – pomimo odziedziczonej fortuny nie szukał żony i nie uczestniczył w towarzyskim życiu Londynu.

Krążyły plotki, że hrabia jest odrażający. Miał ponoć wyjątkowo oszpeconą twarz i zdeformowaną posturę; podobno był równie bezkształtny i niegodziwy jak serce, które przybyło do zamku Carlyle w kanopie.

Powiadano zresztą, że serce zniknęło, co dało asumpt do plotek, że połączyło się z sercem obecnego niegodziwego pana na włościach. A hrabia nienawidził wszystkich. Pustelnik żyjący w przytłaczającym swoją wielkością zamku, otoczonym gęstym lasem, ścigał sądownie wszystkich, którzy zapędzili się na jego ziemie, jeśli ich przedtem nie zastrzelił, i domagał się dla nich najsurowszych wyroków.

Camille była nieźle zorientowana w tej historii. Jeżeli nawet nie przeczytała o czymś w gazetach, to usłyszała w mocno podkolorowanej wersji, bo stanowiła ona częsty temat rozmów w dziale egiptologii, gdzie pracowała.

A to wystarczyło, żeby ogarnęła ją trwoga.

Nie dając nic po sobie poznać, możliwie swobodnie zwróciła się do Ralpha:

– A czymże to takim Tristan naraził się panu hrabiemu?

Ralph dopił dżin, otrząsnął się, usiadł wygodnie i spojrzał na Camille.

– Bo chciał… chciał się zaczaić na powóz jadący z północny.

Przerażona Camille wstrzymała na chwilę oddech.

– Chciał kogoś okraść jak zwykły rozbójnik? Przecież mogli go za to zastrzelić, a nawet powiesić!

Ralph poruszył się niespokojnie.

– Nie doszłoby do tego. Nigdy nie posuwamy się aż tak daleko.

Nagle strach minął, a Camille poczuła się urażona. Przecież ma teraz pracę, która nie tylko zaspokaja jej fascynacje, ale także przynosi wystarczający dochód. Może utrzymać ich oboje, a nawet Ralpha, jeżeli nie w luksusie, to na przyzwoitym poziomie; ci dwaj nie musieli uciekać się do oszustw i drobnych przestępstw.

– Bądź łaskaw mi wyjaśnić, co stanęło na przeszkodzie, że nie daliście się obaj pozabijać.

Ralph poprawił się na niewygodnym krześle.

– Zamek Carlyle – odrzekł.

– Mów dalej! – rozkazała.

Ralph zdecydował się przyjąć taktykę obronną.

– Tristan tak bardzo cię kocha, Camie, że za wszelką cenę chce ci zapewnić należne miejsce w towarzystwie.

Musiała odczekać, aż wyparuje z niej złość. Nie potrafiła wytłumaczyć Ralphowi, że nigdy nie wejdzie do tak zwanego towarzystwa. Co z tego, że jej ojciec był arystokratą; co z tego, że prawdopodobnie potajemnie poślubił jej matkę? Obrączka, którą teraz nosiła Camille, świadczyła o tym, że żywił dla jej matki uczucie.

Wszyscy uważali Camille za dziecko dalekiego krewnego Tristana, człowieka, który otrzymał tytuł za męstwo, walcząc w szeregach armii jej królewskiej mości w Sudanie. To nie była prawda. Matka Camille była prostytutką; zmarła w biednej dzielnicy Whitechapel. Z pewnością niegdyś marzyła o innym życiu, ale zakochała się nieszczęśliwie, po czym, opuszczona i bez grosza przy duszy, wylądowała na ubogim East Endzie. Ojciec, kimkolwiek był, ulotnił się na długo przedtem, nim Camille się urodziła. A Tess Jardinelle jak żyła, tak i zmarła na ulicy. Gdyby tamtego dnia nie zjawił się Tristan…

– Ralph. – Camille westchnęła. – Powiedz, co się stało.

– Brama do zamku była uchylona – wyjaśnił wreszcie.

– Uchylona?

– No dobrze… zamknięta. W murze widniała wyrwa, a to okazało się zbyt wielką pokusą dla takiego poszukiwacza przygód jak Tristan.

– Też mi poszukiwacz przygód!

Ralph się zaczerwienił.

– Był wczesny wieczór, wokół żadnych psów. Podobno po lesie krążą teraz watahy wilków, ale znasz Tristana. Uznał, że możemy zaryzykować.

– Po prostu chcieliście obejrzeć teren i pozachwycać się światłem księżyca!

Ralph poruszył się nerwowo.

– Prawdę mówiąc, Tristan myślał, że może znajdzie jakąś błyskotkę, którą ktoś właśnie zgubił, a on to sprzeda właściwym ludziom za furę pieniędzy. To wszystko. Nie ma w tym nic hańbiącego ani złego. Spodziewał się znaleźć zgubiony przedmiot, niekoniecznie przez hrabiego… a gdyby to odpowiednio sprzedać…

– Na czarnym rynku!

– On chce jak najlepiej dla ciebie. Przecież ten młody człowiek w muzeum wyraźnie się tobą interesuje.

Ralph miał na myśli sir Huntera MacDonalda; „konsultanta” lorda Davida Wimbly,ego i nominalnego szefa działu starożytności, doświadczonego archeologa i ofiarodawcę znacznej kwoty na rzecz muzeum.

Hunter, który za swoje zasługi otrzymał tytuł, był atrakcyjnym mężczyzną. Wysoki, ujmujący, elokwentny. Camille musiała zachować ostrożność mimo całego uroku Huntera, jego ciągłych pochlebstw i prób nawiązania bliższego kontaktu. Nie zapominała o okolicznościach swoich urodzin. Nieraz wspominała matkę, kobietę samotną i piękną, która obdarzyła zaufaniem takiego właśnie mężczyznę, przedkładając uczucie nad rozsądek.

Camille wiedziała, że Hunter jest nią zainteresowany, ale nie widziała dla nich przyszłości. Była pewna, że nie jest kobietą, którą taki mężczyzna przyprowadzi do domu i przedstawi swojej matce.

W jej życiu nie mogło być miejsca na prawdziwe zaangażowanie, nie wolno jej przedłożyć uczucia nad rozum. Camille zamierzała zachować godność i dumę – a także swoją posadę – za wszelką cenę. Nie dopuszczała myśli o utracie pracy w muzeum i tym bardziej musiała zachować ostrożność.

– Potrzebuję mężczyzny, który byłby zainteresowany mną dla mnie samej.

– Wszystko to bardzo piękne, Camille, ale żyjemy w społeczeństwie, w którym liczą się pochodzenie i majątek.

Omal nie parsknęła śmiechem.

– Opiekun mieszkający pod takim adresem jak Newgate i protokoły z jego aresztowań nie przysporzą mi bogactw i tablic genealogicznych.

– Nie mów tak, nie mieliśmy złych zamiarów. Bywało, że różni wyjęci spod prawa rozbójnicy stawali się bohaterami legend, okradając bogaczy i rozdając pieniądze biednym. A tak się akurat złożyło, że my należymy do tych biednych.

– Wyjętym spod prawa rozbójnikom znacznie częściej zakładano stryczek na szyję! – przypomniała mu oburzona. – Próbowałam z iście anielską cierpliwością wytłumaczyć wam obu, że kradzież jest nie tylko niegodziwa, ale także karalna!

– Och, Camie – wystękał żałośnie Ralph i przymknął powieki. – Czy mogę poprosić o jeszcze jeden dżin?

– Mowy nie ma! Musisz zachować trzeźwość umysłu i dokończyć swoją opowieść, żebym wiedziała, co da się zrobić. Gdzie jest teraz Tristan? Czy doprowadzono go przed oblicze sędziego pokoju? A co, jeśli został schwytany…?

– Odepchnął mnie za drzewo, a sam dał się złapać – wyjaśnił Ralph.

– Został zaaresztowany?

Ralph pokręcił głową.

– Przebywa w zamku Carlyle. Przybiegłem najszybciej, jak zdołałem.

– Do tego czasu na pewno zamknęli go w lochu.

– Wcale nie! Na własne uszy słyszałem słowa potwora!

– Co takiego?

– Hrabia Carlyle pojawił się na ogromnym diabelskim wierzchowcu i krzyczał do swoich ludzi, każąc im zatrzymać intruza, żeby…

– Żeby co?

– Żeby nie mógł powiedzieć, co widział. Camille miała zamęt w głowie. Czuła, że oblewa się zimnym potem.

– I co… co tam widziałeś? – zapytała.

– Nic! Naprawdę nic! – zapewnił Ralph. – Z hrabią byli jego ludzie i natychmiast zaciągnęli Tristana do zamku.

– Po czym poznałeś, że to był on?

– Po masce.

– Był w masce?

– Ależ tak. Ten człowiek wygląda koszmarnie. Na pewno słyszałaś.

– Jest pokraczny, zgięty wpół i nosi maskę?

– Nie, nie, jest olbrzymi. To znaczy w siodle wydaje się bardzo wysoki. Rzeczywiście, nosi maskę. Chyba skórzaną, w kształcie zwierzęcego pyska. Jakby lwa albo wilka. A może smoka. Jest paskudna, to wszystko co mogę powiedzieć. To na pewno był on.

Z niedowierzaniem popatrzyła na Ralpha, który zrobił nieszczęśliwą minę.

– Tristan by mnie udusił własnymi rękami, gdyby wiedział, że cię niepokoję – dodał – ale… on tam nie może zostać. Nawet gdyby policja miała go posądzić o kradzież…

Oczywiście, że tak byłoby lepiej. Gdyby udało się ściągnąć Tristana do Londynu i postawić przed sądem, zapewniłaby mu przyzwoitą obronę. Mogłaby nawet zaświadczyć, że oszalał, że wiek pozbawił go zdrowego rozsądku. Mogłaby… Bóg jeden wie, co jeszcze mogłaby zrobić.

Jednak na razie Tristan przebywa w zamku Carlyle, więziony przez człowieka znanego z bezwzględności i okrucieństwa.

– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Ralph.

– Udać się do zamku Carlyle.

Ralph zadygotał.

– Co ja najlepszego zrobiłem. Tristan by nie pozwolił, żebyś się narażała na takie niebezpieczeństwo.

– Nic mi nie grozi – zapewniła Camille z wymuszonym uśmiechem. – Tristan nauczył mnie paru sztuczek, więc udam osobę całkowicie naiwną i niewinną, a oni oddadzą mi Tristana. Przekonasz się.

– Nie możesz udać się tam sama – zaprotestował Ralph i poderwał się z krzesła.

– Nie zamierzam – oznajmiła sucho. – Najpierw pójdziemy do domu, gdzie się przebiorę. Ty zresztą zrobisz to samo.

– Ja?

– Właśnie.

– Przebrać się?

– Trzeba być przewidującym – zauważyła Camille. Ralph spoglądał na nią, jakby nic nie rozumiał. – Nie szkodzi. Chodźmy. Musimy się spieszyć. – Nagle zatrzymała się i popatrzyła na swojego towarzysza. – Ralph, czy nikt o tym nie wie? Nikt nie wie, że hrabia Carlyle zatrzymał Tristana?

– Nikt poza mną. No i oczywiście tobą.

– Działajmy więc szybko – powiedziała, łapiąc go za ramię i pociągając za sobą.

– Nasz dżentelmen grzecznie odpoczywa – powiedziała Evelyn Prior, wchodząc do pokoju. Zapadła w jeden z wielkich, głębokich i miękkich foteli ustawionych przed kominkiem. Pan tego domu siedział obok niej w takim samym fotelu i melancholijnym wzrokiem wpatrywał się w płomienie, drapiąc po wielkim łbie irlandzkiego wilczura Ajaxa.

Brian Stirling, hrabia Carlyle, spojrzał teraz na Evelyn wzrokiem pełnym zadumy.

– Bardzo jest poturbowany? – odezwał się cicho.

– Nie bardzo, ośmielę się zauważyć. Lekarz powiedział, że jest tylko rozbity i obolały, i że według niego nawet nie połamał sobie kości, chociaż mógł, spadając z wysokiego muru. Uważam, że za parę dni będzie zdrowy.

– Nie będzie się włóczył w nocy po domu?

– Ależ skąd! Wykluczone. Corwin pilnuje korytarzy. Jak wiemy, podziemia mają solidne zamki. Tylko ty i ja mamy do nich klucze. Nawet gdyby chciał chodzić po nocy, niczego nie znajdzie. Wszystko go bolało, dostał więc sporą porcję laudanum.

– Zatem będzie spał, już Corwin tego dopilnuje – uspokoił się Brian. Personel zamku był nieliczny. Każdy z zatrudnionych nie tylko pełnił tu służbę, ale był traktowany jak domownik i przyjaciel. Wszyscy oni, mężczyźni i kobiety, byli niesłychanie oddani i lojalni.

– Oczywiście, że tak. Corwin nie przeoczy niczego – przytaknęła Evelyn.

– Co, twoim zdaniem, opętało tego mężczyznę i popchnęło do takiego czynu? – Brian oderwał wzrok od płomieni i spojrzał ponownie na Evelyn. – Tereny wokół zamku to przecież istna dżungla, łatwo się tam pogubić… Że też chciało mu się aż tak ryzykować.

– Pomyśleć, że za życia twoich rodziców posiadłość była doskonale utrzymana – powiedziała Evelyn ze smutkiem.

– Sama widzisz, co może zdziałać rok solidnego angielskiego deszczu – zażartował Brian. – Mamy teraz tropikalną dżunglę. Co skłoniło tego człowieka, żeby się tu pchać?

– Perspektywa szybkiego wzbogacenia się.

– Sądzisz, że działał na czyjeś zlecenie?

– Mam być szczera? Uważam, że zamierzał ukraść coś cennego, i tyle. Równie dobrze może pracować dla kogoś, kto kazał mu wyśledzić, co masz i co wiesz.

– Sprawdzę to jutro – zdecydował stanowczo Brian. W sprawach zamku i tego, co aktualnie go zajmowało, Brian był nieugięty. To prawda, że zgorzkniał, ale przecież miał ku temu powody. Musi nie tylko rozwiązać problem z przeszłości, ale także zmierzyć się z przyszłością.

Zaniepokojona tonem głosu Briana, Evelyn popatrzyła na niego z troską.

– Powiedział, że nazywa się Tristan Montgomery i klnie się na wszystkie świętości, że działał na własną rękę. Nie muszę ci zresztą tego mówić, skoro byłeś na miejscu z Corwinem i z Shelbym i sam słyszałeś.

– Przysięgał, że tylko zahaczył o zamkowy teren, a przecież przeskoczył dwumetrowy mur. Twierdzi, że jest niewinny i że nie miał złych intencji, wypiera się też, iż działał w zmowie. Jutro Shelby uda się do miasta i spróbuje się czegoś o nim dowiedzieć. Na razie pozostanie nieproszonym gościem.

– Mogłabym przy okazji wybrać się na zakupy – zasugerowała Evelyn.

– Myślę, że tak. – Brian zamyślił się, po czym dodał: – Może już czas, żebym i ja zaczął przyjmować zaproszenia, w każdym razie niektóre.

Evelyn roześmiała się.

– Oczywiście, przecież od dawna cię namawiam. Pomyśl tylko, jaki niepokój wzbudzisz w sercach matek licznych debiutantek.

– Chyba masz rację.

– Jaka szkoda, że nie masz czarującej narzeczonej czy żony. Byłby to znakomity dowód, że na domu nie ciąży klątwa, a ty nie jesteś potworem, tylko człowiekiem głęboko zranionym wielką rodzinną tragedią.

– Co zresztą jest prawdą.

– Błagam, nie patrz tak na mnie! – Evelyn się zaśmiała. – Jestem o wiele za stara, milordzie.

Evelyn była piękną kobietą. Z zielonych oczu wyzierała inteligencja i choć dobiegała czterdziestki, klasyczne rysy twarzy wskazywały, że nawet do dziewięćdziesiątki może się nie martwić o wygląd.

– Znasz mnie jak nikt i oczywiście masz rację. Przeraża mnie myśl, że jakaś kobieta mogłaby przeze mnie zginąć. Nie mógłbym jej skazać na tak niepewny los. Bóg jeden wie, jakie nieszczęście by się przydarzyło.

– Oczywiście, nikt by na siłę nie wciągnął niewinnej istoty w to całe zło – wyszeptała Evelyn. – Dziewczynie nie może nic zagrażać.

– A czy moja matka nie zginęła? – zapytał z naciskiem.

– Nie zapominaj, że twoja droga matka była niezwykłą osobą. Jej wiedza, pasja i odwaga nie miały sobie równych. Drugiej takiej nie znajdziesz.

– Masz rację – przyznał Brian. – Choć na myśl, że ci łajdacy mogliby zabić jeszcze jedną kobietę, ogarnia mnie wściekłość i ręczę, że ścigałbym ich bezlitośnie. – Zamyślił się na chwilę. – Och, Evelyn, martwię się również o ciebie, przecież też zostałaś w to wplątana.

– Nie wierzę, że coś mi grozi. Nie mam wiedzy ani talentu twojej matki. Nie sądzę, by twoja narzeczona czy żona znalazła się w niebezpieczeństwie. Jeśli ktoś jest w niebezpieczeństwie, to tylko ty. Twój wróg, jeśli taki istnieje, musi wiedzieć, że nie ustaniesz w poszukiwaniach, dopóki twoi zmarli nie zaznają spokoju.

– Jestem już jedynym, na którym ciąży klątwa – przypomniał jej.

– A więc naprawdę wierzysz w klątwy?

– Zależy, jak to rozumieć. Przekleństwo, klątwa… Niekiedy mam wrażenie, jakbym żył w piekle.

A czy można zdjąć klątwę? Z pewnością. Muszę tylko znaleźć sposób.

– Potrzebujesz uroczej kobiety, kogoś, kto by ci towarzyszył na salonach, dowodząc, że nie jesteś potworem.

– A ja się tak ciężko napracowałem nad wykreowaniem swojego obecnego wizerunku! – zauważył szyderczo hrabia.

– Wiem, to było konieczne – przyznała Evelyn. – Dzięki temu, przynajmniej dotychczas, nie mieliśmy w zamku intruzów.

– Żadnego, o którym byśmy wiedzieli – skwitował.

– Brian! Nadeszła pora na zmianę.

– Nie mogę nagle zmienić wszystkiego, nie doprowadzając sprawy do końca.

– To może nigdy nie nastąpić.

– Mylisz się. Dopnę swego.

Evelyn westchnęła.

– Dodaj jeszcze jeden element do tej szarady. Zrobiłeś, co można, działając z ukrycia, i możesz dalej tak postępować. Ale uwierz mi, proszę, że nadszedł czas, żebyś wyszedł do ludzi. Przyjęcie zaproszenia na kwestę może być znakomitą okazją. Zawęziłeś już listę podejrzanych i uważasz, że za sprawą mogą się kryć ludzie ze środowisk naukowych, a twoje przypu-szczenią wydają się mieć mocne podstawy. Kto mógłby tu pasować, jak nie ci, którzy dzielili z twoimi rodzicami fascynację światem starożytnym?

Brian poderwał się i zaczął nerwowo przemierzać pokój. Ajax, wyczuwając nastrój swojego pana, zaskomlał. Hrabia przystanął na chwilę, żeby uspokoić psa.

– Wszystko w porządku, staruszku – powiedział, po czym zwrócił się do Evelyn. – Szukam kogoś, kto posiada głęboką wiedzę w tej dziedzinie, to pewne. Musi to być jednocześnie człowiek zdolny do morderstwa, działający podstępnie i z premedytacją. Ktoś taki zabił moich rodziców.

Evelyn milczała przez chwilę. Choć od śmierci hrabiego i hrabiny upłynął już rok, przypomnienie o tym, w jaki sposób zginęli, napełniało ją nadal bólem i przerażeniem.

Brian podszedł do stolika, nalał sobie porcję brandy, wypił do dna i popatrzył na Evelyn.

– Wybacz mi moje maniery, droga przyjaciółko – powiedział. – A może ty również napiłabyś się brandy?

– Czemu nie?

Brian napełnił szklaneczki i wzniósł toast:

– Za noc. Za mrok i ciemność.

– Nie, za dzień i za jasność – powiedziała stanowczo Evelyn.

Skrzywił się.

– Już czas, naprawdę – nie ustępowała. – Musimy ci znaleźć uroczą młodą kobietę. Niekoniecznie bogatą i utytułowaną, to byłoby zbyt podejrzane, biorąc pod uwagę… twoją reputację. Nikt by w to nie uwierzył. Powinna to być osóbka młoda, ładna, dobra, a także niepozbawiona wdzięku. Z właściwą kobietą u boku będziesz mógł kontynuować dochodzenie, nie przejmując się zdesperowanymi matkami, gotowymi poświęcić córki i oddać je bestii, a wszystko przez wzgląd na bogactwa Carlyle’a.

– Gdzie znajdę odważną piękność? – zapytał Brian, uśmiechając się szeroko. – Powinna również odznaczać się inteligencją, no i oczywiście wdziękiem, o którym wspomniałaś. Pomysł zatrudnienia kobiety z ulicy, według mnie, nie zda egzaminu. A już na pewno idealna kandydatka nie zapuka sama do naszych drzwi.

Właśnie w tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi pokoju.

– Pewna młoda kobieta chciałaby się z panem widzieć, hrabio – oznajmił lekko skonfundowany Shelby, ubrany w liberię lokaj, cokolwiek dziwnie wyglądający, ale imponująco umięśniony.

– Młoda kobieta? – powtórzył Brian, marszcząc czoło.

– Tak. W dodatku piękna młoda kobieta.

– Piękna młoda kobieta! – zawołała Evelyn, patrząc z niedowierzaniem na Briana.

– Tak, tak, już to ustaliliśmy – burknął Brian. – Jak się nazywa? I z czym przychodzi?

– Jakie to ma znaczenie? – obruszyła się Evelyn. – Zaproś ją, a się dowiesz.

– Oczywiście, że ma znaczenie. Musi być szalona, skoro się tu pojawiła. Chyba że dla kogoś pracuje – powiedział Brian.

Evelyn przywołała Shelby’ego ruchem ręki.

– Przyprowadź ją, i to natychmiast. Błagam, Brian. Nikt nas nie odwiedzał od lat! – nalegała. – Mogę podać doskonałą kolację. To naprawdę będzie ekscytujące!

– Ekscytujące? – powtórzył z ironią Brian i wzruszył ramionami. – Shelby, zaproś więc tę młodą damę. – Patrząc na Evelyn, dodał: – Rzeczywiście zapukała do naszych drzwi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Camille musiała działać ostrożnie i zważać na każdy krok, począwszy od wyglądu po wybór środka transportu. Ralph – elegancko odziany w jeden z garniturów Tristana i w odpowiednie nakrycie głowy – prezentował się godnie w roli służącego. Ona sama wyciągnęła najlepszą kreację, bardzo kobiecą, rdzawoczerwoną suknię z gorsecikiem o niezbyt dużym dekolcie i średniej wielkości turniurze, z podpiętą atłasową spódniczką wykończoną u dołu delikatnym haftem, spod którego prześwitywała koronka halki. Uważała, że taki ubiór przystoi szanującej się młodej kobiecie, niemającej wielkiego majątku, ale dysponującej wystarczającymi środkami na życie.

Odżałowała też pieniądze na jednokonkę, którą odbyli długą podróż za miasto. Woźnica okazał się uprzejmy i tak zadowolony z pasażerów, że zapewnił Camille, iż chętnie na nich zaczeka i odwiezie z powrotem do Londynu. Stała teraz przed masywną bramą, prowadzącą do zamku Carlyle, wpatrując się w solidną konstrukcję z kutego żelaza, która uniemożliwiała wejście.

– Postanowiliście wdrapać się na ten mur? – z niedowierzaniem zwróciła się do Ralpha.

– Niezupełnie. Idąc dalej wzdłuż muru, trafiliśmy na uszczerbek. Podsadziłem Tristana, a on mnie wciągnął. Kiedy uciekałem tą samą drogą, z depczącym mi po piętach olbrzymim psiskiem osobliwej rasy, omal nie połamałem kości. Może to zresztą nie był pies, lecz wilk, bo jak powiadają, hrabia hoduje te potworne bestie… ale to nie ma nic do rzeczy. Najważniejsze, że uciekłem, i przysięgam, że nikt mnie nie widział – zakończył, świadomy, że Camille nie pochwala ich wyczynu.

Pociągnęła za gruby sznur, który prawdopodobnie wprawił w ruch dzwonek gdzieś w zamku.

– Tristan został uwięziony – powiedziała.

– Camie, uwierz mi, nigdy bym go nie zostawił! Nie wiedziałem jednak, co robić, mogłem tylko poszukać twojej pomocy.

– Wiem, że byś go nie zostawił. Cicho, sza! Ktoś nadchodzi.

Usłyszeli tętent końskich kopyt i po chwili po drugiej stronie bramy ukazał się człowiek na grzbiecie ogromnego wierzchowca. Kiedy zeskoczył, Camille zrozumiała, dlaczego koń musi być taki wielki – mężczyzna okazał się olbrzymem. Nie był młodzieniaszkiem. Mógł mieć trzydzieści pięć lat.

– O co chodzi? – zapytał.

– Dobry wieczór – powiedziała Camille, tracąc pewność siebie z powodu potężnej postury i groźnego tonu mężczyzny. – Przepraszam, że przychodzę niezapowiedziana i o tak późnej porze, naprawdę przepraszam. Muszę koniecznie zobaczyć się z gospodarzem tego domu, hrabią Carlyle. Sprawa jest nadzwyczaj ważna i pilna.

Choć spodziewała się pytań, żadne nie padło. Mężczyzna popatrzył na nią spod krzaczastych brwi, po czym się odwrócił.

– Chwileczkę! – zawołała.

– Zobaczę, czy mój pan jest osiągalny! – zawołał przez ramię mężczyzna. Wskoczył na siodło i zniknął w ciemności.

– Na pewno okaże się, że nie jest osiągalny – zauważył pesymistycznie Ralph.

– Będzie musiał. Nie odejdę dopóty, dopóki się z nim nie zobaczę – pocieszyła go Camille.

Czekali tak długo, że aż zaczęła się obawiać, czy Ralph nie miał racji; wreszcie jednak usłyszeli tętent kopyt, a także stukot kół.

Tym razem olbrzym powoził zgrabnym niedużym pojazdem z budą. Zeskoczył z kozła i podszedł do bramy, otwierając wielkim kluczem kłódkę, a następnie wrota.

– Proszę za mną – powiedział grzecznie, choć równie oschle jak poprzednio.

Wielkolud podsadził Camille na tylne siedzenie, a Ralph wspiął się szybko i stanął za nią.

Jechali długą krętą aleją. Ciemności po obu stronach drogi zdawały się nieprzeniknione. Camille była pewna, że za dnia zobaczyliby tu potężne drzewa i gęsty las. Pan na Carlyle musiał lubić swoje odosobnienie, skoro upodobnił posiadłość do ziemi zapomnianej przez Boga i ludzi.

– Naprawdę uważaliście, że znajdziecie tu jakiś skarb? – szepnęła do Ralpha.

– Jeszcze nie widziałaś zamku – równie cicho odrzekł Ralph.

– Obaj jesteście szaleni. To największa głupota, o jakiej kiedykolwiek słyszałam.

W tym momencie jej oczom ukazał się zamek, gigantyczny i otoczony fosą, przez którą przerzucono zwodzony most. Zamkowe mury były potężne i pozbawione okien, i tylko wysoko na górze widniały wąskie otwory strzelnicze.

Camille popatrzyła ze złością na Ralpha; co ci dwaj sobie wyobrażali?!

Powóz ze stukotem pokonał most i wjechał na rozległy dziedziniec. Camille ujrzała to, o czym musiał wiedzieć Tristan – wszędzie wokół było pełno starożytności, fascynujących posągów i dzieł sztuki. Antyczna wanna – chyba z okresu grecko-rzymskiego – doskonale przysposobiona, służyła za poidło. W rzędach wzdłuż muru stały sarkofagi, a wiele innych skarbów zdobiło prowadzącą do głównego wejścia aleję. Sam zamek został najwyraźniej przebudowany w stylu typowym dla dziewiętnastego stulecia. Nad arkadowym sklepieniem głównego wejścia wznosiła się smukła wieżyczka, a ze skrzynek wylewały się pnącza winorośli, zapraszając gości do środka.

Camille jeszcze rozglądała się po dziedzińcu, kiedy olbrzym wyciągnął do niej rękę i pomógł wysiąść z powozu. Pomyślała z oburzeniem, że te dzieła sztuki powinny należeć do muzeum. Miała jednak świadomość, że wiele przedmiotów, które uważa za cenne, może być czymś zupełnie zwykłym dla bogatych podróżników. Słyszała, że na rynku krąży tak wiele mumii, iż często sprzedaje się je na podpałkę do pieców i kominków. Zdążyła zauważyć zachwycające przykłady sztuki egipskiej – dwa ogromne rzeźbione ibisy, kilka posągów Izydy i wiele popiersi pomniejszych faraonów.

– Proszę tędy – powiedział olbrzym.

Udali się za nim alejką aż do drzwi, które otworzyły się na okrągły hol, dawniej chyba pełniący funkcję sieni. Mężczyzna wziął od Camille pelerynkę i wzruszył ramionami, kiedy Ralph zdecydował się zachować swoje okrycie.

– Zapraszam – powiedział wielkolud.

Minęli drugie drzwi i znaleźli się w imponującym westybulu. Tutaj widać było efekty modernizacji. Pomieszczenie było urządzone w dobrym stylu. Kamienne kręte schody prowadziły na wyższe piętro i na galerię; przykrywał je ciemnoszafirowy chodnik… Ściany zdobiły panoplia na przemian z olejnymi obrazami – były tu portrety, średniowieczne małowidła, a także sielskie krajobrazy. Camille nie miała wątpliwości, iż wiele z nich wyszło spod pędzla wielkich mistrzów.

W ogromnym kominku trzaskał ogień. Otaczające go meble, obite ciemnobrązową skórą, zachęcały do odpoczynku.

– Pan zaczeka tutaj, a panią proszę ze mną – odezwał się olbrzym.

Ralph popatrzył na Camille z miną przerażonego psiaka, pozostawionego po drugiej stronie rzeki. Dała mu jednak znać ruchem głowy, że wszystko w porządku i kręconymi schodami udała się za mężczyzną na górę.

W pokoju, do którego ją wprowadził, stało masywne biurko, a liczne szafy biblioteczne zawierały bogaty księgozbiór, na widok którego mocniej zabiło jej serce. Boże, ile tu wspaniałych dzieł! Z lubością potoczyła wzrokiem po grzbietach książek, zatrzymując się na drogim jej sercu woluminie traktującym o starożytnym Egipcie, stojącym obok równie pasjonującej książki „Szlakiem Aleksandra Wielkiego”.

– Pan hrabia wkrótce przybędzie – oznajmił mężczyzna, wychodząc i zamykając za sobą drzwi.

Kiedy Camille stanęła przy oknie, uderzyła ją panująca wokół cisza. Stopniowo zaczęły jednak docierać słabe odgłosy. Gdzieś z oddali dobiegło pełne skargi, mrożące krew w żyłach wycie wilka. Potem, jakby dla równowagi, dotarło do jej uszu trzaskanie ognia w kominku po lewej stronie drzwi.

Na stoliku z ciemnego drewna, w otoczeniu kieliszków z delikatnego szkła, stała kryształowa karafka z brandy. Camille miała ochotę chwycić wytworny flakon i opróżnić go do dna, aby dodać sobie odwagi.

Odwracając się, zauważyła duży i piękny portret, wiszący nad biurkiem. Przedstawiona na nim kobieta, ubrana według mody sprzed dziesięciu lat, miała prześliczne jasne włosy i promienny uśmiech, ale najbardziej przyciągały uwagę ciemnoniebieskie, niemal szafirowe oczy. Zafascynowana Camille podeszła bliżej.

– To moja matka, lady Abigail Carlyle – rozległ się za Camille niski i bardzo męski głos, brzmiący ostro i surowo.

Zaskoczona, że nie usłyszała otwarcia drzwi, natychmiast się odwróciła. Mimo woli aż drgnęła z przerażenia, bowiem twarz człowieka, który wszedł, kryła się za zwierzęcym pyskiem. Mężczyzna nosił skórzaną maskę, dopasowaną do twarzy.

I chociaż nie była właściwie brzydka – a z pewnością artystycznie wykonana – wyglądała przerażająco. Camille przemknęło przez głowę, że może to być zamierzony efekt.

– To piękny obraz – udało jej się w końcu wy-krztusić. Miała nadzieję, że nie patrzyła na gospodarza zbyt długo z otwartymi ustami. Nie była też pewna, czy udało jej się do końca opanować drżenie głosu.

– Dziękuję.

– Bardzo piękna kobieta – dodała Camille z przekonaniem.

Była świadoma obserwujących ją oczu. Zauważyła też – dzięki widocznym spod maski ustom – kpiące rozbawienie tego człowieka, szyderczą wesołość, jakby był przyzwyczajony do zbędnych grzecznościowych komplementów.

– Tak, rzeczywiście była piękna – powiedział i podszedł bliżej z założonymi do tyłu rękami. – A zatem, kim pani jest i z czym pani przybywa?

Uśmiechnęła się i z wdziękiem wyciągnęła do niego dłoń, niezadowolona, że musi grać rolę trzpiotki, którą nie była i nigdy nie będzie.

– Camille Montgomery – przedstawiła się wyraźnie. – Przyszłam tutaj, bowiem jestem bardzo zdesperowana. Szukam wuja, mojego opiekuna, który zaginął, a którego podobno widziano na drodze przed tym zamkiem.

Przyjrzał się jej dłoni, zanim ją przyjął, i pochylił nad nią kurtuazyjnie. Rozpalone wargi pod maską dotknęły skóry Camille. Mężczyzna szybko puścił jej dłoń, jakby się sparzył.

– Rozumiem – powiedział.

Choć nie był tak wysoki jak olbrzym, który podjechał do bramy, mierzył co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów, a elegancki surdut nie ukrywał szerokich ramion. Miał smukłą sylwetkę, nogi długie i mocne. Wydawał się silny i zwinny niezależnie od tego, jak wygląda jego twarz. Potwór? Bestia? Być może, a przecież wciąż odczuwała na dłoni żar jego warg.

Nie odzywał się, jakby on także z uwagą wpatrywał się w obraz wiszący nad biurkiem.

W końcu to Camille przerwała milczenie.

– Milordzie, proszę przyjąć moje przeprosiny. Przepraszam, że pozwoliłam sobie na niezapowiedzianą wizytę o tak późnej porze. Ale, jak się pan domyśla, znalazłam się w wielkim kłopocie. Zaginął drogi memu sercu człowiek, który mnie wychował. W lesie czyha wiele niebezpieczeństw. Zdarzają się tu wilki, a w ciemnościach mogą się też kręcić najprzeróżniejsze kreatury. Zaniepokoiłam się tak bardzo, że ośmieliłam się zwrócić do tak wysoko postawionej osoby jak pan.

Znów go rozbawiła.

– Czyżby pani nie wiedziała, że uchodzę za ohydnego potwora!? Gdybym był po prostu hrabią Carlyle, traktowanym z szacunkiem, nie zaś ze strachem, szanowna pani nie stanęłaby u bram tego domostwa z duszą na ramieniu.

Camille nie mogła już dłużej udawać. Byłaby nawet gotowa się wycofać, gdyby nie cel, w jakim tu przyszła. Chodziło przecież o dobro Tristana.

– Wiem, hrabio, że gdzieś tutaj przebywa Tristan Montgomery. Znalazł się w tej okolicy ze swoim towarzyszem, po czym zniknął obok pańskiej bramy. Chcę go stąd natychmiast zabrać.

– A więc jest pani spokrewniona z tym zuchwałym gagatkiem, który wdrapał się na mój mur niczym pospolity złodziej.

– Tristan nie jest zuchwałym gagatkiem! – Camille się oburzyła, choć wolała powstrzymać się od stwierdzenia, że nie jest też złodziejem. – Uważam, hrabio, że przebywa on w zamku, a ja stąd bez niego nie wyjdę.

– Zatem będzie pani musiała tu zostać – orzekł hrabia głosem pozbawionym emocji.

– A jednak on tutaj jest!

– Ależ tak. Tyle że podczas próby pozbawienia mnie mojej własności trochę się potłukł.

Camille starała się zachować spokój. Nie spodziewała się spotkać kogoś tak bezdusznego, mówiącego głosem jednocześnie beznamiętnym i kategorycznym.

– Czy jest ciężko ranny? – zapytała.

– Przeżyje – padła sucha odpowiedź.

– Muszę go zobaczyć, i to niezwłocznie!

– W swoim czasie – odparł hrabia. – Wybaczy pani, że ją na chwilę opuszczę? – Właściwie to nie było pytanie; zamierzał wyjść z pokoju i było mu absolutnie wszystko jedno, czy wybaczy mu tę niegrzeczność. Skierował się w stronę drzwi.

– Chwileczkę! – zawołała Camille. – Chcę zaraz zobaczyć Tristana!

– Pozwolę sobie powtórzyć, że ujrzy go pani, lecz w odpowiednim czasie.

Wyszedł, zostawiając ją samą. Była zdezorientowana i zła. Czy po to zgodził się z nią spotkać, by zniknąć po paru minutach gwałtownej wymiany zdań?

Najważniejsze, że przyznał, że Tristan przebywa w zamku.

Przecież nie będzie siedziała z założonymi rękami, kiedy jej opiekun leży gdzieś niedaleko, może cierpiący, a może nawet poważnie ranny.

Ruszyła ku drzwiom, ale ledwo je otworzyła, zamarła ze strachu. Miała przed sobą olbrzymiego psa. Choć siedział, łbem sięgał jej do pasa! Zwierzę zawarczało ostrzegawczo.

Zamknęła drzwi i wróciła do kominka. Czy pies został wytresowany, aby rozerwać na strzępy każdego, kto na własną rękę spróbuje wyjść z pokoju? Kipiąc ze złości, Camille postanowiła jednak spróbować, ale zanim zdążyła dotknąć klamki, drzwi się otworzyły.

Spodziewała się ujrzeć hrabiego, ale zamiast niego do pokoju weszła kobieta. Atrakcyjna, choć niemłoda, o żywym spojrzeniu. Ubrana była w śliczną jasnopopielatą, aż srebrzystą suknię i się uśmiechała. Jej widok w tym miejscu stanowił prawdziwe zaskoczenie.

– Dobry wieczór, panno Montgomery – powiedziała kobieta łagodnym tonem.

– Dziękuję za miłe powitanie – odrzekła Camille – ale obawiam się, że dla mnie ten wieczór wcale nie będzie dobry. Mój opiekun został zatrzymany w zamku w charakterze zakładnika, a na dodatek odnoszę wrażenie, że i ja zostałam uwięziona w tym pokoju.

– Uwięziona? – zdumiała się kobieta.

– Po drugiej stronie drzwi siedzi pies, a raczej zębaty potwór – wyjaśniła Camille.

Na twarzy kobiety pojawił się szeroki uśmiech.

– Och, Ajax. Proszę nie zwracać na niego uwagi. To sama poczciwość, zapewniam. Jeszcze pani się przekona.

– Nie sądzę, żeby mi zależało na bliższej z nim znajomości. Chciałabym za to jak najprędzej spotkać się z moim opiekunem. Bardzo proszę, aby mi to pani umożliwiła.

– Ależ zobaczy go pani, wszystko po kolei. Może odrobinę brandy? Przygotowałam lekką kolację dla pani i hrabiego, niedługo możecie zasiąść do stołu. Nazywam się Evelyn Prior i prowadzę hrabiemu dom. Hrabia poprosił mnie także, żebym zadbała o przygotowanie pokoju dla pani.

– Pokoju? – Camille się zdenerwowała. – Ależ ja przyjechałam zabrać Tristana do domu! Zapewnię mu wszelką niezbędną opiekę.

– Bardzo mi przykro – ze smutkiem oznajmiła Evelyn Prior – ale o ile wiem, hrabia nosi się z zamiarem wniesienia oskarżenia przeciwko pani opiekunowi.

– Błagam panią! Nie uwierzę, że Tristan chciał czyjejś krzywdy.

– Obawiam się, że hrabia nie dał wiary wersji pani opiekuna, który podobno tylko potknął się o bramę – lekkim tonem powiedziała kobieta. – Zdaje się, że już rozmawiała pani o tym z hrabią.

Camille pomyślała, że ta piękna i rozsądna kobieta nie pasuje do tego otoczenia. Wszystko w zamku wydawało się mroczne i groźne; tylko Evelyn była jak światło, jak tchnienie wiosny. Jednak i ona najwyraźniej miała obiekcje co do wypuszczenia Tristana z zamku.

– Chętnie wynagrodzę wszystkie…

– Panno Montgomery – wpadła jej w słowo Evelyn – w sprawie winy czy niewinności pani opiekuna, a także wszelkich form zadośćuczynienia musi się pani zwrócić do hrabiego. Jeśli zechce mi pani towarzyszyć, zaprowadzę panią do jadalni w komnatach hrabiego. W odpowiednim czasie będzie pani mogła zobaczyć się ze swoim opiekunem, a potem obejrzeć pokój, w którym spędzi pani noc.

– Ależ my nie możemy tu zostać! – zaprotestowała Camille.

– Obawiam się, że będziecie musieli. Lekarz powiedział, że pani opiekun nie powinien na razie się ruszać. On naprawdę jest potłuczony.

– Potrafię się nim zająć – zapewniła Camille.

– Powinien poleżeć. Oczywiście, nie możemy pani zatrzymać, ale pani opiekun będzie musiał skorzystać z naszej gościnności.

Pomimo całej uprzejmości i miłego uśmiechu Evelyn Prior Camille poczuła zimny dreszcz na plecach. Zostać tutaj? W samym środku gęstego lasu! Z tym zamaskowanym mężczyzną, ponurym, szorstkim i chyba nieustępliwym!

– Ja… ja… – bąkała.

– To nic takiego. – Evelin się zaśmiała. – My, mieszkańcy zamku, zupełnie dobrze radzimy sobie z naszą samotnością. W dodatku nie żyjemy w prymitywnych warunkach i nie jesteśmy pozbawieni wygód, nawet jeśli pozory mówią co innego. Bez względu na swoją reputację, hrabia jest panem na Carlyle, jak pani wiadomo. Ma liczne zobowiązania wobec Korony i cieszy się zaufaniem samej królowej.

– Przybyłam ze służącym. Czeka na mnie w dużym holu.

– Postaramy się, żeby i on spędził wygodnie tę noc, panno Montgomery. A teraz proszę za mną.

Camille nie miała wyboru.

W holu czekał pies, przyglądający się Camille równie podejrzliwie jak jego pan.

– Dobry piesek! – powiedziała panna Prior, głaszcząc wielki łeb. Psi potwór pomachał ogonem.

Camille nie odstępowała Evelyn. Długim korytarzem dotarły na sam koniec wschodniego skrzydła zamku. Pośrodku ściany znajdowały się drzwi, które panna Prior otworzyła. Pan tego zamku już czekał.

W niewielkim westybulu prywatnej części rezydencji przeszklone, rozsuwane drzwi odsłaniały widok na ciemny gęsty las. Coś jednak oprócz drzew musiało znajdować się na zewnątrz, bowiem gdy panna Prior wprowadziła Camille, hrabia stał zapatrzony w dal.

W sąsiednim pomieszczeniu czekał stół nakryty nieskazitelnie białym obrusem, z zastawą z kruchej porcelany. Srebrne półmiski z kopułkami pokryw, lśniące srebrne sztućce i kryształowe kieliszki na długich nóżkach dopełniały eleganckiej całości. Przy stole stały dwa krzesła.

Panna Prior odchrząknęła lekko, ale Camille była pewna, iż hrabia Carlyle wie, że są tutaj.

– Panna Montgomery, hrabio – odezwała się gospodyni. – Zostawiam państwa samych.

Gdy Camille weszła, a za panną Prior zamknęły się drzwi, pan domu odwrócił się w stronę gościa.

Wskazał na stół, podszedł i wysunął krzesło, żeby Camille mogła usiąść. Lekko się zawahała.

– Och, przepraszam. Czyżby sama myśl o zjedzeniu kolacji z oszpeconym mężczyzną w masce była dla pani tak okropna?

Hrabia mówił łagodnym tonem, ale jego słowa nie miały wzbudzać współczucia. Były raczej wyzwaniem. A może sprawdzianem?

– Uważam, hrabio, że wybrał pan dziwną maskę, ale to pańskie prawo. Mało jest rzeczy, które mogą popsuć mi apetyt, a mój szacunek dla bliźnich nie ma nic wspólnego z ich wyglądem.

Wydawało się jej, że pod brzegiem maski znowu dostrzega ledwo widoczny kpiący uśmieszek.

– Jakie to szlachetne, panno Montgomery! Ciekaw jestem tylko, czy pani wyznanie płynie rzeczywiście z serca, czy też uważa pani, że ta odpowiedź sprawi mi przyjemność.

– Obawiam się, że każda moja odpowiedź wzbudziłaby pańskie podejrzenia, może więc powiem tylko, że nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem głodna, i że będę zachwycona, mogąc dzielić z panem posiłek, omawiając jednocześnie sytuację, w jakiej znalazł się mój opiekun.

– A zatem, szanowna pani… – Wskazał ręką krzesło.

Usiadła.

Hrabia obszedł stół, zajął swoje miejsce i podniósł z półmiska srebrną pokrywę. Zapach był cudowny. Na talerzu Camille znalazły się puszyste ziemniaki, plaster apetycznej pieczeni i prześliczne maleńkie marchewki. Od dziesiątej rano nie miała nic w ustach, a i wtedy ograniczyła się tylko do drożdżowej bułeczki z dżemem.

– To skromny i mało wykwintny posiłek, ale za to łatwy do przyrządzenia.

– Biorąc pod uwagę porę i okoliczności, jestem zachwycona – powiedziała uprzejmie Camille. Dostrzegła, że hrabia czeka, aż ona zacznie pierwsza, sięgnęła więc po widelec i nóż i odkroiła kawałek mięsa. Było tak wyborne, jak sugerował zapach.

– Wyśmienite – pochwaliła.

– Cieszę się, że pani smakuje.

– A jeśli chodzi o mojego opiekuna… – zaczęła.

– Złodzieja – poprawił ją hrabia.- Słucham panią.

Westchnęła.

– Milordzie, Tristan nie jest złodziejem. Zachodzę w głowę, co go sprowadziło pod pańskie mury, ale na pewno nie chęć kradzieży.

– Jesteście dobrze sytuowani, czy tak? – dopytywał się hrabia.

– Stać nas na przyzwoite życie – zapewniła.

– Zapewne nie chodziło mu o mały zysk, tylko szukał większego skarbu.

– Nic podobnego! – zaprotestowała, mając świadomość, iż jej sugestia, że nie potrzebują pieniędzy, zdenerwowała hrabiego i uczyniła bardziej podejrzliwym.

– Milordzie – zaczęła, starając się wyrazić swoje oburzenie i głębokie przekonanie – naprawdę nie ma pan podstaw, by podejrzewać mojego opiekuna o próbę ograbienia pana. On…

– Z tego, co sam mówił, wynikało, że znalazł się zupełnie przypadkowo na terenie mojej posiadłości. A przecież widziała pani tutejsze mury i bramę. Zgodzi się pani chyba, że sforsować je przypadkiem byłoby dość trudno.

Zamaskowany hrabia miał nienaganne maniery. Górna część maski zakrywała policzki i nos, ale usta były odsłonięte. Nagle Camille zapragnęła się dowiedzieć, jak ten obcy mężczyzna wygląda, i czy rzeczywiście jest tak okaleczony, że musi się ukrywać pod maską.

– Dotąd jeszcze nie udało mi się zobaczyć z Tristanem, bo pan na to nie pozwolił – przypomniała. – Nie mam poj ęcia, co go sprowadziło na teren pańskiej posiadłości. Wiem tylko, że muszę go jak najszybciej zabrać do domu. Mogę przysiąc, że nie znam żadnego powodu, dla którego chciałby pana okraść.

– Czy pani ma własny majątek? – zainteresował się gospodarz.

– Czy to by pana zdziwiło?

Odłożył widelec i nóż i popatrzył na nią taksującym wzrokiem.

– Tak. Pani suknia jest naprawdę ładna i umieją pani nosić, ale wedle mojej oceny ten fason wyszedł z mody przed paroma laty. Nie przyjechała tu pani własnym powozem, tylko jednokonką, która zresztą została odesłana z powrotem do Londynu.

Camille przeklęła w duchu dzisiejszy dzień. Jeśli szybko nie wydostanie stąd Tristana, straci pracę, której tak bardzo potrzebuje.

Odłożyła sztućce na talerz.

– To prawda, nie posiadam wielkiego majątku, hrabio, ale los mi sprzyja, bo jestem zdolna i kompetentna. Pracuję i otrzymuję przyzwoite wynagrodzenie.

Hrabia obrzucił Camille taksującym spojrzeniem. Wstrzymała oddech, uświadamiając sobie, że ten człowiek pomyślał o zupełnie innym zajęciu.

– Jak pan śmie, hrabio!

– O co pani chodzi?

– Nie robię niczego takiego!

– Czego pani nie robi?

– Nie robię tego, o czym pan myśli!

– Zatem czym się pani zajmuje zawodowo?

– Pan nie jest potworem, tylko gburem, hrabio! – oświadczyła Camille, gotowa rzucić serwetkę i wstać, w gniewie zapominając nawet o Tristanie.

Przykrył dłonią jej rękę, udaremniając ten zamiar. Pochylił się nisko nad stołem, a ona wyczuła jego napięcie.

– Panno Montgomery, dotknęliśmy ważnego tematu. Chodzi o to, czy powinienem kazać aresztować pani opiekuna. Jeśli uważa pani, że poszukiwanie prawdy panią obraża, nic na to nie poradzę. Pytam więc jeszcze raz, czym się pani zajmuje?

Nadal była wściekła, ale postanowiła patrzeć mu prosto w oczy i nie wyrywać ręki, skoro i tak walka była z góry skazana na niepowodzenie.

– Pracuję w muzeum, w dziale sztuki starożytnego Egiptu!

Gdyby powiedziała mu spokojnie, że jest prostytutką, nie wywołałaby z pewnością takiej reakcji.

– Co takiego?! – niemal ryknął.

Zaskoczona, zmarszczyła brwi.

– Chyba wyraziłam się jasno. Pracuję w muzeum, w dziale sztuki starożytnego Egiptu.

Hrabia poderwał się tak nagle, że wywrócił krzesło.

– Zapewniam, że pracuję absolutnie legalnie i że posiadam odpowiednie kwalifikacje – dodała stanowczo Camille.

Ku jej zdumieniu, hrabia obszedł stół z tą samą gwałtownością, z jaką podniósł się z miejsca.

– Ależ milordzie! – zawołała, wstając. Hrabia położył ręce na ramionach Camille i wpatrywał się w nią z taką złością, że aż obleciał ją strach.

– I pani twierdzi, że przybyła tu bez powodu! – wykrzyknął.

– A pan uważa, że mogłabym przyjechać w innym celu niż po to, by zabrać stąd człowieka, którego kocham? Ogromnie mi przykro, hrabio, ale pańska uprzywilejowana pozycja w społeczeństwie nie uprawnia do tak skandalicznego demonstrowania złych manier i stosowania przemocy!

Zabrał dłonie z jej ramion i się odsunął.

– Gdybym miał pewność, że mija się pani z prawdą, panno Montgomery, dopiero by się pani przekonała, do czego jestem zdolny.

Odwrócił się, jakby nie mógł dłużej znieść jej widoku. Szybkim krokiem podszedł do drzwi, a wychodząc, zatrzasnął je z taką siłą, że pewnie aż mury zadrżały.

Jeszcze długo po jego wyjściu Camille stała nieruchomo i wpatrywała się w drzwi.

– Jest pan potworem! – krzyknęła, pewna, że jej nie usłyszy.

Zdrętwiała, kiedy otworzyły się drzwi.

Na szczęście była to panna Prior.

– Och, moje biedactwo! – zawołała. – Hrabia ma taki gwałtowny charakter. Nie ustaję w wysiłkach, żeby mu to uświadomić. On naprawdę potrafi być czarujący i dobry.

– Muszę się zobaczyć z moim opiekunem. Chcę go stąd zabrać – odpowiedziała z godnością Camille.

– Moja droga, hrabia nie jest okrutnikiem. Tylko… no cóż, wiadomość, że pracujesz w muzeum, była dla niego szokiem.

– To jest uczciwe i zaszczytne zajęcie!

– Nie wątpię, lecz… – Panna Prior przechyliła głowę, uważnie popatrzyła na Camille i zniżyła głos: – Chodzi o to, że twoja posada… że grupa ludzi związanych z twoim działem… że wszyscy oni byli tam, kiedy…

– Kiedy co?

– Kiedy zamordowano rodziców hrabiego – wyjaśniła Evelyn Prior. – To nie twoja wina, ale mimo to… Chodź ze mną, zaprowadzę cię do twojego opiekuna. Poza tym, moja droga, to prawda, że on wygląda odpychająco, a jego zachowanie bywa gwałtowne, należy jednak pamiętać, że te okropne morderstwa odmieniły całe jego życie.

ROZDZIAŁ TRZECI

Camille pospieszyła za Evelyn.

– Oczywiście, słyszałam plotki na ten temat – przyznała. – Może gdybym poznała szczegóły, mogłabym okazać się…

Słowo „pomocna” nie zdążyło paść z jej ust, bo Evelyn się zatrzymała i otworzyła jedne z drzwi.

– To tutaj, moje dziecko. Oto twój opiekun – oznajmiła, pozostawiając bez komentarza słowa Camille, która w tym momencie zapomniała o doznanych przykrościach. Stała w drzwiach, wpatrując się w ciemny pokój. Wprawdzie w kominku palił się ogień, ale pomieszczenie pogrążone było w mroku. Gdy wreszcie spostrzegła łóżko, a na nim nieruchomą postać, strach chwycił ją za gardło.

– O mój Boże! – zawołała, czując, że uginają się pod nią kolana.

Evelyn odwróciła się i w ostatniej chwili chwyciła ją w ramiona.

– Nie martw się, moja droga. Podaliśmy mu laudanum, dlatego leży tak nieruchomo. Oczywiście, że on żyje. Może jest tylko trochę niekomunikatywny. – Evelyn, która wyglądała na osobę opanowaną, musiała być wrażliwa na cudze nieszczęście, skoro straciła głowę na widok przerażonej Camille. – Drogie dziecko – dodała – uściśnij go. Może się ocknie i cię rozpozna.

Żyje, żyje! To było wszystko, co zarejestrował umysł Camille. Kiedy podbiegła do łóżka, zobaczyła, że Tristan ma lekko zaróżowione policzki i że oddycha głęboko. Miał na sobie porządną lnianą nocną koszulę. Był czysty, uczesany i najwyraźniej przyzwoicie traktowany. Widać potwór z Carlyle życzył sobie, by jego więźniowie prezentowali się dobrze przed sądem.

Camille uklękła obok opiekuna i objęła go delikatnie, kładąc głowę na jego piersi.

– Tristan! – szepnęła ze łzami w oczach, darowując mu w tym momencie wszystkie przewiny. Jeżeli popełnił w życiu jakieś grzechy, odkupił je z nawiązką. Nie tylko ją uratował; nie szczędząc grosza, nie zawsze uczciwie zdobytego, utrzymywał dzieci ulicy, których pełno było w tamtych czasach. – Nieszczęsny głupiec! – mruknęła i uniosła głowę, ocierając łzy. – Coś ty najlepszego zrobił?

Tristan zachrapał, uniósł powieki i napotkał wzrok Camille. Rozczulił się na jej widok.

– Kruszynko! – Zmarszczył brwi, jakby sobie uświadomił, że jego podopieczna nie powinna się tutaj znajdować. Zamrugał oczami, ale zaraz je zamknął i ponownie zapadł w sen.

– Sama widzisz – powiedziała Evelyn. – Dbamy o niego. A teraz chodźmy stąd, moja droga. Pokażę ci, gdzie możesz spędzić dzisiejszą noc.

Camille podniosła się z klęczek, pocałowała Tristana w czoło, poprawiła na nim kołdrę i odwróciła się, wychodząc z pokoju za Evelyn, która zaniknęła drzwi i szybkim krokiem ruszyła korytarzem.

– Panno Prior – zaczęła Camille, prawie biegnąc – przekonałam się, że mojemu opiekunowi nie stało się nic złego, ale mam nadzieję, że mnie pani zrozumie: nie zaznam spokoju, póki nie zabiorę go do domu.

– Przykro mi, moja droga, ale zdaje się, że Brian zamierza wnieść sprawę do sądu.

– Brian? – zdziwiła się Camille.

– Hrabia Carlyle – wyjaśniła panna Prior.

– Ależ on nie może tego zrobić!

– Może rano uda się pani porozmawiać o tym z hrabią. Och, moja droga, gdyby tylko nie pracowała pani w muzeum!

– Ale przecież… wiele osób padło ofiarą jadu egipskiej kobry. Na terenach pustynnych należy się liczyć z podobnym niebezpieczeństwem – zwróciła uwagę Camille.

Poczuła się nieswojo, gdy panna Prior obrzuciła ją karcącym spojrzeniem.

– To są drzwi do pani pokoju, panno Montgomery. Zamek jest duży i nieregularnie rozplanowany, więc korytarze są kręte. Zaczęto go wznosić w okresie podboju normańskiego, a później ciągle go rozbudowywano, nie zawsze pod okiem najlepszych architektów. Sugeruję, żeby powstrzymała się pani od nocnych wędrówek. Pozwolę sobie zauważyć, że do gościnnego pokoju przylega nowoczesna łazienka. Czekają na panią bielizna nocna i przybory toaletowe. A rano, moja droga, tak czy owak sytuacja się wyjaśni.

– Tak… dziękuję. Ale… gdybym dowiedziała się więcej…

– Czeka na mnie hrabia, panno Montgomery. Dobranoc.

– Ale Ralph, nasz służący…

– O niego też już zadbano! – zawołała przez ramię panna Prior, znikając za rogiem.

Trochę poirytowana taką odprawą Camille weszła do przedpokoju, zastanawiając się, czy nie pobiec za gospodynią i nie zadać jej więcej pytań.

Podobnie jak bezszmerowo zniknęła panna Prior, jakby spod ziemi wynurzył się pies. Usiadł w korytarzu i wpatrywał się w Camille. Nie przypuszczałaby, że pies tak bezczelnie potrafi z kogoś szydzić.

– Uważaj, mój drogi, bo jeszcze się kiedyś doigrasz! – pogroziła mu palcem, na co psisko warknęło.

Weszła szybko do pokoju. Oparła się o drzwi i zamknęła oczy. Od natłoku różny sprzecznych doznań serce waliło jej jak oszalałe. W końcu otworzyła oczy i oniemiała.

Pokój był wspaniały. Na łóżko z baldachimem rzucono kremową, bogato haftowaną tkaninę, a także masę poduszek. Pozostałe meble były egipskie.

Zaskoczona, podeszła do toaletki i stwierdziła, że w pokoju znajdują się kopie antycznych sprzętów, zręcznie skomponowane z elementami wiktoriańskiej sztuki użytkowej, z czego powstała całkiem udana całość. Toaletka o regularnych surowych liniach miała trójdzielne lustro z wyrzeźbionym symbolem Horusa, bóstwa opiekuńczego, przedstawionego pod postacią sokoła z rozpostartymi skrzydłami. Cały mebel, łącznie z wąską szafką, po-krywały hieroglify. Krzesła stojące przy oknie też zdobiły wielkie opiekuńcze skrzydła Horusa.

Camille przeniosła wzrok i ze zdumieniem dostrzegła duży posąg. Statua była autentyczna. Wszystko wskazywało na to, że jest to Hatszepsut – kobieta-faraon, pokazana z brodą, co oznaczało, że choć jest kobietą, ma władzę i moc równą mężczyźnie.

Posąg był bezcenny. Co taki muzealny obiekt robi w gościnnym pokoju? – oburzyła się w duchu Camille.

Po drugiej stronie drzwi odkryła inną naturalnej wielkości statuę – tym razem bogini Anat. Ta bogini wojny miała chronić faraona w boju. Zwykle wyobrażana była z tarczą i z mieczem lub oszczepem. Choć lekko uszkodzona, rzeźba była bezcennym dziełem sztuki. Ona też nie powinna znajdować się w takim miejscu.

Camille zaczęła zastanawiać się, czy celowo otrzymała ten pokój. Posągi mogły wystraszyć niejedną kobietę. Przypuśćmy, że jakaś młoda dama – na przykład przygotowująca się do pierwszego sezonu towarzyskiego – obudzi się w nocy z krzykiem, przekonana, że klątwa ciążąca na zamku ożywiła posągi, a ona za chwilę padnie ich ofiarą…. Trzeba przyznać, pomyślała Camille, że w świetle ognia z kominka wyglądają naprawdę złowieszczo i niesamowicie.

– Ale ja się nie boję – powiedziała głośno i zaraz się skrzywiła. Zabrzmiało to tak, jakby zapewniała kogoś dawno nieżyjącego lub jakąś mityczną postać, że nie podlega ich władzy. – Bzdura! – wyszeptała na koniec.

Na stolikach po obu stronach łóżka paliły się lampy, także ozdobione motywami egipskimi. Były szokujące, przedstawiały bowiem boga Min, bóstwo płodności, z ogromnym fallusem i w wymyślnej peruce. Camille nie uważała siebie za osobę prude-ryjną, ale jednak!

Kręcąc głową, doszła do wniosku, że chyba nie wyznaczono by jej tego pokoju, gdyby niewinnym przyznaniem się do pracy w muzeum nie doprowadziła hrabiego do furii. Została tutaj umieszczona z zemsty… Ładna mi zemsta, pomyślała, kwitując pomysł uśmiechem.

Podeszła do łóżka i sięgnęła po przygotowaną dla niej nocną koszulę, a następnie udała się do łazienki, która jakby na nią czekała. Nie brakowało niezbędnych przyborów toaletowych i miękkich ręczników, paliła się też świeca, a przy wannie stała taca z brandy i z kieliszkami. Nie zwlekając, napuściła gorącej wody, rozebrała się, nalała sobie brandy i zanurzyła się w wannie.

Jednak nawet ten luksus nie uwolnił jej od złych myśli. Pozostała spięta, a szósty zmysł podpowiadał jej, że coś jest nie w porządku. W pewnej chwili wydawało jej się, że słyszy jakiś ruch. Nie szmer, nie kroki, tylko jakby przesuwanie kamieni.

Czekała, ale dźwięk się nie powtórzył. Czyżby wyobraziła to sobie? Nagle zza drzwi sypialni dobiegło ją wściekłe ujadanie. A więc pies też coś usłyszał.

Wyskoczyła z wanny i włożyła gruby brokatowy szlafrok, który wisiał na drzwiach. Przez chwilę myślała, czy nie lepiej zamknąć się w pokoju, ale instynkt jej podpowiadał, że powinna raczej dotrzeć do źródła dźwięku, który wprawił ją w popłoch.

Wypadła z łazienki i usłyszała:

– Panno Montgomery!

To był glos hrabiego.

Dobiegła do drzwi w momencie, gdy się otworzyły. Stali teraz naprzeciwko siebie: on w masce, spod której surowo spoglądały niebieskie oczy, ona przestraszona, potargana i w rozchylonym szlafroku.

Szukając paska, ściągnęła poły.

Pies wbiegł do pokoju. Już nie szczekał, tylko stał przy nodze swojego pana.

Tymczasem hrabia zapytał:

– Wszystko w porządku?

Camille nie mogła wydobyć głosu, więc tylko skinęła głową.

– Czy coś pani słyszała?

– Prawdę mówiąc… nie wiem.

– Panno Montgomery, albo pani coś słyszała, albo nie! – żachnął się hrabia. – Był tutaj ktoś? – Zmarszczył czoło, jakby nie dopuszczał takiej możliwości.

– Nie!

– I nic pani nie słyszała?

– Chyba nie.

– Nie wie pani? I dlatego stoi pani w drzwiach, jakby wypłoszono panią z łazienki?

– Zdawało mi się – powiedziała trochę pewniejszym tonem Camille – jakby coś chrzęściło, ale jak pan widzi, nikogo tu nie ma. Podejrzewam, że w takich starych miejscach nawet mury hałasują.

– Właśnie – mruknął.

Camille postanowiła wziąć się w garść i wycofać z godnością.

– Pan wybaczy, hrabio, ale skoro jestem tutaj w najlepszym razie niechcianym gościem, wolałabym własne towarzystwo o tak późnej porze.

Ku jej zdumieniu, hrabiemu wcale nie spieszyło się z wyjściem.

– Nie uważa pani, że ta sypialnia jest niepokojąca?

– Nie. A powinnam tak uważać?

– Nie mam na myśli urządzenia wnętrza. – Zbył jej pytanie machnięciem ręki.

– Tylko…

– Chodzi o odgłosy, które pani i mój pies słyszeliście.

Tak! Chcę się wynieść z tego pokoju! – domagał się wewnętrzny głos. Jednak nie zamierzała pokazać temu mężczyźnie, że jest przerażona.

– Z przyjemnością tutaj zostanę – oznajmiła.

Spojrzał na nią z uwagą, więc pomyślała, że pewnie będzie nalegał, żeby zmieniła zdanie.

– A więc zostawię pani psa – powiedział jedynie.

– Co takiego?

– Zapewniam, że przy A jak się będzie pani bezpieczna, cokolwiek by się działo.

– Ale on mnie nie lubi!