Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
HISTORIA DZIECKA, KTÓRE STAŁO SIĘ ŚWIADKIEM… I CELEM
Ojciec był dla niego bohaterem. Potem kazał mu pomóc w pozbyciu się własnej matki.
David Crow dorastał w Rezerwacie Indian Nawaho pod okiem ojca, samozwańczego Czirokeza, który był jednocześnie jego idolem i największym koszmarem. Thurston Crow – charyzmatyczny były więzień San Quentin, inteligentny manipulator i brutalny tyran – żył według własnych zasad: bez litości, skrupułów i sumienia.
Od najmłodszych lat David był tresowany, by zostać „twardzielem”. Miał być lojalny, bezwzględny i gotowy na wszystko – nawet na udział w zbrodni. Ale im więcej widział, tym mocniej rozumiał, że jedynym sposobem na przetrwanie jest ucieczka.
Kłamstwo bladej twarzy to szokująca opowieść o psychologicznej grze między katem a ofiarą i o desperackiej walce o własną tożsamość. Crow opowiada swoją historię widzianą oczami dziecka, które próbuje zrozumieć świat utkany z kłamstw – z czasem odkrywając, kim naprawdę jest… i kim nie chce się stać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej żonie Patty
To prawdziwa historia. Niektóre wydarzenia zrekonstruowali moi rodzice – byłem wtedy za mały, by w pełni je zrozumieć. Pragnąc upewnić się, że ich relacje są dokładne, uparcie wypytywałem o szczegóły pozostałych członków naszej rodziny, sąsiadów, koleżanki i kolegów ze szkoły, a także inne osoby. Weryfikując moje własne wspomnienia, często posiłkowałem się zdjęciami z rodzinnych zbiorów, korzystałem też z innych, ogólnodostępnych źródeł. Imiona, nazwiska oraz detale umożliwiające identyfikację niektórych osób i miejsc zostały zmienione.
Ja, w wieku trzech lat, i mój tata przed naszym domem w Navajo Station w rezerwacie Indian Nawaho, 1955 rok
Miałem trzy i pół roku, kiedy tata pierwszy raz powiedział, że musimy pozbyć się mamy. Tamtego mroźnego lutowego poranka zjadł to, co zwykle – jajka, owsiankę i bekon – po czym zerwał się z krzesła i zarzucił płaszcz. Lonnie, Sam i ja zjedliśmy nasze płatki, zanim jeszcze usiadł do stołu.
– Thelmo Lou, wyszykuj Davida – rozkazał mamie. Jego tubalny głos wypełniał nasz malutki dom. – Jedziemy na przejażdżkę.
Mama chwiejnym krokiem weszła do salonu. Miała ten nerwowy wyraz twarzy, który przybierała, kiedy tata kazał jej coś zrobić. Siedziałem na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i oglądałem Klan urwisów, a ona kiwała się przede mną jak nakręcona zabawka.
– Ubieraj się, Davidzie! – wrzasnęła.
Mój młodszy brat, Sam, wtedy jeszcze w pieluszce, popchnął swoją ciężarówkę przez poprzecierany dywan i zachichotał, kiedy mama potknęła się o jego zabawki. Nasz kot, Północek, uskoczył jej z drogi i schronił się pod fotelem. Siedmioletnia Lonnie jak zwykle siedziała w swoim pokoju, słuchała radia i nas ignorowała.
Mama zawsze była nerwowa, jakby cały czas przeczuwała, że stanie się coś złego. Pogarszało się jej, gdy tata był w domu. Zanim zdążyła pochwycić mnie lepkimi od potu dłońmi, podbiegłem do szafy, włożyłem kurtkę, buty i pomknąłem na dwór.
Trząsłem się z zimna, czekając na tarasie, aż tata odśnieży samochód, nasha ramblera – albo, jak ja go nazywałem, Zielony Bombowiec. Wszystko jakoś przezywałem.
Z rury wydechowej poleciał biały dym, który nagle wypełnił całą przestrzeń. Chciałem, żeby tata się pospieszył – chociaż oczywiście wcale nie zamierzałem mu tego mówić. Za nim piął się gigantyczny budynek stacji podnoszenia ciśnienia gazu ziemnego Navajo Compressor Station w Arizonie. To był jego zakład. Tata opowiadał mi, że tymi ogromnymi rurociągami płyną tysiące ton gazu. Rury były połączone z turbinami, które hałasowały, jakby zaraz miały się rozlecieć.
Teren, na którym mieściły się stacja i dwadzieścia domów pracowników El Paso Natural Gas i ich rodzin, okalała siatka. Wszyscy nazywali firmę krótko – EPNG. Oprócz ludzi z firmy naszymi sąsiadami były tylko grzechotniki, zagubione bydło, owce, kojoty, zające i ptaki – chociaż wszystkie te zwierzęta znikały, gdy robiło się zimno. Tata powtarzał, że mieszkamy w rezerwacie Indian Nawaho, ale jesteśmy Czirokezami, dlatego możemy mieć gdzieś prawo białego człowieka.
Śnieg wciąż sypał, smagał mnie po twarzy, więc podskakiwałem, żeby się rozgrzać. Tata zrobił dwa prześwity na zamarzniętej przedniej szybie, zerwał lód z klamki przy drzwiach pasażera i dał znak, żebym wsiadał.
– Zimno jak w dupie u Eskimosa, więc ruchy! – krzyknął, prędko przechodząc na drugą stronę samochodu. – Zabawimy się trochę.
Otrzepał buty ze śniegu i usiadł za kierownicą. W roboczym płaszczu z czerwono-żółtym logo EPNG jego masywne ramiona i szeroka klatka piersiowa wydawały się jeszcze potężniejsze. Głową prawie dotykał podsufitki.
– No to jazda! – Wcisnął pedał gazu i Bombowiec wyjechał z impetem na zasypaną śniegiem pustynię. Kiedy usiadłem na kolanach, żeby zobaczyć, dokąd jedziemy, tata nagle dał po hamulcach i ostro skręcił. Poleciałem na drzwi. Rzucało jak na karuzeli.
– Co, zła zabawa?
Znowu przyspieszył, a kilka sekund później jeszcze raz zahamował. Tym razem poleciałem na deskę rozdzielczą i wpadłem pod nią, uderzając głową o metal. Tata się zaśmiał.
– Ej, nie rozwal skrytki – powiedział. – Nie stać nas na nową.
Przy następnym razie obróciło mnie do góry nogami, a tata dalej się śmiał. Wgramoliłem się z powrotem na siedzenie i znowu dałem nura, bo samochód jeszcze raz stanął dęba i się zakręcił.
– Masz być twardy. – Tata pokiwał na mnie palcem. – Nie znoszę wydygańców. Chuchro z ciebie i przygłuchy jesteś, ale uparty z ciebie sukinkot. Pamiętaj, jesteś Crow, na Boga, jesteś Czirokezem o nieprzeciętnej inteligencji i odwadze.
Wyprostował koła, ale nie zwolnił. Wycieraczki trzeszczały na oblodzonej szybie. Jechaliśmy w chmurze śniegu.
– Musimy poważnie porozmawiać – zaczął. – Mam ci coś ważnego do powiedzenia, ale musisz obiecać, że nikomu się nie wygadasz. – Objął mnie i ścisnął moje ramię gigantyczną dłonią. – Rozumiemy się?
– Obiecuję – wymamrotałem, śmiejąc się nerwowo. Złapałem za klamkę, żeby znowu nie polecieć, choć jednocześnie bałem się, że ją nacisnę i wypadnę na mróz.
– Musimy się pozbyć matki – powiedział niskim, groźnym głosem. – Jest do niczego i przy niej wyrośniesz na takiego samego wariata jak ona. Do niczego się nie nadaje, wszystko psuje, jak cała jej rodzinka. Ciebie też wykończy. Nas wszystkich. Sam rozumiesz, że nie ma co jej trzymać, prawda, synu?
Nie zgadzałem się, ale i tak kiwałem głową. Cały czas mówił złe rzeczy o mamie – że jest głupią wariatką, zrzędliwą suką jak jej matka i cała reszta Daltonów, tych gołodupców.
Ale przecież nie mógł się jej tak po prostu pozbyć, myślałem. Krzyczał, żeby się wynosiła i nie wracała, czasami mocno dał jej w twarz, ale nawet wtedy nie opuszczała terenu EPNG, chyba że tata wiózł ją do miasta. A po kolacji zazwyczaj było już spokojnie. Nieraz słyszałem, jak w nocy śmiali się w swojej sypialni.
Trzymałem klamkę obiema rękami i przyglądałem się tacie. Na jego czole, pod falą mocnych, czarnych włosów, pulsowała żyła w kształcie litery Y. Duże niebieskie oczy wyszły mu z orbit, jakby miały eksplodować. Zacisnął usta. Zawsze wyglądał strasznie, gdy się złościł.
Zamierzał zostawić mamę gdzieś koło targu? Albo gdzieś przy drodze, z pijaczkami od Nawahów? Albo wsadzić ją do autobusu i posłać z powrotem do babci, tak jak groził już wiele razy? Mówił też, że ta kurwa, jej matka, jej nie chce, podobnie bracia, te darmozjady, sępy jedne, moczymordy. A dziadek Dalton ledwo radził sobie sam ze sobą.
Mama chodziła tylko do sąsiadek, żeby pożyczyć cukier – chociaż kiedy wracała, wysypywała go do zlewu. Czasami ciągała mnie ze sobą, słuchałem, jak opowiadała, że miała okrutną matkę i bracia ją bili. Nawet jej tata nie mógł jej uratować, mówiła. Trzymała sąsiadki za dłonie, przybliżała się do nich, powtarzała, że teraz jej życie nie jest lepsze, bo mój tata też ją bije, dzieci rozrabiają. Kobiety odsuwały się, dawały mamie cukier i zamykały drzwi przy pierwszej okazji.
Biedna mama. Większość dnia leżała na kanapie i raz po raz kazała mnie i Lonnie coś zrobić.
– Potrzebuję pomocy – prosiła. – Sama nie dam rady.
Moja siostra przewracała wtedy oczami. Mama nigdy nie miała na nic siły. Czasami spędzała cały dzień w koszuli nocnej; ubierała się dopiero, gdy wracał tata – albo wcale.
Mamy z okolicy zachowywały się inaczej. Były wesołe, roześmiane. Robiły dzieciom kanapki do szkoły i rozmawiały z nimi na przystanku, a kiedy nadjeżdżał autobus, tuliły je i życzyły im dobrego dnia, a potem odwracały się i pełne werwy energicznym krokiem wracały do domu.
Moja mama taka nie była.
Lonnie sama pakowała swoje kanapki, sama odrabiała pracę domową, sama robiła sobie śniadanie. Mama przenosiła się wtedy z łóżka na kanapę. Szkoda mi jej było, ale od jej piskliwego, jękliwego głosu bolała mnie głowa.
Jeśliby zniknęła – czy mielibyśmy nową mamę? Może tę paskudną staruchę z domu obok, panią Bell?
Tata dał po hamulcach i znowu kręcił autem bączki. Opony szurały po lodzie. Jego twarz się rozluźniła, wyglądał jak wtedy, kiedy żartował z kolegami z pracy. Moje ręce były już spocone, zmęczone.
– Dobrze się bawisz, synu? – spytał ze śmiechem.
Może tylko żartował. Może nie zostawi mamy gdzieś w polu, żeby nie mogła wrócić.
Chociaż wydawało mi się, że mówił to wszystko na poważnie.
Tata pewnie zdradził też ten sekret Lonnie. Moja siostra wiedziała wszystko o naszej rodzinie, chociaż nigdy nie mówiła nic o mamie – poza tym, że jest wariatką.
Lonnie była szczupła jak mama, miała jej jasnorude włosy i zielone oczy, ale ich osobowości były zupełnie różne. Moja siostra miała wesołą, promieniejącą twarz i żwawy krok. Grała na pianinie, ciągle czytała, dostawała same szóstki. Wszyscy ją lubili. Lonnie była pełna życia, a mama przypominała balon, z którego ktoś spuścił powietrze.
Rano, gdy tylko tata wyszedł do pracy, zazwyczaj zaczynałem biegać po domu, a mama krzyczała, żebym przestał się drzeć jak upiór. Kopałem gumową piłkę, machałem kijem baseballowym, przewracałem piłeczkami lampy, zdjęcia i rzeczy ze stolika w salonie. Mama mnie goniła, próbowała złapać za koszulkę lub spodnie, ale byłem szybszy. Kiedy już zrobiłem wystarczająco duży bałagan, pozwalała mi wyjść na dwór.
Pewnego razu kazała mi zostać w domu – tego dnia padało. Chcąc, by zmieniła zdanie, wdrapałem się na włączoną pralkę i wsadziłem do niej kij do baseballu. Mama przyleciała od razu, ale bęben był już pogięty. Trzeba było oddać go do naprawy. Tata ostro mnie złoił za ten durny numer – tak to nazwał. Ślady na nogach zostały mi na długo.
Innego dnia, kiedy znowu padało, włożyłem przemoczonego Północka do suszarki. Wrzeszczał jak szalony. Kiedy Lonnie go wyjęła, popędził przez salon i wpadł na rolety, ściągając je z okien. Ktoś otworzył drzwi, a on wyleciał przez nie jak z armaty.
Lonnie uderzyła mnie w twarz i nazwała dzikusem. Powiedziała, że cała okolica tak na mnie mówi. A ja przecież próbowałem go tylko wysuszyć – tak się broniłem. Nie chciałem go przestraszyć.
Tata powiedział mamie, że wolałby, żebym uciekł z cyrkiem.
Kiedy pozwalała mi wyjść na dwór, biegłem do tłoczni, żeby trochę pobroić. Tacie to nie przeszkadzało, powtarzał tylko, żebym nie dał się złapać.
– Uważaj, żeby nie wkurzył się na ciebie ktoś ważny – mówił. – Wtedy będę musiał cię ukarać, i to bardzo.
Brałem klucz z jego narzędzi, żeby udawać, że go zapomniał, a ja mu go przyniosłem. Wchodziłem po metalowych schodach, waliłem kluczem w gigantyczne drzwi tłoczni, aż któryś z robotników mi otwierał, uśmiechał się, przykładał dłonie do ust i przekrzykiwał dobiegający ze środka hałas:
– Idźcie po Thurstona!
Wszyscy się śmiali. Dzieci nie mogły wchodzić tam, gdzie były turbiny, więc tata udawał, że daje mi w tyłek. Czasami zwoływał kolegów i opowiadał im o mnie.
– Żaden inny dzieciak nie miałby tyle pomyślunku, by przyjść tu i zapukać. – Targał mi włosy i się uśmiechał. – Tylko David jest taki aparat.
Tata brał ode mnie klucz i kazał mi wracać. Potem odkładał go do reszty narzędzi.
– Do jutra, młody – żegnali się ze mną robotnicy.
W tamte wakacje skończyłem cztery lata. Tata zaczął przed pracą urządzać mi musztrę. Mówił, że mam być silny i odważny jak moi przodkowie, Czirokezi. Podrzucał mnie i wystawiał ręce, by mnie pochwycić, ale czasami je cofał, pozwalając mi upaść na ziemię. Moje ciało pokrywały zadrapania i siniaki. Tata się śmiał.
– Uczę cię być czujnym, synu. Nie zawsze będę mógł cię bronić.
Kiedy się bałem, krzyczał na mnie, żebym nie patrzył mu na ręce.
– Jak spadasz, wystawiaj łapy – instruował. – Broń się. Wszystko ci muszę tłumaczyć? Poza tym od małego guza na łepetynie się nie umiera.
W inne dni przywiązywał mnie do dębu przed domem. Brał gruby, drapiący sznur, okręcał mi nim klatkę piersiową i kostki. Zaciskał mocno, żeby węzeł był ciasny.
– Spróbuj się wydostać, bystrzaku. – Odwracał się i powoli oddalał.
– Tato, proszę, odwiąż mnie… proszę… proszę.
– Jeszcze czego. Masz się bać tylko mnie – rzucił przez ramię.
Wiłem się, kotłowałem, ale nigdy nie udawało mi się oswobodzić. Sznur zdzierał mi skórę, zaciskał się jak chińska pułapka na palce. Moje ciało zaczynało dygotać, z trudem łapałem powietrze. Potem wybuchałem płaczem, a łzy kapały na sznur. Wcale nie czułem się jak mężny Czirokez.
Jeśli ktoś przechodził, krzyczałem:
– Niechcący przywiązałem się do drzewa. Mogę poprosić o pomoc?
Próbowałem się śmiać. To był dziwny śmiech, rwany, łamał mi się głos.
Często rozwiązywała mnie pani Bell.
– Wiem, że zrobił ci to tata – mówiła łagodnie. – I to jest złe.
Jeśli nie uwalniała mnie pani Bell, robiła to mama. Wybiegała z domu, gdy tylko rambler znikał z widoku.
Bezpośrednim szefem taty był Macher, kierownik stacji. Macher był moim najlepszym kolegą. Mówił mi to wiele razy.
Kiedy nikt nie patrzył, rzucałem przy jego czerwonym pick-upie od EPNG drewnianą skrzynkę po mleku, wdrapywałem się na pakę, kładłem się płasko na brzuchu i czekałem, aż wyjedzie, żeby doglądać rur. Wtedy podrywałem się i waliłem w tylną szybę. Macher śmiał się i pozwalał mi usiąść w kabinie.
Jedliśmy nasiona słonecznika i piliśmy colę, którą trzymał w lodówce pod siedzeniem. Opierałem o nią nogi i cały czas trajkotałem, pytałem o turbiny, kukawki, grzechotniki, o wszystko, co tylko przyszło mi do głowy. Macher mówił, że mam w gębie motorek. Chichotałem, kiedy wywoływał tatę przez krótkofalówkę, żeby powiedzieć mu, że razem sprawdzamy rury.
– A to sukinsyn, zgrywus jeden – mówił tata, ale nigdy nie miał nic przeciwko, bym jeździł z Macherem.
Mimo że skończył naukę po liceum, tata mógł przegadać każdego, na każdy temat. Nasz dom był pełen podręczników do inżynierii i matematyki, a on przeczytał je wszystkie. Tata wiedział więcej o turbinach i o tym, jak powinny działać, niż cała ekipa z zakładu.
Nigdy mu nie przerywali, nigdy z nim nie dyskutowali. Gdy podnosił głos, załoga cofała się i oddalała przy pierwszej okazji. Czasami za bardzo śmiali się z jego dowcipów – i za szybko. Ale i tak gdy przynosiłem mu klucz, mówili mi, że jest najbystrzejszym facetem, jakiego znają.
Non stop rozmawiało się tam o gazie. Jego zapach unosił się wszędzie. Po pewnym czasie przestaliśmy go czuć – chyba że mieliśmy gości i ktoś o nim wspomniał. Starszy chłopak powiedział mi kiedyś, że gaz tak śmiesznie pachnie, bo EPNG używa bawolich pierdów. Tata mówił, że to siarka.
– Bez zapachu nie moglibyśmy odkryć wycieku – mówił, stojąc z wypiętą piersią, żeby wszyscy go słuchali.
Właśnie skończyliśmy jeść kolację, mamy specjalność, serwowała to danie codziennie: smażona okra, rostbef i mrożona herbata. Lonnie i ja uwielbialiśmy siedzieć przy stole i słuchać opowieści taty o potężnych maszynach wysyłających gaz aż do Los Angeles. Czasami szkicował je i opowiadał, jak działają. Turbiny były ogromne, wszystko w nich ruszało się tak szybko, że moje oczy nie nadążały patrzeć.
– A jeśli nie odkryjemy wycieku, eksplozja wywali nam dupska aż do Meksyku, tyle po nas będzie.
Kiedy tata mówił o wybuchach, zawsze skręcało mnie w brzuchu. Rok wcześniej, w czasie testu jakichś nowych turbin, wybuchła cała tłocznia. Wszyscy ciągle o tym rozmawiali, jakby to było wczoraj.
Tamten dzień rozpoczął się jak każdy, mama spała na kanapie, ja siedziałem przed telewizorem i oglądałem bajki, Sam był w swoim kojcu. Najpierw rozległo się dudnienie, potem domem wstrząsnęło głośne „bum!” – aż ramki spadły ze ścian. Podbiegłem do okna. Nieruchome powietrze przeszywał dźwięk syreny, ludzie biegali we wszystkich kierunkach. Północka, jakby piorun strzelił, przeleciał przez pokój z postawioną sierścią, wspiął się po zasłonie i na niej zawisł.
Druga eksplozja wstrząsnęła ziemią jeszcze silniej niż pierwsza. Upadłem na podłogę. Stacja wypluwała z siebie kule ognia podobne do ogromnych pomarańczowych piłek, wysoko na błękitnym niebie unosił się dym. Budynek zniknął za czarną chmurą. Wybuch poprzedził następną syrenę, nasz dom znowu się poruszył, a ja musiałem zakryć uszy rękoma. Te bawole pierdy śmierdziały wyjątkowo paskudnie, jakby się zapaliły.
Mama poderwała się z kanapy i zaczęła biegać w kółko. Płakała, trzęsła się. Skuliłem się w kącie, przestraszony, że spadnie na nas sufit. Sam patrzył to na mamę, to na mnie, aż w końcu jego twarz wykrzywił grymas i on też zaczął płakać. Lonnie była w szkole, więc to ja musiałem uspokoić mamę, ale nie wiedziałem, co robić. Upadła na podłogę i krzyczała. Ciągle dudniło. Niedługo później czarny dym wypełnił już cały dom, powietrze było gęste i ciężkie.
Potrząsnąłem mamą kilka razy, ale to nie pomogło. Nigdy nie pomagało. Skuliła się, zamknęła oczy i jęczała. Wtedy do naszego salonu wpadła pani Bell, sąsiadka. Jej mąż pracował na nocnej zmianie. Kiedy stacja wybuchła, spał.
– Thelmo Lou – powiedziała – jeszcze nie wiadomo, co się stało. Wszyscy mężczyźni poszli tam i pomagają. Thurston pewnie jest cały. Spokojnie.
Na terenie zakładu nikt nie zamykał drzwi – byliśmy jak rodzina. Gdy coś się działo, mamy i ojcowie pomagali sobie, jakby byli krewnymi. Nawet ci sąsiedzi, którzy unikali mojej mamy, teraz przyszli, żeby zapytać, co mogą zrobić.
Pani Bell usiadła na podłodze.
– Thelmo Lou, no już, musisz się uspokoić. – Poklepała mamę po plecach. – Razem sobie poradzimy.
W naszym domu było już wielu sąsiadów, wszyscy mówili mamie miłe rzeczy. Pani Bell pomogła jej wstać, usiąść na kanapie i podała szklankę wody. Mama trzęsła się tak bardzo, że wylała ją na podłogę. Tata mówił, że pani Bell gardziła mamą, ale tego dnia była miła, delikatnie masowała jej ramiona, żeby się rozluźniła. Mówiła do niej jak do dziewczynki. Pytała, czy Lonnie jest w szkole. Mama kiwała głową. Łkała tak gwałtownie, że nie można było jej zrozumieć.
W końcu wszystko ucichło, ale wciąż unosiły się dym i kolejne chmury ognia. Sam – cały czas był w swoim kojcu – coraz głośniej płakał. Ktoś wziął go na ręce i zaczął kołysać. Uspokoił się, ale kilka minut później znowu wybuchł płaczem. Wtedy usłyszeliśmy syrenę wozu strażackiego. Wybiegłem z domu, żeby go zobaczyć, za mną wyleciał Północek i od razu schował się pod krzaki sąsiada. Pani Bell krzyknęła, żebym wracał, ale ją zignorowałem. Wyleciała za mną, jej twarz była cała czerwona, jedną ręką złapała mnie za koszulkę, drugą za twarz – i zaciągnęła do domu.
Pani Bell była jedną z tych osób z sąsiedztwa, które nazywały mnie dzikusem. Trochę śmiesznie pachniała, jak lekarstwa, i zawsze rozstawiała wszystkich po kątach. Miała na imię Beatrice. Tata przezywał ją Pszczółka Bułka – bo była gruba. Pan Bell też na mnie skarżył, mimo że więcej niż raz to on odwiązywał mnie od drzewa. Nigdy nie widziałem, by się uśmiechał. Tata mówił, że to żałosny pantofel.
Gdy w naszym domu zjawił się Macher, aby porozmawiać z mamą, jej płacz przeszedł w łkanie. Wciąż była w swoim szlafroku, włosy miała w nieładzie, wyglądała, jakby dopiero się obudziła. Jej powieki drgały, miała obłąkany wzrok. Tata był bardzo poparzony, relacjonował Macher, zabrali go na ostry dyżur. Poczochrał mi włosy i uśmiechnął się do mnie, ale jego szare oczy były smutne. Powiedział, że niektórzy ranni mogą nie przeżyć, ale co będzie z tatą – tego nie wiedział.
Do mamy przychodziły kolejne płaczące panie. Żona Machera zawiozła ją do szpitala, inne sąsiadki zostały w naszym salonie, żeby pilnować mnie i Sama. Kręciły głowami i szeptały między sobą, że tata już nie wróci – ale ja wiedziałem, że się mylą.
Lonnie przyszła ze szkoły zapłakana. Jeden z pracowników powiedział jej, co się stało.
– Tata próbował zamknąć zawór gazu, ale turbina wybuchła – powiedziała, wycierając twarz w rękaw. – Ledwo się wydostał, potem zawiózł kilku pracowników do szpitala. Żyje, ale cały jest poparzony.
Gdy mama wróciła do domu, było już ciemno. Trzęsła się tak bardzo, że żona Machera musiała wziąć ją pod rękę.
– Wasz tatuś był zawinięty jak mumia – powiedziała mama i opadła na kanapę. – Klatka piersiowa mu się nie ruszała. Mówili, że żyje, ale mnie wyglądał na trupa.
Lonnie i ja płakaliśmy – mama przecież by wiedziała, gdyby tata umarł.
– Thurston! – krzyknęła. – To niesprawiedliwe, że zginąłeś i zostawiłeś mnie samą z dziećmi. Miałeś się mną opiekować!
Podniosła się i poszła do łóżka. Lonnie powiedziała mi, żebym posprzątał zabawki z podłogi, następnie otworzyła puszki z wieprzowiną z fasolą i zaczęła szykować kolację. Słuchałem się mojej siedmioletniej siostry bardziej niż mamy. Lonnie zmieniła Samowi pieluchę, nakarmiła go i ułożyła w łóżeczku, a potem próbowała nakłonić mamę, by coś zjadła.
Sąsiadki przynosiły jedzenie i siedziały z mamą przez wiele następnych dni. Kolejno woziły ją do szpitala. Kiedy wieczorem wracała, pytaliśmy, czy tata żyje. Kręciła głową.
– Mówią, że żyje, ale nie wydaje mi się.
Któregoś wieczoru wróciła z tym swoim przestraszonym, rozhisteryzowanym wyrazem twarzy i powiedziała:
– Wasz tatuś żyje. Nie wierzyłam w to, bo kiedy zdjęli mu bandaże, jego twarz była bardzo spuchnięta, wyglądała jak nadmuchana. Ale wypowiedział moje imię, więc to musi być on.
Tata nie opuścił szpitala jeszcze przez długi czas, a lekarze nie pozwalali nam go odwiedzać. Powiedzieli mamie, że nasze zarazki mogłyby go zabić.
Kiedy w końcu przywiozła go Bombowcem, Lonnie i ja podbiegliśmy do samochodu, żeby się przywitać. Mama miała rację – nie wyglądał jak nasz wielki i silny tata. Jego głowa spuchła do rozmiaru dyni, oczy miał jak szparki. Czoło i nos mieniły się jasną czerwienią, od twarzy odchodziły mu płaty skóry. Jęczał z bólu. Mama zmieniała mu opatrunki, a on ani razu na nią nie krzyknął, ani razu jej nie uderzył.
Ludzie z zakładu byli przybici jeszcze kilka miesięcy, ale tata powiedział nam, że pracownicy EPNG rozumieli ryzyko wiążące się z ich pracą. W wyniku eksplozji siedmiu z nich zostało poparzonych. Dwóch już nie wróciło ze szpitala. Nowi zastąpili rannych, turbiny naprawiono. Wszystko wróciło do normalności.
Skóra taty w końcu się zagoiła. Wrócił do pracy. Niedługo później znowu zaczął krzyczeć na mamę, żeby się wynosiła.
Na ogół mama nie wiedziała, gdzie się pałętałem. Sąsiadki skarżyły tacie, że wybiegałem za bramę, a przecież dzieci nie mogą. Mówiły, że mama powinna mnie pilnować.
– Poza bramą nic nie rozwali – odpowiadał im. – A i jego nic nie może uszkodzić, sukinkota małego.
Sąsiadek to nie bawiło, ale tata się nie przejmował. Mówił, że łamanie zasad zakładu to dobry trening, bo Czirokezi sami musieli tworzyć własne reguły, tylko tak mogli przetrwać.
Jeżdżący czerwonymi pick-upami pracownicy EPNG niejednokrotnie napotykali mnie daleko od domu i zawsze zatrzymywali się, by mnie podwieźć. Kiedy mówili tacie, że nie powinienem łazić po pustyni, bo to niebezpieczne, tylko się śmiał:
– O Davida się nie martwcie. On zawsze znajdzie drogę do domu.
Pewnego ranka, kiedy tata wygonił mnie z tłoczni i kazał iść do domu, stanąłem na przystanku szkolnego autobusu. Ani Lonnie, ani kierowczyni nie zobaczyli, że wkradłem się do środka. Kiedy dojechaliśmy do szkoły podstawowej w Ganado, wysiadłem razem z innymi uczniami i wszedłem do budynku.
Nie zaszedłem daleko, bo Lonnie na mnie nakablowała. Kierowczyni musiała wrócić do zakładu z jednym pasażerem. Krzyczała, że jestem łobuzem, a ja śmiałem się i biegałem po pustym autobusie.
Moja siostra rozpowiedziała wszystkim, że jestem rozpuszczonym smarkaczem i same ze mną problemy. Gdy znowu zakradłem się do autobusu, Lonnie zauważyła mnie dopiero, gdy wyturlałem się spod fotela. Domagała się, żeby kierowczyni kazała mi iść dwadzieścia kilometrów do domu na piechotę. I bym poszedł – ale nie musiałem. Kierowczyni powiedziała mi, że jeśli poczekam, aż wsiądzie pierwsza klasa, da mi menażkę z kompasem. To był dobry interes, więc się zgodziłem.
Lubiłem też jeździć z mamą i tatą po zakupy na targ Hubbella, tuż obok szkoły. Nic nie ekscytowało mnie tak bardzo, jak możliwość zobaczenia Nawahów z bliska. W zakładzie mieszkali tylko biali i Meksykanie – a oni nigdy nie ubierali się jak Nawahowie, którzy przyjeżdżali do miasta. Mężczyźni mieli długie, ciemne włosy zaplecione w kucyki, nosili kowbojskie krawaty i czarne kapelusze ze srebrnymi paskami. Kobiety miały naszyjniki z paciorków, bransoletki i czerwone aksamitne spódnice. Dzieci wyglądały jak ich rodzice, tyle że w wersji mini.
Kiedy dojeżdżaliśmy na targ, podlatywałem do samochodów Nawahów i ich taborów. Czasami ruszałem w stronę ich owiec, głośno becząc. Rozbiegały się wtedy na wszystkie strony, a zarządca targu unosił ręce i krzyczał na mnie. Musiał liczyć je od nowa.
Myślałem, że to zabawne, ale tata dał mi raz za to mocno w tyłek.
– Nie bądź gnojem – powiedział. – Nawahowie chcą sprzedać tu owce, kupić coś i stąd spadać. Nie potrzebują, żebyś im zawracał gitarę.
Po prostu chciałem z nimi rozmawiać. Krzyczałem do nich Yá’át’ééh – to „dzień dobry” w ich języku. Czasami wrzeszczałem jak Indianie napadający na pociągi w filmach. Mężczyźni odwracali się do mnie plecami, a dzieci wbijały wzrok w ziemię i wkładały ręce do kieszeni. Nieraz stare baby próbowały mnie czymś zdzielić, ale byłem za szybki. Chciałem się bawić – na targu Hubbella nikt jednak nie myślał o zabawie.
The Pale-Faced Lie
Copyright © by David Crow 2019
Copyright © for the Polish translation by Adrian Stachowski 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Dominik Leszczyński
Korekta – Anna Strożek, Maciej Cierniewski
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografie na okładce i wewnątrz książki – ze zbiorów autora
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi: 9788383303666
ISBN epub: 9788383303673
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Okładka
Strony tytułowe
Dedykacja
Od autora
Część 1 Navajo Station, 1956
Rozdział 1
Rozdział 2
Strona redakcyjna
Reklama