Kiedy marzenia spełniają się na dachu. Ameryka Łacińska - Joanna Morea - ebook

Kiedy marzenia spełniają się na dachu. Ameryka Łacińska ebook

Joanna Morea

3,5

Opis

To wspomnienia z amerykańskiego etapu dwuletniej podróży dookoła świata. To wgląd w niecodzienne życie wędrującej po świecie zapalonej podróżniczki i jej męża. To także alternatywa podróżnicza dla odważnych, którzy nie chcą korzystać ze standardowych ofert biur podróży. Książka rozpala wyobraźnię i zachęca do podjęcia wyzwania, jakim jest samodzielne eksplorowanie świata.

Joanna Morea
Podróże to jej hobby, wielka pasja i fascynacja. Najchętniej wędruje z plecakiem. Ma za sobą wiele krótkich wypraw, rejsów morskich, jak również dwuletnią podróż dokoła świata. „Nie gonię za przygodą, pragnę odkrywać znikające piękno ziemi i różnorodność kultur, a to warte jest wielu wyrzeczeń" – twierdzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Joanna Morea & e-bookowo

Grafika na okładce: Dream79 (Envato)

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN: 978-83-8166-152-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Konwersja

CZĘŚĆ I

Początek, Olivier

Zamawiam kolejną kawę. Wszystkie stoliki wokół nas są zajęte, a przyjemny gwar przeplata się z dźwiękami niezbyt głośnej muzyki. Siedzimy w ogródku jednej z wielu kawiarni brukselskiego Grand Place. Słońce przyjemnie ogrzewa. Jest początek lata.

Olivier przypala następnego papierosa.

– Chciałem jechać dalej, poznawać nowe miejsca. To był dopiero początek mojej podróży, a już utknąłem przez deszcze. Zobaczysz, jak was będzie gnało do przodu. – Spojrzał na mnie. – Wiesz, zobaczyć jak najwięcej i jak najszybciej. Ale tak się nie da podróżować. Trzeba umieć rozłożyć siły na całość wyprawy. Nawet jeśli planujecie jeździć tylko kilkanaście tygodni. Trzeba wiedzieć, kiedy się zatrzymać na odpoczynek. Bardzo łatwo przekroczyć pewną niebezpieczną granicę i wyczerpać ciało albo umysł. To bardzo ważne. – Zaciągnął się głęboko. – Ty nie palisz, prawda?

– Nie.

– To bardzo dobrze. – Uśmiechnął się. – No więc chciałem jak najprędzej opuścić niewielkie miasteczko, w którym przeczekiwałem porę deszczową. Mieszkałem tam od kilku tygodni, dlatego prawie wszyscy mnie już znali. Pewnego dnia przyszedł do mnie taki jeden brzuchaty wąsacz i wyjaśniając, że to koniec deszczy i że od kilku dni już nie padało zaproponował, że skoro tak bardzo mi się spieszy, to jutro wraz ze mną i kilkoma jeszcze osobami może wyruszyć do sąsiedniego miasta. Zgodziłem się natychmiast bez żadnych zbędnych pytań, oczywiście poza uzgodnieniem ceny za przejazd. W Ameryce Południowej zawsze trzeba dokładnie dogadać szczegóły finansowe. Ale nie próbuj ustalać dokładnej godziny, wszystko jest bowiem mañana, czyli jutro albo za chwilę, co trzeba rozumieć jako długą, nawet parogodzinną chwilę. Latynosi mają inne poczucie czasu, a ten fakt, my, gringo, możemy tylko zaakceptować. Następnego dnia wcześnie rano stawiłem się w umówionym miejscu. Ku mojemu zdziwieniu wąsacz już tam był i pakował bagaże. Jego samochód, półciężarowy jeep, nie wyglądał najgorzej. Kilkoro ludzi wepchało się do środka, a ja zająłem miejsce obok kierowcy.

Czekała nas długa droga przez dżunglę. Byliśmy chyba „pierwszym samochodem” wyruszającym po ledwo skończonej porze deszczowej. Byłem szczęśliwy i podekscytowany. Nareszcie do przodu, nareszcie nowe miejsca i nowi ludzie, nareszcie zmiana, myślałem.

Zaraz za miastem zorientowałem się, że droga jest wciąż podmokła i błotnista. Popatrzyłem na spoconego kierowcę i pomyślałem, że facet wie, co robi i na pewno już nie raz jeździł tą trasą. Zupełnie jakby czytał w moich myślach, zaczął opowiadać, jak to co roku po deszczach droga jest tak zniszczona, że aż nieprzejezdna, że się osuwają pobocza, walą wielkie drzewa, tworzą nowe rzeki itd. Co tam, nam się nic nie może stać, myślałem. Zresztą byłem wtedy młody, silny i wszystko mogący. Jazda nie była łatwa. Co chwila zwalnianie, przyspieszanie, przedzieranie się przez tony błota i głębokie kałuże. Nie pamiętam, ile czasu już jechaliśmy, kiedy nagle auto przechyliło się gwałtownie na moją stronę i turlając się, zaczęliśmy spadać w dół. Pamiętam tylko przeraźliwe krzyki współpasażerów, jakieś pourywane obrazy wirujących drzew i... spadających na mnie przedmiotów. Jeszcze czasem widzę w snach przerażoną twarz kierowcy, wbijającą się w moją klatkę piersiową. Kiedy się ocknąłem, byłem w jakimś dusznym szpitalu. I to wiesz gdzie? W tym samym miasteczku, z którego chciałem już uciekać. Przeleżałem tam długie tygodnie, a w dalszą podróż ruszyłem dopiero po trzech miesiącach. Tak właśnie chciałem sobie przyśpieszyć wędrówkę. Pamiętaj – spojrzał mi prosto w oczy – spieszcie się powoli i słuchajcie, co wam radzą lokalni mieszkańcy. Oni wiedzą więcej, niż wyczytacie z przewodników.

Skinęłam głową.

– Będę o tym pamiętać.

Już blisko sześćdziesięcioletni Olivier opowiada mi jeszcze kilka niezwykłych historii ze swojego bogatego podróżniczego życia. Dopiero kiedy skończył, zauważam, że słońce dawno już zniknęło z wielkiego placu.

– Wiesz, młoda kobieto, jak trudno jest dzielić trudy takiej traperskiej tułaczki z drugą osobą? – pyta mnie nagle.

– Myślę, że będzie to dla nas wielkie wyzwanie.

– Jeśli wytrwacie, to macie szansę żyć wspaniale do końca swoich dni. Ale jeśli się wam nie uda, wiedz, że nie będzie to porażką.

– A ty podróżowałeś ze swoją żoną?

– Niestety nie, bo żadna kobieta ze mną wcześniej nie wytrzymywała.

– Przecież jesteś żonaty.

– Tak, ale moja żona nigdy ze mną nie podróżowała.

– Ale akceptowała twoje wyjazdy?

– Tak, i bardzo ją za to szanuję.

Ściskamy się na pożegnanie.

– Chyba zaczynam wam zazdrościć tej wyprawy. Ale mój czas już minął, teraz wasza kolej. I wam podobnym. – Patrzy przez chwilę gdzieś przed siebie, zatapiając się w sobie tylko znanych myślach.

– Zapomniałbym o czymś najważniejszym – zwraca się do mnie po chwili. – Jak nie wiecie, dokąd dalej podążać, jedźcie za takimi „hippie”, oni zawsze znają ciekawe miejsca.

Oboje, Włodek i ja, lubimy nasze wieczorki. Wspólne chwile wyrwane z codziennych obowiązków, pachnące dymem z kominka, smakujące nalewką z pigwy lub jagodówką. Kiedy miasto cichnie za oknami, my bez żadnych obaw i wstydu oddajemy się we władanie swoim marzeniom i namiętnościom. Każde z nas chce być bardziej twórcze i oryginalne. Jakież to w takich chwilach odkrywamy w sobie talenty. Czasem mówimy dużo, a czasem słowa stają się zbyteczne. Czasem dotykom, a czasem słowom nie ma końca.

Właśnie w czasie jednego z takich wieczorów dajemy się ponieść naszej fantazji. Pozwalamy, aby przemycane przy różnych okazjach pomysły połączyły się i zabrzmiały pełnym dźwiękiem. Wtedy to pada owo magiczne słowo – podróż. Nie jakiś tam kilkutygodniowy wypad, jak to robiliśmy dotychczas, tylko kilkumiesięczna wyprawa z plecakami, prawdziwa traperska podróż.

Czas płynie coraz szybciej, a ja przygotowuję wszystko do naszej wyprawy. Po raz kolejny zauważam pewną powtarzającą się prawidłowość – kiedy moja postawa wobec wszystkiego, co robię, pozostaje na etapie wierzącego w sukces dziecka, wtedy sprawy dzieją się jakby same. Oczywiście nie znaczy to, że nie trzeba wkładać w realizację planów żadnej pracy. Ale nie należy z niczym przedobrzyć i w niczym nie przesadzić. Wcale nie zawsze mi się to udaje, niestety emocje często biorą górę i w takich chwilach szybko dorośleję, analizując każdy swój ruch. Włączają się wtedy nieuzasadnione obawy, wątpliwości i brak wiary. A to już pierwszy krok do przegranej.

Na szczęście przygotowania do wyprawy są dla mnie czystą przyjemnością i pewnie dlatego wszyscy oraz wszystko mi sprzyja. Odpowiedzi na pytania spadają dosłownie z nieba. Plakaty rozwieszone na budynkach, gazety pozostawione w metrze, ulotki wrzucone do skrzynki – to wszystko do mnie mówi. Że nie wspomnę o ludziach, którzy, często nawet nieświadomie, naprowadzają mnie na odpowiedni trop. Szalone, rozpędzone, ale jakże twórcze są te ostatnie miesiące przygotowań przed wyjazdem.

Nie wszystkie jednak sprawy układają się tak fantastycznie...

Mistrzostwem jest utrzymać optymizm i rozwibrowane emocje na jednym, wyrównanym poziomie. Oczywiście różnorodność uczuć świadczy o bogactwie jednostki, tak więc zarówno łzy, jak i śmiech, radość i cierpienie są cenione, a nawet pożądane. Ta przedziwna mozaika uczuć, jak na moje pojęcie o świecie, jest zbyt intensywna kolorystycznie. Zbyt blisko układają się dla mnie szczęście z rozczarowaniem, zbyt ciasno subtelność z objawami agresji, kłótnia zakończona pocałunkami, obietnica z brakiem konsekwencji, chaos z niczym niezmąconą harmonią, wielka miłość z chłodną obojętnością.

To tak, jakby naszym małżeństwem zaczęły targać nagle wszystkie huragany, tajfuny, cyklony i trąby powietrzne; jakby wszystkie nieprzepracowane przez każde z nas problemy z młodości uaktywniły się nagle jak drzemiące wulkany i zaczęły wylewać rozgrzaną, niszczycielską lawę; jakbyśmy nagle zdjęli zasłony i ujrzeli swoje inne, nieznane nam dotąd oblicza. Gubimy się, a jest to już nasz trzeci rok małżeński.

Słabniemy pod presją zbliżających się wydarzeń. Nie wiem, czy wynika to ze strachu przed tak długą podróżą, a planujemy ją na kilka miesięcy, czy z niepewności, jaka się z nią wiąże.

Ostatnie tygodnie mijają w zawrotnym tempie, a wciąż gonią nas setki niedokończonych spraw. Stosy dokumentów piętrzą się na stole i ciągle dokładamy nowe do załatwienia. Godziny zamieniają się w minuty, a noce stają się zbyt krótkie. Wpadamy sobie w ramiona, nie chcąc się z nich wypuścić albo omijamy się z daleka, żeby nie być w zasięgu swojego wzroku.

Nagle wszyscy nasi znajomi i przyjaciele pragną się z nami spotkać, uściskać i pobyć, prawie jakbyśmy mieli już nigdy nikogo nie zobaczyć. Niektórzy nas podziwiają, inni zazdroszczą. Wszyscy widzą w nas szczęściarzy.

– Spełniacie swoje marzenia, to wspaniale – mówią.

– No cóż, w końcu nie bez powodu jestem w czepku rodzona – odpowiadam.

– Taka podróż to wspaniała idea – zagaduje mnie kiedyś moja przyjaciółka, będąca świadkiem jednego z naszych małżeńskich spięć – ale w takiej wyprawie będziecie skazani na siebie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę tylko ze sobą.

– Wiem i albo bogactwo doświadczeń sprawi, że scementujemy nasze małżeństwo, albo…

– Albo?

– Albo wrócimy oddzielnie.

– To niemożliwe!

Czy wznosząc się ku niebu, człowiek zbliża się już do raju? Czy to dopiero dotarcie do bram czyśćca? Może dlatego każdy, kto raz trzyma ster samolotu w dłoniach albo wzniesie się w przestworza na paralotni, już nie może uwolnić się od tęsknoty za tą rozległą przestrzenią, za tym bezkresem i potęgą wielkości dla wielu kojarzoną prawie z boskością.

Człowiek czuje się silniejszy, kiedy spogląda na wszystko z góry, z dystansu. Czuje się mądrzejszy, kiedy postrzega szeroko. Dlatego wchodząc na szczyt góry, staje się kimś innym, kimś lepszym i większym, bogiem prawie. A im wyższa góra, tym więcej spływa na nią błękitu nieba.

Patrzę przez małe okno samolotu na rozlany po horyzont rajski błękit. Od ziemi oddziela go warstwa szarobiałych chmur będących swoistą granicą pomiędzy tym co ziemskie i pozaziemskie. Z każdą godziną wszystkie sprawy pozostawione na ziemi bledną, ich kształty się rozmywają, a treść staje się coraz mniej istotna. Czy podobnie obojętnieje dusza, która, jak twierdzą świadkowie i znawcy, pozostawiając ciało, podąża do nieba?

My pozostawiamy nasze dotychczasowe życie, rozpoczynając jego zupełnie nowy etap. Jak w zastraszająco szybkim czasie to, co jeszcze parę dni wcześniej było dla nas źródłem konfliktów i spięć, teraz przemieniało się w nic nieznaczący szczegół, w nieważny detal, szary element codzienności.

Lecimy do Brazylii, do Rio de Janeiro. Steward podszedł do nas i grzecznie pyta, czy czegoś sobie życzymy. Jest Brazylijczykiem.

– Czy mógłby nam pan polecić jakiś dobry brazylijski trunek?

Dostajemy po chwili półsłodkie wino.

– Za nas i naszą podróż!

Moje myśli odpływają do miejsca, gdzie narodził się pomysł o wspólnej podróży, do naszego mieszkania. Spoglądam w wyobraźni na stół, przy którym kreśliłam pierwsze konkretne trasy tej wyprawy, na biurko oraz komputer, przy którym spędziłam godziny w poszukiwaniu biletu lotniczego dookoła świata, i w okno, przez które gapiłam się wymyślając najlepsze konfiguracje. Ponieważ nasze małe mieszkanko znajdowało się na dachu kilkupiętrowego budynku, często wychodziłam na zewnątrz, siadałam przed oknem i patrząc przed siebie, oddawałam się marzeniom o przyszłych podróżach. Marzyć na dachu to najczystsza forma intelektualnej i kreatywnej rozkoszy. To otwarcie na niczym nieograniczone fantazjowanie, z którego jak widać coś może się zmaterializować. Moje wymyślanie właśnie stało się faktem. To w mieszkanku na dachu wszystko się zaczęło.

Spoglądam na mojego partnera wznoszącego toast na pokładzie samolotu.

– I za bezpieczny powrót! – dodaję.

Rio de Janeiro

Jesteśmy w Brazylii. Samo słowo „Brazylia” czy „Rio de Janeiro” rozpala wyobraźnię i tworzy w umyśle niezwykłe obrazy. Pierwszy raz byłam w tym kraju kilkanaście lat temu. W Belém. Pamiętam żar lejący się z nieba i ukojenie w klimatyzowanych supermarketach. Nigdy jeszcze przedtem niejedzone szczypce kraba, maczane w mące z manioki, popijane zielonym winem, i ostro doprawione owoce morza, podane prosto z rusztu albo przedziwne, egzotyczne owoce i wyciskane z nich soki, których smaku nie da się zapomnieć. Gorące, parne noce tropikalne i spektakl przepięknych błyskawic szalejących nad dżunglą amazońską. Wyławiane z rzeki na wędkę dziwaczne, jakby opancerzone rybki, które nawet kucharz ze statku obawiał się przyrządzić. A przede wszystkim ta gotująca krew w żyłach, grana niemal wszędzie latynoska muzyka.

Statek stał na redzie, czekając na wejście do portu. Tu, na równiku noc zapada bardzo szybko. Wielkie miasto Belém jeszcze długo w nocy wibruje swoim życiem, ale kiedy mieszkańcy cichną, wtedy można usłyszeć prawdziwą pieśń dżungli. Mimo iż właściwie wciąż jeszcze z daleka, tuż przed jej progiem, już czuło się magię Amazonii, jej rozgrzany oddech.

Nie udało się nam wtedy wpłynąć w głąb Amazonki, ale przynajmniej wiedziałam już, o czym marzyć.

Tymczasem po opuszczeniu lotniska wsiadamy do jednej z tysiąca taksówek jeżdżących po ulicach Rio. Jest wczesny, sobotni poranek, zbyt wczesny, by oczekiwać miejskiego gwaru. Miasto spowite delikatną poranną mgiełką wygląda dość leniwie. Jest listopad, wiosna1 i sobota.

Samochód zatrzymuje się w pobliżu metra „Gloria”. Tu ma znajdować się jeden z tanich i lubianych przez „plecakowców” hoteli. Zarzucamy plecaki i kierujemy się do hotelu Turistico. W niedużym hallu nie ma nikogo. Z radością ściągam plecak, który już po krótkiej chwili kleił się do koszulki. Zaraz też pojawia się roześmiana kobieta, a z jej ust wypływa potok pytań. Szybko ją powstrzymuję – nie znamy portugalskiego, możemy po hiszpańsku!

Czarnowłosa kobieta chwyta mnie za rękę.

– Jakie masz piękne włosy, jaki kolor! – szczebiocząc, dotyka mojej głowy. Trochę mnie to rozbawiło, bo przecież nie jestem blondynką. – Chcecie jeden czy dwa pokoje?

– Jeden, dwójkę – odpowiadam natychmiast. – On jest moim mężem… – dodaję.

– Mąż! Jak masz na imię? – zwraca się do niego.

– Włodek albo Vladimir.

– Jak pięknie! A jaką masz brodę, jaka śliczna! To chcecie dwójkę? Ale mam tylko te droższe, z łazienkami. Ale te twoje włosy są śliczniutkie. – Ponownie muska ręką moją głowę. – A jak długo się tu zatrzymacie?

– Może trzy noce.

– Trzy noce – powtarza, ciągle bawiąc się moimi włosami. – A jak masz na imię?

Teraz zauważam wiszącą na ścianie tablicę z cenami pokoi. Rzeczywiście, te z łazienkami są kilka dolarów droższe.

– Joanna – mówiąc to, spoglądam na nią zdecydowanie. – To co z tymi pokojami?

– Oj, piękna, ty masz również prześliczne oczy, takie niebieskie… I ty też? – Prawie skacze do góry i podchodzi do Włodka, przyglądając mu się uważnie. – Nie są niebieskie, ale też śliczne! Joanna! Jak na trzy noce, to weźcie pokój z łazienką… – Zawiesiła głos. – Za niższą cenę, chcecie? – Śmieje się. – Ty, piękna Joanna, ty masz piękne te włosy i oczy, prawda? – Po czym patrząc na Włodka, dodaje: – A ty masz piękną brodę!

I tak na „ładne oczy” i nie tylko dostajemy pierwszą zniżkę w czasie tej podróży.

Kiedy Włodek zastanawia się, dlaczego nasza gospodyni bardziej podziwiała mnie niż jego, ja mogę wziąć prysznic, zmywając z ciała zmęczenie ostatnich kilkudziesięciu godzin, przywiezione tu jeszcze z jesiennej Europy.

The girls from Copacabana

Ocknęłam się. Przez chwilę nie wiem jeszcze, gdzie jestem, kiedy nagle czuję, że ktoś bardzo delikatnie usiłuje wysunąć spode mnie małą torebkę, na której leżę. Nagły błysk świadomości – jestem w Rio, plaża, morze… To pewnie plażowy złodziej!

Natychmiast zrywam się, chwytając kolesia za rękę.

– A ty czego tu… – krzyczę, urywając w pół zdania: – A, to ty?

– Ja, a myślałaś, że kto? – Popatrzył zdziwiony. – Jak już nie śpisz, to daj krem do opalania.

– Krem… Oczywiście… A przecież nie ma słońca – zauważam po chwili.

Szarość zawładnęła niebem nad Rio. Ludzie bawią się z niewielkimi szarozielonymi falami, które rytmicznie i z wdziękiem wylewają się na ciepły piasek. Szum morza ożywiają odgłosy plażowiczów, spacerowiczów i tętniącego za moimi plecami miasta. Nieopodal kilku młodych mężczyzn zaczyna kopać piłkę. Tu w Rio wszędzie się ją kopie, a Copacabana to jedna z plaż, na której znajduje się wiele boisk piłkarskich usytuowanych tuż przy deptaku.

Leżymy na ogromnej Copacabana Beach pomiędzy długą promenadą a falującym morzem.

Ścieram kilka ostatnich morskich kropel z pleców Włodka i nakładam nań cienką warstwę kremu.

Przy tej pięknej plaży, niegdyś pełnej wydm, lśniącego w słońcu piasku i dziko rosnących krzewów, znajdowały się biedne wioski rybackie, wystarczająco oddalone od Rio, żeby zachować tu spokój i może nawet intymność. Jednak zdobycze cywilizacji, takie jak tunel2 łączący centrum rozwijającego się miasta z okolicznymi wioskami, odkrywając Copacabanę dla swoich mieszkańców, odkrył ją – podobnie jak i inne wspaniałe plaże – dla całego świata. Powstała tu ciągnąca się wzdłuż plaży Avenida Atlantica, a pobudowane przy niej na początku XX wieku hotele dały początek nowej erze w historii miasta. Miłość, seks, pieniądze, wielkie romanse i prymitywne podrywy, wyniosłość, bogactwo oraz tania prostytucja zlewały się w jednym tropikalnym koktajlu, mieszanym w rytm gorącej samby.

Spoglądam do tyłu. Przy jednej z małych deptakowych knajpek zebrała się niewielka grupka tubylców. Ktoś zaczyna grać na gitarze, ktoś inny na przytarganym bębenku. Dwie ciemnoskóre kobiety, klaszcząc w dłonie, rozkołysały na dobre biodra, spoglądając zalotnie na przechodniów.

– Chodź! Poprzyglądamy się im trochę – proponuję.

Przed niewielką budką z piwem i kokosami stoją tanie, plastikowe stoliki i krzesełka. Grający Brazylijczycy zajęli kilka z nich. Tańczące piękności wyginają ciała przed dwoma białymi turystami siedzącymi nieopodal. Ich przekonująca zmysłowość błyskawicznie oczarowuje obydwu mężczyzn. Po chwili obie zaproszone na drinka kobiety siedzą obok nich, wciąż falując biodrami. To samba sprawia, że słysząc jej rytm, nie można wysiedzieć w bezruchu. Zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robię, niechcący trąciłam swoim biodrem biodro Włodka.

– Hej... – Patrzy zdziwiony. – Czy masz na coś ochotę?

– Tak, brodaczu, na kokosika!

Dostajemy duże, chłodne i słodkie owoce. Jak nienasycona wciągam kilka dużych łyków. Jedna z dopiero co tańczących Brazylijek siedzi już na kolanach u piegowatego turysty, druga zaś delikatnie gładzi swojego sąsiada po udach, zaglądając mu bezwstydnie w oczy. Cała czwórka zdaje się falować w rytm morza i sączącej się muzyki. Muzyki, która jak krew płynie życiodajnie przez ciało całego kraju, dając mu siłę i życie. A Rio de Janeiro jest jego sercem.

To właśnie w tym mieście rozkwitła owa afrobrazylijska forma muzyczna jako efekt portugalskiej kolonizacji Brazylii. A wszystko zaczęło się od uprawiania kawy i trzciny cukrowej. Portugalczycy potrzebowali coraz więcej siły roboczej do uprawy swych olbrzymich plantacji. Żyjących tu Indian dziesiątkowały choroby przywleczone przez najeźdźców, dlatego zaczęto przywozić niewolników z Afryki. A wraz z nimi ich kulturę, również muzyczną. Samba albo semba to termin określający tradycyjny afrykański taniec lub modlitwę. W Rio sambę tańczy się i śpiewa z żarliwością charakterystyczną dla modlitwy.

Modlące się swoimi krągłymi biodrami kakaowoskóre piękności zostają obdarowane łaską, a ich prośby wysłuchane. Odchodzą ze swoimi wybranymi, ginąc w wejściach do pobliskich hoteli.

Wygląda na to, że girl from Copacabana jest równie piękna i atrakcyjna jak słynna girl from Ipanema Carlosa Jobima.

Magia niezwykłego Rio wciąga nas coraz silniej. Włócząc się wzdłuż plaż i spacerując uliczkami miasta, ulegamy jakimś przedziwnym nastrojom. Słodycz napływa z powietrza i z budek, gdzie sprzedaje się churros. To przepyszne rurki wypełnione mleczną, kokosową lub czekoladową masą. Spragnieni wszystkiego, a najbardziej wody, pijemy tutejsze specjały – coco gelado, czyli schłodzony sok z kokosa, sucos con agua, to jest soki z owoców, i mate de cana, napój z trzciny cukrowej. Muzyka i kokosy stają się afrodyzjakiem o wyjątkowej mocy...

Robi się już późno. Schodzimy do metra, mijając przy wejściu kilku pilnujących porządku policjantów. Na stacji wciąż jest sporo pasażerów. Odnosi się wrażenie, że panuje tu spokój i jest bezpiecznie. Jest parno. Dookoła unosi się woń potu zmieszanego z zapachem różnorodnych perfum. Wagoniki wjeżdżają, a fale ludzi mieszają się, porywając nas do środka.

Wysiadamy kilka stacji wcześniej. Wciąż mamy siły i ochotę na spacer. Noc uwodzi. Pary zakochanych włóczące się w objęciach, rozśpiewane grupki ludzi w średnim wieku, rytm bębnów, melodie wygrywane na różnych instrumentach tworzą niezwykły, magiczny nastrój, który przenosimy tej nocy do pokoju hotelowego. Tu wrażenia całego dnia wybuchają swoją największą mocą. Raz w rytmach gorącej samby, raz na fali romantycznej bosa novy tańczą nasze ciała. Soczyste, rozszalałe dźwięki karnawałowej samby przeplatają się z chłodnym, ale jakże zmysłowym głosem Astrud Gilberto3 śpiewającej, nomen omen, przepiękną bossa novę „Quiet Nights of Quiet Stars”.

Miasto marzeń

Chłód klimatyzowanego wnętrza autobusu lekko mnie ostudził. Kropelki potu znikają błyskawicznie, pozostawiając na szczęście mało widoczne ślady na podkoszulku. Siedząc w bardzo nowoczesnym, czystym autobusie, wyjeżdżamy z brudnego, zatłoczonego, znajdującego się w podejrzanej, prawie slumsowej dzielnicy dworca autobusowego Rio de Janeiro. Ogromny, ogrodzony wysoką siatką, strzeżony przez dziesiątki porządkowych, jest jak wyspa względnego bezpieczeństwa na oceanie pełnym podmiejskich złodziejaszków.

Długo opuszczamy miasto, a jeszcze dłużej mijamy ciągnące się kilometrami zatłoczone slumsy. To takie typowe dla tego potężnego kraju. W całej Brazylii tekturowe, blaszane albo drewniane baraki i komórki zwiastują wielkie wielomilionowe molochy. W São Paulo wyglądają jak zgniły, śmierdzący wianek włożony na głowę betonowego giganta.

Jednocześnie zaskakuje nas poziom usług transportu autobusowego. Wyjeżdżające w dalekie trasy pojazdy są w czasie podróży kilkakrotnie sprawdzane i sprzątane wewnątrz. Autobusy są nowoczesne i bardzo wygodne. Dla pasażerów zaś pobudowane są przy drodze specjalne, obsługujące tylko przyjezdnych restauracje, przypominające wielkie stołówki samoobsługowe, gdzie można zjeść posiłek w zupełnie normalnych cenach.

Do Kurytyby dojeżdżamy już nocą. Pasażerowie rozjeżdżają się do swoich domów, a dworzec autobusowy pustoszeje prawie natychmiast. Jest gorąca, zwrotnikowa noc. Siedzę na ławeczce, pilnując naszych bagaży. Włodek szuka dla nas odpowiedniego hotelu. Nade mną na czarnym niebie migocą gwiazdy. Zastanawiam się, czy niebo nad Brazylią jest czarniejsze od polskiego? Wtedy coś muska mnie w stopę. Szybkie spojrzenie i zrywam się z krzykiem na ustach. Po moim sandałku maszeruje karaluch olbrzym. Chcę go strącić gwałtownym ruchem, a wtedy on… odlatuje. Teraz moja uwaga skupia się na chodniku. Jakież jest moje zdumienie, kiedy zdaję sobie sprawę, w jak licznym siedzę towarzystwie. Wszędzie wokoło maszerują karaluchy – od gigantów, poprzez średniaki, aż po jakieś biegające maleństwa.

Po chwili pojawia się Włodek.

– Hotel może ci się nie podobać, ale to jedyne tanie miejsce w okolicy, gdzie są wolne pokoje.

Wchodzimy do domu przypominającego starą drewnianą willę. Mężczyzna wskazuje nam pokój. Stoją tu tylko dwa drewniane łóżka. Ledwo oświetlająca pomieszczenie żarówka wisi na zbyt długich drutach. W ścianach i w podłodze pomiędzy deskami prześwitują przeogromne szpary. Zza ściany dochodzą lekko przytłumione odgłosy sąsiadującego z hotelem baru i zapach przypalonego mięsa. W pokoju nie ma okna.

– Gdzieś ty mnie przyprowadził?

– Przecież to tylko jedna krótka noc!

– A miało być tak pięknie – westchnęłam.

– Nie narzekaj. Masz łóżko i nie śpisz na dworcu! – odciął się.

Za to mam spać w pokoju-komórce, do tego dusznej i śmierdzącej. Właściwie to byłoby jeszcze do wytrzymania, ale... W środku nocy budzę się, bo muszę pójść do toalety. Najciszej jak mogę, omijając trzeszczące deski, idę do drzwi. Szybciutko i bezszelestnie wymykam się do znajdującej się na korytarzu wspólnej łazienki. Wracając, zapalam na chwilę światło, żeby trafić do łóżka i to, co wtedy odkrywam, lekko mnie zamurowuje. Po drewnianej podłodze pokoju wędrują dziesiątki karaluchów. Światło niespecjalnie je spłoszyło. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Mam ochotę obudzić mojego męża i pokazać mu, że śpimy na zatłoczonej autostradzie karaluchów, ale opamiętuję się i nie myśląc o niczym, zamykam usta. Zerkam tylko na moje łóżko, czy przypadkiem tam nie mam gości i grzecznie kładę się spać. W końcu to moja nowa rzeczywistość.

Miasto Kurytyba zyskało popularność dzięki znakomitym rozwiązaniom urbanistycznym i ekologicznym, które w niebywały sposób podniosły poziom oraz jakość życia mieszkańców. Za najważniejsze cele uznano zdrowie i edukację. Stworzono tu liczne przepiękne parki zajmujące dużą część miasta. Na jednego mieszkańca przypada 52m² terenów zielonych, co znacznie przekracza minimum – 16m² – zalecane przez środowiska ekologów. To sprawia, że Kurytyba jest miastem niezwykłym, zważywszy, że zamieszkuje je ponad milion trzysta tysięcy mieszkańców.

Spacerując nowoczesnymi ulicami, pięknie zdobionymi trawnikami i kolorowymi skwerami, mam wrażenie, że znajdujemy się na przytulnej prowincji o niezwykle nowoczesnym, często szklanym obliczu. Zabudowa nowej generacji gustownie współgra z klasycznymi kolonialnymi zaułkami. Przepiękne zdobne fontanny, pomniki, na cokołach których można przysiąść na chwilkę, stylizowane kamienice, a w nich kawiarenki, nastrojowe starsze fragmenty miasta z katedrą Metropolitalna na czele. Jednak największe wrażenie robią na mnie szklane tuby będące przystankami dla supernowoczesnych autobusów. Wyglądają może nieco kosmicznie, ale na pewno są bardzo praktyczne i bezpieczne dla pasażerów.

Niezwykle łatwo zwiedza się to miasto, bo kiedy tylko spoglądam w mapę, mieszkańcy zaraz podchodzą, oferując pomoc. W Kurytybie mieszka mnóstwo ludzi polskiego pochodzenia, stanowiących większość imigrantów z Europy. Może to ich potomkowie czują przez skórę, że my też jesteśmy z Polski...?

Jest gorący dzień początku lata. Nasze organizmy nie są jeszcze przyzwyczajone do temperatur znacznie przekraczających trzydzieści stopni Celsjusza, zwłaszcza w listopadzie. Żar leje się z nieba, wlewając się za koszulki i szorty. Gotujemy się! Namawiam Włodka na chwilę odpoczynku w niedużej kawiarence znajdującej się w ocienionym ogródku. Przy stolikach siedzi dużo ludzi. Szukam wśród nich tych niebieskich oczu i słowiańskiej urody. Większość siedzących popija „coś” przez „coś”, co przypomina rurkę, metalową lub drewnianą.

– Widzisz, oni wszyscy piją przez te dziwne rurki, dlaczego jeszcze nigdzie nam takich nie zaproponowano?

– Poproś, żeby ci taką dali. No chyba, że… tu każdy przynosi swoją.

Zamawiamy soki z papai, mango i banana, a na koniec pytam, czy też mogę dostać tę dziwną rurkę do picia.

– Do soku? – dziwi się kelnerka i chyba wkłada dużo wysiłku, żeby nie parsknąć śmiechem. – Tym popija się mate – poucza mnie. – Czy podać?

– Tak, proszę – odpowiadam z chyba nieco głupią miną. Po chwili jednak sama się pocieszam, że w końcu nie muszę o wszystkim wiedzieć. I tym sposobem po raz pierwszy próbuję słynnej mate, czyli herbaty z ostrokrzewu paragwajskiego.

Nasza romantyczna przejażdżka

Wczesnym rankiem zarzucamy plecaki na grzbiety i ruszamy na dworzec kolejowy. Pociąg stoi już gotowy do odjazdu. Nie jest to przejazd turystyczny. Wybraliśmy zwykły, osobowy. Zajmujemy miejsca przy oknie, żeby móc podziwiać widoki.

W XIX wieku zbudowano linię kolejową z Kurytyby do położonego ponad sto kilometrów na wschód portu Paranagua. Jako że Kurytyba leży na płaskowyżu, na wysokości 900 m n.p.m., trakt poprowadzono po niezwykle malowniczym, stromym górskim zboczu, schodzącym do nadmorskich nizin.

– Przejażdżka pociągiem Sierra Verde Express? Dlaczego nie, brzmi zachęcająco! – łaskawie zgodził się Włodek, kiedy mu to zaproponowałam. Wydawało mi się, że możemy mieć uroczy, romantyczny akcent naszej wyprawy, zwłaszcza że poprzedniego dnia nieźle się pokłóciliśmy.

Wokół pojawia się coraz więcej tubylców, a tylko niewielu turystów. Bilet, który mamy w kieszeni, nie uprawnia nas do przejazdu aż do Paranagua. Powiedziano nam, że następny dokupimy w połowie drogi, czyli w Morretes.

Pociąg rusza. Już po chwili przekonujemy się, że nie może być zbyt romantycznie, bo co bardziej subtelne myśli przegania gdzieś po kątach coraz głośniejszy stukot pociągu. No cóż! Trzeba było jechać turystycznym, klimatyzowanym i na pewno cichutkim!

Przez hałas przebijają się melodyjne rozmowy Brazylijczyków. Bardzo ładny ten portugalski w ich wykonaniu, a jeszcze ładniejszy, kiedy wypływa z ust rozchichotanych dzieciaków. A tych, nie wiadomo skąd, pojawiło się tu trochę.

Stare wagoniki przedzierają się przez coraz gęstszą dżunglę. Jej bliskość staje się nieco niepokojąca, bowiem gałęzie nieskromnie rozłożystych drzew wdzierają się przez zardzewiałe okna do niewielkich, zapuszczonych wagoników. Towarzyszy nam rzeka płynąca wartkim nurtem wzdłuż torowiska.

Patrzę niespokojnie na mojego partnera. Wczoraj nie wytrzymaliśmy i puszczając wodze naszych emocji, pokłóciliśmy się o jakąś zupełną bzdurę. Przebywając ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę, bardzo łatwo jest popaść w konflikt, który w tak specyficznych warunkach, porównywalnych jedynie do mieszkania na ciasnej łajbie, może przerodzić się w prawdziwą wojnę. Wciąż uczymy się nowego stylu życia – podróżnika, włóczęgi, życia, które Latynosi z Ameryki Południowej porównują do żywota bezdomnych psów. My takie życie sobie wybraliśmy i bynajmniej nie za karę. Spełniamy swoje marzenie o wielkiej podróży, o nieprzeciętnej przygodzie.

Niewiele małżeństw ma szansę przebywania ze sobą w różnych warunkach dwadzieścia cztery godziny na dobę. To naprawdę może się stać nie do zniesienia, jeśli każde próbuje żyć na własny rachunek. W tak zwanych normalnych warunkach – kiedy oboje partnerzy widują się po wielogodzinnym dniu pracy dopiero wieczorem przed snem, potem śpią obok siebie, czasem zaś widzą się jeszcze przy śniadaniu – bardzo łatwo jest ukryć przed partnerem wszystko to, czego w sobie nie lubimy lub nie chcemy, żeby nas z tym kojarzono. W tychże normalnych warunkach wszystko da się wygładzić, przemodelować, wycieniować. Jednak w czasie długiej, często męczącej wędrówki świat rządzi się innymi, dużo prostszymi, ale także bardziej bezkompromisowymi regułami. Tu ucieczka do drugiego pokoju i trzaskanie drzwiami traci sens, bo nie tylko można zastać po powrocie pusty pokój, ale i pozostać samotnym w obcym mieście. A żadne z nas tego nie chce. To jest właśnie powód, dla którego wyruszyliśmy w tę romantyczną przejażdżkę – żeby zapomnieć wczorajszą burzę, żeby się po niej wyciszyć.

W takiej wędrówce w przyspieszonym tempie zrzuca się wszystkie okulary, przez jakie patrzy się na partnera, a dzięki temu w szczególny sposób uczy się partnerstwa. Właśnie wczoraj pozbyliśmy się kolejnej takiej pary kolorujących rzeczywistość okularów. Owo nowe na siebie spojrzenie chcieliśmy nasączyć pięknem górskich zboczy oglądanym przez okna Sierra Verde Train. Miała to być piękna, romantyczna, łącząca dwoje godzących się ze sobą kochanków podróż. A tymczasem od kilkudziesięciu minut siedzimy w starym pociągu, pełnym rozkrzyczanych dzieci, a za oknem zielona ściana dżungli gęstnieje tak, że już nic poza nią nie można dostrzec.

Włodek co jakiś czas coś filmuje. Może po godzinie jazdy gęsta dżungla odpłynęła w dół w głęboki kanion, a pociąg na krawędzi stromego zbocza rozpoczyna odważne prawie szybowanie w chmurach. Otwiera się przed nami niezwykła panorama. Tropikalny las oddycha gęstymi oparami mgły, w której toną co głębsze doliny. Naraz ciemność ogarnia wnętrze wagonu, które wypełnia się głośnym krzykiem gawiedzi. Wjechaliśmy w jeden z wielu znajdujących się tu tuneli. Jak tylko blade słońce swoim blaskiem wypełnia ponownie wagon, wznosi się kolejny okrzyk, tym razem na widok prawie pionowej ściany, do zbocza której jesteśmy przyklejeni. Zawirowało mi w głowie. Atlantycki busz zieleni się dookoła. Większość pasażerów miesza się ze sobą, biegając od jednego okna do drugiego. Każdy chce wykorzystać dobre miejsce i uchwycić spojrzeniem otwierającą się przed nami przestrzeń. Tylko mieszkańcy tego rejonu nic sobie nie robią z rozgrywającego się za oknami pociągu niezwykłego spektaklu natury. Mijamy kolejny tunel, następny ledwo zipiący most. Strome zielone szczyty wzgórz sterczą ponad gęstą mgłę i sprawiają wrażenie zawieszonych w przestrzeni.

Wjeżdżamy w duszne tropikalne niziny. W Morretes musimy opuścić pociąg, który dziś kończy tu swój bieg, i przesiąść się w lokalny autobus. Dworzec autobusowy znajduje się dobry kawał drogi od kolejowego. Zarzucamy więc plecaki i dla podkreślenia romantyzmu naszej wyprawy pieszo ruszamy przed siebie. Na dworcu czekamy niestety kilka godzin. Do Paranagua docieramy głodni i wykończeni dopiero przed wieczorem i nawet zmysłowo urządzony pokój z wielkimi lustrami na ścianach nie pomaga zapomnieć o zmęczeniu.

Śniadanie podano nam na przeuroczym tarasie na dachu hotelu, z którego rozciąga się przepiękny widok na zatokę Parany. Kilka starych kamienic usytuowanych przy deptaku nad zatoką to najciekawszy fragment starszej części miasta.

Wypijam łyk aromatycznej białej kawy. Podziwiam rozległą panoramę. Zatoka Parana wcina się w ląd kanałami i usiana jest małymi wysepkami. Naprzeciw mnie, po drugiej stronie jednego z takich kanałów znajduje się nieduża wysepka gęsto zabudowana niewielkimi chatami. Łączy ją ze starym portem niewysoki most. Kręci się tam teraz wielu pieszych i rowerzystów. Pod mostem, wsparte o nabrzeże, falują nieduże łodzie rybackie. Rybacy sprzedają tam świeżo złowione ryby. Co jakiś czas sprzedająca kobieta zawiesza na dyndający z mostu sznurek plastikową torbę, zapewne wypełnioną rybami, a kupujący wciąga ją, płacąc uprzednio. Takie sobie spokojne kupowanie. W przerwach między transakcjami kobieta chwyta ścierkę i przegania szalejące nad rybami muchy.

Pociągam kolejny łyk. Ciepła kawa w gorący poranek – brzmi leniwie, ale tak też się on snuje. Moje myśli odpływają do Puszkaru, niezwykłego miasteczka leżącego w centrum Rajastanu w północno-zachodnich Indiach. Właściwie nic szczególnego nie łączy obu tych miejsc, ale atmosfera spokoju, jaka właśnie panuje na tarasie hoteliku Tia Bella, jest równie urzekająca i wyciszająca jak ta z Puszkaru. Tu, w Paranagua moje oczy błądzą wokół zatoki, by po chwili spocząć na kartce kalendarza, na której zapisuję wszystko, co wydaje mi się interesujące. W Indiach zaś święte jezioro, nad którym leżał Puszkar, oczyszczało moje myśli, które w podobny sposób jak tu, w Brazylii, zapisywałam w dzienniku podróży. To chyba jakaś mania spisywania faktów, nastrojów albo zupełnie nic nieznaczących szczegółów, która ogarnia mnie, kiedy tylko przekroczę granice swojego miasta z plecakiem na grzbiecie.

W portowym Paranagua nie zabawiamy długo. Włóczymy się po wyspie i po miasteczku i jeszcze tego samego dnia wyjeżdżamy.

Niemiecka imigrantka

Wyruszamy do Joinville, kierując się dalej na południe. Jedziemy wzdłuż poszarpanego wcinającymi się głęboko w ląd zatokami wybrzeża. Czasem autobus wjeżdża na prom, którym przepływamy na drugi brzeg. Przyjemna bryza chwilowo orzeźwia, a przepiękne widoki, w których dominuje błękit Atlantyku i głęboka zieleń pól ryżowych, sprawiają, że często żmudny przejazd okazuje się nie tylko niezbyt męczący, ale i niezwykle przyjemny.

Na miejsce docieramy późnym wieczorem. Oczywiście nie zarezerwowaliśmy żadnego hotelu, a ponieważ centrum miasta znajduje się daleko od dworca, bierzemy pierwszą z brzegu noclegownię. Ku naszemu zdziwieniu zamiast roześmianej Brazylijki wita nas mało sympatyczna, gruba, zapuszczona, około pięćdziesięcioletnia siwa blondyna. „Ona chyba miesiącami nie myje włosów” – pomyślałam. Kobieta ta była córką niemieckich emigrantów. Powolnym, mało zachęcającym gestem wskazuje nam pokój. Jest obskurny, brudny i bez łazienki. Na dużym łóżku leży nieświeża pościel. Moje błagalne spojrzenie wyraża wszystko. Nie mamy jednak wyboru!

Poprosiłam o wodę do kąpieli. Jestem zmęczona, a poranny pot nabiera coraz śmielszych zapachów. Dostajemy letnią w wiadrze. To wystarczy, żeby zaznać odrobiny szczęścia. Wyciągam moje własne prześcieradło i rzucając je na łóżko, padam na nim, tracąc bardzo szybko świadomość.

Rano budzi nas stukanie do drzwi. Zanim którekolwiek z nas się odezwało, właścicielka z niecierpliwością dopytuje, czy wyjeżdżamy jeszcze dziś, czy może jutro, bo niby chcą sprzątać.

– Jakby tu w ogóle było kiedykolwiek sprzątane! – westchnęłam.

– Dzisiaj! – odpowiada jej Włodek, kulturalnie otwierając drzwi. Niemka patrzy na niego, sterczącego przed nią tylko w slipach.

– Gut – odpowiada chyba lekko rozczarowana.

Niestety, nie wyjeżdżamy tego samego dnia i nie zmieniamy tego obrzydliwego hotelu, dla którego nawet słowo „hotel” to komplement. Za to właścicielka wydaje się zadowolona i ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, pyta o nasze pochodzenie. Kiedy potwierdzamy jej przypuszczenia o naszych polskich korzeniach, staje się wręcz sympatyczna.

– Bo, wiecie, moi rodzice opuścili Niemcy jeszcze przed wojną i potem tu zostali… A ja nigdy nie byłam w Europie i pewnie już nie pojadę. Zresztą tu, w Joinville, żyje dużo Niemców. Mówimy w naszym ojczystym języku, świętujemy po niemiecku, nawet śpiewamy niemieckie pieśni. Wiecie, mój tatuś kupił ten hotel i zostawił go mnie, ale ja nie mam dzieci i nie ma kto mi pomagać, nie mam też wystarczająco dużo siły i pieniędzy na remont… A wiecie, że tu żyje wielu imigrantów z Polski? Dobrze się poustawiali! Wiele firm jest w polskich rękach, zobaczycie na szyldach, wszędzie polskie nazwiska.

I miała rację.

O pierwszych Polakach, którzy dotarli do odległej Brazylii, wspomina się już w XVII wieku. W następnych stuleciach przybywały tu liczne grupy zarobkowe. Osiadali tu na stałe, a ich działalność przyczyniała się do rozbudowy kraju. Większość emigrantów z Polski osiedliła się właśnie w stanie Parana.

Joinville jednak to miasto założone przez niemieckich przybyszów. Obecnie nazywane jest „miastem kwiatów”, w którym odbywają się zarówno kwiatowe, jak i taneczne festiwale. Trafiamy nawet na jedną z takich niezwykłych ekspozycji, na której poza wystawą kwiatów odbywa się także pokaz sztuk walk wschodnich, zakończony potańcówką przy akompaniamencie akordeonów i niemieckich marszy.

Nasz brazylijski koktajl podróżniczy wzbogacamy jeszcze pobytem w Camboriu i kąpielą w Atlantyku, lokalnym winem oraz nocnymi przechadzkami. Piankę, te najlepszą, z wierzchu, przyszło nam spijać w Foz do Iguaçu, dokąd właśnie zmierzaliśmy.

Parana

Maleńka wyspa oblewana turkusowymi wodami morza karaibskiego. Właśnie tańczę sambę na przepięknej piaszczystej plaży, która powinna być rozgrzana zwrotnikowym powietrzem. A tu nie dość, że moje ciało przenika chłód, to jeszcze nagle moja głowa zaczyna podskakiwać w rytm błądzącej w moim umyśle muzyki. Naraz jakieś silniejsze uderzenie rzuca całym moim ciałem, tak że się budzę i mój piękny sen pryska. Trzęsę się z zimna. Ciężko utrzymać mi szczęki bez odgłosów stukania.

„Cholera, znowu zapomniałam wyjąć z plecaka bluzę” – pomyślałam. Szybkie spojrzenie na Włodka, może on mi pomoże w biedzie? Niestety, on rozłożony na dwóch siedzeniach śpi najsmaczniej, jak można w jadącym autobusie. Mogłabym go niby obudzić i poprosić o ogrzanie, przytulenie albo nawet pożyczenie jego swetra. W końcu powinien pomóc swej żonie w potrzebie! Ale to nie w jego stylu. On rozpocząłby zapewne swoje kazanie, jaka to ja jestem niemyśląca, nieprzewidująca, niepoprawna, że przecież wiem, jak temperatura spada w klimatyzowanych autobusach, że szczególnie tu, w Brazylii robią z auta lodówkę, a nocą jest to szczególnie dotkliwe, że powinnam być na to przygotowana… itd. Mając taką perspektywę, cóż można zrobić...?

Spoglądam przed siebie. Za oknem czarna noc wabi swoim przyjemnym ciepłem. Chyba nawet mijamy jakąś wtuloną w dżunglę wioskę. Najsilniej jak mogę próbuję wyobrazić sobie i poczuć to ciepło w sobie, po czym zwijam się w kłębek i ponownie zasypiam.

120 milionów lat temu serie ruchów tektonicznych i wybuchów wulkanów przyczyniły się do powstania niezwykłego ukształtowania dzisiejszej Ameryki Południowej, a ściślej – regionu Parany. Człowiek, kiedy się tu pojawił, zachwycił się bujną i bogatą dżunglą, przeogromnymi rzekami i niezwykłymi kaskadami. Obecni tu od wieków Indianie żyli w zgodzie z otaczającą ich przyrodą, czcili i szanowali wielką rzekę oraz liczne wodospady.

Pierwsi Europejczycy przybyli w te rejony w XVI wieku. Podobno Hiszpan Alvar Nunez Cabeza de Vaca, szukając drogi z wybrzeża Brazylii do Rio de la Plata, natknął się na przeogromny kompleks wodospadów i nazwał je Saltos de Santa Maria. Kilkadziesiąt lat później pojawili się tu jezuici. Zakładali misje, w których nauczano tutejszych Indian o Bogu i o europejskim stylu życia. Ruiny niektórych misji przetrwały do dziś i można je zwiedzać.

W obliczu burzliwych wydarzeń w tym regionie przez następne dwa stulecia nikt poza tubylcami i misjonarzami nie docierał do przepięknych wodospadów. Odkryto je na nowo w połowie XIX wieku, a w XX uznano za światowego formatu atrakcję turystyczną.

Foz do Iguaçu to blisko trzysta wodospadów rozciągających się na przestrzeni około trzech kilometrów. Najwyższe sięgają ponad 80 metrów wysokości, bowiem tak wysoki jest tu klif, na jaki natrafia Parana i wpadająca do niej rzeka Iguaçu. Cały kompleks stanowi obecnie park narodowy, znajdujący się zarówno po stronie Brazylii, jak i Argentyny.

Poranne słońce całkowicie stopiło wspomnienie zimnej, klimatyzowanej nocy spędzonej w autobusie. Duszne, ciężkie powietrze spowalnia każdy ruch. Wsiadamy do miejskiego busa, tym razem nieklimatyzowanego. Z plecakami – jednym na plecach, drugim na piersiach – i z przewodnikiem na kolanach, otwartym na stronie z planem miasta, śledzę trasę autobusu. Przyznam, że niełatwe to zadanie, ale, jak wiadomo, trening czyni mistrza. A ja jestem na etapie trenowania, dlatego staram się, jak mogę, żeby w odpowiednim momencie wstać i wydać mojemu mężowi rozkaz – wysiadamy! Jestem odpowiedzialna za trasę i wszystkie sprawy związane z organizacją.

Bez problemu odnajdujemy Hotel del Rey i łazienkę, do której wskakuję natychmiast, żeby wziąć orzeźwiający prysznic.

Gorąca i parna noc minęła bardzo szybko. Podczas przepysznego hotelowego śniadania zastanawiam się, jak misjonarze pochodzący na przykład z chłodnej i deszczowej Holandii mogli znosić panujące tu okrągły rok upały, a do tego tę potworną wilgoć w powietrzu.

Kroję cząstkę słodkiej, soczystej papai.

– Wyobrażasz sobie, jak gęste musi być tutaj powietrze w czasie pory deszczowej?

Pokrojoną papaję skrapiam świeżym sokiem z cytryny i wkładam do ust. Nie przepadam za deszczem, ale takie tropikalne opady mają niezwykły charakter. Włodek wstaje, podchodzi do wystawionych na stole napojów i wlewa sobie kolejną szklankę świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy.

– A wracając do deszczu, wiesz, co robili Indianie ze swoją odzieżą, kiedy wypływając łodzią na rzekę w czasie wielkich opadów, nie chcieli jej zmoczyć? – wyjaśnia mi z buzią pełną czekoladowego ciasta. – Zdejmowali je z siebie i siedzieli w łodzi nago.

– Czy ty mi coś proponujesz?

– Ależ skąd!

Na zewnątrz leje od rana. Natychmiast wyobrażam nas sobie spacerujących zupełnie nago, ze schowanymi w plecaku ubraniami na wypadek, gdyby deszcz ustał i należałoby się ubrać.

W hallu informują nas, że wycieczki do wodospadu po argentyńskiej stronie są odwołane ze względu na pogodę. Nie rozumiem, dlaczego zaraz odwołane, przecież wiadomo, że deszcz pada tu tylko dwie, trzy godziny i po wszystkim. No cóż! To nie jest jednak czas ani miejsce na studiowanie argentyńskiej mentalności. Decydujemy zatem, że dziś pora na zwiedzanie części brazylijskiej. Zaraz po śniadaniu wyruszamy w drogę i szybko znajdujemy się u bram parku.

Szum wody dociera nam do uszu długą chwilę przed tym, zanim nasze oczy ujrzą owo imponujące dzieło natury, jakim jest Foz do Iguaçu. W miarę zbliżania się do pierwszej ekspozycji napięcie i ciekawość rosną. Nikt nie rozmawia, każdy, kto podobnie jak my wysiadł z autobusu i kieruje się do rzeki, milczy i w podnieceniu wygląda pierwszej nitki wody. Ale nikt nie spodziewał się, że zobaczy nie nitkę, a potężne, mięsiste ramiona wody, opadające do zburzonej i wyniosłej Parany niczym włosy anielskie. A jest to dopiero preludium do prawdziwej ekspozycji, do rozwinięcia, do pierwszego tematu tego boskiego dzieła. Ogromne masy wody z hukiem spadają w wielu miejscach, przedzierając się przez gęstą roślinność, która nie walczy, a poddaje się tej grzmiącej, dudniącej potędze. Woda w swej żądzy zagarnia ogromne przestrzenie i dwupiętrowymi tarasami wali w kipiącą otchłań. Nie rozmawiamy prawie, zachwycając się pięknem, rozmachem i potęgą tego miejsca.

Rzeka Parana jest w tym miejscu granicą pomiędzy Brazylią i Argentyną. Po przeciwnej stronie rzeki ludzie, wyglądający jak porozsypywane ziarenka piasku, spoglądają podobnie jak my na ten niezwykły spektakl. Spektakl jednego aktora – natury, tu ubranej w wody Parany. Aktora, który nas zaczarowuje, niejako hipnotyzuje. I nie wiemy jeszcze, że kulminacja tego dzieła nastąpi jutro, kiedy znajdując się po stronie argentyńskiej, dojdziemy do miejsca zwanego gargante del diablo4, gdzie czternaście oddzielnych, potężnych wodospadów łączy się w jeden spektakularny, gigantyczny wodogrzmot, który ze względu na ilość spadającej w jednej sekundzie wody jest najpotężniejszy na świecie.

Nie mogę oderwać oczu od kłębiącej się masy wody. Co chwila jakaś wewnętrzna siła wyrzuca w górę chmurę moczącego wszystkich i wszystko deszczu. To właśnie tu, nad „diabelskim gardłem” natura dotyka najczystszą energią, a boskość odbija się od tańczących kropel wody i wypełnia umysły swą siłą, oczyszczając je. Stojąca obok mnie około trzydziestoletnia kobieta spogląda w moją stronę. Obie jesteśmy mokre. Jej oczy błyszczą i kipią jakąś dziecięcą radością.

– To jest absolut! – krzyczy. – Czyż świat nie jest piękny!?

Australijscy Aborygeni uważają, że każda część ziemi jest święta, boska. Szkoda, że dostrzegamy tę boskość – jeśli w ogóle ją dostrzegamy – tylko w tak niezwykłych miejscach jak Foz do Iguaçu.

Ciudad del Este

Ambasada Paragwaju mieści się w niepozornym, małym budynku przypominającym bardziej barak niż dyplomatyczną placówkę. Kiedy wyjmuję paszport, kilku pracujących tam mężczyzn obserwuje każdy mój ruch. Ich kamienne twarze nie wyrażają żadnych uczuć.

– Jak długo chcecie być w Paragwaju?

– Tydzień, może dziesięć dni – odparłam.

Kiedy powracam tu po godzinie, w moim paszporcie widnieje zezwolenie na siedmiodniowy pobyt w tym kraju. „Bardzo łatwe!” – pomyślałam. Słyszeliśmy przeróżne historie na temat problemów związanych z załatwianiem wiz do Paragwaju, a tu nie dość, że gładko, to i szybko.

Zadowoleni, siadamy na ławeczce, a Włodek zaczyna obierać mango kupione na pobliskim targu. Powietrze rozgrzane i gęste wydaje się być nieruchome. Nawet cień rozłożystej palmy nie daje ukojenia. W milczeniu kończymy owoc i ruszamy dalej. Szukamy jakiejś sympatycznej lokalnej knajpki. Nie jedliśmy jeszcze obiadu, a już zbliża się czas kolacji.

Wreszcie siadamy we wnętrzu zatłoczonej, wypełnionej po brzegi młodzieżą bardziej spelunki niż restauracji. Obsługa okazuje się jednak miła, a jedzenie wystarczająco smaczne, żeby się poczuć zadowolonym. W milczeniu obserwuję ulicę. Po drugiej stronie co kilka minut zatrzymują się minibusy przewożące tłumy ludzi. Zaciekawiło mnie, skąd tutaj taki tłok.

– Ciudad del Este – pada odpowiedź.

– Jeszcze tam nie byliście? – zdumiały się młode Brazylijki. Ano, nie byliśmy.

Do paragwajskiego miasta przygranicznego Ciudad del Este można wjechać bez wizy i w ogóle bez żadnych specjalnych zezwoleń. To strefa wolnego handlu. Pierwotnie nasz plan nie obejmował tego miasta, ale skoro wszyscy dziwią się, że jeszcze tam nie dotarliśmy, to plan należy zmienić. I tak też robimy.

Następnego dnia podmiejskim autobusem dojeżdżamy najpierw do zapory wodnej Itaipu, a potem do Ciudad. Itaipu, co w języku tutejszych Indian znaczy „odgłos spadających kamieni”, to nazwa zapory wodnej i hydroelektrowni, jednej z największych w świecie, zbudowanej na rzece Parana. Budując hydroelektrownię, rządy zarówno Paragwaju, jak i Brazylii zrobiły niezły interes. Hydroelektrownia wyposażona w osiemnaście gigantycznych turbin może wyprodukować 12 600 MW i uzyskać wydajność 75 milionów MWh rocznie. Do 1996 r. pobito tu już rekordy wydajności, wytwarzając około 80 milionów MWh na rok. Do budowy tego giganta użyto takiej ilości żelaza i stali, że wystarczyłoby jej do wzniesienia trzystu osiemdziesięciu wież Eiffla. Zaś wykorzystanego betonu starczyłoby na budowę piętnastu podwodnych kanałów łączących Francję z Anglią.

Jednak, jak to często w takich złotych interesach bywa, nie wszystko okazało się tak dobroczynne dla ludzi i tych terenów. W wyniku powstawania zapory zalano tysiące domostw, zniszczono ogromne połacie terenów zielonych wraz z istniejącymi na nich gatunkami flory, a także znajdujące się na rzece Parana wodospady, których wielkość i forma była jeszcze bardziej imponująca niż Foz do Iguaçu. Jednym z nich był największy na świecie wodospad Giaura, którego przepływ wody był dwukrotnie większy niż w wodospadzie Niagara. Potężny akwen, jaki powstał w wyniku zalania, jest obecnie wylęgarnią komarów malarycznych, a także siedliskiem innych chorób.

W palącym słońcu chodzimy po tonach betonu i stali, po rozgrzanej powierzchni kolejnego wielkiego dzieła ludzkości i wraz z towarzyszącymi nam turystami podziwiamy potęgę i rozmach owego dziecka inżynierii ekstremalnej.

Po południu, w strugach lejącej się z nieba wody, witamy Ciudad del Ester, czyli miasto przemytników i pralnię brudnych pieniędzy. Oj, niebiosa chciałyby obmyć tę ziemię z wszelkiego brudu i wypłukać piętrzące się stosy śmieci, ale nawet tropikalne opady niewiele tu pomogą. Deszcz spada nagle, zaskakując nas swoją intensywnością. W ciągu kilku sekund brudne jezdnie zamieniają się w brunatne rzeki, niosące błoto wraz z miejskimi śmieciami. Butelki, puszki po coli, plastikowe i papierowe opakowania, resztki jedzenia, gazety do zawijania sprzedawanych tu towarów, zużyte artykuły sanitarne – wszystko to spływa teraz na naszych oczach do szlachetnej Parany główną ulicą, przy której wyrosły setki budek i sklepików, gdzie można kupić dosłownie wszystko. Dumni z siebie sklepikarze i straganiarze, zobaczywszy deszcz, chwytają za miotły i omiatają swoje budy ze śmieci zebranych w ciągu całego dnia. Próbuję omijać wodę, przeskakując pomiędzy straganami, nie zawsze jednak z sukcesem.

Kręci się tu mnóstwo ludzi. Jedni uciekają przed ulewą podobnie jak my, inni patrzą, uśmiechając się, jeszcze inni sprawiają wrażenie cwanych obserwatorów – kieszonkowców czekających na okazję. Słyszeliśmy, że tu można stracić wszystko, ale i wiele kupić.

Umykając przed deszczem, natknęliśmy się w końcu na zadaszone niewielkie patio na tyłach straganowo-handlowej dżungli. Przy kilku rozstawionych niechlujnie stolikach siedzi paru zmokniętych mężczyzn. Sączą mate przez swoje metalowe rurki. Po chwili z drewnianego baraku leniwie wytoczyła się młoda kobieta krągłych kształtów. Zaiskrzyła swoimi czarnymi oczkami w naszym kierunku i patrząc na Włodka, podchodzi do nas. W miejscach takich jak to, w którym właśnie siedzimy, zapewne nie pojawia się wielu turystów, a to oznacza, że należy zwracać uwagę na panujące tu obyczaje. Jest znacznie lepiej widziane, jeśli to mężczyzna składa zamówienie. Oczywiście cudzoziemki traktowane są nieco bardziej ulgowo, ale obyczaj to obyczaj. Skoro jednak podchodzi kobieta, chcąc wyręczyć mojego męża, a przy okazji błysnąć wiedzą o lokalnych trunkach, bez zbędnych pytań zamawiam mate.

– Co?

– Mate… do picia – powtórzyłam, wskazując nieśmiało na gliniane kubki siedzących obok mężczyzn.

– A, terere!!! – odpowiada, patrząc na mnie z rozbawieniem na twarzy.

– Cholera, co jest? – zwróciłam się do Włodka. – Przecież oni piją to samo, co w Brazylii. Kiedy Włodek otwierał usta, żeby mi coś odpowiedzieć, odzywa się do nas jeden z siedzących obok Paragwajczyków:

– Terere jest bardzo dobre. – Uśmiechnął się, a w jego ustach ukazały się mocno przebarwione zęby. – Bardzo dobre na upały – podkreślił. – Pozwala je łatwiej znosić.

– Szczególnie takie jak dzisiejszy – dodałam.

– Terere jest zdrowe i syci pragnienie, a kiedy jest gorąco, to chce się pić, prawda? – nauczał nas dalej, rozpoczynając krótką pogawędkę.

Terere to paragwajska nazwa napoju yerba mate5, który uzyskuje się po zalaniu zimną wodą (sodą lub sokami) suszonych liści ostrokrzewu paragwajskiego. Historia tego napoju jest bardzo stara. Właściwości yerba mate doceniały już ludy guarani, zamieszkujące centralne terytoria Ameryki Południowej, zanim dotarli tu Hiszpanie. Ci ostatni wzmiankowali zaledwie w swoich zapiskach o niezwykłej yerba pitej tu przez tubylców. Dopiero Jezuici odkryli niejako na nowo zalety ostrokrzewu i rozpoczęli ich uprawę. Po tym jak z różnych powodów zniszczono misje jezuickie, zapomniano także o niezwykłym drzewie. Jednak potomkowie guarani wciąż przyrządzali swoją yerba mate, czyniąc z tego rytuał wręcz, który, należy przyznać, respektują poniekąd do dziś. Picie yerba stało się związane z narodową tożsamością, znakiem rozpoznawczym dla tubylców. Dziś Paragwajczycy siedzą na ulicach, popijając swoją mate, tu zwaną terere, jak Europejczycy piwko.

Kobieta stawia przed nami dwa szklane kubki wypełnione prawie po brzegi zielonymi ziołami zalanymi niewielką ilością wody. Wręcza jedną metalową rurkę, nieco poszerzoną u podstawy i zakończoną obłym sitkiem.

– Oto terere! – wyjaśnia. Przez kolejnych parę chwil nie spuszcza z nas oczu. Obserwuje, jak zachłannie wypijam pierwsze łyki swego pierwszego terere w życiu. Jest zimne i bardzo, bardzo mocne, a także cierpkie i gorzkie. „Jak to można pić?” – myślę sobie.

– I jak? – zagaduje mężczyzna.

– Dobre, dobre, ale tak bardzo gorzkie!

Zaśmiali się, widząc mój grymas na twarzy.

– To bombilla – wskazuje na metalową rurkę, którą właśnie przekazywałam Włodkowi. – Tutaj każdy ma swoją, jak własny grzebień. Powinniście taką kupić.

Robimy to jeszcze tego samego dnia. Rzeczywiście się przydaje, bowiem rozsmakowujemy się w yerba mate zwanym terere czy też terere zwanym yerba mate.

Na pożegnanie po raz kolejny starsi panowie przestrzegają nas przed złodziejami, których jest tu ponoć dużo.

Deszcz już dawno przestał padać, a rozgrzane, bardzo ciężkie, wilgotne powietrze przenika skórę i nasącza ubrania. Mocno zachmurzone niebo rozlewa szarość dookoła, ale my czujemy się bardzo rześko, bardzo zrelaksowani i zadowoleni. Nie ma w nas żadnych obaw, ani przed złodziejami, ani przed powrotną drogą do hotelu po stronie argentyńskiej. Czyżby to działanie niezwykłego, może nawet magicznego terere?

A co z Paragwajem?

Recepcjonistka podaje nam klucze do pokoju. Chcemy zapłacić za niego, mając w planach na następny dzień wyjazd do Paragwaju, do Asunción. W hallu siedzi młoda para i niechcący przysłuchuje się naszej rozmowie. Kiedy usłyszeli o Asunción, zagadnęli nas:

– Wybieracie się do Paragwaju?

– Tak, chcemy jechać jutro.

– Sami podróżujecie? – ciągnęli.

– Tak, tylko we dwoje. A wy również tam jedziecie? – Pomyślałam, że pewnie chcą do kogoś dołączyć i szczęśliwie pojawiliśmy się my. Ale ich miny zdają się wyrażać co innego.

– Nie, absolutnie nie i właśnie chcemy was przestrzec.

Zabrzmiało dziwnie smutno. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że od kilku dni przypadkowo spotkani ludzi ostrzegają lub nawet odradzają nam wyjazd do tego kraju.

– Ale przed czym przestrzec?

– Bo wiecie – zaczął młody mężczyzna – my straciliśmy tam chyba przyjaciół.

– Jak to straciliście?

– No właśnie jeszcze dokładnie nie wiemy, ale jak dotąd słuch o nich zaginął.

– Ale co się stało?

– To może chodźmy na piwko, macie ochotę? – proponuje ten sam młody mężczyzna.

Dopiero teraz po raz pierwszy odezwała się niewysoka, szczupła dziewczyna:

– Wszystko zaczęło się od mojego brata. To on chciał koniecznie odwiedzić Paragwaj. Czytał sporo o tym kraju i dużo o nim wiedział. Mówił, że wszędzie są dobrzy i źli ludzie i że Paragwaj niczym się pod tym względem nie wyróżnia.

Niewielki pub znajduje się dwa domy od naszego hotelu. Siadamy w ogródku na zewnątrz. Wieczór jest przyjemnie ciepły. Dziewczyna kontynuuje:

– Planowaliśmy wspólne wakacje już od zimy. Chcieliśmy zobaczyć Foz do Iguaçu, a stąd jechać do Urugwaju, nad Atlantyk. Mój brat wymyślił, że wyleci kilka tygodni wcześniej do Asunción. Tam wynajmie samochód, odwiedzi kilka miejsc, o których czytał, a potem dojedzie do Ciudad del Este, żeby przekroczyć granicę i spotkać się tu z nami.

– Świetny pomysł!

– Zgadza się. Jednak nie w Paragwaju, jak się okazało. Tom, mój brat, namówił jeszcze jednego swojego kolegę i razem wyjechali dokładnie cztery tygodnie temu.

– I coś im się stało?

– Wygląda na to, że tak. Powinniśmy się tu spotkać już osiem dni temu, a ich ciągle nie ma.

– Może pojechali jeszcze gdzieś po drodze?

– Raczej nie. Ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą w dniu, kiedy opuszczali Asunción, kierując się do Ciudad.

– Zostawili sobie dwa dni na dojazd, a to przecież zaledwie trzysta kilometrów.

– Słuchajcie, a może oni zwyczajnie zmienili plany i…

– Nic z tego – przerwał chłopak – byliśmy już w ambasadzie paragwajskiej i w naszym konsulacie. Wiemy, że tego dnia, kiedy do nas dzwonili, rzeczywiście wyjechali ze stolicy, co potwierdza właściciel hotelu, w którym mieszkali. Również w tym samum dniu widziano ich jeszcze w mieście Coronel Olviedo, a to jest dokładnie po drodze do Ciudad.

– Jak to – widziano ich? A kto ich widział?

– W tym kraju nietrudno jest zauważyć wynajęty samochód. Jest zwykle zbyt dobry i natychmiast rzuca się w oczy.

– A szpitale, sprawdzaliście może szpitale…?

– Żadnego śladu, nikt o takich nazwiskach nie został nigdzie przyjęty, policja także nic nie wie.

– Ludzie opowiadają tylko przedziwne historie o rozbojach, o porwaniach, o skorumpowanej policji, dlatego tak bardzo się o nich boję – dziewczyna dokończyła już ciszej, a w jej oczach pojawiły się łzy.

Natychmiast przypomniała mi się ostatnia opowieść, jaką słyszeliśmy o tym kraju. Podobnie jak tu, grupa młodych ludzi wynajęła auto i w drodze pomiędzy miastami, na odcinku, gdzie zwykle nie ma ruchu, zostali zatrzymani przez cywilne samochody. Okradziono ich, brutalnie pobito, a wynajęty samochód zabrano. Później dopiero dowiedzieli się, że w ten rozbój wplątana była również lokalna policja.

Nigdy nie poznaliśmy zakończenia tej historii, ale na pewno daliśmy się nastraszyć i ulegając emocjom, zmieniliśmy nasze plany podróżnicze.

– Nie jedziemy do Paragwaju! Tylko po co mi ta wiza w paszporcie?

Nowozelandczycy

Czekamy na autobus do Buenos Aires. Siedzę przy małym stoliku, obłożona wkoło bagażami. Włodek swoim zwyczajem zagląda we wszystkie kąty dworca w poszukiwaniu owoców albo czegoś dobrego na przekąskę. Ja zatopiona w tekście przewodnika wyszukuję informacje na temat stolicy Argentyny. Przecież zmieniliśmy plany, a na początek trzeba coś o niej wiedzieć.

– Przepraszam – usłyszałam za sobą. Odwracam się, choć nie mam pewności, czy to do mnie. – Przepraszam, że przeszkadzam. Czy mówisz po angielsku? – pyta średniego wieku mężczyzna, widząc zdziwienie rysujące się na mojej twarzy.

– Tak.

– Czy ty również jedziesz do São Paulo?

– Niestety nie. Ale w czym mogę pomóc?

– To proszę mi wybaczyć, bo my z żoną nie znamy hiszpańskiego, a widząc ciebie, pomyśleliśmy, że jesteś turystką i może jedziesz w tym samym kierunku.

– Nie jadę. Ale co z tym hiszpańskim?

– Bo nie jesteśmy pewni – tu wskazał swoją małżonkę – czy już należy kierować się na stanowisko autobusowe, czy jeszcze nie i… – mówił dalej, machając mi biletem przed oczami.

– Zaraz zapytam, tylko proszę spojrzeć na moje bagaże – poprosiłam.

Po chwili wszystko już wiedzą. W międzyczasie pojawia się Włodek i rozpoczyna się tradycyjna wymiana informacji.

– Jesteście z Nowej Zelandii? Będziemy tam w czerwcu.

– A, no to koniecznie musicie nas odwiedzić. Tu macie nasz adres, telefon, e-mail. Dajcie znać wcześniej i przyjeżdżajcie.

– Dzięki!

Rozmowa wartko toczy się dalej, aż wreszcie pada słowo Paragwaj.

– …dlatego zmieniliśmy marszrutę, ale teraz zastanawiam się, czy przypadkiem nie spanikowałam.

– Bardzo dobrze zrobiliście – zawyrokowała przesympatyczna kobieta w średnim wieku. – Nasz syn był tam w zeszłym roku i został zmuszony do zapłacenia stu dolarów bez żadnego powodu.

– Jechali wraz z kolegą nocnym autobusem – włączył się mężczyzna – w połowie drogi zatrzymano auto, wsiadła policja, obudzono ich pod pretekstem sprawdzenia dokumentów, potem wyprowadzono na zewnątrz i zażądano pieniędzy za niestosowne ubranie.

– Jak to? A jak byli ubrani?

– W szorty!

„Niesamowite” – pomyślałam. Wszystko nam mówi, że skądinąd piękny Paragwaj tym razem nie jest nam pisany. I jak tu nie słuchać intuicji, kiedy wszyscy i wszystko potwierdza jej melodię?

Nie dowiemy się, co by się stało, gdybyśmy zignorowali wszystkie te podpowiedzi, ale wiemy, co się wydarzyło po tym, jak posłuchaliśmy swojego i innych głosu.

Buenos Aires

Do stolicy Argentyny wjeżdżamy w porannych promieniach słońca. Rześkie powietrze i atlantycka bryza budzą nas w jednej chwili. Jest przyjemnie, ale intymność owego poranka przerywa tłum pasażerów błądzących po ogromnym dworcu autobusowym. Jest zbyt rano, aby odwiedzić punkty informacyjne i zbyt późno, by rozkoszować się ledwo co budzącym się miastem.

Dostrzegam pustą ławeczkę pod ścianą. Rozkładamy wokół niej plecaki i zamierzamy przeczekać tu do czasu, kiedy otwarta zostanie informacja turystyczna.

– Buenos dias! Witamy w naszym mieście – dociera do moich uszu dźwięczny dziewczęcy głos. Prześliczna młoda Argentynka, uśmiechając się, wylewa z ust wszystkie jej znane powitalne sekwencje, po czym rozłożywszy kilkanaście ulotek, proponuje hotele, pensjonaty, schroniska i już nie pamiętam, co jeszcze. Patrzę przez chwilę w jej oczy. Można w nich ujrzeć różne oblicza tego wielkiego kraju. Od rozgrzanej tropikalnej dżungli po ziejące chłodem lodowce, rozległe równiny, spaloną słońcem pampę i ośnieżone szczyty Andów. Jej głos pieszczotliwie przedziera się przez te obrazy, ściągając mnie z powrotem na dworzec: – Życzę miłego pobytu w Buenos Aires!

– Słyszałaś, o jakich cenach za pokój mówiła? Czy może ja źle zrozumiałem?

– Obawiam się, że zrozumiałeś bardzo dobrze.

Nasz przyjazd do Argentyny zbiegł się z rozpoczynającym się tutaj kryzysem politycznym i ekonomicznym. Za jednego dolara amerykańskiego płacą zaledwie jedno peso argentyńskie. W związku z tym cena pokoju lub łóżka w schroniskach bardzo wzrasta w porównaniu z sąsiednimi krajami. Za pokój w trzygwiazdkowym hotelu trzeba zapłacić 40-50 $, a najtańsze łóżko w schronisku we wspólnej wieloosobowej sali najmniej 10 $.

– Zapytamy w informacji turystycznej, kiedy tylko ją otworzą. Może ona zaproponowała nam tylko drogie miejsca?

– Może?

Dziewiętnaście godzin spędzonych w autokarze daje znać o sobie. Mimo iż zaryzykowaliśmy nocny przejazd, nie mogliśmy spać beztrosko. Przekraczanie granicy między Brazylią a Argentyną nie należy do najprzyjemniejszych. Sprawdzano nas bardzo dokładnie; prześwietlano bagaże, przeszukiwano torby podręczne. W samej Argentynie autobus był wielokrotnie zatrzymywany przez policję i kontrolowano nasze dokumenty. Siedząca obok nas Niemka uspokajała, że jest to normalna procedura i nikt się do nas nie przyczepi.

– Mieszkasz w Argentynie? – spytałam ją.

– Nie, ale od kilku lat mieszkam i pracuję w Brazylii, we Florianópolis. To prawie po sąsiedzku z Argentyną, poza tym dużo podróżuję po kontynencie. A wy na jak długo?

– W Ameryce chcemy się powłóczyć przez parę miesięcy.

– Chętnie wam doradzę, jeśli będę mogła.

I rzeczywiście mogła. Taka osoba to bardzo cenne źródło informacji. Pytałam, o co się dało. O Argentynę, Patagonię, Chile, Boliwię, Ekwador itd., wreszcie Galápagos, na które tak bardzo chciałam dotrzeć. Te wyspy zawsze wydawały mi się perłą wysp, takie miejsce, o którym się marzy od dziecka, które się wyobraża przed snem, żeby odpłynąć w inny świat, miejsce, w którym wszystko jest czyste, piękne, nieskażone, wręcz kryształowe, gdzie jest bezpiecznie, kolory są bardziej intensywne, a ludzie uśmiechają się do siebie, pozdrawiając od świtu do zachodu słońca. I właśnie tam żyją sobie w przyjaźni z człowiekiem owe osławione żółwie, iguany i inne stworzenia ziemskie. Tak bajałam o Galápagos i dlatego marzyłam, żeby tam się znaleźć.

– To zależy od waszego budżetu – zaczęła nasza rozmówczyni. – Na taką wycieczkę na Galápagos trzeba przeznaczyć najmniej około tysiąca dolarów amerykańskich na osobę.

– To dużo!

– Można czasem znaleźć superofertę, ale raczej nie zejdziecie poniżej 900 $. W tym zwykle jest przelot, wstęp na wyspy i pobyt w hotelu. Całość trwa nie dłużej niż tydzień.

– Tysiąc baksów na tydzień na głowę to sporo.

– Najtańsze opcje znajdziecie w Quito. Tam jest bardzo dużo biur podróży, które prześcigają się w tanich ofertach. Ale tanie to właśnie tyle.

Gawędziliśmy jeszcze kilkakrotnie tej nocy, zawsze po kolejnej kontroli dokumentów. Galápagos znajdowało się na mojej liście najważniejszych miejsc do odwiedzenia, ale te dane trochę mnie zaniepokoiły. Włodek chyba wyczuł moje myśli, bo odezwał się nagle:

– Chyba trzeba będzie zrezygnować z Galápagos!

– Zrezygnować!? Tak po prostu!?

– A co, chcesz wydać tyle przez tydzień, co możesz przez miesiąc albo dłużej gdzie indziej?

– Ale to są niezwykłe wyspy!

– Jak chcesz jechać na te niezwykłe wyspy, to nie pojedziemy w inne niezwykłe miejsca i skrócimy naszą podróż – skwitował.

– Mało ambitne te twoje argumenty, zupełnie bez polotu – odcięłam się.

– Najłatwiej wydawać pieniądze, co? To jest dopiero ambitne!

„Cały Włodek” – pomyślałam i zamilkłam. Przecież to niemożliwe, żeby nic nie udało się załatwić, znaleźć jakąś inną opcję, inne wyjście. Zanim znajdziemy się w Ekwadorze, jeszcze wiele może się wydarzyć. Ostatecznie jeśli przyjdzie nam zrezygnować, to tak zrobimy, a na razie odkładam ten wyjazd na półkę z moimi marzeniami i niech się rzeczy dzieją same.

Dworzec napełnia się coraz większą ilością podróżnych. Zanim się spostrzegłam, już szklane drzwi informacji turystycznej są otwarte. Wchodzę do środka. Jestem pierwsza. Młody Argentyńczyk wita mnie radosnym Buenos Dias, Señorita6! Oczywiście nie wyprowadzam go z błędu, że już nie señorita. Jego szeroki uśmiech i bielutkie zęby rozbrajają, a jego urok sprawia, że kiedy przedstawia mi aktualne cenniki pokoi hotelowych, nie jestem w stanie być mocno przerażona. Na koniec daje mi adres niewielkiego hoteliku, w którym za dwuosobowy pokój możemy zapłacić tyle, co za dwa łóżka w dormitoriach7.

– Taniej nie znajdziecie – powtarza, uśmiechając się zalotnie. Ci Latynosi to wiedzą, jak flirtować z kobietami, a ten robi to w iście mistrzowskim stylu.