Keraban Uparty. Kéraban-le-Têtu - Jules Verne - ebook

Keraban Uparty. Kéraban-le-Têtu ebook

Jules Verne

0,0

Opis

Pełna humoru dwutomowa powieść przygodowa Juliusza Verne: „Keraban Uparty” - „Kéraban-le-Têtu”. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

Ta opowieść przygodowa jest jedną z najzabawniejszych powieści francuskiego autora, jest również jedną z jego najmniej znanych książek. Opowiada ona o sprzedawcy tureckiego tytoniu. Kéraban, dumny i uparty, nie chce płacić podatku nałożonego przez sułtana, ale... niespodziewanie zmuszony jest do przekraczania Bosforu. A co było alej, czytelnik dowie się po zakończeniu lektury powieści.

Kéraban-le-Têtu est un roman humoristique et d'aventures de Jules Verne. „Kéraban-le-Têtu” ce roman d'aventure, l'un des plus comiques de l'auteur français, est aussi l'un de ses plus méconnus. Le récit raconte les tribulations d'un vendeur de tabac turc (Kéraban) et d'un de ses clients hollandais autour de la mer Noire. Kéraban, fier et têtu, refuse d'acquitter une taxe imposée inopinément par le sultan pour la traversée du Bosphore. Il décide donc de rallier Constantinople (Istanbul) à Scutari (Uskudar), en faisant le tour de la mer Noire. (http://fr.wikipedia.org/wiki/Kéraban-le-Têtu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 805

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jules Verne

Keraban Uparty Kéraban-le-Têtu

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

Na język polski przełożyłaJoanna Belejowska

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

 

Na okładce: Léon Benett (1838–1917), Ilustracja powieści Juliusza Verne'a "Keraban Uparty" (ok. 1882-1883),

(licencja public domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:'Kéraban_the_Inflexible'_by_Léon_Benett_052.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

 

Tekst na podstawie edycji: polskiej: Juliusz Verne, Keraban Uparty, Przekład J. B., "Przyjaciel Dzieci", Warszawa 1883-1884, francuskiej: Jules Verne, Kéraban-le-Têtu, "Hetzel", Paris 1883, Zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

 

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected] 

http://www.armoryka.pl/ 

 

ISBN 978-83-7950-399-5

 

Keraban Uparty

Część pierwsza

 

 

Rozdział I. Van Mitten i lokaj jego Brunon, przypatrują się i rozmawiają, nie mogąc zrozumieć co się to znaczy.

 

 

Dnia 16-go sierpnia, o godzinie szóstej wieczorem, wielki plac Top-Hané w Konstantynopolu, zazwyczaj tak ludny i gwarny, był cichy, posępny, prawie pusty. Zaledwie tu i owdzie przesunęło się kilku cudzoziemców zdążających ku wązkim, ciemnym, błotnistym, pełnym żółtych psów uliczkom, prowadzącym do przedmieścia Pera. Jest to dzielnica wyłącznie niemal zamieszkana przez Europejczyków; białe jej domy silnie odbijają od czarnego tła cyprysów rosnących na wzgórzach. 

Gdzież się podziały te tłumy zwykle plac ten zalegające, ci Persowie w czapkach z Astrachanu; Grecy tak elegancko noszący fałdziste fustanelle; Czerkesi w wojskowym ubiorze; Gruzyanie w rosyjskim, Arnauci w haftowanych kaftanach, i nareszcie Turcy, ci Osmanlisowie, ci potomkowie starożytnego Bizancyum i starego Stambułu, gdzież się podzieli? 

Nie na tem koniec. Jak na Top-Hané tak i za portem, w właściwem mieście, turysta spotkałby też samą ciszę i toż samo opustoszenie. I z drugiej strony Złotego Rogu, takież panowało milczenie, cały amfiteatr Konstantynopola, zdawał się w śnie pogrążonym. Czyż nikt tam nie czuwał? 

Jestże to ów przechwalony Konstantynopol, to marzenie Wschodu urzeczywistnione wolą Konstantyna i Mahometa IV?... 

Takie pytanie zadało sobie dwóch cudzoziemców chodzących po Top-Hané. 

 Byli to Holendrzy przybyli z Rotterdamu, Jan Van Mitten i służący jego Brunon, dziwnem zrządzeniem losu zagnani na krańce Europy. Któż nie zna Van Mittena, prawdziwego typu Holendra? Lat czterdzieści pięć, blondyn, oczy niebieskie, broda i faworyty żółte, twarz mocno rumiana, nos nieco za krótki odnośnie do rozmiarów twarzy, duża głowa, szerokie ramiona, wzrost nieco więcej niż średni, brzuch zaczynający się mocno zaokrąglać, nogi więcej zalecające się siłą niż wytwornym kształtem, wyraz twarzy zapowiadający poczciwego człowieka. 

Pod względem moralnym, Van Mitten nie odznaczał się mocą charakteru; humor jego był jednostajny, usposobienie łagodne; lubił towarzystwo, unikając sprzeczek, należał do tych ludzi o których mówią że nie umieją miéć woli własnej, wtedy nawet gdy im się zdaje że się nią wyłącznie rządzą. 

Gdy weszli na plac Top-Hane, Brunon rzekł do pana. 

– Więc tedy, panie, jesteśmy w Konstantynopolu? 

– Tak, Brunonie, a zatem kilka tysięcy mil od Rotterdamu. 

– Czy uznaje pan że nareszcie dostatecznie jesteśmy oddaleni od Holandyi? 

– A! nigdy nie mogę być za daleko od niej! odrzekł Van Mitten pół-głosem, jak gdyby bojąc się aby nie usłyszano w Holandyi. 

Brunon był wiernym, pełnym poświęcenia sługą. Nie opuszczał pana swego od lat dwudziestu, i to ciągłe pożycie wyrobiło w nim pewne podobieństwo. Był niby mniej niż przyjacielem domu, ale więcej niż sługą, i z tego tytułu pozwalał sobie udzielać dobrych rad swemu panu, a czasami nawet i strofować, gdyż oburzało go że tenże wszystkim pozwalał rządzić sobą, nie umiejąc oprzéć się nikomu. 

Dodać trzeba że już czterdziestoletni i ciężki z natury, Brunon, unikał ruchu, nie cierpiał zmiany miejsca pobytu. Przez takie męczenie się, mówił, narusza się równowagę organizmu, osłabia się i chudnie, a ważył się co tydzień i bardzo chodziło mu o to aby czasem nie stracił coś na wadze. 

Gorąco przywiązany do rodzinnego miasta i do Holandyi, nigdy bez ważnych powodów, nie byłby opuścił swego mieszkania przy kanale Nieuve Haven, bo nie wierzył aby gdzie bądź na świecie mógł istniéć kraj piękniejszy od jego ojczyzny. A jednak dnia tego znalazł się w Konstantynopolu, dawnem Bizancyum, zwanym przez Turków Stambułem i będącym stolicą Turcyi. 

Van Mitten był bogatym kupcem z Rotterdamu, handlującym tytoniem i tabaką. Od lat dwudziestu był w ciągłych stosunkach z domem Keraban w Konstantynopolu, rozsyłającym do wszystkich części świata, swe sławne, gwarantowane tytonie, cygara i tabakę. Skutkiem tak długich stosunków z tym znakomitym domem, i nieustannej korespondencyi, nauczył się dobrze języka tureckiego, którym władał jak najwierniejszy poddany Padiszaha. Brunon, dobrze znający interesa handlowe swego pana, przez przywiązanie do niego, nauczył się także po turecku aby mógł być mu pomocnym w stosunkach handlowych. 

Postanowili sobie wzajemnie, aby podczas pobytu w Turcyi nie rozmawiać z sobą inaczej jak po turecku, a mówili tak płynnie, iż gdyby nie strój ich europejski, mogliby łatwo uchodzić za dwóch Osmanlisów starej daty. Gniewało to trochę Brunona, ale jako posłuszny sługa, stosował się do woli pana, i codziennie rano zapytywał go: 

– Effendum, emriniz né dir? 

Co znaczy: Co pan rozkaże? a Van Mitten odpowiadał: 

– Sitrimi, pantalounymi fourtcha. 

Co znaczy: Oczyść mi suknie i pantaliony. 

Po tem objaśnieniu, łatwo domyśléć się, że Van Mitten i Bruno mogli swobodnie chodzić po Konstautynopolu, raz dlatego że znali język turecki, a powtóre iż nie wątpili że czeka ich gościnne przyjęcie w domu Kerabana, który dawniej odbył podróż do Holandyi, i zaprzyjaźnił się serdecznie ze swoim roterdamskim korespondentem. I to właśnie było głównym powodem, że po opuszczeniu rodzinnego kraju, Van Mittem powziął myśl zamieszkania w Konstantynopolu, a Bruno, choć z bólem serca, nie omieszkał mu towarzyszyć. Powoli na placu Top-Hané zaczęli ukazywać się nieliczni przechodnie, ale po większej części sami codzoziemcy. Nareszcie pojawiło się kilku Turków, którzy szli rozmawiając z sobą, a właściciel kawiarni istniejącej w środku placu, zaczął powoli, wcale się nie spiesząc, ustawiać niezajęte dotąd stoliki. 

– Nim godzina upłynie, mówił do towarzysza jeden z przechodzących Turków, słońce ukryje się w falach Bosforu, a wtedy... 

– Wtedy będziemy mogli jeść, pić, a nadewszystko palić do woli, odrzekł drugi. 

– Strasznie długi ten post Ramadanu. 

– Jak zwyczajnie post... i przeszli: 

Dwóch cudzoziemców przechadzało się przed kawiarnią. 

– Zabawni są ci Turcy! mówił jeden z nich, cudzoziemcy przybywający do Konstantynopola podczas tego nudnego postu, musieliby powziąć nie bardzo korzystne wyobrażenie o tej stolicy Mahometa. 

– Bah! odrzekł drugi, niby to Londyn zabawniejszym jest co niedziela! Turcy poszczą w dzień, ale umartwienie to wynagradzają sobie w nocy, i gdy tylko wystrzał armatni zwiastuje zachód słońca, wraz z nim da się czuć zapach pieczonego mięsiwa, różnych napoi, dym z cybuchów i cygaretek, a ulice się zapełniają przybierając zwykłą ożywioną postać. 

Widać cudzoziemcy ci mieli słuszność, gdyż w tejże chwili właściciel kawiarni przywołał garsona, rozkazując: 

– Niech wszystko będzie gotowe! Za godzinę zgłodzeni postem tłumnie cisnąć się będą do kawiarni, trudno będzie dać sobie radę! 

Dwaj cudzoziemcy prowadzili z sobą dalszą rozmowę: 

– Według mnie, właśnie podczas tego Ramadanu Konstantynopol najciekawszy przedstawia widok; wprawdzie w dzień jest pusty i posępny jak środa popielcowa, ale za to noce są gwarne, hulaszcze, wesołe. 

– Tak, sprzeczność jest rażąca. 

Gdy tak rozmawiali z sobą, Turcy spoglądali na nich z pewną zazdrością: 

– Szczęśliwi ci cudzoziemcy, rzekł jeden, mogą jeść, pić, palić, jak i co im się podoba. 

– Zapewnie, odrzekł drugi, tylko że w całem mieście nie dostaliby teraz nic do zjedzenia lub picia. 

– Bah! bo nie wiedzą gdzie się udać! Kto tylko ma kilka piastrów w kieszeni, znajdzie zawsze usłużnego handlarza który sprzeda mu co zechce, na mocy dyspensy udzielonej przez Mahometa. 

– Przez Allacha! zawołał jeden z Turków, cygaretki na nic wyschną mi w kieszeni, a nie mogę przecież zmarnować dobrowolnie doskonałego tytoniu za kilka parasów. 

I nie zważając że ktoś może zobaczyć, Turek zapalił cygaretkę i puścił parę kłębów dymu. 

– Ostrożnie! zawołał jego towarzysz, gdyby nadszedł jakiś surowy Ulema, mógłbyś... 

– Eh! w najgorszym razie połknąłbym dym i nicby nie zobaczył. 

I przeszli w przyległą ulicę, prowadzącą do przedmieść Pera i Galata. 

– A! proszę pana, zawołał Bruno, cóż to za szczególniejsze miasto! Oglądam się ciągle na prawo i na lewo, i od samego hotelu spotykamy zaledwie jakby cienie mieszkańców. Wszyscy do koła śpią na ulicach, wybrzeżach placach, nie wyłączając nawet żółtych wychudłych psów, którym nie chce się poruszyć aby nas ukąsić. No, niech co chcą prawią zapaleni podróżnicy, włóczenie się po świecie nic nie warte! Stokroć wolę nasz ukochany Rotterdam i szare niebo starej naszej Holandyi. 

– Cierpliwości, Brunonie, cierpliwości, odrzekł spokojnie Van Mitten, przecież zaledwie kilka dopiero godzin tu jesteśmy. Przyznaję że Konstantynopol nie jest takim jak marzyłem; wyobraziliśmy sobie że ujrzymy tu Wschód w całej pełni, urzeczywistnienie baśni z Tysiąc i jednej nocy, a tu jesteśmy jakby uwięzieni w głębi... 

– Olbrzymiego klasztoru, w pośród ludzi smutnych i ponurych jak więźnie, dodał Brunon. 

– Mój przyjaciel Keraban wytłomaczy nam co to znaczy, rzekł Van Mitten. 

– Ale gdzież jesteśmy teraz? Jak się nazywa ten plac? Co to za wybrzeże? pytał Brunon. 

– O ile mi się zdaje, jesteśmy na placu Top-Hane, przy końcu Złotego-Rogu. Oto Bosfor oblewający wybrzeże Azyi. 

– Piękny widok, odrzekł Brunon, a zwracając się ku pustej zawsze kawiarni, dodał: Zmęczyliśmy się bardzo schodząc na przedmieście Pera; słońce tureckie piecze jak ogień, i zdaje mi się że koniecznie potrzebuje pan ochłodzić się trochę. 

– Ma to znaczyć że ci się pić chcę; wejdźmy więc do tej kawiarni. 

I usiedli na ławeczce przed stolikiem stojącym przed wystawą zakładu. 

– Garson! krzyknął Brunon, po europejsku ręką w stół uderzając. 

Nikt się nie pokazał. Krzyknął drugi raz głośniej. Właściciel ukazał się w głębi zakładu, ale nie śpieszył się przyjść. 

– Cudzoziemcy! szepnął, zobaczywszy dwóch gości siedzących przy stoliku; czy myślą że... 

I nie dokończywszy zbliżył się do nich. 

– Kawadżi, podaj nam butelkę świeżej wody wiśniowej, rzekł Van Mitten. 

– Wraz z wystrzałem armatnim, odrzekł spokojnie. 

– Co! woda wiśniowa z wystrzałem armatnim? Jak żyję nie słyszałem o takim napoju, zawołał Brunon. 

– Jeźli jej nie ma, podaj inny jaki orzeźwiający napój, rzekł Van Mitten. 

– Z wystrzałem armatnim, powtórzył Turek, wzruszając ramionami. 

– Czy oszalał ze swoim wystrzałem armatnim! zawołał Brunon po holendersku. 

– Toć przecież musisz mieć kawę, sorbet... 

 – Z wystrzałem armatnim, ani minuty prędzej, i to powiedziawszy wszedł do zakładu. 

– Chodźmy ztąd, proszę pana, nie mamy tu co robić; ten gbur Turek częstuje tylko wystrzałem z armat. 

– Chodźmy, może jaki inny będzie grzeczniejszy. 

– Jaka szkoda że nie zastaliśmy przyjaciela pana, rzekł Bruno gdy powrócili na plac; byłby nas objaśnił co to ma znaczyć. 

– Cierpliwości, Brunonie, wszak powiedziano nam w kantorze iż na tym placu spotkamy Kerabana. 

– Tak, ale dopiero o siódmej kaik jego ma tu przypłynąć, aby go przewieźć na drugą stronę Bosforu, do jego willi w Skutari. 

– O! jak tylko szanowany mój przyjaciel przybędzie, wytłomaczy nam wszystko, rzekł Van Mitten. Jest to prawdziwy Osmanlis, jeden z tych Turków starej daty nie chcących ani słyszéć o żadnych nowościach, o zmianie pojęć i zwyczajów, protestujących przeciw wszelkim wynalazkom nowoczesnego przemysłu; wolą oni jechać dyliżansem niż koleją żelazną, płynąć tartanem niż statkiem parowym. Od lat dwudziestu jak prowadzę z nim interesa handlowe, nie dostrzegłem ani cienia zmiany w pojęciach i poglądach mego przyjaciela; gdy przed trzema laty odwiedził mnie w Rotterdamie, przyjechał tam pocztą, i zamiast ośmiu dni, podróż ta zajęła miesiąc czasu. Znałem wielu ludzi upartych, ale o takim jego uporze, pojęcia nawet nie miałem. 

– Dopieroż się zadziwi zobaczywszy pana w Konstantynopolu! rzekł Brunon. 

– Spodziewam się, bo też chciałem sprawić mu niespodziankę. W jego domu będziemy dopiero w prawdziwej Turcyi! O! Keraban za nic na świecie nie przywdziałby błękitnej zwierzchniej szaty i czerwonego fezu, tego strojów nowych Tuków. 

– Co to jak się kłaniają, wyglądają jak odetkane butelki, rzekł Brunon. 

– Oh! ten kochany, niezrównany Keraban! Pewny jestem że i teraz będzie ubrany tak samo jak kiedy był u mnie w Rotterdamie; turban ogromny, kaftan żółty lub cynamonowy... 

– Tak jakby jaki handlarz daktyli, zawołał Brunon. 

– Tak, tylko że Keraban mógłby sprzedawać a nawet jadać szczero-złote daktyle. Handluje on tytoniem i tabaką, a więc najwłaściwszym w tym kraju towarem; tu gdzie palą od rana do wieczora i od wieczora do rana, sprzedaż tytoniu musi kolosalne przynosić zyski. 

– Ale gdzież są owi palacze, nie spotkaliśmy ani jednego, a ja wystawiałem sobie że co krok zobaczę gromadki Turków siedzących przed domami z ogromnemi cybuchami w ustach!... a tu nigdzie ani jednego palącego choćby cygaro, choćby cygaretkę. 

– Ja sam pojąć tego nie mogę, Brunonie; co prawda nasze rotterdamskie ulice daleko więcej zadymione są tytoniem niż ulice Konstantynopola. 

  – Czy tylko pewny pan jest żeśmy nie zabłądzili, czy rzeczywiście jesteśmy w stolicy Turcyi? Założyłbym się żeśmy przeciwną udali się drogą, że to nie Złoty-Róg ale Tamiza z tysiącem swych statków parowych. 

– Nie zapędzaj się tak, Brunonie, nie przystoi to rodowitemu Holendrowi, bądź spokojny, cierpliwy, flegmatyczny jak twój pan, i nie dziw się niczemu. Wiesz że opuściliśmy Rotterdam z powodu... 

– Tak, tak!... potwierdził Bruno potrząsając głową. 

– Nie odezwijże się z niczem podobnem w obec przyjaciela mego Kerabana, mógłby się rozgniewać. 

– Niech pan będzie spokojny, będę się miéć na baczności, ale kiedy już nie można się niczem ochłodzić, toć wolno przynamniej zapalić fajkę? 

Mówiąc to nakładał ogromną porcelanową fajkę, i zapaliwszy ją zapałką pociągnął kilka razy z widocznem zadowoleniem. Lecz w tejże chwili ukazało się znów na placu owych dwóch Turków tak narzekających na umartwienia Ramadanu, i ten właśnie który bez skrupułu zapalił cygaretkę, postrzegł Brunona idącego z fajką w ustach. 

– Na Allacha! zawołał, otóż znów jeden z tych przeklętych cudzoziemców, pozwalających sobie lekceważyć zakaz Koranu. O! tego nie ścierpię! 

– Zgaśże przynamniej pierw twoją cygaretkę. 

– Naturalnie. 

I rzuciwszy cygaretkę, podszedł wprost do poczciwego Holendra, nie spodziewającego się bynajmniej podobnej zaczepki, i wyrywając mu fajkę, zawołał: 

– Jak usłyszysz wystrzał armatni. 

– Moja fajka! krzyknął Brunon z gniewem. 

– Jak usłyszysz wystrzał armatni, psie giaurze. 

– Tyś sam pies Turek! wrzasnął Brunon. 

– Uspokój się, Brunonie, rzekł Van Mitten. 

– To niechże mi przynamniej odda fajkę, odrzekł z gniewem Brunon. 

– Jak usłyszysz wystrzał, powtórzył Turek po raz trzeci, wsuwając fajkę do kieszeni kaftana. 

– Chodź, Brunonie, rzekł Van Mitten, nie należy ubliżać zwyczajom krajów które zwiedzamy. 

– Zwyczajom złodziei? 

– Chodź, mówię ci; mój przyjaciel Keraban dopiero o siódmej ma przybyć na ten plac; pójdźmy się przejść dalej, wrócimy tu w oznaczonym czasie. 

I pociągnął za sobą Brunona, mocno strapionego utratą ulubionej fajki. Gdy się oddalili, Turcy mówili sobie: 

Doprawdy ci cudzoziemcy myślą że im wszystko wolno. 

– Nawet palić przed zachodem słońca! 

– Chcesz ognia? zapytał pierwszy zapalając cygaro. 

– I owszem, odrzekł drugi. 

 

 

Rozdział II. Intendent Scarpante i kapitan Yarhud rozmawiają o zamiarze który poznać warto.

 

 

Gdy Van Mitten i Brunon zwrócili się ku wybrzeżu, z po za meczetu Mahmuda wyszedł jakiś Turek i zatrzymał się na placu. 

Była godzina szósta. Po raz czwarty dnia tego muezzini wchodzili na balkon minaretów, których nie może być mniej jak cztery w meczetach wznoszonych przez sułtanów. Głosy ich rozlegały się zwolna po nad miastem, zwołując wiernych na modlitwę tą uświęconą formułą: La Illach il Allah vé Mohammed recoul Allah! (Nie ma Boga jak Bóg, a Mahomet jest Boga tego prorokiem!) 

Turek obejrzał się dokoła, popatrzył na nielicznych przechodniów, poczem z pewnemi oznakami zniecierpliwienia zaglądał w przyległe do placu ulice, chcąc zobaczyć czy ktoś oczekiwany nie nadchodzi. 

– Czyż ten Yarhud nie przyjdzie! mruczał, wie przecież że czekam go o oznaczonej godzinie? 

Przeszedł znów parę razy po placu, i doszedł do kawiarni w której Van Mitten i Brunon nic dostać nie mogli. Zasiadł przy stoliku nic nie żądając od właściciela kawiarni ściśle zachowującego post Ramadanu, gdyż wiedział, że nie nadeszła jeszcze godzina sprzedaży przeróżnych napoi, rozrabianych w dystylarniach otomańskich. 

Turek ten był to Scarpante intendent bogacza Saffara zamieszkałego w Trebizondzie, w Anatolii, w owej części Turcyi Azjatyckiej, tworzącej południowe wybrzeże morza Czarnego. 

Obecnie magnat Saffar zwiedzał południowe prowincye Rossyi, poczem miał przez Kaukaz powrócić do Trebizondy, nie wątpiąc nawet że intendent jego Scarpant przeprowadzi pomyślnie polecone mu przedsięwzięcie. 

Był to człowiek śmiały, zdolny do wszystkiego, choćby do najniecniejszych czynów, byle zadowolnić wszelkie zachciewki swego pana. I obecnie w podobnym celu przybył do Konstantynopola, i oczekiwał na pewnego kapitana maltańskiego, takiego jak i on niegodziwca. 

Kapitan ten nazywający się Yarhud, dowodził statkiem Guidare, żeglującym zwykle po morzu Czarnem. Oprócz przemytnictwa trudnił się ohydniejszym jeszcze handlem, to jest sprzedażą czarnych niewolników z Sudanu, Etyopii, Egiptu, na co rząd turecki dobrowolnie zamyka oczy. 

Scarpant niecierpliwił się coraz więcej, a Yarhud nie przychodził. 

– Czemu ten pies nie przychodzi? mruczał; czy mu co wypadło? Onegdaj musiał opuścić Odessę, powinien więc był przybyć do tej kawiarni o oznaczonej przeze mnie godzinie…  

W tejże chwili oczekiwany Yarhud pokazał się na wybrzeżu; spojrzał na prawo i na lewo i zobaczył Scarpanta, który natychmiast wstał i podszedł ku niemu. 

– Nie mam zwyczaju czekać, Yarhudzie! krzyknął. 

– Niech mi Scarpant przebaczy, ale zrobiłem co tylko było w mej mocy aby się stawić na wyznaczoną schadzkę. Przybywam w tej chwili koleją, pociąg się nieco spóźnił… 

– Kiedy wyjechałeś z Odessy. 

– Onegdaj. 

– A twój statek? 

– Czeka w porcie odeskim. 

– A czy możesz liczyć na załogę? 

– Najzupełniej. Są to także Maltańczycy, całkiem oddani temu co im hojnie płaci. 

– Dobrze. Jakież przywozisz wiadomości, Yarhudzie? 

– Złe i dobre zarazem, odrzekł zniżając głos. 

– Powiedzże najpierw złe. 

– Złą jest wiadomość że Amazya, córka bankiera Selisna z Odessy, ma narzeczonego, a zatem porwanie jej stanie się daleko trudniejszym i wymaga większego pośpiechu, mówił zniżając głos. 

– Co za jeden jest ten narzeczony Amazyi? zapytał Scarpant. 

– Młody Turek z Konstantynopola, nazwiskiem Ahmet, siostrzeniec i spadkobierca bogatego kupca z Galata, Kerabana. 

– Czemże handluje ten Keraban? 

– Tytoniem, i na tym handlu zrobił ogromny majątek. 

– Nie ma więc chwili czasu do stracenia. Gdzież jest obecnie Ahmet? 

– W Odessie. 

– A ów Keraban? 

– W Konstantynopolu. 

– Czy znasz tego Ahmeta, Yarhudzie? Cóż to za człowiek? 

– Młody, ma być bardzo odważny, i niełatwa będzie z nim sprawa. 

– Czy jest zupełnie niezależnym? 

– Nie; zależny jest od swego wuja i opiekuna, bogatego Kerabana, który kocha go jak syna, i podobno niedługo ma przybyć do Odessy, aby być na jego weselu. 

– Czy nie możnaby jakim sposobem opóźnić wyjazdu Kerabana? 

– Byłoby to nader pożądane, gdyż mielibyśmy więcej czasu, ale jak tego dokazać? 

– To już twoja rzecz, Yarhudzie, odrzekł Scarpant; pamiętaj tylko że wola pana mego Saffara musi być spełniona, i młoda Amazya powinna być odstawiona do Trebizondy. Nie pierwszy to już raz Guidara opłynie w jego interesie wybrzeża morza Czarnego, wiesz więc jak hojnie płaci za oddane mu usługi. 

– Ba! wiem to z doświadczenia. Mimo jednak tego radbym wiedzieć, co Saffara skłania do wykonania tak draźliwej i niebezpiecznej awantury? 

– Powiadają, odrzekł Scarpant, że to wszystko przez zemstę, jaką Saffar przejęty jest zarówno dla Selima jak i Kerabana. Zresztą co nas to obchodzi! Gdy głupi z gniewu wścieka się i wyrzuca pieniądze, dlaczegóż mędrszy nie ma z tego korzystać? 

– Zapewne, zapewne, potwierdził Yarhud, ale mówiąc między nami, jeżeli zamierzone małżeństwo utrudnia tę sprawę, to z drugiej strony nastręcza mi sposobność wejścia do domu bankiera Selima. Jestem także i handlującym, mam na statku bogaty zbiór najpiękniejszych materyi jedwabnych i przeróżnych przedmiotów mogących łatwo w młodej narzeczonej wzbudzić chęć ich posiadania. Liczę więc na to że uda mi się ściągnąć ją na pokład, i korzystając z tej sposobności, odpłynąć zanim dowiedzą się o porwaniu. 

– Doskonały pomysł i powinienby się udać, tylko staraj się dokonać tego w największej tajemnicy. 

 – Bądź spokojny, odrzekł Maltańczyk. 

– Działaj więc niezwłocznie, ale wiele potrzebujesz czasu aby z Odessy przybyć do Trebizondy? 

– Biorąc w rachubę brak przyjaźnego wiatru i burze miewające miejsce na morzu Czarnem, żegluga może potrwać trzy tygodnie. 

– Około tego czasu, będę już w Trebizondzie, a i pan mój także tam przybędzie. Nie zapominaj że rozkazał najsurowiej abyś z tą młodą dziewczyną obchodził się jak z największem uszanowaniem i wysokiemi otaczał względami. Pragnie zemścić się ale nie dręczeniem niewinnej dziewczyny. 

– Spełnię wolę twego pana. Pragnąłbym gorąco żeby mi się powiodło, co wtedy jedynie nastąpi jeżeli znajdzie jaka przeszkoda niedozwalająca Kerabanowi wyjechać niezwłocznie. 

– Czy znasz tego kupca? 

– Znam… i nagle zbliżając się do Yarhuda, dodał cicho: O wilku mowa, a wilk tu! 

– Co takiego. 

– Czy widzisz tego otyłego mężczyznę wychodzącego z Pera? To Keraban. Odsuńmy się na bok i nie traćmy go z oczu. Wiem iż codziennie odpływa do swej willi w Skutari, jeźli będzie trzeba udam się drugą stroną Bosforu aby się dowiedziéć kiedy zamierza wyjeżdżać. 

Wmieszawszy się w tłumy coraz więcej napływających przechodniów, Scarpant i Yarduh umieścili się tak aby mogli wszystko słyszéć i widziéć, co nie było trudnem gdyż Keraban miał zwyczaj mówić głośno, nie troszcząc się o to wcale że zwraca powszechną uwagę. 

 

 

Rozdział III. Karaban zadziwił się niewymownie spotkawszy przyjaciela swego Van Mitten’a.

 

 

Keraban wyglądał z twarzy na lat czterdzieści, z tuszy przynamniej na pięćdziesiąt, a w rzeczywistości miał czterdzieści pięć. Ruchy miał bardzo poważne, nie zbyt długą, siwiejącą już brodę, czarne, bystre i przenikliwe oczy, podbródek czworograniasty, nos zagięty jak dziób papugi, usta zaciśnięte, za otwarciem których ukazywały się śnieżnej białości zęby; wysokie czoło, środkiem którego rysowała się prostopadle głęboka zmarszka zdradzająca upór charakteru. Wszystko to połączone nadawało mu całkiem odrębną postać, którą raz zobaczywszy zapomniéć nie można było. 

Miał na sobie ubiór starych Turków, zachowujących starodawny strój z czasów janczarów: wielki zwężony u dołu a rozszerzony w górze turban; szerokie bufiaste pantaliony, opadające na safianowe papucie, kaftan bez rękawów zdobny wielkiemi guzami, pas z bogatego szala i żółtą zwierzchnią suknię, drapującą się okazale. Ubiór ten starodawny, róźnił się najzupełniej od noszonego obecnie przez tak zwanych młodych Turków przejmujących zwyczaje europejskie. 

I sługa jego, dwudziesto-siedmio-letni Nizib, nosił strój staro-turecki, jak w niczem tak i w tem nie ważyłby sprzeciwiać się panu. Wierny i nieograniczenie oddany panu, nie miał żadnych pojęć ani zdań osobistych. 

 Obydwaj wchodzili na plac Top-Hane i Keraban swoim zwyczajem rozprawiał głośno, nie troszcząc się czy go kto słyszy czy nie. 

– Otóż nie! wołał; niech nas Allah ma w swej opiece, ale za czasów janczarów, gdy tylko wieczór zapadł, każdy mógł robić co mu się podobało. Nie! za nic w świecie nie poddam się ich nowym wymysłom policyjnym, i jak mi przyjdzie chęć będę chodził po ulicach bez latarki w ręku, choćbym miał wpaść w dół i rozbić sobie nos, lub zostać szarpanym przez włóczące się psy. 

– Włóczące się psy!… powtórzył Nizib. 

– I nie męcz mnie daremnie twemi niedorzecznemi namowami, bo, przez Mahometa! tak wyciągnę twoje uszy że ich wielkości będą ci mogli pozazdrościć sam oślarz i jego osieł. 

– Oślarz i jego osieł… powtórzył Nizib, który, jak łatwo się domyśléć, nie namawiał pana do niczego. 

– I jeźli naczelnik policyi skaże mnie na karę pieniężną, to ją zapłacę ale nie ustąpię! wołał uparciuch. Jeźli każe wziąć mnie do kozy, ale nic i w niczem nie ustąpię! 

Tym razem, Nizib skinął tylko potwierdzająco głową: gdyby do tego przyszło, gotów był iść z panem do więzienia. 

– A! panowie nowi Turcy! wołał spostrzegłszy przechodzących kilku Konstantynopolitańczyków przybranych w długie surduty i czerwone fezy, a! chcielibyście narzucać nam prawa, sponiewierać dawne nasze obyczaje i zwyczaje… nic z tego! Nie zgodzę się na to do ostatniej chwili życia… Nizib, czy powiedziałeś memu kademu aby oczekiwał z kaikiem o godzinie siódmej? 

– Tak, panie! 

– Więc czemuż nie ma go jeszcze? 

– Nie wiem panie, odrzekł Nizib. 

– Niedołęgo! Czyż nie wiesz że jeszcze nie ma siódmej. 

– A tak nie ma jeszcze siódmej. 

– Skądże wiesz o tem? 

– Wiem, bo pan mój tak mówi. 

– A gdybym powiedział że jest godzina piąta? 

– Byłaby godzina piąta, odpowiedział Nizib. 

– Przez Mahometa! trudno być większym głupcem. 

– Tak, panie, potwierdził wierny sługa. 

– Ha! mruknął Keraban, ten wiecznem potakiwaniem, gamoń ten rozłościł mnie nareszcie! 

W tejże chwili Van Mitten i Brunon znowu powrócili na plac, a że wieczór zapadł i słońce kryło się po za wyżyny starego Stambułu, dlatego Van Mitten nie poznał mijającego się z nim Kerabana, który zmierzał ku wybrzeżu Galata. Ponieważ szli w przeciwnym kierunku spotkali się z sobą a pragnąc ominąć się zwracali się raz na prawo to znów na lewo. 

 – Ależ panie, ja chcę przejść i przejdę! krzyknął Keraban, nie mający zwyczaju ustępować komukolwiek. 

– Owszem… odrzekł Van Mitten, probując usunąć mu się grzecznie. 

– Przejdę choćby nie wiedziéć co… 

– Ależ… odrzekł znów Van Mitten – aż nagle poznając z kim ma do czynienia, zawołał: 

– Ach! mój przyjaciel Keraban! 

– A!.. to ty!.. ty!.. Van Mitten!.. zawołał zdziwiony niewymownie Keraban; ty!.. tu!.. w Konstantynopolu?… 

– Ja, w mej własnej osobie. 

– Kiedyż przyjechałeś? 

– Dziś rano, przyjacielu Kerabanie. 

– I nie do mnie skierowałeś pierwsze twoje kroki? 

– Owszem, przyjacielu, odrzekł Holender. Poszedłem wprost do twego kantoru, ale nie zastałem cię już, i powiedziano mi że o siódmej będziesz na tym placu. 

– Prawdę powiedzieli, kochany Van Mitten! zawołał Kaeraban. Nigdy nie spodziewałem się zobaczyć cię w Konstantynopolu… Dlaczego nie uprzedziłeś mnie? 

– Tak nagle opuściłem Rotterdam… 

– Jakiś ważny interes? 

– Nie… odjazd… dla przyjemności! Nie znałem ani Konstantynopola ani Turcyi, a potem chciałem ci się odwzajemnić za odwiedzenie mie w Rotterdamie. 

– Jak to dobrze z twej strony… Ale nie widzę pani Van Mitten? 

– Bo została w domu, odrzekł, żona moja nie lubi wyjeżdżać, i dlatego przyjechałem tylko z moim służącym Brunonem. 

– Z tym oto tam, zawołał Keraban, ręką wskazując Brunona, który uznał za stosowne, skłonić mu się po turecku, to jest obie ręce podnieść do kapelusza. 

– Wystaw sobie, przyjacielu Kerabanie, Brunon chciał opuścić mnie i odjechać, tak posępną, pustą i nie wesołą wydała mu się stolica cesarstwa otomańskiego. 

– Chciał odjechać nie prosząc mnie o pozwolenie! zawołał Keraban marszcząc brwi. 

– Ależ bo miasto to wygląda jak cmentarz, rzekł Brunon. Sklepy puste… nie widać ani jednego powozu… po ulicach przesuwają się tylko jakby cienie, a co gorsza cienie te kradną fajki. 

– Bo teraz Ramazan, kochany Van Mitten, powiedział Keraban. 

– Aha! teraz Ramazan, rozumiem, zawołał Brunon… ale, jeźli łaska, powiedz mi pan co to jest Ramazan? 

– Czas postu i umartwień, rzekł Keraban. Przez czas jego trwania, od wschodu do zachodu słońca nie wolno jeść, pić ani palić. Ale za pół godziny, gdy wystrzał armatni zwiastuje koniec dnia… 

– A! teraz rozumiem, dlaczego wszyscy gadali mi o wystrzałach z armaty! zawołał Brunon. 

– Ale jak tylko słońce zajdzie, zobaczysz kochany Van Mitten, jaka czarodziejska zajdzie zmiana, mówił Keraban. Obumarłe miasto, ożyje nagle. Oho! panowie nowi Turcy nie zdołali jeszcze niemądremi swemi nowościami, wyrugować starodawnych naszych zwyczajów. Niech ich Mahomet wydusi. 

– Widzę, przyjacielu Kerabanie, że pozostajesz wiernym starodawnym obyczajom. 

– Nie dość powiedziéć że pozostałem wiernym, bo trzymam się ich uparcie. Ale, wszak kilka dni zabawisz w Konstantynopolu? 

– Tak… a nawet… 

– Doskonale!.. przez cały czas pobytu do mnie wyłącznie należysz… nie opuścisz mnie ani na chwilę… jesteś moją własnością. 

– Zgoda, kochany przyjacielu, odpowiedział Van Mitten. 

– Ty, Nizibie, zajmij się Brunonem; rozkazuję ci abyś go zniewolił zmienić zdanie o prześlicznej naszej stolicy. 

Spełniając rozkaz, Nizib wciągnął Brunona w tłum coraz liczniej plac zapełniający. 

– A wiesz co kochany przyjacielu, mówił Keraban, w sam czas przyjechałeś; za sześć tygodni już byś mnie nie zastał w Konstantynopolu. Mam wyjechać do Odessy… ale prawda, jeźli będziesz tu jeszcze, dlaczego nie miałbyś jechać ze mną? 

– Kiedy bo… 

– Mówię ci że pojedziesz! zawołał Keraban. 

– Zamyślałem odpocząć tu po znużeniu podróżą. 

– Dobrze, więc odpoczniesz sobie tu, a potem przez jakie trzy tygodnie będziesz odpoczywać znów w Odessie. 

– Przyjacielu Kerabanie… 

– Ale to już postanowione! przerwał Keraban, Przecież zaledwie przyjechawszy nie zechcesz robić mi na przekor? Wiesz, iż mając słuszność, nie lubię robić ustępstw. 

– Tak… wiem o tem, przyjacielu Kerabanie. 

– A potem, trzeba przecież żebyś poznał siostrzeńca mego Ahmeta. Uważam go jak syna, gdyż nie mam własnych dzieci. 

– To szkoda! 

– Więc tedy w Odessie poznasz Ahmeta; dziarski chłopiec! powiadam ci: trochę artysta, trochę poeta, tylko co prawda nie cierpi handlu, w czem wcale niepodobny do mnie. Pojedziemy więc do Odessy na jego wesele. 

– Więc się żeni? 

– Tak z Amazyą, córką bankiera Selima, zarówno jak ja prawdziwego Turka. Uroczystość obchodzona będzie bardzo świetnie i wystawnie. 

– Kochany Kerabanie, wolałbym… 

– Sądzę że nie masz zamiaru sprzeciwiać mi się? rzekł ostro Keraban. 

– Choćbym chciał… 

– Tobyś nie mógł, dodał Keraban. 

W tej chwili Yarhud i Scarpant przysunęli się bliżej i słyszeli jak Keraban mówił do przyjaciela. 

– Tak więc stanęło na tem, że najdalej za sześć tygodni obydwa wyjeżdżamy do Odessy. 

– A wesele odbędzie się?.. zapytał Van Mitten. 

– Zaraz jak przyjedziemy, odpowiedział Keraban. 

Yarhud pochylił się do ucha Scarpanta, mówiąc cicho: 

– Sześć tygodni, mamy dość czasu. 

I nie opuszczając swego stanowiska, podsłuchiwali i podglądali dalej, a Keraban mówił jeszcze. 

– Przyjaciel mój Selim któremu zawsze pilno, i niecierpliwszy od niego Ahmet, chcieli aby małżeństwo niezwłocznie zostało zawarte, w czem co prawda mają zupełnie słuszny powód. Trzeba koniecznie aby Amazya poszła za mąż przed skończeniem lat ośmnastu, bo straciłaby znaczną sumę którą z tym warunkiem zapisała jej stara dziwaczka ciotka. Lecz ponieważ za sześć tygodni zacznie rok ośmnasty, napisałem więc im że nic nie nagli, i dość czasu odbyć wesele przed końcem przyszłego miesiąca. 

– I zgodzili się na to? 

 – A jakże; Ahmet tylko się niecierpliwi, ale darmo, musi słuchać. Co do mnie, nie puszczę cię już, mój przyjacielu. Kaikiem moim przepłyniemy Bosfor i będziem obiadować w mojej willi w Skutari. Zobaczysz jakie to śliczne mieszkanie; pałacyk stoi na wzgórzu otoczony cyprysami, a widok z niego na Bosfor i Konstantynopol. O! prawdziwa Turcya jest tam, na brzegu azyatyckim; tu to Europa, tam Azya! tam nie prędko nasi surdutowi postępowicze przeprowadzą swoje nowości: potoną wprzód w Bosforze zanim tam dopłyną. Ale gdzież Nizib? dodał oglądając się i wołając: 

– Nizib!… Nizib!… 

Nizib przechadzał się z Brunonem, na wołanie Kerabana obaj przybiegli. 

– Czemu Kaïdzi nie przypłynął z kaikiem? zapytał Keraban. 

– Z kaïkiem, powtórzył Nizib. 

– Nie minie go bastonada; każę wyliczyć mu sto batów. 

– Oh! zawołał Van Mitten. 

– Pięćset! wołał Keraban. 

– Oh! zawołał Brunon. 

– Jak będziecie mi przeczyć, dostanie tysiąc. 

– Panie mój, rzekł Nizib, spostrzegam twego Kaïdziego, opłynął Szczyt Seraju i dopłynie tu za kilka minut. 

Keraban ujął pod rękę Van Mittena, a Yarhud i Scarpant stojąc w pobliżu nie spuszczali z nich oczu. 

 

 

Rozdział IV. Keraban najupartszy z upartych stawia się hardo władzom otomańskim.

 

 

Kadżi przybył zawiadomić pana swego że kaik jego oczekuje w porcie. 

 Kaików takich uwija się tysiące po wodach Bosforu i Złotego Rogu. Są to łodzie dwu-wiosłowe, ostro zakończone z obu stron aby można było kierować niemi w podwójnym kierunku. Mają kształt łyżw piętnaście po dwudziestu stóp długich, zbudowane są z drzewa bukszpanowego lub cyprysowego, a wewnątrz rzeźbione lub malowane. Szybko i nader zręcznie łodzie te płynąc, krzyżują się i wymijają w pięknej cieśninie oddzielającej wybrzeża dwóch lądów. 

Keraban z Van Mittenem a za nimi Brunon i Nizib skierowali swe kroki ku statkowi, gdy dał się widziéć ruch jakiś w tłumie zalegającym Top-Hane. Keraban zatrzymał się, pytając: 

– Co się tam stało? 

W tejże chwili wchodził na plac naczelnik policyi przedmieścia Galata, otoczony strażą. Przed nimi szedł dobosz z bębnem i trębacz; jeden uderzył w bęben, drugi zatrąbił i powoli nastała cisza. 

– Zapewne znów jakie niemądre postanowienie, za mruczał Keraban, tonem człowieka umiejącego zawsze i wszędzie bronić praw swoich. 

Naczelnik policyi rozwinął papier z urzędowemi pieczęciami, i odczytał głośno następujące postanowienie. 

 

 „Z rozkazu Muszyra przewodniczącego w Radzie policyjnej, od dnia dzisiejszego nakłada się podatek dziesięć parasów, na każdego przepływającego Bosfor, czy to z Konstantynopola do Skutari, czy ze Skutari do Konstantynopola, bez względu czy płynąć będzie kaikiem, czy jakim bądź statkiem parowym lub żaglowcem. Każdy odmawiający opłaty tego podatku, ulegnie karze pieniężnej lub więzieniu. 

Dan w pałacu, 10 miesiąca Szaabanu. 

  „Podpisano: Muszyr.” 

 

 Szmer niezadowolnienia powitał nowy ten podatek, wynoszący nie całe trzy grosze. 

– Znów nowy haracz! zawołał stary jakiś Turek, który powinien był przecie oswoić się z finansowemi wymaganiami Padiszaha. 

– Dziesięć parasów! cena pół filiżanki kawy! rzekł inny. 

Naczelnik ogłosiwszy rozkaz, chciał pójść dalej, gdy w tem Keraban zbliżył się do niego. 

– Tak więc, rzekł, nowy znów podatek dotknie przepływających Bosfor? 

– Taki jest rozkaz Muszyra. 

A postanowienie to kiedy wchodzi w wykonanie? 

– Od chwili ogłoszenia. 

– Więc jeźlibym, jak to mam zwyczaj codziennie, dziś wieczorem udał się do Skutari… 

– Zapłaci pan dziesięć parasów. 

– Tak pan sądzi? zapytał Keraban i skrzyżowawszy ręce na piersiach, popatrzył śmiało w oczy naczelnikowi policyi, mówiąc dalej głosem zdradzającym gniewne rozdrażnienie. Kaik mój oczekuje na mnie, a ponieważ zabieram z sobą przyjaciela Van Mitten’a, oraz mego i jego służącego… 

– Więc razem zapłacisz pan 40 parasów – ale cóż to dla niego znaczy? 

– Nie o to chodzi czy mi co znaczy zapłacić 40 parasów, czy choćby sto, tysiąc, czy sto tysięcy, czy pięćkroć. Dość że odpłynę i nie zapłacę. 

– Przykro mi że muszę sprzeciwić się panu Kerabanowi, ale powtarzam że nie dostaniesz się do Skutari, nie zapłaciwszy podatku. 

– Otóż dostanę się! krzyczał. 

– Nie! 

– Tak, mówię! 

– Przyjacielu Kerabanie… zaczął Van Mitten chcąc go odciągnąć. 

– Dajże mi pokój, odrzekł gniewnie. Podatek ten jest niesłuszny, któremu poddawać się nie należy! O! nigdy, przenigdy rząd Starych Turków nie byłby obciążał podatkiem kaików Bosforu. 

– Być może, ale rząd nowych Turków, potrzebując pieniędzy, nie waha się tego uczynić, odrzekł naczelnik policyi. 

– Zobaczymy! krzyknął Keraban. 

– Żołnierze! zawołał naczelnik policyi do towarzyszącej mu straży, rozkazuję wam czuwać nad wykonaniem nowego postanowienia. 

– Chodź, Van Mitten, zawołał Keraban, Nizibie, Brunonie, idźcie za nami! 

Lecz jak tylko zwrócił się ku zejściu do portu, żołnierze zagrodzili mu drogę i musiał się zatrzymać. 

– Z drogi! krzyknął; przez Allaha! przejdę i nie dam ani parasa. 

– Pójdziesz pan, ale do więzienia! i nie wyjdziesz z niego póki nie zapłacisz wysokiej kary pieniężnej! krzyknął zniecierpliwiony nareszcie naczelnik policyi. 

– Udam się do Skutari! wrzeszczał Keraban. 

– Nic z tego! bez zapłaty podatku nie przepłyniesz Bosforu, a do Skutari niepodobna dostać się inaczej… 

– Tak sądzisz? odparł Keraban zacisnąwszy pięście, czerwony jak burak, otóż mówię ci, że nie przepłynę Bosforu, nie zapłacę i będę w Skutari! 

– Doprawdy? 

– Tak, choćbym miał… choćbym miał opłynąć morze Czarne. 

– Odbyć siedemset mil drogi aby nie zapłacić dziesięciu parasów! zawołał naczelnik policyi wzruszając ramionami. 

– Wolę przebyć tysiąc, dziesięć tysięcy, sto-tysięcy mil, niźli zapłacić niesłusznie choćby jeden, choćby pół parasa. 

– Ależ mój przyjacielu… wtrącił Van Mitten. 

– Dajże mi pokój! krzyknął Keraban. 

– Dobrego piwa sobie nawarzył, rzekł Brunon do Niziba. 

– Przejadę przez Turcyę, Chersones, Kaukaz, Anatolię i przybędę do Skutari, nie opłaciwszy ani parasa waszego niecnego podatku. 

– Zobaczymy! odrzekł z szyderskim uśmiechem naczelnik policyi. 

 – Nie zaczekasz pan na to długo, krzyczał Keraban rozłoszczony do najwyższego stopnia, wyjadę dziś wieczorem. 

– Ależ, przyjacielu Kerabanie… odezwał się znów Van Mitten pragnący odwieźć go od tak szalonego zamiaru, cóż będzie z weselem siostrzeńca twego Ahmeta? 

– Właśnie mi teraz wesele w głowie, oburknął się Keraban. 

Scarpant szepnął Yarhudowi: 

– Chodź nie mamy godziny do stracenia. 

– Rzeczywiście, odrzekł Maltańczyk; jutro pierwszym rannym pociągiem kolei adryanopolskiej jadę do Odessy. 

I obydwa odeszli. Jednocześnie Keraban zwrócił się nagle do swego sługi. 

– Nizib! 

– Słucham, panie. 

– Pójdź za mną do kantoru, chodź i ty Van Mitten, i ty Brunonie, jedziemy razem. 

– Co? zapytali oba z największem zdziwieniem. 

– Nie inaczej. Zaprosiłem cię, przyjacielu, na obiad do Skutari, więc, przez Mahometa będziesz obiadował tam ze mną… za powrotem. 

– Jakże to prędko nastąpi? zapytał zdziwiony Van Mitten. 

– Za miesiąc, za rok, za dziesięć – mniejsza o to! przyjąłeś zaproszenie na obiad musisz zjeść go ze mną, odrzekł głosem nie dopuszczającym zaprzeczenia. 

– Pozwól, przyjacielu Kerabanie… 

– Nie, Van Mitten, nic nie pozwalam. I to powiedziawszy zwrócił się ku placowi. 

– Djabeł nie człowiek! rzekł Van Mitten do Brunona, niepodobna mu się oprzeć. 

– Jakto, ulegniemy dziwactwu tego upartego fantastyka? 

– Podobno to nastąpi, bo mniejsza gdzie będę, tu czy gdzie indziej, byle nie w Rotterdamie, odpowiedział. 

– Ależ panie… 

– A skoro ja towarzyszę memu przyjacielowi, i ty musisz jechać, Brunonie. 

– Masz tobie! odpowiedział. 

– No, chodźmy! zawołał Keraban, a zwracając się do naczelnika policyi spoglądającego na niego z drwiącym uśmiechem, dodał: 

– Wyjeżdżam dziś jeszcze, i na przekor wszelkim waszym postanowieniom dostanę się do Skutari nie przepływając Bosforu, nie płacąc wam ani jednego parasa. 

– Szczęśliwej drogi! bardzo bym pragnął widziéć pana wracającego z tak ciekawej podróży, rzekł mu naczelnik policyi. 

– Wielkąby mi to sprawiło przyjemność spotkać tu pana gdy powrócę, odrzekł Keraban. 

– Muszę jednak uprzedzić, iż jeźli opłata będzie jeszcze obowiązującą, nie pozwolę panu przepłynąć Bosforu aby wrócić do Konstantynopola, jak tylko za uiszczeniem po dziesięć parasów od osoby, rzekł naczelnik policyi. 

– Jeźli ta niesłuszna opłata nie będzie zniesioną, potrafię wrócić do Konstantynopola, nie dawszy wam ani jednego parasa, odrzekł Keraban. 

To powiedziawszy wziął pod rękę Van Mitten’a, skinął na Niziba i Brunona aby szli za nimi, i znikli w tłumie przyklaskującym głośno temu stronnikowi starych Turków, tak zawzięcie broniącemu praw swoich. 

W tejże chwili rozległ się wystrzał armatni; słońce zaszło pod horyzont morza Marmora, skończył się post Ramazanu, wierni poddani Padiszaha mogli wynagrodzić sobie długi dzień umartwień. 

Cały Konstantynopol zmienił się jak scena w teatrze. Głośne śmiechy i okrzyki radości, zastąpiły ciszę zalegającą dotąd Top-Hane; w mgnieniu oka pozapalano fajki, cygaretki, nargile, woń ich i dym rozchodziły się w powietrzu. Kawiarnie zapełniły się głodnymi i spragnionymi gośćmi; ulubione na Wschodzie potrawy pojawiły się na stołach i wystawach sklepowych, a małe lampki przytwierdzone do miedzianych drutów, podnosiły się w górę i opuszczały na dół, poruszane ręką właścicieli kawiarni. 

Stare miasto i nowe dzielnice świetnym zajaśniały blaskiem. Meczety: Św. Zofii, Suleimana, Sułtana Ahmeta, wszystkie gmachy religijne i świeckie błyszczały różnokolorowemi ogniami. Od jednego do drugiego minaretu, ciągnęły się illuminowane ustępy z koranu, jakby kreśląc jego zasady na ciemnem tle nieba. Przesuwające się po Bosforze kaiki z płonącemi lampkami, które fale poruszały nieustannie, migotały fantastycznie tak iż zdawać się mogło iż gwiazdy ze sklepienia niebios spadły w jego łożysko. Wznoszące się na wybrzeżach pałace, wille stojące od strony Azyi i Europy, Skutari, dawne Chryzopolis i jego amfiteatr, piętrzące się domy, przedstawiały jakby rzędy ogni, których blask podwajał się przez odbicie w wodzie. 

 Zdala dochodziły odgłosy tamborin, gitar, taburek, fletów, rebelów, połączone ze śpiewaniem psalmów wieczornych, a z wyżyn minaretów przeciągły głos muezinów rzucał rozbawionemu miastu ostatnie wezwanie do wieczornej modlitwy, składające się z jednego wyrazu tureckiego i dwóch arabskich: „Allah, hoekk kebir!” (Bóg jest wielki!) 

 

 

Rozdział V. Pan Keraban wypowiada swój pogląd na podróże i opuszcza Konstantynopol.

 

 

Ponieważ Keraban zamierzał okrążyć morze Czarne, musiał więc najpierw przebyć wybrzeża Rumelii, Bułgaryi i Rumunii, aby dostać się do granicy rossyjskiej. Ztamtąd należało przejechać Besarabię, Chersones, Taurydę, Kaukaz, okrążyć północne i wschodnie wybrzeża starego Pontus-Euxinus, aż do granicy oddzielającej Rossyą od cesarstwa Otomańskiego. Nakoniec wybrzeżami Anatolii na południe morza Czarnego, najupartszy z Osmanlisów dostałby się do Bosforu i Skutari nie opłacając nowego podatku. 

Taka podróż obejmowała 650 „agacz” tureckich, czyli 2800 kilometrów, a licząc na mile tureckie, to jest na odległość jaką koń pociągowy zwykłą jazdą przebyć może w godzinę, stanowiło to odległość 700 mil 25-stopniowych. Był to 17 sierpnia (szabanu) zatem do 30 września (ramazanu) pozostawało 45 dni; tak więc chcąc wrócić na tenże dzień, trzeba było odbywać po 15 mil na każde dwadzieścia cztery godzin, gdyż w przeciwnym razie Amazya straciłaby prawo do spadku po ciotce. Bądź co bądź Keraban i gość jego nie mogli zasiąść do obiadu w willi w Skutari, przed upływem 45 dni. 

Jednakże korzystając z różnych istniejących na tej przestrzeni kolei żelaznych, możnaby zyskać na czasie i skrócić sobie drogę. 

Ale ani marzyć nie można było aby ktoś zdołał namówić Kerabana do zajęcia miejsca w wagonie kolei, a tem samem uznania dobrodziejstw tegoczesnego przemysłu i postępu, przeciw któremu on, Stary Turek, od lat czterdziestu walczył tak zawzięcie. Wolałby raczej całą tę drogę odbyć piechotą, niż zaprzestać powstawać przeciw pożyteczności wszelkich wynalazków europejskich. 

To też gdy wieczorem, przybywszy do kantoru jego w Galata, Van Mitten nadmienił mu o kolejach otomańskich i rossyjskich, wzruszył ramionami i słuchać nawet o nich nie chciał. Zdobywszy się na odwagę, Van Mitten probował go przekonać – daremnie. 

– Kiedy raz powiedziałem że nie, to nie! krzyknął Keraban. Zresztą jesteś moim gościem, należysz do mnie, powinienem więc myśléć i miéć staranie o tobie, a ty poddać się i słuchać. 

– Niechże i tak będzie, odrzekł Holender; nie mówmy więc o kolejach, ale jest bardzo prosty środek dostania się do Skutari, nie przepływając Bosforu i nie okrążając morza Czarnego. 

– Naprzykład? odpowiedział marszcząc brwi; jeźli dobry, zgodzę się, jeśli zły odtrącę. 

– Doskonały, rzekł Van Mitten. 

– Więc mów prędko; nie mamy czasu do stracenia, trzeba się zająć przygotowaniami do podróży. 

– Otóż, przyjacielu Kerabanie, udajmy się do najbliższego od Konstantynopola portu na morzu Czarnem, tam wynajmiemy statek parowy… 

– Statek parowy! krzyknął Keraban, którego sama nazwa „statek parowy” doprowadzała do wściekłości. 

– No! nie parowy… prosty żaglowiec, szebek, tartan, karawell, jaki zechcesz, dopłyniemy nim do jednego z portów Anatolii, naprzykład do Kirpih, a ztamtąd już spokojnie lądem dostaniemy się do Skutari, i przez drwiny wypijemy zdrowie Muszyra. 

Keraban nie przerywał przyjacielowi i tenże mógł przypuszczać że zgadza się na jego propozycyę, zresztą bardzo rozsądną i zadośćczyniącą jego miłości własnej; lecz słuchając jej oczy upartego Turka zaiskrzyły się, palce rąk kurczyły i rozkładały, i nareszcie zacisnął pięście w sposób dość groźny, jakby powiedział Nizib. 

– Tak więc radzisz mi abym unikając przepłynięcia Bosforu, puścił się statkiem na morze Czarne? rzekł surowo. 

– Zdaje mi się że wypłatałbyś im dobrego figla, odrzekł Van Mitten. 

– A czy słyszałeś kiedy o pewnej chorobie zwanej chorobą morską? 

– Któż nie wie o niej. 

– Pewnie sam nigdy na nią nie cierpiałeś? 

– Masz słuszność; ale ta żegluga trwa tak krótko… 

– Tak krótko! wszak zdaje mi się powiedziałeś „tak krótko”? 

– Nie całe sześćdziesiąt mil, odpowiedział Van Mitten. 

– A choćby było pięćdziesiąt, dwadzieścia, dziesięć, pięć, choćby nawet jedna tylko, i tego dla mnie za wiele, odpowiedział unosząc się Keraban. Czy znasz Bosfor? 

– Naturalnie że znam. 

– Wszak pod Skutari ma zaledwie pół mili szerokości? 

– Rzeczywiście. 

– Otóż aby tylko najlżejszy wiatr się podniósł, gdy go przepływam w moim kaiku, dostaję morskiej choroby. I dostałbym jej choćby na stawie, choćby w wannie, czyż więc odważysz się jeszcze doradzać mi podróż wodną, czy to szebekiem, tartaną, karawellą, lub innym jakim podobnie zgubnym wymysłem? 

Ma się rozumiéć że poczciwy Holender już ani pisnął, i nie wspomniano już o morskiej podróży. Ale jakże odbyć zamierzoną drogę? 

W właściwej Turcyi, komunikacya jest bardzo trudną, przecież nie zupełnie niemożebną. Na zwykłych drogach są stacye pocztowe, i nic nie przeszkadza podróżnemu jechać konno, ze swoją służbą, prowiantami i przewodnikiem, albo też trzymać się kuryera odbywającego służbę pocztową; lecz że ten obowiązany jest pędzić i nie zatrzymywać się nigdzie, podróż zatem jest nadzwyczaj męcząca, prawie niemożliwa, dla nienawykłego do niej. To też łatwo pojąć że Keraban nie zamierzał tym sposobem okrążać morza Czarnego. Chciał jechać prędko, ale wygodnie. 

– A więc, zapytał po chwili przygotowany na wszystko Van Mitten, skoro nie mamy jechać koleją ani płynąć statkiem, w jakiż sposób odbędziemy podróż, przyjacielu Kerabanie? 

– Własnym powozem? odpowiedział. 

– Czy i swemi końmi? 

– Nie, końmi pocztowemi. 

– Jeźli będą do wzięcia przez całą drogę. 

– Znajdą się, odrzekł Keraban. 

– Ależ będzie cię to kosztować bajeczne snmy. 

– Niech kosztuje co chce, odpowiedział zniecierpliwiony. 

– Co najmniej tysiąc, a może i tysiąc pięćset liwrów tureckich. 

– A choćhy i milion! krzyknął; czy nareszcie skończyłeś już wynajdywać zarzuty i trudności? 

– Tak, odrzekł Holender, skończyłem. 

– Przecież! 

Ostatnie słowa wypowiedział takim tonem, że Van Mitten nie śmiał żadnych już czynić przełożeń, nadmienił tylko delikatnie: iż wprawdzie kazał przysłać sobie z Rotterdamu znaczną sumę, którą zamierza złożyć w banku Konstantynopolskim, ale przy sobie nie ma dość pieniędzy na tak kosztowną podróż, że więc… 

Keraban nie dozwolił mu skończyć, mówiąc że koszta podróży nic go nie mogą obchodzić ponieważ jest jego gościem, a on nie ma zwyczaju kazać sobie płacić zaproszonym gościom, etc, etc. 

Gdyby nie to że bogacz z Galata posiadał stary, wyprobowany już powóz z fabryki angielskiej, musiałby chyba odbyć trudną tę i daleką podróż, turecką arabą zaprzężoną w woły. Ale w wozowni jego stał doskonale utrzymany ów powóz, którym odbył już drogę do Rotterdamu. Był urządzony na trzech już podróżnych. Na przodzie między resorami było miejsce na wielki kufer i pakunki; po za pudłem był drugi duży kufer, a po nad nim kabryolet z wygodnem miejscem na dwóch służących. Ponieważ pocztylioni powożą z konia, więc nie było kozła. Była to landara starego fasonu, wyglądająca dość śmiesznie dla obeznanych z tegoczesnemi powozami, ale nader trwała i mocna, mogąca wytrzymać najgorsze drogi. 

Keraban i Van Mitten mogli usadowić się wygodnie w głębi oszklonego powozu, a Brunon i Nizib w kabryolecie, opatrzonym szybami i fartuchem. Przystąpiono niezwłocznie do przygotowań podróżnych. Wprawdzie Keraban nie mógł wyjechać tegoż wieczora, jak to powiedział w zapale sprzeczki, ale pragnął przynajmniej nazajutrz równo ze światem opuścić Konstantynopol. 

Tak więc jedna noc tylko pozostawała na wybranie się w długą podróż i uregulowanie interesów. Przywołano pracowników kantoru w chwili gdy wygłodzeni postem, mieli właśnie powetować go sobie w jakiejś garkuchni, a i Nizib, w takich razach był tak czynny i sprytny, iż za trzech mógł starczyć. 

 Brunon powrócił do Hotelu Peszteńskiego stojącego w Pera, przy ulicy Wielkiej, gdzie stanęli przyjechawszy, aby zająć się przeniesieniem do kantoru pakunków pana i swoich; sam Van Mitten, widząc że Keraban nie spuszcza z niego oczu, nie śmiał się oddalić. 

– Więc stanowczo już pan jedzie, zapytał go Brunon odchodząc. 

– A cóż nam robić! to szatan nie człowiek, odpowiedział Van Mitten. 

– I mamy objechać morze Czarne? 

– Tak, jeźli przyjaciel mój Keraban nie zmieni zamiaru, ale to nieprawdopodobne. 

– Widziałem na jarmarkach kuglarzy pokazujących drewniane głowy Turków, ale żadna nie była tak twarda jak tego pańskiego przyjaciela, rzekł Brunon. 

– Słuszne porównanie choć nie bardzo grzeczne. 

– A ja, proszę pana, cieszyłem się że sobie odpocznę w Konstantynopolu, a tu znów nieprzewidziana podróż… 

– Nie jest to podróż, Brunonie, to tylko przyjaciel mój Keraban, inną niż zwykle drogą wraca do domu. 

Wytłomaczenie to nie uspokoiło jakoś Brunona; nie lubił zmieniać miejsca pobytu, a oto przez całe tygodnie a może i miesiące miał przebywać różne kraje których wcale nie był ciekawy poznać, i może narazić się na niewygody i niebezpieczeństwa, czego wcale nie pragnął. To też z płaczliwą miną przekładał panu aby zaniechał tej podróży, kończąc przerażającą przepowiednią: 

– Zobaczy pan że spotka go jakie nieszczęście! 

Brunon udał się do hotelu i za parę godzin powrócił z tragarzami, którzy na plecach przenieśli pakunki. Ustawiono je w dziedzińcu dla upakowania w powozie wytoczonym już z wozowni. 

Jednocześnie Keraban porządkował interesa, wydawał rozporządzenia, sprawdzał stan kasy, napisał kilka listów, i polecił zabrać znaczny zapas żywności, nie zapominając także o broni, aby być przygotowanymi na wszelki wypadek. Zamówione konie pocztowe miały być przyprowadzone równo ze świtem, godziny zaś oczekiwania do świtu, przeznaczano na wieczerzę i krótki odpoczynek, a gdy Keraban dał znak wstawania, wszyscy zerwali się i ubrali w jednej chwili. 

Powóz upakowany i zaprzężony oczekiwał na podróżnych. Keraban powtórzył niektóre rozporządzenia pracownikom kantoru i wskazał Van Mitten’owi otwarte drzwiczki powozu. Gdy ten zajął miejsce po lewej stronie, Keraban siadł po prawej, a Brunon i Nizib weszli do kabryoletu. 

– Ah! mój list! zawołał Keraban w chwili gdy już powóz miał ruszyć, i spuszczając szybę, skinął na jednego z podwładnych, rozkazując aby zaraz rano oddał go na pocztę. Był to list do kucharza, zawarty w tych słowach: 

– Obiad odłożony do mego powrotu – niech będzie wytworny i nieprzegotowany. 

Powóz ruszył; minął ulice przedmieścia, przebył Złoty-Róg mostem Sułtanki-Walidy, i wyjechał przez nową bramę, Jeni-Kapussi. Keraban puścił się w drogę, niech go Allach strzeże! 

 

 

Rozdział VI. Nasi podróżni zaczynają doznawać pewnych trudności, szczególniej w delcie Dunaju.

 

 

Pod względem administracyjnym Turcya europejska podzielona jest na wilayety, gubernatorstwa, administrowane przez „walego” czyli gubernatora jeneralnego; wilayety znów dzielą się na „sandżaki” czyli obwody, rządzone przez „mustesarifa” na „kazasy” czyli kantony administrowane przez „kaimakanów” nahije czyli gminy któremi zarządza „mudir” czyli wójt wybieralny. Ale z temi wszystkiemi władzami Keraban prawie nie potrzebował miéć żadnych stosunków przejeżdżając wilajety Rumelii, przez które ciągnie się droga wiodąca z Konstantynopola do granicy. Droga ta była najbliższą wybrzeży morza Czarnego i przez to o ile było możebnem skrócała podróż. 

Czas był prześliczny, ochładzał powietrze wietrzyk wiejący od morza, mogący bez przeszkody latać po tym płaskim kraju. Dokoła roztaczały się wielkie łany kukurydzy, jęczmienia i żyta, oraz piękne winnice utrzymujące się dobrze w południowych częściach cesarstwa ottomańskiego. Po za niemi wznosiły się piękne lasy dębowe, jodłowe, bukowe, brzozowe, dalej rozrucone tu i owdzie kępy platanów, laurów, fig, karubii, a w miejscowościach blizkich morza drzewa granatowe i oliwne i inne właściwe takiemże szerokościom niższej Europy. 

Wyjechawszy bramą Jeni udali się drogą wiodącą z Konstantynopola do Szumli, a ztamtąd przez Kirk-Kilisse do Adrianopola, tej drugiej stolicy Turcyi europejskiej. Gdy przejeżdżali około kolei żelaznej, pociąg właśnie przechodził, i jeden z podróżnych wyglądających z wagonu zobaczył powóz Kerabana ciągniony przez dzielne rumaki. Był to kapitan Yarhud jadący do Odessy, gdzie dzięki szybkości kolei, będzie mógł stanąć daleko prędzej niż wuj młodego Ahmeta. 

Zobaczywszy pociąg pędzony siłą pary, Van Mitten nie mógł się powstrzymać aby nie wskazać go Kerabanowi, mówiąc: 

– Eh! przyjacielu, jadąc koleją przejeżdża się prędko. 

– Jeźli się dojedzie, odpowiedział Keraban wzruszając ramionami. 

W pierwszym dniu podróży nie stracili ani godziny czasu. Pieniądze usuwały wszelkie trudności na stacyach pocztowych, konie i pocztylioni pędzili chętnie z podróżnym płacącym tak hojnie. 

 Dnia 12 sierpnia późnym już bardzo wieczorem, przybyli do Burgaz i musieli przenocować w tak zwanym „kani” bardzo nędznym zajeździe, gdzie spali daleko niewygodniej niż w powozie. Dnia 13 dojechali do Bulgaryi, na południe po za Dobruczę, u stóp łańcucha Bałkanów. Tu już droga wielkie nastręczała trudności, ciągnąc się to przez bagniste doliny, to przez lasy roślin wodnych tak rozgałęzionych że powóz zaledwie przedrzéć się przez nie zdołał, płosząc tysiączne stada słomek, bekasów i różnego ptactwa, osiedlonego na tych górzystych przestrzeniach. 

Cierpliwość Kerabana na ciężką tu wystawiona była próbę, gdy trzeba było przebywać koniec łańcucha Bałkanów aby się dostać do Dobruczy przez tak strome pochyłości i załomy, że konie nie mogły ciągnąć razem. To też nie obeszło się bez narzekań, wygadywań i licznych oznak złego humoru. Szczególniej miejscami droga była tak niebezpieczną i trudną do przebycia, iż trzeba było przepłacać pocztylionów aby jechali dalej, gdyż co chwila odgrażali się że wyprzęgną konie i wrócą na stacyą. 

Dopiero to Keraban miał sposobność wymyślać i złorzeczyć tegoczesnemu rządowi tak źle utrzymującemu drogi, tak niedbającemu o wygodę poddanych, który umiał tylko doskonale nakładać przeróżne opłaty i podatki, obmyślać rozmaite ździerstwa; dziesięć parasów za przepłynięcie Bosforu. 

– Dziesięć parasów! powtarzał, jakby dotknięty monomanią. 

Van Mitten nic mu nie odpowiadał, wiedząc już z doświadczenia że najlepsze zaprzeczenie pobudzało go do niepohamowanego gniewu. 

Z powodu braku zajazdów w tym na wpół dzikim kraju, noce 19 i 20 sierpnia przepędzono w powozie. Dopiero nad ranem, przebywszy ostatnie odnogi Bałkanów, minęli granicę rumuńską, i znaleźli się na gruntach Dobruczy, więcej nadających się na drogi powozowe. 

Turcy urodzajną tę okolicę Dobruczy nazywają „dobrym krajem” w którym ziemia staje się własnością pierwszego co ją zajmie. Jest ona zamieszkana a przynajmniej przebiegana przez pasterzy tatarskich, a w części bliższej Dunaju zaludniona przez Wołochów. Ogromne te przestrzenie należące do Turcyi, stanowią niezliczony szereg płaszczyzn rozciągających się aż do lasów rozłożonych przy ujściach Dunaju, a rozpoczynających się u stóp ostatnich ogniw łańcucha Bałkanów. 

Na tym gruncie, drogi wolne od stromych brzegów i raptownych spadków, dozwoliły jechać prędko, to teź 20 sierpnia wieczorem stanęli w Bazardziku, gdzie Keraban postanowił przenocować dla wypoczynku, z wielkiem zadowolnieniem Brunona. 

Nazajutrz wyruszyli równo ze dniem, i ujechawszy 24 mil w przeciągu 12 godzin, około ósmej wieczorem dojechali do kolei idącej z Kustendzi do Czarnejwody. Jest to miasto nowe jeszcze, a liczy już 20,000 mieszkańców i zapewnie w niedługim czasie stanie się jednem z ważniejszych. Tu z wielkiem niezadowolnieniem Kerabana, nie mogli zaraz przejechać przez drogę kolejową, ponieważ pociąg nadchodził i trzeba było czekać dobry kwadrans zanim przeleciał długi szereg wagonów. 

Było co słuchać jak zżymający się Stary Turek piorunował na zarząd kolei żelaznych. 

– Urzędnicy jego, mówił, utroili sobie że im wszystko wolno, nietylko rozmiażdżać podróżnych, tak niemądrych że zajmują miejsce w ich budach, ale i opóźniać podróż rozumnych co wsiadać do nich nie chcą. 

– Ale zjedzą licha! dodał, jeźli potrafią dokazać tego żeby mnie spotkał kiedy jaki wypadek na ich kolejach. 

– Kto wie, rzekł nierozważnie poczciwy Holender. 

– Ja wiem! krzyknął z gniewem Keraban. 

 Nazajutrz cały dzień jechali pustą płaszczyzną, nie zatrzymując się na noc. Minęli Babadagh, przebywszy Dunaj pod Tulczą, dostali się na deltę tej rzeki, utworzoną z dwóch jej wielkich ramion. 

Po za koleją i granicą roztacza się Bessarabia, ciągnie się ku północno-wschodowi na długość piętnastu mil, zarywając nieco wybrzeża morza Czarnego. 

Pochodzenie nazwy Dunaju, o które już tyle prowadzono sporów, wywołało rozprawę geograficzną między Kerabanem a Van Mitten’em, ale ostatnie słowo zostało jak zawsze przy Kerabanie, utrzymującego że nazwa Dunaj pochodzi od wyrazu zendyjskiego „asdanu” znaczącego bystra rzeka i Van Mitten, choć nieprzekonany, ustąpił jak zawsze. 

Lecz pomimo bystrości prądu, nie jest on w stanie pociągnąć i unieść całej massy wód rzeki i zawrzéć ich w licznych wyżłobionych przez nie łożyskach, i ztąd trafiają się wielkie powodzie z któremi liczyć się należy. Uparty Keraban nie chciał tego uczynić pomimo udzielanych mu przestrog i kazał jechać przez rozległą deltę. Nie był w niej zupełnie osamotniony, towarzyszył mu liczny orszak dzikich gęsi, kaczek, ibisów, czapli, łabędzi i pelikanów. Keraban nie pamiętał o tem że przyroda dlatego obdarzyła wodne te ptaki pletwami i wysokiemi nogami, że trzeba posiadać pletwy lub szczudła chcąc przebywać te przestrzenie tak często zalane w porze deszczowej, podczas wielkich przyborów wody. 

Otóż koniom zaprzężonym do jego powozu, nie przyprawiano do nóg pletw ani szczudeł, aby mogły stąpać po ziemi przesiąkłej wodą skutkiem ostatniej powodzi. Po za ramieniem Dunaju, wpadającem do morza Czarnego w Sulinie, grunt zamienił się w ogromne bagnisko, wśród którego zaledwie rysowała się droga prawie niepodobna do przebycia. Pomimo rad pocztylionów do których przyłączył się Van Mitten, Keraban kazał jechać i musiano spełnić jego rozkaz. Skończyło się na tem że powóz zagręznął w błocie, tak że konie wyciągnąć go nie mogły. 

– Jakież tu złe drogi i jak źle utrzymane, rzekł Van Mitten. 

– Są jakie są i jakie być mogą pod takim rządem, mruknął Keraban. 

– Może lepiej zawrócić i pojechać inną drogą? 

– Lepiej jechać dalej tą którą jedziemy. 

– Ale jakimże sposobem? 

– Bardzo prostym; posłać do najbliższej wsi po więcej koni, odrzekł Keraban; a przecież wszystko nam jedno czy przenocujemy w powozie czy w jakimś zajeździe. 

Nie było rady. Kazał Nizibowi i pocztylionowi udać się do najbliższej wsi – najbliższe jednak były tak daleko iż nie mogli powrócić prędzej jak przed wschodem słońca. Tak więc Keraban, Van Mitten i Brunon, zmuszeni byli przebyć całą noc w tym ogromnym stepie, tak osamotnieni jak gdyby w najdalszych pustyniach środkowej Australii. Szczęściem żo powóz zagręźnięty do połowy kół, nie zapadał głębiej. 

Noc była bardzo ciemna; ciężkie, nizko opadające chmury, pędzone wiatrem wiejącym od morza Czarnego, unosily się w powietrzu. Deszcz nie padał, ale wilgoć unosząca się z gruntu napojonego wodą, mokrą była jak mgła polarna. O dziesięć kroków nic widać nie było; dwie latarnie powozu rzucały blade światło przyćmione gęsta parą wydobywającą się z bagniska, a kto wie czy jeszcze i tych nie należało zgasić, aby blask światła nie naprowadził na nich jakichś nieproszonych gości. 

Van Mitten zrobił tę uwagę, ale uparty Keraban nie chciał słuchać i latarnie nie przestały się palić. 

 

 

Rozdział VII. Konie robią to nareszcie ze strachu, czego nie zdołał na nich wymódz bat pocztyliona.

 

 

Była dziesiąta wieczór. Keraban, Van Mitten i Brunon, posiliwszy się częścią zapasów żywności zachowanych w kufrze powozowym, zapalili fajki i zaczęli przechadzać się po kawałku wązkiej ścieżki, której grunt nie ustępował pod nogami. 

– Zapewnie nie masz nic przeciw temu, przyjacielu Kerabanie, abyśmy wsiedli do powozu i przespali się zanim konie nadejdą. 

– Nie mam nic przeciw temu, odrzekł po głębokim namyśle, co u niego było rzeczą niezwykłą. 

– Chcę wierzyć że nie mamy się czego obawiać w pośród tej bezludnej płaszczyzny. 

– I ja chcę temu wierzyć, odrzekł Keraban. 

– Napaść jakaś jest prawie niepodobna, rzekł znowu Holender. 

– Prawie niepodobna, odpowiedział Keraban. 

– Z wyjątkiem napaści mustyków! zawołał Brunon, który klapnął się porządnie w czoło, aby zgnieść z pół-tuzina tych natrętnych owadów. 

I rzeczywiście chmary tych żarłocznych owadów zaczęły gromadzić się koło powozu, zwabione zapewnie światłem latarni. 

– A! jakże to niezliczona moc tych niegodziwców! rzekł Van Mitten; wsiądźmy lepiej do powozu bo nas zjedzą żywcem. 

– Masz słuszność. Cała okolica Dolnego Dunaju trapiona jest temi żarłocznemi owadami. Aby się od nich uchronić, trzeba we dnie koszule i pończochy, a w nocy całe łóżko obsypywać proszkiem wyrabianym z pewnego gatunku rumianku, rzekł Keraban. 

– A nie mamy go, na nieszczęście! rzekł Brunon. 

– Któż mógł przewidziéć że ulegniemy w bagnach Dobruczy, odrzekł Keraban. Mówiono mi, przyjacielu Van Mitten, że osiedliła się tu kolonia Tatarów krymskich, którym rząd nadał rozległe grunta i przywileje, i owady te zmusiły ich do opuszczenia swych siedzib. 

– To co teraz doświadczam każe temu wierzyć; wsiadajmy co prędzej, mówił Van Mitten opędzając się chustką. 

Wsiadając do powozu, Keraban rzekł: 

 – Jakkolwiek nie ma się czego obawiać, dobrze przecież byłoby żeby Brunon czuwał do czasu powrotu Niziba i pocztyliona. Nie obawiaj się jednak tych przeklętych komarów, gdyż powszechnie utrzymują, że nie kłują nigdy dwa razy w jedno miejsce, zapewne więc już niedługo dadzą ci pokój, rzekł Keraban. 

– Tak, jak mnie zakłują; ale przynajmniej niech mi wolno będzie czuwać w kabryolecie, odrzekł Brunon. 

– Dobrze, byleś nie zasnął. 

Wsiadłszy do kabryoletu, spuścił oszklony fordekiel, dozwalający mu widziéć przestrzeń oświetloną światłem latarni, i walcząc ze snem, rozmyślał nad dziwnym zbiegiem okoliczności, który jego, dziecię starej Batawii, rzucił na drugi koniec Europy. 

– I oto mówił, mam odbyć podróż około morza Czarnego, dlatego że przyjaciel mego pana nie chciał zapłacić dziesięć parasów, które najchętniej dałbym z własnej kieszeni… A! znowu te łotry mustyki! choć pan Keraban utrzymuje że to komary. 

Wyjął tedy fajkę, nałożył ją jakby nabijał broń palną z której miał dać ognia, zapalił, wciągnął dym całemi piersiami i wypuszczał kłębami. Roje mustyków zaczęły brzęczyć mocniej i nareszcie uciekły kryjąc się w najciemniejszych kątach kabryoletu. Nie chcąc ich więzić, opuścił ferdekiel i wszystkie uleciały, a inne odstraszone dymem nie śmiały się zbliżyć. 

Pozbywszy się groźnych nieprzyjaciół, Brunon odważył się wychylić głowę i rozejrzéć dokoła. Chwilami zrywał się wiatr gwałtowny i mocno wstrząsał powozem, ale ten tak przykuty był do gruntu, iż można było nie bać się obalenia. Wpatrywał się w oddal czy nie ujrzą światła zwiastującego powrót Niziba i pocztylio na z końmi, ale noc czarna nic widziéć nie dozwalała. Jednak wpatrzywszy się bacznie w jedną stronę, zdawało mu się że w odległości jakich sześćdziesięciu kroków dostrzega jakieś iskrzące punkciki, prędko i cicho poruszające się, już to nad ziemią, już o parę stóp wyżej. 

Myślał z początku że może jest to fosforesencya błędnych ogników, wydobywających się z bagnisk, ale jednocześnie zwróciło jego uwagę że konie zaczynają objawiać pewien niepokój. Wietrzyły i parskały silnie. 

– Co to być może? myślał sobie; nowy jakiś kłopot. Czyźby to były wilki? 

Nie było to niepodobnem; w delcie Dunaju znajdują się liczne gromady tych zwierząt zawsze zgłodniałych, mogłyby więc zwęszyć konie powozu. 

– Tam do licha! szepnął Brunon, byłaby to gorsza sprawa niż z mustykami, dym z fajki by ich nie odstraszył. 

Konie zaczęły objawiać coraz większy niepokój; spinały się, chciały zerwać, silnie wstrząsały powozem. Świetlane punkta zdawały się zbliżać; jakieś głuche mruczenie mieszało się ze świstem wiatru. 

– Zdaje mi się że trzeba zawiadomić o tem pana mego i Kerabana, rzekł Brunon. 

Wyszedł więc z kabryoletu i otworzywszy drzwiczki wsunął się do wnętrza powozu i zamknął je co prędzej. Obaj przyjaciele spali spokojnie obok siebie. 

– Panie! panie!… zawołał cicho, dotykając ramienia Van Mitten’a. 

– Pal licho! natrętnika co mnie budzi! krzyknął zaspany Holender, przecierając oczy. 

– Proszę pana, nietrzeba przyzywać licha, a szczególniej wtedy gdy może jest bardzo blizko, rzekł Brunon. 

– Kto jesteś? 

– Brunon, sługa pański. 

– A!… to ty!… Brunonie? Cóż tam zaszło nowego? 

– Chciej pan jeźli łaska obudzić pana Kerabana; tylko nie tracąc czasu. 

Nie pytając o powód, w pół śpiący Van Mitten wstrząsnął ręką towarzysza podróży. 

Bodaj to sen Turka, który ma zdrowy żołądek i czyste sumienie, a w tym właśnie wypadku znajdował się przyjaciel Van Mitten’a; to też nie od razu tenże zdołał go obudzić. 

Nie podnosząc powiek, Keraban mruczał, jakby dając tem znać że nie chce być obudzonym; a jeźliby i we śnie był tak uparty jak na jawie, to chyba daremnie sililiby się żeby go rozbudzić. Jednakże Van Mitten i Brunon tak nalegająco nim wstrząsali iż nareszcie przebudził się, przeciągnął, otworzył oczy, i przemówił ospałym głosem: 

– Hum! czy nareszcie Nizib i pocztylion przyprowadzili konie? 

– Nie jeszcze, odpowiedział Van Mitten. 

– Więc po cóż mnie budzicie? 

– Bo choć nie ma koni, nadchodzą za to inne jakieś bardzo podejrzane zwierzęta, zamierzające na nas napaść? rzekł Brunon. 

– Co za zwierzęta? 

– Chciej pan wyjrzéć. 

Spuszczono szybę i Keraban wychylił głowę z powozu. 

– Niech nas Allah strzeże! zawołał, całe stado dzików. 

Keraban nie mylił się; w całej tej naddunajskiej okolicy znajdują się niezliczone stada dzików; napad ich jest bardzo groźny i niebezpieczny. 

– Cóż mamy robić? zapytał Van Mitten. 

– Siedziéć spokojnie, jeźli nas nie zaczepią, bronić się jeźli napadną. 

– Ale dlaczego zwierzęta te miałyby na nas napaść? Przecież dziki nie są drapieżne ani mięsożerne, rzekł Van Mitten. 

– Być może, odpowiedział Keraban, może więc nie poźrą nas tylko rozszarpią, trzeba zatem na wszelki wypadek, przygotować się odrzekł Keraban. 

Obejrzeli i nabili broń. Van Mitten i Brunon mieli sześcio-strzałowe rewolwery i pewną liczbę ładunków, ale Stary Turek, zacięty nieprzyjaciel wszelkich nowych wynalazków, posiadał dwa pistolety tureckiego wyrobu, wysadzane drogiemi kamieniami, pięknie wyglądające za pasem bogatego agi, ale niewiele warte. 

Dwudziestu dzików otoczyło powóz; światło latarni, które zapewnie ich zwabiło, dozwalało widziéć jak się rzucały i ryły ziemię ostremi kłami Były to zwierzęta ogromne i nadzwyczaj silne; każdy z osobna mógłby rozszarpać całą sforę psów. 

Czuły to dobrze konie, i jak tylko posłyszały krząkanie licznego stada, zaczęły zrywać się, szarpać, rzucać w bok, tak że trzeba się było obawiać że złamią dyszel i porozrywają zaprząg. 

 Wtem rozległo się kilka wystrzałów; to Van Mitten i Brunon dali po dwa strzały: ugodzone kulami dziki rzuciły się na ziemię z wściekłym rykiem, a inne, rozwścieczone gorzej, uderzyły na powóz, gwałtownie bijąc w niego kłami. W kilku miejscach przedziurawili drzwiczki i łatwo było przewidziéć że mogą rozbić cały powóz. 

– Źle z nami do kroćsto-tysięcy! zawołał Bruno. 

– Strzelać! krzyknął Keraban i zaczął dawać ognia z pistoletów – na cztery razy, raz zaledwie trafiając, czego przecież przyznać nie chciał. 

Brunon i Van Mitten ranili znów kilku dzików, te rzuciły się na konie, które nie mogąc ruszyć się z miejsca, broniły się tylko kopytami. Szarpały silnie, chcąc zerwać postronki, ale te zrobione z nadzwyczaj grubej i mocnej liny, oparły się ich usiłowaniom. 

Wtem nagle uczuli tak gwałtowne wstrząśnienie, jak gdyby oderwał się cały przód powozu. 

– Może to i lepiej! rzekł Keraban; jeźli konie zbiegane popędzą stepem, dziki pogonią za niemi i nam dadzą pokój. 

Ale przód powozu oparł się wstrząśnieniom, dając tem dobre świadectwo angielskim fabrykantom pojazdów. Przód tedy nie oderwał się, ale powóz się poruszył, i po kilku szarpnięciach rozpaczliwych konie wydobyły go z błota, w którem zagrązł aż po osie i galopem wraz z nim popędziły. Dziki jednakże nie dały za wygranę, biegły za powozem rzucając się już to na niego już na konie, które dotąd nie zdołały ich wyprzedzić. 

Keraban, Van Mitten i Brunon schronili się w głąb powozu. 

– Albo powóz się przewróci… zaczął Van Mitten. 

– Albo nie, dodał Keraban. 

– Trzebaby pochwycić lejce, rzekł przezorny Brunon. 

Spuścił przednią szybę i wysuwając rękę probował czy mu się ich nie uda dosięgnąć. Ale widać konie porwały je szarpiąc się, trzeba więc było zdać się na ślepy los i czekać na czem się skończy ta szalona jazda po nieznanej bagnistej okolicy. Za każdem wstrząśnieniem powozu podróżni nasi uderzali o siebie jak piłki, Keraban, jako dobry muzułmanin, z obojętnością poddawał się swemu przeznaczeniu, Van Mitten i Brunon, flegmatyczni jak zazwyczaj Holendrzy, nie mówili ani słówka. 

Upłynęło sporo czasu, konie nie przestawały pędzić galopem, dziki nie przestawały ich ścigać i podróżni mogli miéć nadzieję ocalenia, jeźli nie zajdzie jakiś wypadek, jeźli koło nie złamie się albo nie spadnie, lub powóz nie uderzy o pień lub kamień i nie wywróci się w bagnie. 

Kierując się wrodzonym instynktem, konie trzymały się tej części stepu którą przebywać nawykły, i pędziły wprost ku stacyi pocztowej, i gdy pierwsze brzaski dnia świtać zaczynały, już tylko o kilka wiorst były od niej oddalone. 

Dziki powoli zaczęły zostawać w tyle; mimo to konie nie zwolniły biegu, pędząc dopokąd nie padły o jakie paręset kroków od domu pocztowego: tak więc Keraban i towarzysze jego zostali ocaleni. 

W chwili gdy powóz przybył do stacyi, Nizib i pocztylion mieli z niej dopiero odjechać, gdyż pierwej, wśród tak czarnej nocy, nie mogli puszczać się w drogę. Po założeniu świeżych koni za które Keraban grubo zapłacił, i po naprawieniu uszkodzeń zaprzęgu i powozu, puszczono się zaraz drogą wiodącą do Kilii. 

Nazajutrz, wyjechawszy równo ze dniem, dojechali nie długo do granicy rossyjskiej. Tu zaszły pewne trudności z urzędnikami na komorze, gdyż Keraban odmawiał im prawa rewidowania jego powozu i rzeczy. Byłoby to może pociągnęło jakie niemiłe następstwa, ale cudem jakimś udało się Van Mitten’owi nakłonić go do ustępstw i uiszczenia żądanej opłaty celnej. Nie powstrzymał się jednak od wypowiedzenia: 

– Ze wszystkie rządy podobno nie warte łupiny tureckiego orzecha. 

 Przebyli prędko granicę rumuńską i powóz sunął się częścią Bessarabii, ciągnącej się na północno-wschodniem wybrzeżu morza Czarnego. Teraz znajdowali się już tylko o dwadzieścia mil od Odessy. 

 

 

Rozdział VIII. W którym przedstawi się Czytelnikom młoda Amazya i narzeczony jej Ahmet.

 

 

Młoda Amazya, jedyna córka bankiera Selima i służebna jej Nedia, przechadzały się rozmawiając po galeryi ślicznego domu, którego ogrody spuszczając się tarasowato, dosięgały wybrzeży morza Czarnego. 

Z najniższego tarasu, którego stopnie oblewały, spokojne dnia tego, ale miotane wichrem wschodnim wody starożytnego Pontus-Euxinus (morze Czarne) Odessa, odległa o jakie pół mili, wspaniale się przedstawiała. 

Miasto to, oaza w pośród niezmierzonego otaczającego ją stepu, przedstawia przepyszną panoramę pałaców, kościołów, hoteli, domów, zbudowanych na stromem wybrzeżu morskiem. Z mieszkania bankiera Selima, można było dojrzéć wielki plac ozdobiony drzewami i pomnikiem księcia de Richelieu, który był założycielem i przez wiele lat administratorem tego miasta. 

Północne i wschodnie wiatry niekorzystnie oddziaływają na klimat zbyt wysuszając powietrze, co zniewala bogatych mieszkańców Odessy, że w porze gorącej szukają cienia i chłodu w pięknych willach podmiejskich. Do najpiękniejszych należała willa bankiera Selima. 

Odessa liczy sto-kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców składających się z Rossyan, Turków, Greków, Armenian i różnych narodowości, a większość ich zajmuje się głównie handlem, przemysłem i najrozmaitszemi interesami. Każdy w ogóle handel, a szczególniej wywozowy, potrzebuje koniecznie agentów i bankierów, i dlatego powstały tu liczne domy bankowe, w początkach w skromnych działające rozmiarach a następnie zaliczające się do miejscowych potęg finansowych, do jakich to należy dom bankowy Selima. 

Bankier