Kiedy wiosna nie nadchodzi - Anna Wysocka-Kalkowska - ebook + książka

Kiedy wiosna nie nadchodzi ebook

Anna Wysocka – Kalkowska

4,5

Opis

Kiedy wiosna nie nadchodzi” Anny Wysockiej – Kalkowskiej to książka bez skomplikowanej i dogłębnej filozofii, za to o różnych odcieniach miłości zdradzonej, rodzinnej, przyjacielskiej i tej, która rodzi się mimo lęku.

Główną bohaterką powieści jest Julia, właścicielka agencji reklamowej, samotna mężatka, której mąż od ośmiu lat przebywa za granicą i nie zamierza wracać do kraju. Weronika – oddana przyjaciółka i prawa ręka w firmie namawia ją na rozwód, ale Julia nie chce o tym słyszeć. Dziewczyna twierdzi, że wciąż kocha swojego partnera, mimo że ze wszystkimi problemami jest sama, nawet wtedy, gdy umierają jej rodzice. Osamotniona po tragicznych przejściach rzuca się w wir pracy, wracając wieczorami do luksusowej, wielkiej, ale wiejącej chłodem willi. Kumulacja problemów powoduje, że kobieta jest coraz bardziej zamknięta w sobie, nie cieszą ją rzeczy, które kiedyś sprawiały radość, za to pogrąża się w coraz większej izolacji od świata.

Przełom wydarzeń i negatywnej aury następuje w dniu trzydziestych piątych urodzin bohaterki, kiedy otrzymuje bukiet białych róż od Bernarda, starszego pana, od którego kupiła dom w Kazimierzu Dolnym zaraz po ślubie. Julia postanawia odwiedzić to miasteczko w celu uporządkowania spraw z przeszłości. Na zmianę jej dotychczasowego życia będzie miał też wpływ list od swojej nieżyjącej matki, który odkryje rodzinną tajemnicę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (17 ocen)
11
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Dosłownie wnikamy w psychikę zakochanej kobiety, by dostrzec w jaki sposób kochają panie, które przecież potrafią zapomnieć o całym świecie, przeboleć upokorzenie, czy karmić się nadzieją. Warto zaznaczyć w tym miejscu, że książka opowiada o różnych obliczach uczucia, które zwykliśmy jednoznacznie nazywać miłością.
10
DanutaB68

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍👍
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Paulina1291

Całkiem niezła

Hmmm... Taka lekka i niezobowiązująca lekturka na plażę. Mnie osobiście nie porwała... Prosta i przewidywalna, ale czasem i taka się przydaje.
00

Popularność




Anna Wysocka‑Kalkowska "Kiedy wiosna nie nadchodzi"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2014 Copyright © by Anna Wysocka‑Kalkowska, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o. i Wiktoria Benke Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978‑83‑7900‑274‑0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

Anna Wysocka‑Kalkowska
Kiedy wiosna
nie nadchodzi
Wydawnictwo

Książkę tę dedykuję mojemu ukochanemu bratu Pawłowi,

za wyjątkowe wsparcie i wiarę w „wiosnę”  dziękuję moim najbliższym:

córce Julii i mężowi Piotrowi,

Moim Rodzicom,

Karolinie, która bardzo szybko stała się moją siostrą,

Agnieszce i Kazikowi,

Agnieszce i Piotrowi,

Magdzie oraz  Dorocie i jej latorośli, która stworzyła okładkę.

Niegdyś myślałam, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, że jestem dzieckiem miłości, bo od kiedy pamiętam, zawsze otaczali mnie kochający ludzie. Z czasem okazało się, że może urodziłam się blisko tej gwiazdy, ale z pewnością nie pod nią. A moje życie, które dotąd obfitowało w barwy łagodnej lecz soczystej tęczy, zaczęło przybierać kolory jesiennej burzy. W dodatku nie przestawało padać.

Kiedyś jednak świat był dla mnie łaskawy, obca była mi samotność, lęk czy ból. Byłam jedynaczką, więc rodzice spełniali każdą moją zachciankę. Kiedy skończyłam szkołę średnią, bez problemu dostałam się na wymarzone studia, które zresztą ukończyłam z wyróżnieniem. Krótko po tym zostałam menadżerem w banku z zagranicznym kapitałem. Chcieli kogoś, kto będzie biegle mówił po włosku, a ja nie miałam z tym problemu. Po niecałym roku awansowałam na szefa placówki. Czułam się spełniona i szczęśliwa, a kiedy zostaliśmy z Marcinem parą, wydawało mi się, że żyję w bajce. Miałam wszystko, o czym zawsze marzyłam.

Poznaliśmy się w taki banalny sposób… Wpadłam na niego podczas zakupów na targu, a on rozsypał reklamówkę pełną jabłek. Zbierałam te nieszczęsne owoce i prosiłam Boga, aby zatrzymał czas, ale nie zatrzymał.  Bóg zrobił coś o wiele lepszego, przedziurawił moją siatkę i  rozsypał trzy kilogramy  śliwek. Zbieraliśmy więc śliwki, a potem Marcin zapytał, czy mam ochotę zjeść z nim jabłko w parku obok. Pół roku późnej wzięliśmy ślub. W podróż poślubną pojechaliśmy do Kazimierza. Miesiąc pełen miłości i szczęścia w miejscu stworzonym na snucie marzeń. Mieszkaliśmy u sympatycznego staruszka, który wynajął nam chatę pod strzechą. Był niesamowicie mądrym człowiekiem i do tego niezwykle serdecznym. Popołudniami pijaliśmy razem kawę na tyłach wynajmowanego przez nas domku, gdzie mieścił się olbrzymi ogród. Otoczenie pełne kwiatów sprawiało, że kawa smakowała jak  afrodyzjak. Bernard często opowiadał nam o swojej żonie, mówił, że mu ją przypominam, że tak samo odgarniam włosy z czoła i podobnie się uśmiecham. Żona Bernarda zginęła kilka lat wcześniej w wypadku samochodowym, ale on ją nadal kochał i dla niej pielęgnował ten piękny, wielki ogród. Była jesień, z podziwem obserwowałam jak Bernard codziennie wywozi z niego tony liści. Marcin mu często pomagał , mówił, że zakochał się w tym miejscu i możliwość dbania o nie, to dla niego prawdziwy zaszczyt. To był cudowny czas. Wieczorami spacerowaliśmy przeuroczymi uliczkami Kazimierza, czasami aż bałam się oddychać, by nie zburzyć tego niczym nienaruszonego szczęścia.

Kiedyś weszliśmy do pięknej galerii wis a`wis kościoła. Na półkach stało tysiące aniołów, jeden z nich przykuł szczególnie moją uwagę. Anioł miał twarz uroczej dziewczynki, Marcin spojrzał na niego i szepnął: cudownie byłoby mieć dziecko, a potem kazał go zapakować. Niestety, ekspedientka nam go nie sprzedała. Okazało się, że anioł -jedyny w swoim rodzaju-  jak twierdziła, przyniósł jej syna. Wieloletni anioł, jej osobisty.

Nasz miesiąc miodowy nieuchronnie dobiegał końca. Ostatniego wieczoru Bernard zawołał nas na kolację i zapytał, czy nie chcielibyśmy kupić chaty pod strzechą. Pomyślałam: taka szansa trafia się raz na milion, mam pieniądze po ojcu, kupimy więc nasze marzenia. Tak też się stało, kupiliśmy chatę pod strzechą i tysiąc metrów ogrodu.

– Jestem spokojny - powiedział Bernard, kiedy miesiąc później finalizowaliśmy transakcję. Martwiłem się, że chatę pełną wspomnień o Helenie sprzedam komuś z przypadku. Wy jesteście gwarancją na to, że o nią zadbacie, że będzie nadal żyła. Ja nie mam już sił jej remontować, 70 lat to i tak sędziwy wiek. Mój dom po śmierci oddam kościołowi, ale chata i ta działka ma dla mnie wyjątkową wartość. Pragnę, by było w niej prawdziwe życie, pełne skrajnych emocji od miłości poprzez rozczarowania, a pewnie czasami łzy, których życzę wam jak najmniej. Ponadto rzadko zdarza się, że w tym wieku kogoś się jeszcze wpuszcza do serca, a ja was wpuszczam jak przybrane dzieci, których nigdy nie miałem, ale gdybym miał to chciałbym, aby były właśnie takie. Szczere, dobre i spontaniczne, bezgranicznie ufające miłości.

Patrzył na nas z olbrzymią ufnością. Nikt z nas nie sądził wtedy, że nasze życie tak diametralnie się zmieni, że czeka nas tyle bólu i tyle rozczarowań, że tak bardzo się pogubimy.

To było 8 lat temu, od tego czasu ani razu nie widziałam naszego domu pod strzechą. Kiedy Marcin wyjechał, czekałam aż wróci, żebyśmy pojechali razem… ale on nie wrócił, a ja nie mam siły wspominać i znowu tak mocno tęsknić. Boję się, że to miejsce mogłoby mnie zabić, chociaż czasami zastanawiam się, czy aby już nie jestem martwa.

Każdego dnia kręcę się na fotelu w gabinecie mojego biura i myślę o tym samym. Za jaką cenę? Codziennie też to moje dumanie przerywa Weronika, moja asystentka i przyjaciółka. Ktoś, kto nigdy mnie nie zawiódł.

- Cześć. Mam dla ciebie te papiery. Podpisz wyślij i posprzątaj w swoim życiu. – powiedziała jednym tchem, zamykając drzwi gabinetu.

- Nie dzisiaj, mamy jakichś klientów? – zapytałam udając zapracowaną.

- Jak to: nie dzisiaj? – krzyknęła poirytowana. - Kiedy więc? Za miesiąc? Dwa? A może za kolejny rok? Albo osiem? Do cholery skończ to raz na zawsze i zacznij żyć! Wiosna przyszła!

- To tylko słońce świeci, to nie wiosna, nie dla mnie.

- No właśnie, a kiedy będzie wiosna dla ciebie? – zapytała poirytowana i nie czekając na odpowiedź kontynuowała - On nie wróci, chociażbyś płakała, groziła, nie wiem nawet czy wróciłby gdybyś zachorowała. Ma facet tupet, wiesz, zmarnował ci osiem najpiękniejszych lat w życiu i jeszcze śmie zapewniać o tym, że cię kocha. Ale jeśli kocha, to pytam cię Julka, gdzie on teraz jest? Przecież dzisiaj obchodzisz trzydzieste piąte urodziny. Jakoś nie widzę tutaj tego zakochanego palanta.

- Starczy, starczy Weronika, daj mi spokój – krzyknęłam nerwowo. Jej słowa kłuły jak pokrzywy. Mimo to, choć bardzo chciałam, nie mogłam być na nią zła. W głębi serca wiedziałam, że on już nie wróci. Z drugiej strony coś mówiło mi: walcz o twoją miłość, twoje życie.

- Nie mogę, Weronika, rozumiesz? Nie mogę – odparłam po chwili już całkiem spokojnie.

- Nie możesz – powtórzyła. - Nie możesz do niego jechać, bo nie dadzą ci wizy, nie możesz go tu ściągnąć, bo on nie chce wrócić. Ale dlaczego nie możesz wziąć rozwodu? Tego nie wiem.

- Bo go kocham – odparłam

- Kochasz?  Po ośmiu latach nieobecności, w tym siedmiu proszenia, żeby wrócił, ty go kochasz - podsumowała cynicznie, a zaraz potem dodała – Nie, moja droga, ty nie kochasz, ty żyjesz wspomnieniami, sztucznie podtrzymujesz przy życiu uczucie, które już dawno powinnaś pogrzebać. Nie możesz kochać kogoś, kogo nie znasz. Przykro mi to stwierdzić, ale po tylu latach nieobecności nie możesz znać swojego męża. To obcy człowiek. Od ośmiu lat wycieram twoje łzy, od ośmiu lat próbuję zrozumieć człowieka, którego nienawidzę, bo złamał życie mojej przyjaciółce. I wiesz co, mam dosyć! Zrób coś z tym albo kup sobie paczkę chusteczek, bo ja i mój rękaw wysiadamy z tego pociągu.

Drzwi trzasnęły, Weronika znikła a ja postanowiłam powspominać. Przypomniałam sobie początek, chwilę, w której Marcin oświadczył mi, że ma szansę na pracę w Stanach. Mówił, że nie chce mnie zostawiać, ale to tylko na rok, że potem będzie mu łatwiej znaleźć w Polsce lepszą pracę, że taki staż za granicą to olbrzymi atut. Zgodziłam się, pomyślałam, że rok szybko minie, że chcę, aby miał szansę na samorealizację.

Tę jakże trudną dla nas decyzję postanowiliśmy uczcić w pięknej restauracji tuż za rogiem naszego domu. Mój mąż kupił mi wtedy tuzin róż od ulicznej kwiaciarki. Miały kolor dojrzałego miodu, pachniały miłością i zbliżającą się ukradkiem jesienią. Czasami zamykam oczy, by jeszcze raz przeżyć tę chwilę, ale choć bardzo się staram, nie pamiętam ich zapachu. Zabawne, taki cudowny  moment, a stanowił początek końca.

Moje wspominki przerwał telefon. Na komórce wyświetliło się imię mojego męża. No tak, przecież jeszcze nie dzwonił z życzeniami.

- Witaj kochanie, dzwonię, by złożyć ci życzenia – powiedział jakbyśmy widzieli się wczoraj.

- Halo Julia, jesteś? Julia?

- Jestem.

- No, co tam kotku, gdzie będziesz świętować?

- Marcin, chcę rozwodu – powiedziałam z determinacją w głosie.

- Słucham?

- Chcę rozwodu, pytałam prawników, w sytuacji kiedy jesteś tak długo poza granicami kraju, nie powinno być z tym problemu, prześlę ci papiery pocztą. Proszę, zapoznaj się z nimi.

- Ale Julia, jak możesz?

- Jak co mogę?

- A co z naszym małżeństwem?

- Jakim małżeństwem? Nie widzieliśmy się osiem lat, nie ma już naszego małżeństwa.

- Kochanie, już niedługo wrócę, obiecuję. Ale wiesz przecież, że wiza skończyła mi się już dawno i kiedy teraz zdecyduję się na powrót, to już nigdy mnie do Stanów nie wpuszczą.

- A po co ci tam być? – zapytałam ze łzami na końcu nosa.

- Jak to po co, przecież zarabiam tutaj więcej niż ty w Polsce, choć prowadzisz własny interes.

- Nie chcę tych pieniędzy, od pięciu lat nie wzięłam z nich złotówki. Jutro zrobię przelew, zwrócę ci wszystko co do grosza. A pieniądze, za które wybudowałam dom… Cóż, sprzedam kazimierską chatę i w ten sposób spłacę i dom.

- Oszalałaś! – krzyknął wściekły

- Nie, po prostu nie mam już sił na takie życie.

- Nigdy nie zgodzę się na rozwód, kocham cię.

- Żegnaj Marcinie.

Do oczu napływały mi łzy, dostałam gęsiej skórki na całym ciele. Jak mogłam to powiedzieć, pytałam samą siebie.  Czułam się tak, jakbym zabijała w sobie to, co ma dla mnie największą wartość. Nigdy nie byłam jeszcze tak samotna. Pomyślałam, że jestem zupełnie sama na tym wielkim świecie, że nikogo już nie mam. Zastanawiałam się, co by powiedziała moja mama, gdyby żyła. Nie miałam siły dalej pracować, zadzwoniłam więc do Weroniki.

- Powiedziałam Marcinowi, że chcę rozwodu. Właśnie wychodzę z firmy, proszę, dopilnuj wszystkiego.

- Tak, oczywiście. Julka zobaczysz, wszystko się teraz ułoży – powiedziała z wyraźnym entuzjazmem w głosie, co spowodowało, że się rozłączyłam.

Wyłączyłam telefon i  zastanawiałam się, co się ma ułożyć, pewnie za kilka miesięcy oficjalnie zostanę rozwódką, więc co do cholery ma się ułożyć?

***

Kiedy dojechałam do domu, na podjeździe stał mały kotek. Pomyślałam, że jest tak samo samotny jak ja. Bez żadnych perspektyw na kogoś naprawdę bliskiego. Wzięłam więc kociaka do domu, teraz mieszkają tutaj dwie samotne istoty, mające świadomość, że nie są jednak same. Zabawne.

- Mam urodziny kotku, więc może poświętujemy?  Naleję ci miseczkę mleka i zrobię sobie kawę. Taką, jaką lubię najbardziej: sypaną z dodatkiem cynamonu. Niech chociaż na chwilę  zapachnie szczęściem.

Dom wypełnił się zapachem cynamonu i kawy, ale nie przyniósł mi uczucia szczęścia, raczej spowodował nagły atak płaczu, z którego jednak szybko przyszło mi się pozbierać, bo zadzwonił dzwonek do drzwi.

-Pani Julia Dobrzańska? – spytał stojący w drzwiach kurier.

- Już niedługo – odparłam.

- Słucham? – zapytał zdziwiony.

- Nie, nic ważnego, to ja słucham pana.

- Mam dla pani przesyłkę.

- Przesyłkę?

- Tak, to kwiaty, proszę podpisać, zaraz wyjmę z samochodu.

- Kwiaty, kwiaty na dowód, że wróci, tylko za ile lat? Proszę powiedzieć, że nie przyjęłam.

- Na pewno? To….

- Wiem, piętnaście miodowych róż.

- Nie, pięćdziesiąt białych róż.

- Słucham? Pięćdziesiąt białych róż? – spytałam z niedowierzaniem. - Od kogo są  te kwiaty?

- Przesyłkę nadał nijaki pan Bernard Mech. To jak, przyjmuje pani?

- Tak, oczywiście przyjmuję.

- Kobiety, kto was zrozumie? – powiedział kręcąc wymownie głową, a następnie wręczył mi olbrzymi bukiet i życzył miłego dnia. Stałam z tymi różami jak kołek chyba jeszcze przez najbliższe piętnaście minut. A potem poczułam, że ciążą, więc zaczęłam rozpaczliwie szukać wazonu. Kiedy w końcu udało mi się go znaleźć, był za mały, więc ponownie się rozpłakałam. Wtedy zauważyłam bilecik, a na nim słowa:

- Niech wiosna trwa wiecznie.  Bernard.

Zawołałam do Boga, by dał mi siły, ale nie odpowiadał. Tylko po cichu, jakby na paluszkach, podszedł do mnie ten wychudzony kociak, łasił się,  jakby chciał dać mi nadzieję w tym dniu bez nadziei.

Usnęłam, obudziła mnie dopiero Weronika.

Julka, -  krzyczała nerwowo - co ty robisz na podłodze?

- Śpię?

Dlaczego na miłość boską na podłodze? A… no tak, rozumiem - powiedziała patrząc na kwiaty. -  Widzę, że tym razem się szarpnął, już nie piętnaście róż, ale cały ogród.

- Daj spokój, nie są od Marcina.

- Nie? A od kogo i co ty robisz na podłodze?  Masz cztery sypialnie w tym domu. 

- Od Bernarda.

- Kto to jest Bernard?

- No nie patrz na mnie z takim zdziwieniem, nie mam kochanka.

- To akurat szkoda.

- Tak, szkoda.

- Powiesz mi, kim jest Bernard?

- To ten staruszek, od którego kupiliśmy chatę w Kazimierzu. Chyba muszę tam pojechać.

- Do Kazimierza? Po co?

- Chcę sprzedać chatę, żeby spłacić połowę domu Marcina.

- Zatrudnij kogoś od nieruchomości.

- Nie, i tak zawiedliśmy Bernarda. Ta chata była dla niego ważna. Sprzedał ją nam, bo wierzył, że o nią zadbamy. Nie mogę tego tak załatwić.

- Daj spokój, minęło osiem lat, dostałaś nieźle w kość, nic nikomu nie jesteś winna.

- Weronika, no co ty? -  Nie poznaję cię. Mam tylko ciebie na tym świecie, nigdy nie byłaś zimną i bezwzględną zołzą. Ty powinnaś najlepiej rozumieć, że muszę to osobiście załatwić. Weronika? Słuchasz mnie? – zapytałam, bo Weronika stała się jakby nieobecna.

- Tak, tak, słucham – odpowiedziała wyraźnie zamyślona.

- Zbladłaś, coś się stało?

- Nie. – powiedziała bardzo stanowczo, a zaraz potem dodała - To znaczy nie wiem, to znaczy nie.

- Dziwnie się zachowujesz, wstaw proszę te kwiaty do wody, a ja zrobię nam herbatę. 

-Zostaniesz dzisiaj na noc?

- Tak, oczywiście - odpowiedziała jakby nieobecna.

- Na pewno nic ci nie jest? – dopytywałam zdziwiona jej zachowaniem.

- Nie. Zrób tę herbatę.

Poczułam nagłą ulgę, nawet pomyślałam, że dam radę, że może jeszcze kiedyś będę szczęśliwa. Wtedy usłyszałam straszny krzyk Weroniki i dźwięk tłuczonego szkła.

-  Cholera jasna, co tu jest grane – wrzeszczała .

Głos dobiegał z piętra, więc pobiegłam tak szybko, że prawie połamałam nogi. W łazience u góry dostrzegłam moją przyjaciółkę siedzącą wśród szkieł na podłodze.

- Julka, ktoś podrzucił ci kota. O mało zawału nie dostałam. – powiedziała na widok mojego nowego przyjaciela.

- To mój kot.

- Jak to: twój kot?  Skąd? Od kiedy?

- Znalazłam go pod bramą, pomyślałam, że jest tak samo samotny jak ja i wzięłam.

- Przecież ty masz uczulenie na koty.

- E, jakoś to będzie.

- Oszalałaś.

- No, jedno jest pewne, kwiaty trzeba będzie włożyć do słoika – podsumowałam.

Cała ta sytuacja wydała mi się nawet zabawna, roześmiałam się więc, ale Weronika nadal była jakoś dziwnie daleko. Jak gdyby nie do końca ona.

- Daj spokój, stoisz nad tym wazonem jakbyś zbiła co najmniej wazę z dynastii Ming. Nic się nie stało. Chodź już,  herbata stygnie – powiedziałam wskazując na drzwi.

- Julka, jesteś pewna, że chcesz tam jechać? –zapytała popijając herbatę.

- Tak. Jak niczego na tym świecie.

- Widzisz, w takim razie muszę ci coś powiedzieć. – stwierdziła i nerwowo przeczesała włosy. - Kiedy Twoja mama umierała, dała mi dla ciebie list, powiedziała też co w nim jest. Poprosiła, bym dała ci go w odpowiednim czasie, kiedy przestaniesz już rozpaczać po jej stracie i kiedy,  no nie wiem… kiedy będzie czas.

- List? Co w nim jest?

- Masz brata Julka. On mieszka w Kazimierzu.

- Co?

- Masz brata – powtórzyła.

- Mam brata, a ty nic mi nie powiedziałaś? Jak mogłaś? – pytałam podenerwowana.

- Nie wiem, po prostu nie wiedziałam czy już czas.

- Weronika, minęło pięć lat od kiedy mama odeszła. Tyle razy żaliłam ci się, że jestem sama na tym świecie.

- Nie sama. Ze mną – sprostowała stanowczo.

- Do cholery, wiesz o co mi chodzi! – wykrzyknęłam.

- O co Julka, o krew?

W tonie głosu Weroniki słychać było oburzenie moją reakcją. Ale w tym momencie zupełnie mnie to nie obchodziło, myślałam tylko o tym, co jest w liście.

- Daj mi list. Masz go tutaj? Daj mi ten list – krzyczałam.

- Kocham cię, Julia – powiedziała ze spokojem w głosie. - Jesteś dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałam, nie chciałam cię skrzywdzić. Myślałam, że skoro twoja mama tak długo żyła z tą tajemnicą, to musiała mieć powód. Nie chciałam też fundować ci wspomnień o Marcinie. Przepraszam.

- Nieważne, daj mi proszę ten list.

Sięgnęła do torebki i podała mi nieco zżółkniętą kopertę, a potem stwierdziła, że położy się spać i wyszła.

Trzymałam kopertę, która miała zmienić moje życie. Kopertę, która była gwarancją na istnienie bliskiego mi człowieka. Człowieka, o którym nie miałam pojęcia, ale za którym zawsze tęskniłam. Trzęsły mi się ręce, chciałam otworzyć list, a jednocześnie bałam się. Po godzinie bicia się z myślami udałam się do sypialni Weroniki.

- Coś nie tak? – zapytała z zatroskaniem w głosie.

- Nie mogę sama. Przeczytasz mi?

- Jesteś pewna, że nie chcesz tego zrobić sama?

- Nie mogę, przeczytaj, proszę.

Weronika szybkim ruchem otworzyła kopertę. Poprosiła, bym usiadła  w fotelu, a potem głośno i wyraźnie zaczęła czytać.

Moja kochana córeczko.

Weronika jest dla mnie jedyną gwarancją tego, że przeczytasz te słowa w odpowiednim momencie swojego życia. Ja nie potrafiłam go znaleźć, za co Cię przepraszam, chociaż nie wiem, czy można znaleźć odpowiedni moment na taką wiadomość. Weronika jest dla Ciebie jak siostra i dla mnie jak córka. Jednak kochane moje dziecko, Ty masz jeszcze brata. Prawdziwego brata, z krwi i kości. Nigdy Ci o tym nie mówiłam, ale ja i ojciec byliśmy związkiem z przeszłością. Tato miał kiedyś kochankę, właściwie nasz związek uratowaliśmy wtedy tylko dla Ciebie. Kobieta, z którą romansował, urodziła mu syna. Jest zaledwie dwa lata młodszy od Ciebie i z tego co wiem, mieszka w Kazimierzu. Chciałam powiedzieć Ci o tym po Waszym ślubie, ale potem Marcin wyjechał, a Ty tęskniłaś tak bardzo, że nawet nie odwiedzałaś chaty, którą kupiliście. Pomyślałam więc, że poczekam, aż wróci i wtedy Ci powiem, ale Twój mąż nie wrócił, córeczko, a ja nie chciałam fundować Ci kolejnych łez. Wierzyłaś, że ojciec był idealny. Ta wiara podtrzymywała Cię przy nadziei, że istnieje prawdziwa, nieskazitelna miłość. Teraz jednak, kiedy odchodzę, wiem, że muszę dać Wam szansę. Muszę dać Tobie szansę, byś nie została na tym świecie sama. Zdecydujesz, co zrobić. Kocham Cię. Mama.

- Jest tu jeszcze kartka z adresem i zdjęcie chłopca. Julka?

- Chcę być sama. Dziękuję. Do jutra – powiedziałam udając się w stronę wyjścia.

- Poczekaj, nie chcesz zobaczyć zdjęcia? – zapytała wyciągając do mnie rękę z fotografią.

- Nie chcę. Dobranoc.

To była najdłuższa noc  w moim życiu i pierwsza od dziesięciu lat, podczas której nie śniłam o Marcinie. Chyba nawet zapomniałam, że istnieje. Rano bezwzględnie i bez uprzedzenia wdarły się do mojej sypialni nie tylko słońce ale i kot. Potem zapukała Weronika.

- Napijesz się kawy czy herbaty do śniadania? – zapytała jakby nigdy nic.

- Kawy, zdecydowanie kawy – odpowiedziałam, po czym włożyłam na siebie szlafrok i ruszyłam w kierunku kuchni.

- Weronika, zrobiłaś śniadanie niczym dla królowej- powiedziałam na widok suto zastawionego stołu.

- Pomyślałam, że skoro nie było urodzinowej kolacji, będzie chociaż urodzinowe śniadanie.

- Dziękuję.

- Smacznego.

- Nie za to. Dziękuję, że jesteś ze mną.

- No chyba już nie tylko ja, kot się zadomowił – skwitowała.

Weronika zawsze umiała mnie rozbawić. Była szczera do bólu, niejednokrotnie dawała mi w kość, ale była też po prostu dobrym człowiekiem. Pojawiała się zawsze, kiedy płakałam. Niczym anioł. Kocha się w Piotrze, pijarowcu z naszej firmy, ale nigdy nie miała odwagi, by mu o tym powiedzieć. Żałuję, bo wydaje mi się, że i on jest nią zainteresowany. No cóż, póki co, od trzech lat wymieniają zaledwie wymowne spojrzenia. Dzieci raczej z tego nie będzie.

- Co zrobisz? – spytała między jednym a drugim kęsem kanapki.

- Z czym?

- Z bratem.

- Nic.

- Jak to nic?

- A co mam zrobić, Weronika?  Tak po prostu po trzydziestu latach wejść do kogoś do domu i powiedzieć: cześć, nazywam się Julia i mamy wspólnego ojca. Wiem, że ty nie masz o nim pojęcia, ale mnie dawał gwiazdkę z nieba.

- Skąd wiesz, że ojciec się z nim nie kontaktował?

- Daj spokój, jak miał się z nim kontaktować? Ciągle siedział w pracy, a nieliczne wolne chwile spędzał ze mną, bądź udawał dobrego męża.

- Skąd więc twoja mama miała to zdjęcie?

- Nie wiem, może słał kobiecie jakieś pieniądze, to wysłała mu zdjęcie. Chyba chociaż to zrobił.

- Julka, popatrz, ma oczy jak ty – powiedziała podsuwając mi znalezione w liście zdjęcie.

- Weź to zdjęcie, nie chcę go oglądać.

- Więc nie jedziesz?

- Jadę, Bernard to zupełnie inna historia, muszę to załatwić jak należy. I tak dałam plamę.

- Jechać z tobą?

- Nie, ktoś musi przecież poprowadzić firmę.

- Pojedziesz sama?

- Kot ze mną pojedzie - podsumowałam i, próbując zmienić temat, zapytałam: - Powiedz lepiej co u ciebie i Piotra?

- A co ma być?

- No, jak tam? Dalej metoda małych kroków?

- Daj spokój, może jest mi pisane staropanieństwo.

- Oszalałaś. Umów się z nim w końcu.

- Słuchaj, to chyba facet powinien zaprosić na randkę, co?

- Weronka, teraz przez jakiś miesiąc będziesz szefową. Spróbuj, da ci kosza, to go zwolnisz.

- Wiesz co? Dobrze, że przy tym wszystkim jeszcze ci humor dopisuje – podsumowała i sprytnie zakończyła temat pytając.- Nie będzie cię aż miesiąc?

- Nie wiem, może stamtąd skoczę jeszcze do jakiegoś spa. Od kilku lat nie miałam urlopu.

- A to jest akurat dobry pomysł.  Teraz kończę śniadanie i zwijam się do pracy.  Kiedy wyjeżdżasz?

- Dzisiaj.

- Dzisiaj?

- Chcę to już mieć za sobą. Weź klucze i pomieszkaj trochę u mnie – poprosiłam licząc, że ktoś zaopiekuje się moimi kwiatami. Zresztą Weronika lubiła u mnie pomieszkiwać, jej mieszkanie było małe i mieściło się na piątym piętrze. Strasznie go nie lubiła, ale z jakiegoś znanego tylko jej powodu nadal w nim mieszkała.

- Mogę tu mieszkać, ale pod warunkiem, że weźmiesz ze sobą kota – odpowiedziała patrząc na kota, który właśnie postanowił zapoznać się bliżej z jej torebką.

- Wezmę, wezmę  i umów się z nim.

- Też cię kocham, pa.

Weronika wyszła, a ja zaczęłam się pakować. Kot usilnie mi w tym przeszkadzał. Jakby chciał powiedzieć: kobieto, dopiero co się wprowadziłem, a ty już każesz mi się przemieszczać. Kot…, właśnie, przecież nie mogę na niego mówić: kot. Musisz mieć jakieś imię, rudzielcu. Może Tao? … Niech będzie Tao. To co, Tao? Jedziemy posprzątać trochę w tym naszym życiu?

Otworzyłam drzwi, by wyjść, ale stała w nich zmachana Weronika.

- Zapomniałaś czegoś?

- Tak,  to znaczy w zasadzie nie, to znaczy tak.

- Weronika, tylko mi nie mów, że mam jeszcze siostrę.

- Nie. Nie o to chodzi. Nie powiedziałaś, co z tymi papierami – spytała zasapana.

- Papierami?

- Tak, rozwodowymi.

- Wyślij.

- Jesteś pewna?

- Tak, jestem.

- OK. Trzymaj się i dzwoń. I jeszcze jedno.

- Co znowu?

- Weź to, schowaj na wszelki wypadek, nie musisz do tego zaglądać.

- Książka?

- Takie tam, przyjemne opowiadanie, o nadziei.

- OK, może zerknę, pa.

- Pa.

***

Jazda samochodem sprzyja rozmyślaniu. Człowiek może ze spokojem zrobić bilans zysków i strat, podsumować to, co w życiu schrzanił i to, co mu się udało. Mój bilans wyglądał raczej marnie, przynajmniej na gruncie spraw osobistych. W dodatku człowiek, który do tej pory był dla mnie ideałem, okazał się kimś, kogo nie znam. Jak to możliwe, że mój ojciec tak mnie rozczarował? Jak to możliwe, że mama przez tyle lat udawała szczęśliwą? Jak wielka musi być miłość do drugiej istoty z tej samej krwi i kości, że człowiek poświęca dla niej wszystko co ma, swoje własne życie. Nie wiem jaka to miłość, pewnie nigdy się nie dowiem, przecież nie mam dzieci, nie mam nikogo, kto stanowiłby cząstkę mnie. O, pomyłka, do wczoraj nie miałam, ale właściwie co to za różnica, skoro i tak nie mamy szans. Moje rozmyślania usilnie przerywał dźwięk dzwoniącego telefonu. To już 15. połączenie, które odrzucam. Nie wierzę, ja naprawdę to robię, naprawdę nie odbieram telefonów od mojego męża, w dodatku nie zdążyłam dzisiaj się rozpłakać.

Zapomniałam już, że trasa do Kazimierza jest taka malownicza, zresztą zapomniałam o wielu innych ważnych rzeczach w moim życiu. Zapomniałam o małych rozkoszach, które kiedyś tak bardzo kochałam, o radości, która przepełniała moje serce wtedy, kiedy obserwowałam na ulicy zakochane pary. Zapomniałam też co znaczy tak zwyczajnie beztrosko się śmiać. Zastanawiam się czy mam jeszcze szansę. Trudno mi się do tego przyznać, ale chyba nie lubię już samej siebie, nie lubię tego smutku i samotności, które na stałe zagościły w moim sercu, na które ze spuszczoną głową wyrażam zgodę. Nie znoszę tej bezsilności, która jest w moim życiu wszechobecna. Tak trudno jest żyć samemu, bez świadomości, że jest na tej ziemi taki ktoś, kto nawet jeśli wszystko dokumentnie spieszysz, nie będzie mógł się ciebie wyprzeć, bo nadal będziesz jego rodziną, nieodzowną częścią jego egzystencji. Kawałkiem duszy, bez której nigdy nie będzie czuł się kompletny. A jeśli on też tak czuje? Jeśli mam brata, który pragnie siostry? Nie. Dlaczego miałby pragnąć kogoś, kto zabrał mu ojca? Zresztą pewnie ma inne rodzeństwo. Muszę zostawić to w spokoju, jest jak jest, mam Weronikę, powinnam dziękować za nią Bogu i tyle. No proszę, zdążyłam o niej pomyśleć i dzwoni, czyż to nie siostrzana telepatia?

- Słucham ciebie, moja droga.

- Julka, zrobiłam to – mówiła podekscytowana.

- Domyślam się , że wysłałaś mu to dodatkowo na maila, bo Marcin dzwoni bez przerwy, ale póki co, nie mam jakoś siły z nim gadać.

- Nie, Julka, nie to, znaczy to też, ale ja nie o tym.

- Kobieto, coś ostatnio strasznie trudno się z tobą dogadać, co więc zrobiłaś?

- Umówiłam się z nim.

- Z Piotrem?

- Nie, ze Świętym Mikołajem.

- To coś nowego, przyjedzie do ciebie w maju? Ja myślałam, że on tylko w grudniu – powiedziałam z przekorą.

- Przestań, rozumiesz co mówię?  Mam randkę!

- No moja droga, po trzech latach wzdychania to prawdziwy postęp. Cholera!

- Coś się stało?

- Nie, nie to, tylko Tao, wyszedł z klatki.

- Nazwałaś kota Tao?

- Tak, a co, nie podoba ci się?

- Nie wiem. Jakoś tak po chińsku chyba? Nieważne zresztą. Mam randkę, słyszysz?

- Słyszę i wiesz co, już dawno moja twarz nie śmiała się tak szczerze jak teraz.

- OK. Zadzwonię później, mam sporo pracy. I jedź ostrożnie.

- Pa.

Nie wierzę, Weronika umówiła się z Piotrem. Może jednak cuda się zdarzają, może chęć kochania i bycia kochanym pozwala nam pokonywać najtrudniejsze przeszkody? Może Marcin wróci? Nie. Stop, zagalopowałam się. Biorę rozwód, rozliczę raz na zawsze swoją przeszłość i spróbuje żyć na nowo. Żyć na nowo, tylko jak?

 

***

Po czterech godzinach drogi w końcu ujrzałam zieloną tablicę, a na niej napis: Kazimierz Dolny. Poczułam motyle w brzuchu, jakbym za chwilę miała zdać najważniejszy egzamin w życiu. Egzamin z człowieczeństwa, bo jak powiedzieć człowiekowi, który ci zaufał i w twoje ręce oddał coś bardzo cennego, że już się tego nie chce. Że właściwie od ośmiu lat stanowi to dla ciebie kulę u nogi, która nie pozwala ci iść do przodu. No jak? 

Stanęłam, by nabrać odwagi, spojrzałam przed siebie i zobaczyłam uliczkę prowadzącą na rynek. Po obu jej stronach stały stoiska z suszonymi kwiatami. W sercu zobaczyłam obraz sprzed lat. Marcin nie mógł zdecydować się, które suszki mi kupić. Kupił więc osiem bukietów. Szedł z nimi nieporadnie przez cały rynek, a kiedy wreszcie się spotkaliśmy, potknął się. Leżał na środku rynku w bukietach pełnych suszonych kwiatów, a kiedy w końcu się pozbierał i zapytał, który podoba mi się najbardziej, odpowiedziałam, że lubię żywe kwiaty. Śmialiśmy się więc przez dwie godziny. A suszki? Cóż. Sprezentowaliśmy napotkanej staruszce. Pamiętam, że jej oczy uśmiechnęły się tak jak zakochanej piętnastolatki. Zapytała:

– Za co, moje drogie dzieci?

- Marcin pocałował ją w rękę i odpowiedział: z miłości, moja droga pani.

Powiedziała, że jest łobuzem i nieładnie tak śmiać się ze starszych ludzi, ale że to najmilsza rzecz, która ją spotkała od dłuższego czasu, więc mu wybacza. To wspomnienie spowodowało, że zapragnęłam zobaczyć rynek. Wysiadłam

więc z auta i udałam się w jego kierunku. Pomyślałam, Boże nic się tutaj nie zmieniło. Jakby czas stanął w miejscu. Ta sama magia, ten sam czar, tylko ja o osiem lat starsza. Moje dumanie przerwała cyganka.

- Powróżyć pani? Cyganka prawdę powie.

- Nie, nie, dziękuję – odpowiedziałam chyba jednak zbyt mało stanowczo, bo ona natrętnie kontynuowała:

- Ale cyganka miłość przepowie.

- Osiem lat temu przepowiedziała - skwitowałam bez zastanowienia.

- I co?

- I starczy.

- Pani za pięć złoty powiem.

- Nie zdążyłam odeprzeć kolejnego ataku, bo już trzymała mają rękę.

- I co? – spytałam poddając się.

- A pięć złoty da?

- Da, da, tylko niech cyganka w zamian spokój da.

- No cyganka pewnie da, ale pani to spokoju chyba tak szybko nie zazna.

- Co?

- Telefon dzwoni pani od jakichś dziesięciu minut.

- A, no proszę, trzeba było cyganki, żebym usłyszała telefon. Cyganka ma wydać z pięćdziesięciu?

- Nie, ale może być i pięćdziesiąt – powiedziała i zanim zdążyłam się obejrzeć, wyrwała mi banknot i życząc miłego dnia zaczęła uciekać.

No tak, mogłam się tego spodziewać, co ze mnie za kretynka? Od cyganki chciałam resztę. A telefon, muszę go w końcu odebrać.

- Halo, Julka, dojechałaś? – pytała Weronika.

- Dojechałam, mów szybko, to połączenie właśnie kosztowało mnie pięćdziesiąt złotych.

- Co ty mówisz?

- Nic, żartuję.

- No co tam, jak twój kot?

- O cholera.

- Co?

- Został!

- Gdzie?

- W samochodzie.

- No to będziesz miała chińszczyznę, gulasz tao - tam. Jest 30 stopni, Aż nie do wiary, że to maj.

- Muszę iść po niego, pa.

-Pa.

Kiedy dobiegłam do samochodu, stał przy nim mężczyzna z dzieckiem, a Tao miauczał ze wszystkich sił.

- Oszalała pani, zostawia pani kota w samochodzie, na słońcu, w takiej temperaturze? – powiedział z oburzeniem mężczyzna.

- Wiem, wiem, zapomniałam, przepraszam.

- Pani kota przeprosi – powiedziało dziecko.

- Słucham?

- No kota, nie tatę, przecież to kota pani zapomniała.

- A tak, dziękuję.

No cóż, przepraszam cię kotku, nie chciałam, a teraz dosyć zwiedzania. Ruszamy. Za tym zakrętem mieszka Bernard. Zajechałam na podjazd, tuż przed chatę. Z okien samochodu  wyglądała niezmiennie tak samo. Usiadłam na ławce przed nią, by wyjąć klucze z torebki, ale ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nie mogłam ich znaleźć. Pomyślałam więc, że najpierw zobaczę ogród.  Zajrzałam na tyły chaty i oniemiałam z wrażania. Ogród wyglądał jak raj, w powietrzu unosiła się woń kwitnącego bzu. Jego kwiaty wypełniały wiosną większość przestrzeni. Miał kolor namiętnego, soczystego fioletu. Usiadłam na huśtawce, na której przed ośmioma laty siadywaliśmy z Marcinem, by wypić herbatę i poczułam radość . Po raz pierwszy od długiego czasu poczułam radość, czystą, szczerą radość. Zamknęłam na chwilę oczy, by upoić się tą chwilą, by zatrzymać ją chociaż na krótki moment. O, chyba na bardzo krótki, bo nagle usłyszałam nad sobą wymowne chrząkanie.

- Przepraszam, kim pani jest i co pani tu robi?

Otworzyłam oczy. Nade mną stał wysoki, barczysty mężczyzna, mniej więcej w moim wieku.

- Raczej kim pan jest?

- Opiekuję się tym ogrodem.

- Jak to, a Bernard? – spytałam zdziwiona.

- Bernard ma prawie 80 lat, to chyba już trochę ponad jego siły, nie sądzi pani? – odpowiedział nieco poirytowany.

- Nie rozumiem ironii w pana głosie?

- Nadal się pani nie przedstawiła.

- I nie muszę, jestem u siebie.

- Czyżby?

- Gdzie zastanę Bernarda?

- Wyszedł na spacer, pani jest jego krewną?

- Jeśli pan tak dobrze go zna, powinien pan wiedzieć, że Bernard nie ma krewnych.

- Ma. Mówi, że w Warszawie mieszka niejaka pani Julia Dobrzańska, to jego rodzina. Nie znam jedynie stopnia tego pokrewieństwa, ale to właścicielka tego domu. Skoro, jak  pani twierdzi, nie jest jego krewną, to chyba jednak nie jest pani u siebie.

Zdrętwiałam, poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Przestałam słyszeć to, co mówi do mnie ten arogancki palant. W uszach dzwoniło mi tylko jedno zdanie, że ma krewnych. Pomyślałam, Boże jak wielką krzywdę zrobiłam Bernardowi, jako bardzo go zawiodłam. Mówi o mnie jako o krewnej, chociaż jesteśmy zupełnie obcymi sobie ludźmi. Nawet do niego nie dzwoniłam, zwyczajnie wyrzuciłam z pamięci człowieka, który tak bardzo mi zaufał. Jakiż to obrzydliwy egoizm zawładnął moim sercem?

- Halo. Słucha mnie pani?

- Tak, to znaczy nie, przepraszam. Proszę dać mi spokój –powiedziałam stanowczo.

- No chyba jednak nie mogę. Przyszła pani nie wiadomo skąd, nie wiadomo z jakimi intencjami i prosi, bym dał jej spokój, chyba będę musiał panią wyprosić.

- Nazywam się Julia, Julia Dobrzańska. Więc jeśli ktoś tu kogoś wyprosi, to chyba ja pana – warknęłam.

- Rozbawiła mnie pani. Jeszcze przed chwilą twierdziła pani, że Bernard nie ma rodziny, a teraz powtarza nazwisko, które przed chwilą pani zdradziłem.

- Dobrze, więc wylegitymuję się panu, a potem grzecznie poproszę, żeby opuścił pan mój ogród.

Nerwowa i zła wyciągnęłam dowód osobisty. Mężczyzna zbladł. Odwrócił się na pięcie i rzucił coś w stylu: jakie zadziwiające, że taki dobry człowiek jak Bernard ma w rodzinie kogoś tak nieprzyzwoicie bezczelnego. Cholera, pomyślałam, to ja jestem bezczelna.

W tej złości nie zwróciłam uwagi na to, iż odebrałam telefon od Marcina.

- Julia, w końcu! - krzyczał do słuchawki, wyraźnie podenerwowanym tonem.

- Co w końcu, do cholery jasnej? Odpowiedziałam równie niegrzecznie. Mój ton musiał  go zaskoczyć, bo w słuchawce telefonu pojawiła się cisza.

- Będziesz milczał czy masz mi coś do powiedzenia? – kontynuowałam nie zmieniając tonu.

- Zaskoczyłaś mnie, zaskoczyłaś mnie sposobem, w jaki zaczęłaś ze mną rozmawiać. – odpowiedział już znacznie spokojniejszym tonem - Dzwoniłem do firmy, podobno masz urlop.

- A co, nie należy mi się?

- Gdzie ty jesteś?

- Przyjechałam sprzedać Kazimierską Chatę.

- Nie zgadzam się.

- Ty nie masz nic do powiedzenia w tej sprawie. Jeśli sięgniesz pamięcią, przypomnisz sobie, że chata była kupiona za pieniądze odziedziczone po moim ojcu i zresztą na twoje życzenie na akcie własności widnieję tylko ja.

- Czy ja z dnia na dzień przestałem się dla ciebie liczyć, Julia?

- A czy ty wyjechałeś wczoraj, czy osiem lat temu?

- Nie kochasz mnie już?

- Kocham, ale miłość to czasami za mało. Chcę znowu żyć, Marcin, nie wegetować. Chcę czuć, a nie tłumić w sobie odczucia. Wybacz, ale to koniec. Ty nie jesteś w stanie wrócić, ja nie mam już sił żyć niezgodnie z samą sobą.

No i proszę, przeceniłam dzień przed zachodem słońca. Jednak rozpłakałam się, żeby nie powiedzieć rozhisteryzowałam, bo trwało to jakieś pół godziny. Kiedy jednak wreszcie doprowadziłam się do porządku, udało mi się wyjąć z torebki klucze od chaty i otworzyć drzwi. Spodziewałam się zapachu stęchlizny, kilogramów kurzu i setek pajęczyn, tymczasem otworzyłam nieskazitelnie czyste pomieszczenie. Na stole stał bukiecik świeżo zerwanych kwiatów, przez przejrzyście czyste okna wpadały promienie słońca, a na kanapie leżała gazeta. W powietrzu unosił się zapach kawy, Bernard zapomniał zakręcić słoik. Było jasne, Bernard zadbał również o chatę, chciał, by żyła, więc dawał jej życie. Pomyślałam, że nie jest tak strasznie, jak się spodziewałam, jest trudno, ale daję radę. Jednak to prawda, jeśli raz pokocha się jakieś miejsce, to nawet gdyby stało się w nim coś niewyobrażalnie złego czy krzywdzącego, to wciąż pozostanie tym samym miejscem. Może będzie nam trudno dalej w nim funkcjonować, ale z pewnością nie przestaniemy go kochać. Tak, jak nie można z dnia na dzień przestać kochać człowieka. Można próbować o nim zapomnieć, zgubić go gdzieś pośród licznych zajęć. Nie można jednak przestać kochać, bo wrysował się na zawsze w krajobraz naszego serca. Może więc łatwiej jest w ogóle nie kochać, ale jak wtedy żyć? Stałam tak patrząc bezmyślnie w okno, kiedy dostrzegłam w nim znajomą sylwetkę. Bernard zsiadł z roweru i kierował się w stronę chaty. Wyglądał jakby czas się dla niego zatrzymał, tak samo lekko przygarbiony człowiek, ale bardzo sprawnie poruszający się do przodu. Nie zdążyłam dobrze mu się przyjrzeć, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi.

- Proszę – powiedziałam drżącym głosem.

Bernard wszedł szybkim krokiem, a potem zamarł.

- Myślałem, że to Mateusz. - Pracuje w ogrodzie, więc pozwalam mu tu parzyć kawę. - Chyba nie masz nic przeciwko temu?

- Nie, skąd.

Zapadało między nami niezręczne milczenie, kiedy w końcu udało mi się wykrztusić:

- Przyjechałam podziękować ci za kwiaty.

- Gdybym wiedział, wysłałbym je osiem lat temu – powiedział patrząc pytająco w moje oczy. - Ale myślę, że nie po to przyjechałaś – kontynuował.

- Co u ciebie? – spytałam zmieniając temat.

- Nadal żyję, Bóg chyba o mnie zapomniał.

- Masz zaledwie 78 lat Bernardzie.

- Bałem się, że umrę, zanim znowu was zobaczę. Ja niczego nie rozumiem. Wiem, że Marcin wyjechał na rok, rozumiałem, że tęsknisz, że tu mogłoby ci być trudniej, ale co z pozostałymi siedmioma latami? Myślałem, że mamy układ, i na miłość boską myślałem, że wy również wpuściliście do swoich serc trochę rozczarowanego życiem staruszka - powiedział z żalem w głosie. - Mówiłaś kiedyś, że nigdy nie przypuszczałaś, iż będziesz miała przyjaciela, który ma siedemdziesiąt lat. Po co to wszystko, Julio? –patrzył na mnie pytająco, a ja stałam nieruchoma z pustką w głowie, gdy nagle usłyszałam kolejne pytanie:

- O Boże, a to co? Kot? Przecież ty masz uczulenie? – pytał zaskoczony widokiem Tao Bernard.

- Nie jest tak, źle, kicham tylko kilkanaście razy dziennie – odpowiedziałam ze świadomością, że to pierwsze sensowne zdanie, jakie usłyszał z moich ust Bernard po tych ośmiu latach.

- Marcin w ogrodzie?

- Marcin? Marcin w Stanach Bernardzie.

- Znowu?

- Jeszcze.

- Jak to jeszcze, nie rozumiem?

- On nie wrócił.

- Coś mu się stało?

- Nie.

Twarz Bernarda pobladła, wziął na ręce Tao i usiadł na kanapie. Nic nie mówił, tylko głaskał kota. Usiadłam obok, siedzieliśmy tak w milczeniu patrząc przed siebie. Czułam się jak na spowiedzi, spowiedzi bez słów.

- Dziecko, a ty masz kogoś? – spytał po kilkunastu minutach milczenia.

- Od dwóch dni mam kota – odpowiedziałam, uśmiechając się do tego miłego, zatroskanego staruszka.

- Ciężko ci?

- Różnie to bywa.

- Przykro mi.

- Przepraszam cię Bernardzie, przepraszam, że przestałam dzwonić i odbierać telefony. Bałam się, że będziesz mnie namawiał, żebym przyjechała, a nie wiedziałam, co mam ci powiedzieć.

- Nic się nie stało, to tylko osiem lat, czyli nie za wiele w porównaniu do wieczności. Dlaczego teraz przyjechałaś?

- Bo przysłałeś kwiaty.

- Nie wierzę.

- Dopadły mnie wyrzuty sumienia.

- Długo zostaniesz? – zapytał z nadzieją w głosie….poczułam więc smutek, że znowu muszę go zawieść.

- Nie, dwa, może trzy dni.

- Zjemy jutro razem śniadanie?

- Tak, oczywiście.

- To ja już pójdę, ściemniło się, jesteś pewnie zmęczona drogą.

- Bernardzie…- zawołałam, gdy wychodził.

- Tak?

- Dlaczego powiedziałeś temu chłopakowi od ogrodu, że jestem twoją krewną?

- Bo tak czuję.

- Dziękuję.

- Dobranoc, Julio.

- Dobranoc.

Ledwie Bernard zdążył zamknąć drzwi, w chacie rozległ się dźwięk telefonu. Dzwoniła oczywiście Weronika.

- Słucham cię, zakochana kobieto – powiedziałam do mikrofonu.

- Przestań, przestań, powiedz lepiej gdzie się zatrzymałaś.

- U siebie.

- Zwariowałaś? – krzyknęła do słuchawki - Chyba przeceniasz Tao! Czy on jest w stanie wyłapać myszy z okresu ośmiu lat? - A pająki? - Pewnie uplotły ci  tam hamak, co najmniej hamak.

- Wera, chata jest olśniewająco czysta. W szafie mam nawet kawę, herbatę i ciastka. Bernard chyba kogoś zatrudnił. Kogoś, kto sprzątał.

- A jak zareagował na wiadomość o sprzedaży?

- Nie powiedziałam mu jeszcze.

- Jak to? Kiedy więc mu powiesz?

- Gdybyś zobaczyła  ten ogród, pełen kwiatów. Zadbane alejki, wyczyszczone skalniaczki. Nie mogłam mu tego powiedzieć. Zostanę tu dwa, może trzy dni, postaram się, aby zrozumiał.

- A jak ty się tam czujesz, Julia?

- Nie wiem.  Chwilami wydaje się, że mogłabym zapomnieć.

- Julka, a co z tą drugą sprawą?

- Bez