Kiedy ktoś nocą puka do drzwi - Marta Grzebuła - ebook

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi ebook

Marta Grzebula

2,5

Opis

Książka o miłości i zatraceniu, poszukiwaniu i strachu. Tu wszystko dzieje się naprawdę. Historia, w której przeszłość odciska piętno na przyszłości bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marta Grzebuła

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi

nie zawsze budzą się demony.

Projektant okładkiMarta Grzebuła

© Marta Grzebuła, 2017

© Marta Grzebuła, projekt okładki, 2017

Książka o miłości i zatraceniu, poszukiwaniu i strachu. Tu wszystko dzieje się naprawdę. Historia, w której przeszłość odciska piętno na przyszłości bohaterów.

ISBN 978-83-8104-271-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi

Powieść jest mojego autorstwa i nie może być wykorzystana bez mojej zgody. Dz. U 1994 nr 24 poz83 Marta Grzebuła Jarzębina.

Pamięci mojej Mamy Basi Łukomskiej oraz męża Henryka. A synom dziękuję za dar Miłości.

Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest przypadkowe i niezamierzone. Postacie występujące w tej powieści i ich losy są fikcyjne. A historyczne informacje są zaczerpnięte z powszechnie dostępnych źródeł pojawiających się w Internecie

Księżycową porą

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, nie zawsze budzą się demony. Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, może okazać się spragniony.

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, twój umysł rodzi obrazy, to wtedy właśnie spostrzegasz cienie, co tworzą nocne witraże.

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, pozwól obudzić się zmysłom. Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, może wydarzyć się wszystko…

M. Grzebuła

Słowo od autora

Drogi Czytelniku, oddaję w Twoje ręce następną moją powieść. Tym razem opowiem Ci historię czterech dziewczyn, które udają się na wymarzony urlop do pięknego zakątka Polski… Do krainy jezior. To tam będzie rozgrywać się owa historia. Czy już masz zacząć czuć niepokój? Nie… Nie tak od razu. Najpierw ukażę Ci codzienne zmagania przyjaciółek. Zawód miłosny będzie udziałem jednej z nich. Inna straci pracę, a trzecia będzie usiłowała ją znaleźć. Czwarta, żyjąca pozornie szczęśliwie, zmaga się w istocie z rodzinnym dramatem. Lecz skrywa tę tajemnicę przed przyjaciółkami… Dlaczego? Czytając, dowiesz się… A w międzyczasie, jak to zwykle w życiu bywa, napotkają jeszcze inne przeszkody, które będą musiały pokonać. Coś niezwykłego, nienamacalnego będzie im towarzyszyło przez cały czas… I to „coś” będzie przyczyną coraz większego lęku, który zrodzi się w umysłach i sercach bohaterek, ale nie tylko. Również chęć poznania prawdy. Co będzie je prześladować… Pech? A może człowiek?

Czy znajdzie się ktoś, kto im w końcu pomoże? Przystojny mężczyzna? Tajemnicza Biała Dama? A może to one, przyjaciółki, będą w stanie sprostać wyzwaniom? I co dalej? Czy to będzie mimo wszystko udany urlop? Czy może pasmo niezrozumiałych wydarzeń? Co będzie powodem rodzącego się lęku w bohaterkach? A miłość — czy będzie na nią czas? Dowiesz się tego, gwarantuję. I jeszcze jedno… Jaką tajemnicę kryje w swoich ścianach „Domek Marzeń”? Czyj to dom? Przedstawię Ci jeszcze oficera z Policji. Chcesz dowiedzieć się, co on ma wspólnego z bohaterkami?

Zacznij czytać i podążaj wraz ze mną do świata cieni i przeszłości mieszanej z teraźniejszością moich bohaterek…

A więc.

Jest gdzieś zagubiony w lesie stary dom. Dom, który nawet ptaki omijają. To miał być kiedyś dom marzeń prababki jednej z nich. A stał się… No, właśnie. Co w nim się wydarzyło i kiedy?

Odpowiedzi na kartach książki.

Marta Grzebuła

Prolog

Lipiec 1939 roku.

Anna i Józef rozpoczęli budowę swojego domu. Wzięli ślub w tych niespokojnych czasach, zaledwie pół roku wcześniej. Zakochani, pragnęli jedynie być ze sobą. Dach domu ich marzeń majaczył już na tle lasu. Ziemię otrzymali jako wiano z posagu Anny. Była to niewielka polana, a na niej, dzień za dniem, powoli, z niczego, powstawał dom. Józef ciężko pracował. Anna pomagała mu razem ze swoimi braćmi, dopóki nie zorientowała się, że jest w ciąży.

Dom miał kamienne fundamenty, z nich wychodziły takie same, prawie skalne narożniki, sięgające pod dach, z zaledwie oszlifowanych głazów, a ściany z drewna pachniały i koiły zmysły. Dach, spadzisty, z grubych desek, był zwieńczeniem całości. Pod koniec sierpnia stał gotowy. Józef nie zdążył się nim nacieszyć ani powitać dziecka — wcielono go do wojska. Właściwie sam się zgłosił. Czuł się Polakiem, choć ten rejon w większości zamieszkiwali ludzie, którzy nie czuli tego, co on i jemu podobni. Już dużo wcześniej zaczęły się tu prześladowania, ale Józef i tak nie mógł postąpić inaczej, zostawił najbliższych i pojechał tam, gdzie walczono, bo nadszedł wrzesień 1939 roku… I nie był sam. Wielu, tak wielu stanęło w obronie kraju. Józef też był jednym z tych, którzy poznali „Pięć prawd Polaka” autorstwa Jana Kaczmarka, i nie musiał być na I Kongresie Polaków w Niemczech, by je znać. W jego sercu i umyśle wciąż rozbrzmiewały:

1. Jesteśmy Polakami!

2. Wiara ojców naszych jest wiarą naszych dzieci!

3. Polak Polakowi bratem!

4. Co dzień Polak narodowi służy!

5. Polska Matką naszą — nie wolno mówić o Matce źle.

Tymczasem samotna Anna otrzymywała wsparcie i pomoc rodziny. Teściowie i rodzice pomagali jej, jak tylko mogli. Ale do czasu… Do wioski weszły oddziały niemieckie. I do wioski dotarła wojna, teraz zaczęły się prawdziwe prześladowania tych, którzy czuli się Polakami. Zaczęły się terror i rozstrzeliwania. Anna wciąż skrywała się z malutką córeczką w leśnym domu, ale i do niej dotarł okupant. Czy się zlitował, widząc samotną młodziutką dziewczynę z kilkumiesięcznym dzieckiem? Nie wiadomo do końca… Sądzono, że ów oficer niemiecki zostawił je w spokoju i odszedł, zabierając swoich żołnierzy. Jednak nad wioską nie miał litości. Palił dom za domem. Anna naprawdę została sama… Z całej wioski zostali przy życiu tylko ci, którzy współpracowali z okupantem. I starzy, schorowani ludzie. Kobieta walczyła w samotności o przetrwanie swoje i dziecka. Czasem pomagała jej cioteczka Aniela i jej schorowana mama. Cała rodzina Józefa została zamordowana. Podobnie było z jej bliskimi. Ojciec zginął zaraz na początku 1943 roku, a bracia zginęli na froncie jeszcze w 1939 roku.

Aż nadszedł rok 1944… lipiec. Nie było wieści o Józefie, nie było nadziei na jego powrót. Anna mimo to czekała.

Pewnej nocy do jej drzwi — w samotnym i już nieco zniszczonym domu — ktoś gwałtownie zapukał. Nie było to delikatne ani spokojne stukanie. To był łomot. Dziewczyna zamarła. Szybko zbiegła do piwnicy i wśród ziemniaków i drewna schowała swoją prawie pięcioletnią córeczkę, nakazując jej milczenie. Tuląc dziewczynkę do siebie, szeptała:

— Cokolwiek byś usłyszała, cokolwiek by się tam… na górze, nie działo. Pamiętaj. Nie wychodź. Tylko tu jesteś bezpieczna.

I była. Czego niestety nie można było powiedzieć o Annie.

Dwaj mężczyźni niczym zdziczałe zwierzęta wtargnęli do kuchni w chwili, gdy Anna usiłowała zagrodzić im drogę, trzymając w rękach nóż kuchenny.

— Co? Chcesz walczyć? Ty zdziro! — krzyknął jeden z nich. Drugi zachodząc ją od tyłu, uchwycił jej długie włosy. Szarpnął z całej siły. Kobieta upadła, uderzając głową o rant kredensu. Ten aż zadrżał. Osunęła się półprzytomna, nie czuła już nawet bólu, gdy jej ciało z impetem uderzyło o podłogę. Rozległ się głuchy huk.

— Masz ją? Trzymaj! — zawołał drugi, równie dobrze zbudowany mężczyzna. Był nieznacznie wyższy od tego, który właśnie zaczął dociskać ciało Anny kolanem do podłogi. Ona jednak nie chciała się poddać, na wpół świadoma zaczęła machać rękoma. Uderzyła napastnika w twarz.

— Och, ty suko! — zawołał rozwścieczony, a jego pięść dokładnie przy ostatnim słowie dosięgła jej drobnej twarzy. Anna znów straciła świadomość, a z jej ust zaczęła płynąć krew, wypełniły się brunatną cieczą. Mężczyzna wpadł w szał. Raz za razem bił pięścią nie tylko po twarzy dziewczyny, ale i po piersiach. Z trudem łapała oddech. Wówczas drugi, nieco niższy, krzyknął gwałtownie.

— Zabijesz ją! Nie teraz. Nie tak szybko… Najpierw rozprawimy się z nią inaczej. — Zaśmiał się szyderczo i dodał:

— Nie miała długo chłopa, trza jej przypomnieć co nieco. — Mówił to, śmiejąc się drwiąco, odepchnął kolegę. Anna resztkami świadomości i sił usiłowała stawiać opór. Nadaremnie. Nie miała szans. Obaj mężczyźni na przemian bijąc ją i zdzierając z niej sukienkę, usiłowali dowieść swojej siły na drobnym, zakrwawionym ciele konającej już kobiety. Traciła przytomność, po paru sekundach ogarnęła ją bezdenna pustka, a potem jej umysłem i ciałem zawładnęła mroczna ciemność, z której już nie mogła się uwolnić. Wchłonęła ją… I tylko na zakrwawionej podłodze leżało jej bezwładne ciało. Jej duch był już wolny. Ale kaci, nieświadomi tego faktu, jeden po drugim, wciąż śmiejąc się, „zabawiali się”, jak powiedział ten większy, ciałem Ani.

I nastał świt…

Do domu na polanie wszedł jej wujek, mąż cioci Anieli. To, co zobaczył, doprowadziło tego biednego siwego, starego człowieka prawie do zawału serca. Anna w kałuży krwi, z rozchylonymi nogami, z podciętym gardłem leżała martwa… Antoni klęknął przy jej zwłokach i gorzko zapłakał. Chwilę to trwało, jednak przypomniał sobie o Joasi.… Zaczął jej szukać… Znalazł roztrzęsioną, brudną i zapłakaną pod stertą desek. Drżała. O nic nie pytała. W małej szczupłej rączce coś trzymała, jej piąstka była niczym rajskie jabłuszko. Nie wypuściła z rączki tego, co otrzymała od mamy, aż do chwili, w której wujek wziął ją na ręce. Wtuliła się w niego, obejmując go za szyję, odruchowo otworzyła dłoń. Na ramię mężczyzny zsunął się łańcuszek z małym, w kształcie serca medalionem, z białą jak obłoczek perłą pośrodku. A kiedy wychodzili z domu, zobaczyła mamę. Antoni nie pomyślał, aby nakryć czymkolwiek jej ciało. Zapomniał, sam był w szoku. Dziewczynka na ten widok zaniosła się od płaczu i po chwili cały dom wypełnił jej przeraźliwy krzyk.

— Mamusiu, wstań! Mamo!

Lecz ona na przerażony głos dziecka nawet nie drgnęła, jej otwarte, mętne oczy wpatrzone były jedynie w sufit. Na nim też była krew. Była wszędzie…

Dom zamknięto na kłódkę, a dziewczynkę na wychowanie wzięło wujostwo. Tylko oni przeżyli koszmar wojny. Mijały miesiące, lata i nadszedł ten przez wszystkich oczekiwany dzień. Wojna dobiegła końca.

Jedyny brat Anny, Jan, należał do tych, którym udało się wrócić z niewoli pod koniec 1948 roku, choć wszyscy sądzili, że zginął. Nie był jednak w stanie zaopiekować się małą Joasią. Sam był strzępkiem człowieka, zmarł po roku.

A Józef, ojciec Joasi? Wrócił pod koniec 1949 roku. Zima była ostra i ciężka. Wyniszczony niewolą i wojną mężczyzna nie wytrzymał tego, czego się dowiedział po powrocie, i jak sądzono, załamał się zupełnie. Już i tak jego psychika była na skraju wyczerpania. Obóz i związane z pobytem w nim przejścia złamały jego ducha walki. Chodził po wsi, od domu do domu, i za wszelką cenę pragnął poznać prawdę. Prawdę, której nikt nie mógł lub nie chciał mu wyjawić. Ponoć pewnej nocy wszedł do opuszczonego domu i powiesił się. I tak zakończyła się miłość dwojga ludzi, Anny i Józefa.

A może dopiero teraz zaczęła? W innym wymiarze, w innej rzeczywistości. Któż to wie?

Mijały dni, tygodnie, lata i nikt nigdy nie dowiedział się, kto tak bestialsko zamordował Annę. Czy to byli Niemcy? Niedobitki oddziałów, jakie w panice i popłochu uciekały przed wojskiem polskim i radzieckim? Nie wiadomo.

Czas niepomny dramatu, nie tylko ludzi z wioski i Joanny, ale całego Narodu Polskiego, płynął. I w końcu strach i terror okupacji opuściły wsie i miasta.

Mijały kolejne lata. Joanna wyrosła na piękną dziewczynę.

Z czasem wyszła za mąż. Urodziła dziewczynkę, nadając jej imię Alicja. I dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku płynął jej czas, na spokojnym, unormowanym i szczęśliwym życiu. Nie chciała wracać do czasów swojego dzieciństwa. Otoczyła te chwile murem zapomnienia… aż do śmierci męża. Wtedy znów przywołane zostały demony przeszłości. I wróciła do rodzinnej wioski, do „Domu Marzeń”, lecz on z czasem zaczął żyć własnym życiem. To był ten sam dom, dom marzeń jej rodziców, Anny i Józefa. Stawał się w jej odczuciu wrogi, a nawet niebezpieczny. Kobieta miała wrażenie, że cienie, wędrujące po ścianach domu, prześladują ją i jej córkę. Wszystko było w nim inne, nie dawał tak upragnionego poczucia bezpieczeństwa, bo zaczął żyć innym, nieznanym i niebezpiecznym życiem. I nastąpiła kolejna przeprowadzka, tym razem mama wyprowadziła się do pobliskiej wsi razem z córeczką. A dom marzeń Anny i Józefa znów opustoszał.

W międzyczasie Joanna stawała się dziwna, coraz bardziej popadała w zamyślenie. Jej stan niepokoił nie tylko córkę Alicję, ale i Jana, jej męża. Nie wiedzieli, jak mają jej pomóc. Alicja usiłowała rozmawiać z mamą, ale ta zazwyczaj rozpoczynała dziwny monolog. Niby mówiła do córki, ale dziewczyna miała wrażenie, że nie tylko do niej mówi. I tak Joanna stawała się coraz bardziej nieobecna w życiu rodziny. Trwało to aż do chwili, kiedy po raz ostatni ułożyła swoją białą jak śnieg głowę na poduszkę i kiedy po raz ostatni zamknęła powieki. Niepostrzeżenie dla wszystkich odeszła podczas snu. Nie obudził jej śpiew skowronków, szelest liści i pomruk lasu ani blask wschodzącego słońca. Jej słońce życia właśnie zaszło, schowało się za niewidoczną dla żyjących linią, horyzontem śmierci… Joanna zasnęła snem wiecznym.

I przez kolejne lata „Dom marzeń” stał opuszczony, choć niezapomniany. Aż do chwili, kiedy Alicja i Jan postanowili go odremontować. Potem chcieli przepisać akt własności na swoją jedyną córkę Iwonę. Ale dotąd dom stał samotnie, na polanie, wtopiony w zieleń drzew i otoczony o świcie mgłą… Na trawie, w blasku pierwszych promieni, błyszczały niczym diamenty krople rosy. Jedyne, czego tam nie było, to ptaków. Tylko echo ich głosów, pięknego trelu, pełnego radości, dochodziło do polany niesione podmuchem wiatru i wraz z łagodnym szumem opływały drewniane ściany domu i okalały jego okolicę. Nocą zaś księżyc rozświetlał polanę, otulał ją szeptem gwiazd i samotny dom będący na skraju lasu wciąż czekał na swoją szansę, na odkrycie tajemnicy, która wypełniła każdy jego zakamarek i wsiąkła w podłogę wraz z krwią Anny, wiele, wiele lat temu.

Rozdział I

Gdy zaczyna się wszystko

„Największy strach rodzi wyobraźnia…”

M. Grzebuła

— Cześć, co dziś robisz? Proponuję mały wypad na imprezę do Rynku — powiedziała Iwona do koleżanki, podgryzając zielone jabłko, które trzymała w jednej ręce, a telefon komórkowy w drugiej.

Jej długie kasztanowe włosy miękką falą opadały na ramiona, a brązowe jak orzech oczy wyrażały rozbawienie. Siedziała w domu i nudziła się. Był piątek. Miała plan porwać na imprezę swoje przyjaciółki. Na początek zadzwoniła do Renaty.

— Coś ty… Nie da rady — prawie z oburzeniem w głosie odparła koleżanka. Była dosyć pulchną brunetką. Miała krótkie włosy, zawsze nienagannie uczesane. W trakcie rozmowy telefonicznej nie przerwała czynności. Właśnie mieszała zawzięcie sos, ale małe jak ziarna grudki nadal się tworzyły. Obiad musiał być gotowy na trzecią. Patryk wtedy właśnie wracał z pracy.

— Cholerka, nie wychodzi mi — zawołała nagle.

— Co ci nie wychodzi? — spytała nieco zdziwiona koleżanka.

— Sos. Coś nie tak zrobiłam. Nie wiem co.

— A dokładnie roztrzepałaś mąkę?

— Nie. Renata zrobiła wielkie oczy. Ich brąz był niesamowity. Odbijał blask słońca, które wpadało dokładnie teraz przez otwarte okno do kuchni. Emanował milionami iskier. Kolor brązu przechodził łagodnie w odcień jasnej zieleni. Cera brzoskwiniowa, małe i zawsze podkreślone czerwoną kredką usta wydęła, oddając stan swojego zdziwienia. Patrząc nieco niezrozumiale przed siebie, ponownie powiedziała:

— Nie, nic nie roztrzepywałam. A tak trzeba?

— Oj, Reni… Nie wiesz tego? — Iwona zaśmiała się, lecz zaraz spoważniała i dodała: — Jak masz duże grudy, wybierz je… wyrzuć. Do garnka dolej szklankę zimnej wody i na dużym ogniu zagotuj resztę, ciągle mieszając. Może uratujesz sosik. A co z sobotą? — Powróciła do tematu rozmowy, którą zainicjowała i która była powodem telefonu

— Nie wiem. Mamy inne plany. Jedziemy z Patrykiem do jego rodziców. Renata wyłączyła gaz. Ten cały sos przypominał teraz jedną wielką breję.

— No to trudno. Ale jakby coś, to pamiętaj. Plan wypadu na imprezę do kafejki będzie aktualny.

Po zakończonej rozmowie z Renatą wybrała jeszcze jeden numer. Tym razem dzwoniła do Eweliny. Ta od razu radośnie zachichotała i Iwona miała wrażenie, że już jest gotowa do szaleństwa. Cała Ewik, pomyślała o koleżance. Został jej jeszcze jeden telefon do wykonania, tym razem do Kingi. Ta po chwili odparła.

— Mam wolne. Czemu nie. O której i gdzie?

— Improwizacja, kochana. Improwizacja. Spotkanie u mnie, jak zawsze — wtrąciła Iwona. — Sobota, godzina osiemnasta. Pasuje?

— Mnie? Zawsze. Przecież wiesz.

Iwona pożegnała koleżankę. Dziewczynę, która swoim wyglądem, a czasem i zachowaniem bardziej przypominała mężczyznę niż kobietę i sprawiała wrażenie, że niczego i nikogo się nie boi.

Zatem, pewna obecności w sobotni wieczór dwóch swoich przyjaciółek i jednej nie do końca zdecydowanej, postanowiła przejrzeć szafę w poszukiwaniu odpowiedniego stroju na imprezę. Nie miała sprecyzowanych planów, gdzie się ewentualnie wybiorą. Wszystko miało być jak zawsze. Spontaniczne. Weszła do małego pokoju, który zaistniał dzięki jej pomysłowości, ponieważ był wygospodarowany z części kuchennej. Kuchnia, kiedyś ogromna, z dwoma wielkimi oknami, była jej utrapieniem. Wysoka, duża, pochłaniała ogromne ilości farb przy każdym remoncie. I pewnego dnia postanowiła nie tylko „ukraść” z jej przestrzeni co nieco, ale i obniżyć sufit. I tak powstała kuchnio-antresola z małym pokojem, który dziś był jej garderobą i sypialnią. Wystarczyło tylko wstawić łóżko. Na razie z braku funduszy musiał je zastąpić dmuchany materac. I, jak stwierdziła po czasie, było to najlepsze rozwiązanie. W chwili, gdy materac znikał w szafie, pokój automatycznie zyskiwał na przestrzeni. Antresola była przechowalnią wszystkiego i niczego. Iwona dopiero się zadomawiała. To mieszkanie otrzymała na drodze spadku po kochanej cioci, która była też prawie jej mamą.

W czasach, gdy przyjechała do tego miasta, jako licealistka zamieszkała z kochaną, czułą cioteczką Olą. Niestety ta, nie chcąc jej martwić informacjami o swoim stanie zdrowia, nigdy nie powiedziała, że choruje na raka. Wtedy było to wczesne stadium. Iwona była z nią i przy niej do ostatnich chwil. Przerwała nawet studia, kiedy nastąpiła taka konieczność. Z tego faktu nie za bardzo byli zadowoleni jej rodzice. Ale z czasem mama, Alicja, przejęła się stanem swojej szwagierki i na jakiś czas zamieszkała wraz z córką i Olą. Do czasu, kiedy ta pewnej nocy, tuż przed Bożym Narodzeniem, odeszła cicho podczas snu. Iwona bardzo przeżyła jej śmierć. I, co dziwne, nigdy nie starała się przyjrzeć swojej mamie ani ojcu i temu, na ile jej śmierć nimi wstrząsnęła. Może dlatego, że Iwona sama za bardzo cierpiała. A ojciec Jan? On, typowy inżynier rolnictwa, realista, choć nie materialista, zajął się wszystkimi sprawami związanymi najpierw z pochówkiem Oli, a potem z tym, co po sobie zostawiła. Mimo to chciał pokazać, jaki jest silny, ale w rzeczywistości taki nie był. Podejrzała go, jak spogląda na zdjęcie siostry i głaszczę fotografię, czule i z miłością. Byli zawsze razem i od zawsze. Ale Iwona najbardziej zdziwiła się, kiedy u notariusza usłyszała zapisane słowa cioci:

„A mojej najdroższej Iwonce, którą jak własne dziecko traktowałam i kochałam, zostawiam w spadku wszystko to, co mam…”.

I po tych słowach nastąpiło wyczytywanie tego, co otrzymała. Dzięki hojności, a raczej miłości Oli do bratanicy, w udziale przypadło jej owe jednopokojowe duże mieszkanie. Samochód, dość leciwy „Pan Fordzik”, jak nazywała go Ola, i trochę gotówki. Na tyle, aby dziewczyna mogła spokojnie dokończyć studia i zostać magistrem pielęgniarstwa. Wtedy właśnie poznała swoje przyjaciółki, na drugim roku. I od tej pory stanowiły nierozerwalną paczkę. „Papużki nierozłączki”, jak je nazywano przez ostatnie lata studiów. A z czasem okazało się, że z jedną z nich, Renią, znały się dużo wcześniej. Ich pierwsze spotkanie nastąpiło w przedszkolu, lata temu, i one tego, co zrozumiałe, nie pamiętały. Nawet nie wiedziały, że pochodzą poniekąd z sąsiednich wiosek. Rodzice Renaty jednak dość szybko zrezygnowali ze wsi i przenieśli się do miasta. I to właśnie w nim ich drogi znów się zetknęły.

Zawartość szafy okazała się niewystarczająco atrakcyjna. Same spodnie, bluzy, koszule i dwie znane wszystkim sukienki.

Coś trzeba dokupić — pomyślała — przekładając rzecz po rzeczy. W pewnej chwili, zrezygnowana, zamknęła starą szafę cioteczki i wyszła z pokoju. Zdecydowanym ruchem chwyciła plecak i po paru minutach była gotowa do wyjścia. Miasto tonęło w blasku słońca, a fale ciepła muskały twarze przechodniów. Butik, do którego zmierzała dziewczyna, znajdował się dwie ulice dalej. Lubiła tam często zaglądać, choć nie zawsze było ją stać na robienie w nim zakupów.

Niespełna pół roku temu, po odbyciu koniecznego stażu, nie otrzymała pracy w szpitalu. Wiele placówek likwidowano. Miał powstać ogromny szpital na peryferiach miasta. I powoli, dzień po dniu, jego niemy szkielet pojawiał się na horyzoncie miasta. Większość etatów była już zajęta. Jej pozostało czekać, aż ktoś zainteresuje się jej podaniem, od dwóch miesięcy leżącym w szufladzie biurka pielęgniarki naczelnej lub innej osoby odpowiedzialnej za zatrudnienia. Nie było jak dotąd miejsca ani w starej, ani w nowej placówce, na razie czekała. Miała fundusze na życie. Zawdzięczała je cioci Oli. Nie musiała w panice i ze strachem w oczach szukać pracy.

W gorszej sytuacji była Ewelina. Tydzień temu została zwolniona. Objęła ją redukcja związana z likwidacją jednego ze szpitali. Nie zaproponowano jej pracy w nowo powstałej klinice. Była za młoda, miała za krótki staż… i teraz ona, podobnie jak Iwona, czekała na informacje, czy zostanie zatrudniona w innym, mniejszym szpitalu. Tyle tylko, że do niego miała ponad dwadzieścia kilometrów. Dojazd był zmartwieniem dziewczyny, lecz większym był jednak brak pracy. Kinga pozornie miała wszystko, fajnego chłopaka, dobrą pracę i wyglądających na kochających się rodziców, ale od jakiegoś czasu chodziła przygnębiona. Dziewczyny nieraz usiłowały podpytać ją, co się dzieje, lecz ta uśmiechając się, a nawet żartując, twierdziła, że „szukają dziury w całym”. Ponoć wszystko miało być super. Iwona czuła, że jest inaczej.

Natomiast Renata, jako chyba jedyna, miała pracę na stałe, w prywatnym gabinecie lekarskim. I wyglądała na szczęśliwą.

Ale teraz Iwona, stojąc przed wieszakami, na których wisiały cudowne ciuszki, nie myślała o koleżankach, tylko łamała sobie głowę nad tym, co kupić i za ile. Wciąż mimo wszystko liczyła się z każdym groszem, ale musiała na coś się zdecydować. Przecież dziś był już piątek…

***

— Iwona! Ruszasz się? Czy nadal będziesz paradować przed tym cholernym lustrem? — spytała Kinga. Siedziały u niej prawie godzinę, a ta wciąż oglądała się ze wszystkich boków. Kinga miała tego dość. Wstała z fotela, podeszła do raczej niezadowoloną z własnego wyglądu Iwony i powiedziała.

— I na co była ci ta kiecka? Laska, spodnie, jakaś wystrzałowa bluzka i na tym koniec. Jak u mnie. Zobacz. Nie lepiej tak? — Zrobiła obrót jak baletnica. I zaraz dodała. — Swobodnie, wygodnie i nie musisz chodzić na wdechu. — Zaśmiała się, a Iwona wzruszając ramionami, odparła:

— W sklepie było wszystko dobrze. Pasowała jak ulał.

— Może ta sałatka z majonezem ci zaszkodziła — wtrąciła się Ewelina i nieco uszczypliwie, choć półżartem dodała: — Wzdęło cię, kochana, i koniec z kreacją. Nie możesz przecież lepiej wyglądać od nas. — Zaśmiała się, a zawtórowała jej Kinga. Obie ubrane w spodnie, Kinga w obcisłe legginsy i kremową luźną tunikę, Ewelina w dżinsy i zwiewną czerwoną bluzkę. Jedynie Renata ubrała się w sukienkę, obszerną z dużym dekoltem na plecach. Była stonowana, w kolorze brązu i nieco łagodnej zieleni, którą była wykończona. Miała ukryć jej zaokrąglenia. Lecz Iwona w kreacji jak od Armaniego odstawała od nich jak Mount Everest od Sobótki. Ale ona się uparła, mówiąc: — I ja muszę w końcu trafić na jakiegoś faceta. Reni ma Patryka, ty swojego Adama, Kinga z doskoku, bo z doskoku, ale ma Marcina. A ja… Mam tylko własne odbicie w lustrze. Ono ze mną nie pójdzie do łóżka — dodała nieco ciszej

— Acha. No to mów tak od razu, że celibat bije ci na twój piękny łepek. Ewelina parsknęła śmiechem a Kinga i milcząca jak do tej pory Renata zawtórowały jej. Tylko że Renata szybko spoważniała i dodała:

— Powinnaś raczej powiedzieć tak: „Renata miała swojego Patryka”.

— Jak to „Miała”? ! — niemal wszystkie trzy zawołały jednocześnie. Lecz tylko Ewelina nieco ochłonąwszy, spytała:

— Jejku. A co się stało? Pożarliście się? O co? Sos nie taki czy zupka przypalona? — Jej słowa początkowo wydawały się mało taktowne, ale za długo się znały, aby się z tego tytułu gniewać czy też czuć dotknięte. Wiedziały, że Ewik, jak ją nazywały, miała takie swoiste poczucie humoru. Facetów traktowała również tak samo. Z poczuciem humoru. W myśl jej porzekadła „Nie ten, to będzie inny”. A czasem mówiła inaczej „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Było to wynikiem tego, co kiedyś przeżyła. Ale to inny fragment historii. Teraz patrzyły na Renatę, ta siląc się na uśmiech, odparła:

— Wszystko po trochu. Sos, zupa. I ona… Klaudia.

— Klaudia?! — tym razem to Iwona niemal krzyknęła. Lecz wszystkie były zdziwione. Klaudia nie należała do ich paczki. Była, jak sądziły, dziewczyną brata Patryka, lecz widocznie okazało się, że biedula nie umiała zadecydować, który z braci jest lepszy. Pobyła rok z Tomkiem, więc czas było zarzucić haczyk na młodszego, może przystojniejszego z braci. Takie myśli pojawiły się w głowach dziewcząt, ale tylko jedna z nich po wzięciu głębszego wdechu powiedziała:

— Dobrze, że Patryk nie ma więcej braci… Ma szansę, że to na nim zakończy swoje polowanie… — i o dziwo wszystkie, łącznie z Renatą, wybuchnęły śmiechem. Kinga też należała do dziewczyn, które nie do końca ufały mężczyznom. I choć nie miała powodów, by im nie dowierzać, to poprzez fakt, iż jej rodzice częściej byli pod tak zwaną kreską emocjonalną niż nad nią, oraz przez to, że jej ojciec, choć już od kilku lat nie tknął alkoholu, wcześniej omal nie spowodował rozpadu rodziny. Rodziny, o którą zawalczył, a ona o niego. Ale nigdy o tym specjalnie nie zwierzała się koleżankom. To była jej bolesna tajemnica. I, choć dziś stanowili „fajną i kochającą się parkę” — jeszcze nie wszystko było w porządku. Jedynie ongiś w przypływie szczerości powiedziała o tym koleżankom, ale w jej psychice powstał mur. Mur patrzenia z dystansem na słowo tak często wypowiadane przez mężczyzn „Obiecuję. Przyrzekam”. Jej ojcu udało się dotrzymać słowa, gdy miał przysłowiowy nóż na gardle. Dopiero gdy przeczytał pozew rozwodowy. Wtedy właśnie dokonał wyboru. Dziś był wspaniałym, kochającym ojcem. Takim fajnym, puszystym tatkiem. Nie tylko niepijącym, ale i niepalącym. Wszystko było w nim naj. Czasem aż do przesady.

Dochodziła dwudziesta. Czas było rozpocząć szaloną noc. Każda z nich miała powody, aby chcieć poszaleć. By chcieć zapomnieć się w tańcu, a w dobrym drinku zatopić swoje smutki. Czas miał pokazać, na ile im się to udało.

Miasto pulsowało milionem świateł. Noc skradała się, wyłaniając się z przedmieścia miasta. Szła niepostrzeżenie w kierunku Rynku. To tam cztery przyjaciółki szalały aż do bladego świtu. A rankiem…

Rankiem obudził je wszystkie silny ból głowy.

— Iwonko, zrobisz kawkę? — Ewelina leżąc głową na stole, usiłowała znaleźć dla niej optymalne miejsce. Nic z tego, wszystko wciąż wydawało się być kanciaste.

— Mów do mnie małymi literami. Bez wykrzykników — odparła Iwona, snując się jak cień po własnej kuchni. Odgłos płynącej wody do czajnika wydawał się dla niej spadającymi tonami wodospadu. Zmrużyła oczy. Wszystko ją drażniło. Nawet słońce, które wdzierało się poprzez żaluzje do kuchni. Odwróciła odruchowo głowę. Wtedy do pomieszczenia niemal na palcach weszły Kinga i Renata.

— Jak wróciłyśmy?

— Mów Reniu ciszej — tym razem poprosiła o to Ewelina. Jej głowa kołysała się nadal na stole. Dziewczyny usiadły. Dźwięk, jaki wydostał się spod nóg krzesła, wszystkie cztery przyprawił o łomot w głowie, lecz tylko Iwona szepnęła: — Ciszej. Cholera. Głowa mi pęka…

— No. Mi też. Nam też — odparła Renata, powiedziała tak, bo zobaczyła na twarzach swoich koleżanek ten sam grymas bólu, jaki niewątpliwie malował się na jej twarzy.

Siedziały w ciszy. Nawet wędrująca po drzwiczkach szafki mucha usiłowała robić to na palcach. Ewelina patrzyła na nią tępym wzrokiem i pomyślała, widząc, jak owe paskudztwo skrada się w kierunku półki mieszczącej się pośrodku. Obrzydlistwo, pomyślała dziewczyna, patrząc, jak srebrzysto-popielato-fioletowa mucha doszła właśnie do półki, gdzie dumne, z wypiętą piersią, leżały trzy jabłka i nieco przywiędły banan. A one wciąż w milczeniu popijały kawę, ale o dziwo ta też miała jakiś dziwny smak…

— Czymś ta kawa trąci? Ma jakiś dziwny smak. Nie uważacie? — szeptem powiedziała Kinga.

— Nie, to ta sama co zwykle. Tylko my mamy kapcia w buzi. Na drugi raz nie dam się namówić na żadne krwawe czy purpurowe Mary. — dodała. Ujęła swoją głowę oburącz i nagle przez zęby szepnęła: — Jejku. Zaraz puszczę. — Nie dokończyła. Łazienka okazała się być wystarczająco blisko.

— Myślę, dziewczyny, że zostałyśmy podtrute przez tych chłopaków — stwierdziła nagle Ewelina i zaraz dodała: — Nieraz wypiłyśmy drinka. I po piwie. I nigdy nam nic nie było. Żaden ból głowy, nic, kompletnie nic, ale ci faceci uparli się, aby nas uraczyć, i myślę, że gnojki nam coś dosypali. –Oj… Co ty gadasz? Niemożliwe. Byli cały czas z nami. Byli fajni. — Renata nie dowierzała przyjaciółce. Nie godziła się z jej podejrzeniami. Innego zdania była Kinga.

— A ja też tak sądzę. W końcu nie byłyśmy przy tym, jak nieśli drinkówki do stolika.

— Dziewczyny. Stało się. Było, minęło. Mamy nauczkę, dobrze, że ten chłopak, no ten, jak mu tam? — powiedziała, wciąż cicho, Iwona, bo wchodząc do kuchni, słyszała rozmowę koleżanek. –Alan? Tak miał na imię? — dodała po namyśle.

— Tak — zgodnie odparły dziewczyny.

— Więc dobrze, że ten Alan okazał się być taki w porządku… On nas odwiózł, był jako jedyny niepijący. Ale myślę, że był smutny. Mało się uśmiechał. Nie zauważyłyście tego?

— Nie… Ja nic nie widziałam. — Ewelina wstała niemal bezszelestnie, odsuwając krzesło i idąc w kierunku Iwony, powiedziała:

— Idę wziąć prysznic...Nie szykujcie się zbyt szybko, by być następną. Ja tam zabawię.

Dziewczyny tylko kiwnęły głowami. Kawa zaczęła im w końcu smakować. Odzyskały smak.

A ranek okazał się wczesnym południem, dochodziła jedenasta...Była piękna słoneczna niedziela, którą cztery przyjaciółki właściwie przespały, a kładąc się z powrotem na drzemkę, jaką zaplanowały, dwie na wersalce i dwie na materacu, solennie obiecały sobie, że nigdy więcej nie dadzą się namówić nieznajomym na choćby parę kropel alkoholu. Jeśli w ogóle skuszą się na alkohol, to tylko na jedno piwo, które same sobie kupią. Obietnicy, jak czas miał pokazać, dotrzymały.

Nastał wieczór, znów siedziały w kuchni. Tym razem nie tylko piły słabą kawę, ale skusiły się na lekki posiłek. Kanapki przystrojone w sałatę, jajko i szczypior znikały wbrew pozorom i oczekiwaniom z talerza.

— Wiecie co, moje drogie. Mam pomysł — powiedziała Iwona, sięgając po szklankę z wodą mineralną. — Moi rodzice mają na wsi dom, taki w lesie. Fajny, stary, pewnie ze skrzypiącymi podłogami i pająkami, ale za to w sercu pięknego, szumiącego i pachnącego lasu. To dom po mojej prababci Ani. Potem, jak to bywa na wsi, został przekazany Joannie, mojej babci, a następnie mojej mamie Alicji. Może dacie się namówić na wyjazd? Proponuję wypad w piękne malownicze miejsce. Wiecie, skąd pochodzę ja i Renia, i wiecie, że mówię prawdę. Laski, w sumie każda z nas jest, jakby nie patrzeć, zawieszona w próżni. Renia choć ma pracę, to nie ma już faceta, a reszta z was jest w takiej sytuacji jak ja. Bez perspektyw i nadziei. Więc co wy na to? Jedziemy. Prawda? — naciskała na koleżanki.

— Oj, ja mam pracę — odparła Renata.

— Ja jakby też — zawtórowała jej Kinga. Obie spojrzały przepraszająco na pozostałe dziewczyny, ale one, a zwłaszcza Iwona, nie przejęły się ich stwierdzeniem. Iwona odstawiając szklankę i powoli wstając od stołu, odparła:

— A urlopy? Od czego są? Przecież nie twierdzę, że już jutro musimy jechać. Spokojnie. Przemyślcie moją propozycję, zorientujcie się w pracy i dajcie mi znać.

— Dobra. Zobaczymy, co da się zrobić — odparła Renata, a Kinga tylko kiwnęła potwierdzająco głową.

Noc odważnie wkroczyła na ulice. Zagarnęła czas i przestrzeń.

Ranek okazał się być równie piękny co noc. Ona z miliardem gwiazd, z łagodnością wiatru otulała Ziemię. I to miasto. Tę kropkę na mapie Świata.

A dzień zakwitł i zapachniał milionem barw i aromatów, jakie uwalniał z pąków kwiatów łagodnie przemykający zefirek. Dziewczyny były już na nogach o szóstej rano. Dwie z nich spieszyły się do pracy, jedynie Iwona i Ewelina po ich wyjściu znów poszły spać.

***

— Hallo? Laska, odezwij się! Wciągnął cię eter? Gdzie jesteś? — Renata usiłowała połączyć się z Iwoną, ale wciąż tylko słyszała jej słodko brzmiący głos z poczty głosowej: „Witam. Dodzwoniłeś się do Iwony Bernard. Po sygnale zostaw informację. Odzwonię”.

I Renata od prawie dwóch godzin ją zostawiała, Bezowocnie. Choć miała obiecane, że koleżanka oddzwoni…

Coś musiało się stać, łamała sobie głowę przypuszczeniami. Kiedy okazało się, że szef da jej urlop w dowolnym czasie, od razu chciała się podzielić tą informacją z Iwoną, ta jednak nadal nie odpowiadała. Zadzwoniła więc do Eweliny.

— Hej, Ewik. Wiesz, gdzie powędrowała Iw? Nie mogę jej namierzyć. Wyobraź sobie, że nawet jej komórka nie daje rady.

— Bo ją zgubiła — padła odpowiedź.

— Kiedy? — Renata nie dowierzała.

— W tę cholerną sobotę.

— No coś ty. To, dlatego od razu włącza mi się poczta głosowa — posumowała Renata.

— Słuchaj, jakby zjawiła się u ciebie, powiedz jej, że mogę jechać — szybko dodała.

Musiała kończyć. Pacjenci czekali. Jeszcze kilka załatanych ubytków w zębach, kilka obolałych ludzi z zapuchniętymi twarzami i miała mieć wolne. Nawet od jutra.

— Dobra, powiem — Ewelina była nieco zaspana. Całą noc dyskutowała ze swoim chłopakiem, Adamem. Coś w ich związku zaczynało zgrzytać. Kiedy powiedziała mu, że planuje z dziewczynami mały wypad na wieś, ten spokojnie odrzekł: „Myślę, że to dobry pomysł. Damy sobie czas. Ty przemyślisz sobie, co nieco w swojej ślicznej główce, a ja w mojej poukładam. Chcę być z tobą. Kocham cię, ale czasem mam wrażenie, że wolisz mnie dystansować, niż przytulać. Czegoś się boisz… Lub też o czymś nie chcesz mi powiedzieć”. I miał po części rację. Przyznała mu ją w duchu.

Kiedy rano wyszedł do pracy, odetchnęła z ulgą. Nie miała sił ani ochoty na dalszą część dyskusji. Uważała, że wszystko zostało powiedziane. I choć był dobrym, kochającym i dbającym o nią facetem, to czuła się zależna od niego i miała co najmniej trzy powody, dla których gotowa była zerwać z nim. Jego mieszkanie, to raz, on płacił za wszystko, to dwa. A trzy, zawsze musiał mieć rację. A ona bez pracy, skazana na jego „dam” lub „nie mam”, to ją denerwowało, a do tego głupie żarty, które uważał za fajne. Często mawiał: „Punkt pierwszy — Twój mężczyzna zawsze ma rację, punkt drugi — Jeśli sądzisz, że jej nie ma, patrz punkt pierwszy”. Zazwyczaj bardzo go to bawiło, ją niestety nie, ale milczała, czując się skazana na niego.

A rodzice? Nieraz myślała o nich. Oni sami ledwo wiązali koniec z końcem. Tatko od roku był na rencie, mama księgowa w podupadającej firmie krawieckiej, raczej należałoby powiedzieć w zakładzie. I brat Janusz. Wieczny student i wieczny wydrwigrosz… Więc ona nie chciała iść w jego ślady, lecz świadomość, że jest, w swoim mniemaniu, uzależniona całkowicie od finansów Adama, nie do końca jej pasowała. Czuła z tego powodu dyskomfort. Sama zawsze dbała o to, by mieć, a nie by brać. Nawet studia zawdzięczała sobie i firmie z hamburgerami, tostami i setką innych szybkich dań. Teraz, gdy ponownie chciała się u nich zatrudnić, niestety, nie udało się. I mimo wszystko czekała na możliwość pracy w szpitalu. W końcu jednak była pielęgniarką. Teraz idąc do łazienki, by zanurzyć się w błękicie wody pluszczącej w wannie i pachnącej konwalią, przestała łamać sobie głowę nad przyziemnością gnębiących ją problemów. Wierzyła, że z czasem wszystko się ułoży. Czy słusznie? No cóż. To czas, ten wyjątkowy pan i władca, miał jej to ukazać.

Po godzinie już szykowała obiad. Ziemniaki buszowały we wrzątku, kotlety skwierczały na patelni, a ona z pełnym zaangażowaniem kroiła ogórki, śmietana ze szczyptą soli, kilkoma kroplami octu i z dodatkiem cukru oraz pieprzu, czekała niecierpliwie na plasterki wodnisto zielonkawego dodatku do całości. Potem miały zgodnie ochłonąć w lodówce. Ostatni plaster. I koniec, pomyślała, ale nie zdążyła wrzucić ogórków do salaterki ze śmietaną. Bo telefon zaburczał na blacie kuchennym. Na wyświetlaczu pojawiła się buzia Kingi.

— Ewik, co z komórką Iwony? Nie mogę się do niej dodzwonić. Usłyszała zaniepokojony głos koleżanki.

— O jejku… Ja dziś robię za jej sekretarkę — odparła, lecz by dłużej nie trzymać Bogu ducha winnej przyjaciółki, dodała pospiesznie: — Przesiała komórkę. Zgubiła ją. W tę sobotę.

— A a… i co? Jak ją teraz namierzyć?

— Ma wpaść do mnie po siedemnastej. Więc co mam jej przekazać? — Ewelina wiedziała, że taką właśnie rolę dziś odegra. Sekretarki. Wczoraj wychodząc od Iwony, ponieważ chciała ją odwieźć do domu, zaczęła szukać telefonu, nigdzie się bez niego nie ruszała. Wciąż, w nadziei, że usłyszy słowa: „Ma pani pracę, prosimy o przyjazd do działu kadr”. Ale w tej akurat sprawie telefon milczał. Kiedy okazało się, że go nie ma, zaczęło się istne szaleństwo, zwłaszcza ze strony Iwony. W ruch poszło auto, każdy jego zakamarek, a potem znów dom. Niemal centymetr po centymetrze. Była wściekła. W pewnej chwili powiedziała do niej, gdy klęczała niemal wciśnięta do połowy pod szafę: — Niech to szlag. Tyle numerów kontaktów mi przepadło. I co z pracą? Muszę wszystkich powiadomić. Zabraknie mi na to życia… Nie sądzisz?

Ewelina nic nie sądziła, usiłowała wydostać się spod szafy, wklinowała się w jej jakąś ozdobną część będącą swoistą falbanką wykańczającą spód szafy, na szczęście koleżanka ją uwolniła i wówczas odparła:

— Myślę, że nie masz wyboru. Kupisz nowy telefon, a część numerów dam ci od siebie. W końcu mamy tych samych znajomych. I to też było prawdą, jak to, że telefon zginął.

Po zakończonej rozmowie z przyjaciółką ponownie wzięła się do pracy. Tym razem to zupa szczawiowa otrzymała sporą ilość słodkiej śmietany, nie ścięła się, na szczęście, a na upiększenie i jej lekkie przełamanie dodała kilka ćwiartek jaja. Zanurzyły się błyskawicznie. Lecz po chwili wypłynęły na wierzch nie wszystkie, a te, co utkwiły na powierzchni, spoglądały teraz na dziewczynę ćwiartką swego oka, położyła przykrywkę, lecz jej szklana struktura nie zakryła tego widoku. Choć to dziwnie zabrzmi, ale Ewelina miała w związku z jajkami dziwne skojarzenia, jakby biało żółte ćwiartki oczu spoglądały na nią. Odsunęła garnek z niesmakiem. Już wiedziała, że nie tknie tej zupy.

Poszła do dużego pokoju, który tylko z nazwy nim był. Mieszkania w tak zwanym nowym budownictwie mają to do siebie, że te duże pokoje mają nie więcej niż szesnaście metrów kwadratowych, a małe czasem jedenaście, kuchnie też mają wymiary jak dla trochę większych krasnali. Ona wychowana na wsi, w dużym starym domu, długo nie umiała odnaleźć się w tej klitce. Cierpiała pewien czas na klaustrofobię. Miała wrażenie, że ściany na nią spadają, łącznie z sufitem. Na szczęście zdążyła się już przyzwyczaić. W tym, niby dużym pokoju jeden regał stał dumnie przy pomarańczowej ścianie, a dwa małe fotele w odcieniu brązu i zieleni stały dokładnie vis-a-vis owego mebla. Między nimi rozjemca, stół, a tuż pod oknem filodendron, był naprawdę wielki, sięgał aż pod sam sufit. A jego pnące się, wędrujące po obu ścianach pokoju gałęzie z mięsistymi liśćmi okalały okno i część sufitu. Był to dziwny kwiat, „gigant”, jak nazwała go dziewczyna.

Postawiła szklankę na mały okrągły stolik. Lubiła go, był inny, nietypowy, szklany, z nieco wykrzywionymi drewnianymi nóżkami sprawiał wrażenie wystraszonego, jakby nogi się pod nim ugięły, usiadła przy nim. Dochodziła czwarta. Adam wracał zazwyczaj przed siedemnastą, o tej porze miała też być Iwona. Jej została godzina, którą zamierzała spędzić z kawą i książką, i paroma łykami wody mineralnej, od czasu do czasu. I tak też było. Książka należała do jej ulubionych, nie czuła upływających godzin.

— Cześć, kochanie. Jak minął dzień? — spytała wchodzącego do pokoju Adama.

Wysoki, przystojny, opalony brunet z wąsikiem sprawiał wrażenie zmęczonego. Wszedł, ucałowała go, a on ją przytulił i szepnął: –Kocham cię. Padam z nóg…

— Zanim padniesz, zjedz coś — odparła.

Mężczyzna po chwili usiadł, a ona udała się do kuchni. Jemu nalała szczawiowej (w końcu to była jego ulubiona zupa), ale koniecznie z ziemniakami, ryżu nie lubił nawet na polu.

Gdy nakładała ziemniaki do panoszącego się bezwstydnie na talerzu wielkiego schabowego, zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. Przerwała czynność, ziemniaki musiały poczekać. Adam również. A ten poprzez uchylone drzwi pokoju zawołał:

— Czekamy na kogoś?

— Tak, na Iwonę — odparła dokładnie w tej samej chwili, w której otwierała białe drzwi. To rzeczywiście była Iwona. Uśmiechnięta, radosna, wyglądała tak, jakby dostała informację o głównej wygranej i już na progu jej głos triumfalnie zabrzmiał:

— Znalazł się mój telefon. Nie uwierzysz, jak ci opowiem.

— Dobra, dobra, opowiesz, tylko wejdź. — Ewelina spieszyła się, ziemniaki stygły. Nie wspominając kotleta. Kiedy Adam posilał się samotnie w pokoju, one, prawie w konspiracji, szeptały między sobą.

— Wyobraź sobie, że ten cały Alan znalazł mój telefon i zanim bateria w nim nie padła, zadzwonił do mojej mamy. Wiesz, wyłowił z kontaktów hasełko „mama”.

— Jejku, co mi tak tłumaczysz jak małemu dziecku. Mów, co dalej — odparła zniecierpliwiona Ewelina, ale była też zaintrygowana. Ten Alan był całkiem przystojnym facetem.

— Moja mama była zdziwiona, jak usłyszała jego głos zamiast mojego. Wytłumaczył jej, choć bez szczegółów, wszystko. I chwalić Pana — wtrąciła, unosząc przy tym nie tylko swoje dłonie, ale i oczy ku górze. Lecz zaraz powróciła na ziemię, mówiąc. — Moja mama powiedziała mu, choć niechętnie, gdzie mieszkam. Wiesz przecież, że on nas wysadził na krzyżówce. Nie widział, gdzie idziemy — wtrąciła. — A tam są przecież inne bloki. A raczej stare kamieniczki. Tylko moja pamięta, kiedy ją malowano, inne już nawet tynków nie mają. — Nagle dziewczyna zadumała się nad wyglądem owych budynków, jednak ponownie rozpoczęła kontynuowanie przerwanego wątku, przedtem jednak lekko westchnęła i opowieść zabrzmiała ponownie. — Kiedy miał już adres, postanowił od razu do mnie jechać. W tym czasie telefon ogłuchł, padła mu bateria. Ale okazało się, że jego działał nadal sprawnie i wezwano go do pracy. Ty wiesz — znów nieco podniecona powiedziała — on jest lekarzem. No, jeszcze na stażu, ale pracuje w klinice na neurochirurgii, ale zbieżność. No nie? — Patrząc wyczekująco na Ewelinę, spojrzała na nią tak, jakby ta wiadomość miała co najmniej powalić ją na nogi. Tak jednak nie było. Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i szepnęła:

— No dobrze. I co z tego? Mów dalej, co z tym teflonem, bo zaczynasz brzmieć jak moja babcia. Sto mil, zanim do celu.

— Dobra, dobra — skwitowała to Iwona, widząc, że owa sensacyjna jak dla niej wiadomość nie zrobiła na koleżance wrażenia. Napiła się kawy i ponownie zaczęła mówić. — Udało mu się do mnie dotrzeć dopiero przed piętnastą. Miał szczęście, właśnie chciałam iść na zakupy. Wiesz sama. Lodówka zieje pustką

— Jejku… Naucz się mówić konkretnie.Co z tym Alanem?

— No tak. — Iwona