Kemen - Olaf Tumski - ebook

Kemen ebook

Olaf Tumski

0,0

Opis

Poznań 2013
Jonasz Berkowicz, poznański naukowiec poznaje za pośrednictwem swojego przyjaciela, amerykańską naukowiec Doris Oviedo z Florydy. Od jej tytułu doktorskiego bardziej interesuje go jej strona wizualna i perspektywa szybkiej randki. Wszystko toczy się tak jak sobie wymarzył, aż do poranka, kiedy co prawda rozpoczyna się od aromatu kawy, ale na tym kończy się rutynowa zwyczajność.

Toronto 1972
Molly i Robert Clark, oboje po wielu przejściach i rozczarowaniach, znaleźli wreszcie miłość i spokój ducha. Wtedy nadchodzi tajemniczy list z Poznania. Jego autor prosi, aby przybyli do miasta, bo chce im przekazać tajne materiały. Po krótkim wahaniu Molly i Robert wyruszają w podróż po bloku wschodnim. Poznają świat za żelazną kurtyną, w który kiedyś naiwnie wierzył ojciec Roberta. Przekonają się jednak, że nie jest to jedyna kurtyna łącząca dwa światy.

Twierdza 2013
Po kolejnym ataku na Twierdzę jej Opiekun zdaje sobie sprawę, że następne są kwestią czasu, a przewaga przeciwnika nie pozwala na skuteczną obronę. Dochodzi do wniosku, że jedynym wyjściem sytuacji jest użycie klucza po drugiej stronie drzwi. Tylko zareagują na to jego zwierzchnicy – członkowie Zgromadzenia.


Co łączy te trzy sytuacje i ich uczestników?
Bardzo wiele.
Przede wszystkim Przesmyk.
Łączy i dzieli.

Najważniejsze postacie występujące w powieści



Kemeni

Fea Feltharis – agentka specjalna izolacjonistów, występująca także jako Doris Oviedo

Isil Eltharion – Opiekun Twierdzy, izolacjonista

Emma Zerga – agentka ekspansjonistów, przyjaciółka Fei

Gonor Hatros – izolacjonista, naczelnik obszaru militarnego i członek Zgromadzenia Przedstawicieli Enklaw

Xevona Sorcha – izolacjonistka, przewodnicząca Zgromadzenia Przedstawicieli Enklaw

Goon Sivritt – izolacjonista, informator Zergi, kochanek Hatrosa

Lomee – agent ekspansjonistów, występujący w Drugim Świecie pod nazwiskiem Lars Berger

Riiva – strażniczka w Twierdzy, zaufana oficerka Elthariona



Drudzy

Jonasz Berkowicz – poznański naukowiec współpracujący z CERN, odkrywca lemniskat, prowadzący projekt „Shamrock”

Romuald Korzeniowski – stary przyjaciel Jonasza

Sean Corcoran – szef europejskiego wywiadu, koordynujący projekt „Shamrock”

Julie Debreu, Paul Bachmann, Saburo Adachi, Laura Rossi – naukowcy z CERN współpracujący z Berkowiczem przy projekcie „Shamrock”

Robert Walasek – wyznaczony przez Corcoran agent nadzorujący bezpośrednio Berkowicza

Dwaj policjanci (starszy i młodszy) – prowadzący śledztwo w sprawie napadu na Berkowicza



Cząstki

Lemniskata – cząstka pędząca z nieskończoną prędkością, odkryta przez Berkowicza w Drugim Świecie (czyli na Ziemi)

Olos-meldo – ta sama cząstka nazywana w ten sposób w Kemen




Na okładce zdjęcie autorstwa Daniela Chorupa www.danielchorup.com

Olaf Tumski mieszka sobie w Poznaniu. Czym się zajmuje? Czyta i pisze oraz pisze i czyta (w wolnych chwilach biega). O czym pisze? O rzeczach niezwyczajnych w pozornie zwyczajnym świecie. W jego książkach zjawiska tajemnicze i mistyczne kryją się w przyziemnej, szarej rzeczywistości oraz w pozornie banalnych przedmiotach. Wystarczy je tylko zauważyć, ale jedynie nieliczni posiadają takie zdolności.

W książce "Wymyślony" główni bohaterowie odkrywają zaskakujące możliwości swoich umysłów, a wszystko w scenerii patologicznie skomercjalizowanego państwa. W "Dwunastej warstwie" stare fotografie wykraczają daleko po za swoje tradycyjne znaczenie. Nawet w zbiorze opowiadań dla dzieci - "Tomkowe historie" - pięcioletni chłopiec spostrzega, że może nawiązywać kontakt z niecodziennymi zjawiskami i obiektami. Nie inaczej jest w powieści "U Źródła", gdzie wspomnienia są czymś więcej niż możemy sobie wyobrazić, a książki nie służą tylko do czytania. W najnowszym e-booku „Kemen” poznański naukowiec odkrywa Drugi Świat oraz pewną kobietę, a właściwie to ona odkrywa jego. Zresztą sami przeczytajcie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KEMEN

Olaf Tumski

© Copyright by Olaf Tumski & e-bookowo

Zdjęcie na okładce: Daniel Chorup www.danielchorup.com

Projekt okładki: Daniel Chorup & e-bookowo

Korekta: Patrycja Żurek

ISBN 978-83-7859-341-6

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

ROZDZIAŁ 1

Marzec 2013

Posępny wzrok Opiekuna Twierdzy utkwił w trzech zwęglonych bryłach o czarnej, chropowatej powierzchni. Sięgały mu do kolan i ziały martwotą. Taki widok nie był dla niego nowością, ale tym razem wszystko zdarzyło się tutaj. Na dziedzińcu między pierwszą a drugą kopułą. Ich głęboka czerń na jasnej powierzchni plastobetonu potęgowała odczucie niepokoju połączonego z przygnębieniem. To nie był klasyczny atak, żadna próba szturmu. Jeszcze nie. Wysłali wiadomość, ostrzeżenie, próbkę możliwości, sygnał, że przed niczym się nie cofną, aby osiągnąć cel.

Zdobyć Twierdzę. Zadanie wydawało się niezwykle trudne, graniczące z niemożliwym. Każda kopuła miała własny, niepowtarzalny system obronny, więc przedarcie się przez jedną, nie oznaczało automatycznie otwartej drogi do pozostałych. Nad złamaniem dostępu do kolejnych kopuł trzeba było popracować, ale Opiekun zakładał, że sprawa nie jest zbyt odległa w czasie. Oni mieli swoją broń z pomocą, której siali strach, panikę i śmierć.

Przy kopułach uwijali się wartownicy sprawdzający zabezpieczenia. Chcieli pokazać, że wszystko jest pod kontrolą i panują nad obiektem. Opiekun wiedział, że tak nie jest. Rozmyślania przerwał zastępca, który przyszedł złożyć meldunek. Jeszcze tego tu brakowało, westchnął ciężko Opiekun, patrząc na łysiejącego osobnika z ptasim nosem i małymi, kaprawymi oczkami. Rumiana zazwyczaj twarz była teraz mocno blada.

– Dostali się przez komunikatory – stwierdził fakt dobrze już wszystkim. – Zmieniliśmy częstotliwość – dodał, chociaż wiadomo było powszechnie, że po każdym ataku częstotliwości przestrajały się automatycznie.

– Rozszyfrowali poprzednią częstotliwość, rozszyfrują i tę, i następne – mruknął Opiekun. – Wrzucają na fale inteligentną broń, która całą robotę wykonuje za nich. Zawsze znajdzie drogę do celu. Trzeba przerwać komunikację między kopułami.

– Ale w jaki sposób będziemy się wtedy porozumiewać?

– Nie będziemy. Podzielimy się na zespoły. Każdy z nich dostanie do pilnowania przestrzeni międzykopułowej. Dwa razy dziennie, wyznaczeni ludzie z sąsiadujących kopuł, będą spotykać się w śluzach, zdawać meldunki i przekazywać je dalej.

– Jak długo możemy się tak utrzymać? – dopytywał zastępca. – Przestajemy panować nad sytuacją. Pozostaje mieć nadzieję, że naukowcy szybko coś wymyślą.

Słowa o „nie panowaniu nad sytuacją”, wypowiedziane w liczbie mnogiej, skierowane były w rzeczywistości pod adresem Opiekuna. Po latach nieudolnego poszukiwania haków i słabych stron, zastępca zwietrzył szansę. W obecnej sytuacji, nawet tak wybitny Opiekun wydawał się być bezradny. Kryzys zdawał się być szansą dla zastępcy. Podczas kryzysów i przesileń często następowała zmiana warty. Jednak tym razem prosty schemat mógł nie zadziałać. Nie mieli do czynienia z rutynowymi problemami. Zastępca napatrzył się na czarne bryły nie mniej niż Opiekun i pod maską opanowania był bliski paniki.

– Aby zapanować nad sytuacją nie możemy czekać na efekty naukowców – Opiekun zbyt dobrze znał podwładnego, aby nie podejrzewać, co lęgnie się w jego głowie. Schylił się nad jedną z brył i dotknął dłonią powierzchni. Była wciąż ciepła. Zastępca zrobił się jeszcze bledszy. – Aby zapanować nad sytuacją – powtórzył, – musimy zdecydować się na wyjątkowy krok. Dlatego przesłałem do Przedstawicieli wniosek o zwołanie Zgromadzenia.

– Z jakiego powodu? – Zastępca zdał sobie sprawę, że znowu dowiaduje się o wszystkim ostatni.

– Klucz pod drugiej stronie drzwi. Czas go użyć.

Zastępca stał nieruchomo i milczał. Wyglądał jakby nie usłyszał przekazu i czekał na komunikat przełożonego. Odezwał się dopiero, kiedy Opiekun przeniósł na niego pytający wzrok, wyrażający zdziwienie z powodu braku reakcji.

– Zgromadzenie rozważało już takie rozwiązanie. Uznano, że to ekstremalnie ostateczny wariant – przypomniał zastępca.

– Rozejrzyj się – Opiekun uniósł na wysokość twarzy palec wskazujący i zatoczył niewielkie kółko. – Jeśli to nie jest ekstremalna sytuacja, to co jeszcze musi się wydarzyć? Nie możemy dłużej czekać. Trzeba to wreszcie zakończyć.

– Wariant zamknięcia od drugiej strony nie jest do końca przygotowany.

– Wiemy, że można to zrobić. Drudzy nie nie zdają sobie sprawy z tego, co posiadają, ale my tak.

– Nasi agenci nie mają dostępu do klucza. To może jeszcze potrwać. Poza tym dla agenta oznacza to niebezpieczeństwo…

– Wiem – Opiekun przymrużył oczy jeszcze bardziej pogłębiając okalające je zmarszczki. – Nie mam zamiaru zmuszać do tego nikogo z agentów, chociaż mógłbym złożyć taki wniosek przed Zgromadzeniem. Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że nie trzeba poświęcać agenta. Znajdźmy sprzymierzeńca po drugiej stronie.

Zastępca znowu na moment zaniemówił.

– Wśród Drugich? – Wydusił pytanie i uzyskał twierdzące kiwnięcie głowy szefa.

– Drudzy mają klucz w zasięgu ręki, ale nie potrafią go dostrzec.

– Sądziłem, że o to właśnie chodzi. Obserwować, nie przeszkadzać. Drudzy jeszcze długo nie będą w stanie odnaleźć i użyć klucza…

– Obecna strategia właśnie coś takiego zakłada – przerwał znużony Opiekun, – co nie oznacza, że nie można jej zmienić. Złożyłem do Zgromadzenia oficjalny wniosek o pozwolenie na wytypowanie kandydata, któremu pokażemy, gdzie jest klucz i jak go użyć. Pod warunkiem, że da się namówić na współpracę.

Ten wariant pojawił się podczas jednej z narad ze Zgromadzeniem. W rankingu prawdopodobieństwa zastosowania znalazł się na ostatnim miejscu.

– Skutki mogą być przeciwne od zamierzonych – zastępca wchodził w polemikę z Opiekunem, zdając sobie sprawę, że zaczyna go drażnić, ale ich relacje nigdy nie należały do pozytywnych. – Lepiej nie uświadamiać Drugich, że są w posiadaniu klucza. Takie jest zdanie wielu członków Zgromadzenia – dodał, żeby nie wyglądało, że przedstawia jedynie własny punkt widzenia.

– Znam te argumenty – Opiekun wzruszył ramionami. – Ich zwolennicy nie potrafią zaproponować w zamian żadnej skutecznej metody. Dalsze zwlekanie z decyzją będzie miało jeszcze gorsze skutki.

– Nie jesteśmy w stu procentach przygotowani do takiej misji.

– I nigdy nie będziemy. Takie decyzje podejmujesz, kiedy dochodzisz do ściany i nie masz odwrotu. Właśnie to się stało. Może z tą różnicą, że ściana doszła do nas.

Zastępca wyprężył się i odszedł. Wartownicy zabrali bryły. Opiekun został sam na dziedzińcu, zastanawiając się, ile jeszcze razy przyjdzie mu oglądać tak widok i czy pewnego dnia...

– Trzeba to wreszcie zakończyć – powtórzył do siebie.

Rozwiązanie, które forsował, nie tylko miało wysoki stopień ryzyka i w razie niepowodzenia mogło jeszcze bardziej skomplikować sytuację. Oznaczało również, że będą zdani na tych, których życiem próbowali sterować. Historia to jednak mściwa istota.

Lipiec 2012

Samochód zjechał z ulicy w osiedlowy parking. Kierowca zatrzymał się przy długim bloku z kilkoma wejściami do klatek i jedenastoma piętrami. Te budowle zawsze przytłaczały go monolitycznością. Z bliska i od środka były jeszcze bardziej paskudne. Nigdy nie potrafił zrozumieć, jak ludzie mogą w nich zamieszkiwać. Niestety, sam był skazany na takie miejsca. Na szczęście ostatnio miał okazję ulokować w budownictwie mniej dołującym, z nieco lepszą strukturą społeczną. Zdawał sobie sprawę, że ten stan nie musi trwać długo i nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie powrócić do gorszych warunków. Miał już tego serdecznie dosyć i marzył o powrocie do domu.

W lusterku wstecznym zauważył idącą szybkim krokiem kobietę w błękitnej tunice. Bez zastanowienia podeszła do samochodu, otworzyła drzwi i wsiadła do środka. Kierowca z powrotem wyjechał na drogę i ruszył przez miasto. Skrytykowała go, zanim zdążył pierwszy coś powiedzieć.

– Mógłbyś zmienić samochód. Te duńskie numery za bardzo rzucają się w oczy.

– Nazywam się Lars Berger – powiedział w duńskim, popisując się precyzyjnie wyuczonym akcentem. – Zapomniałaś już?

– Mieszkasz w Polsce…

– Na kontrakcie, w mieszkaniu wynajętym przez firmę.

– Załatw sobie firmowy samochód na poznańskich blachach – nie ustępowała. – Wtedy na takim osiedlu jak to, z którego odjechaliśmy, będziesz anonimowy.

– W porządku, pomyślę o tym. Zmieniłem tożsamość, mogę zmienić i samochód – zacisnął mocniej ręce na kierownicy. – A ty jak się teraz nazywasz?

– Nadal tak samo.

– Nie było by dobrze, gdybyś także coś zmieniła – rzucił jej urażone spojrzenie.

– Na razie nie mogę.

– Dlaczego? – Zainteresował się.

– Co takiego ważnego chciałeś powiedzieć, że musimy spotykać się osobiście? – Przypomniała chłodno, że ma pierwszeństwo w zadawaniu pytań.

– Wiem, że nie darzysz mnie sympatią, ale…

– Mów, o co chodzi! – poruszyła się tak gwałtownie, że aż napięła pas bezpieczeństwa, a on skulił się za kierownicą. – Nie pracujemy ze sobą z sympatii – dodała spokojniej.

– W schowku jest telefon – wymamrotał, – a w nim zdjęcie.

Otworzyła. Czarny mini smartfon spoczywał na mapie samochodowej, dwóch paczkach chusteczek higienicznych i przeciwsłonecznych okularach. Sięgnęła po niego i wyświetliła obraz.

– Jesteś już kompletnym idiotą? – Warknęła. – Przechowujesz sobie ot, tak jej zdjęcie…

– Chciałem, żebyś miała dowód – przerwał poirytowany. – Jak znam życie, nie uwierzyłabyś na słowo. Zaraz próbowałabyś wmówić, że coś mi się przewidziało, a tu proszę – nabrał pewności siebie i mocniej wdusił pedał gazu.

Wykasowała zdjęcie, ignorując jego argumenty.

– Właściwie, co to niby za sensacja, że ona tutaj jest? – nie powiedziała, że wie o jej pobycie.

– Dawno nie zaglądała, a poza tym kursuje z pewną regularnością – oblizał wargi. – Przybywa, robi rozpoznanie i wraca, a potem znowu przybywa. I wiesz, co ją interesuje?

Wiedziała, ale nie chciała, aby wiedział, że wie. Pozwoliła, żeby pochwalił się informacjami i miał satysfakcję oraz złudzenie, że jest krok przed nią. Wyraziła się z uznaniem o wynikach działalności operacyjnej i nakazała dalszą obserwację.

– Nie rozpoczynaj żadnych działań bez mojej wiedzy. Przekazuj regularne raporty i bez kontaktów osobistych.

– Oni coś szykują – wiercił się za kierownicą. – Może powinniśmy spróbować się przedrzeć?

– Zwariowałeś! – Nie powiedziała tego zbyt głośno tylko, dlatego, żeby przypadkiem nie wykonał jakiegoś niekontrolowanego manewru. – Chcesz pchać się w ich łapy. Dopóki nie dostaniemy wyraźnego sygnału, nigdzie się nie ruszamy.

– Dobra, dobra – zatrzymał samochód na światłach. – Czekałem tak długo, mogę jeszcze trochę zaczekać. Czuję przez skórę, że jej nagła aktywność to szansa.

– Pilnuj jej i siebie – odpięła pas i wysiadła z samochodu. Wskoczyła na chodnik i patrzyła, jak rusza spod świateł.

Przedrzeć się? Gdyby wiedział, to co ona, już przebierałby nogami.

Pierwsza połowa czerwca 2013

Dźwięk telefonu wyrwał go z popołudniowej drzemki. Wyświetlający się numer nic mu nie mówił. Jeśli to ktoś od nich – pomyślał, przepędzając resztki snu, – przypomnę delikatnie, że mam jeszcze dwa dni zasłużonego urlopu.

– Dzień dobry. Z tej strony doktor Doris Oviedo. Pracuję na Florida State University. Czy mam przyjemność z profesorem Jonaszem Berkowiczem? – Rzeczowy, kobiecy głos, witający po angielsku, z gatunku tych, które miał okazję słyszeć na licznych międzynarodowych konferencjach, nie należał do nikogo z współpracowników. Trzeba przyznać, że z wielką starannością wypowiedziała imię i nazwisko, które może nie były jakość szczególnie trudne, ale od cudzoziemców wymagały mimo wszystko gimnastyki językowej. Wyrobienie sobie poprawnej wymowy było dla Jonasza wyrazem szacunku ze strony obcokrajowców, którego niestety nie zawsze doświadczał od rodaków. Pamiętał dobrze, jak podczas przerwy w jednej z konferencji naukowych, bezpośrednio po wystąpieniu, w kuluarach zebrała się grupka profesorów ze stowarzyszenia grupującego „prawdziwych patriotów” i rozpoczęła rozmowę na jego temat. Dysputa nie dotyczyła, o dziwo, zagadnień referatu, ale pochodzenia etnicznego prelegenta. Pewna pani profesor, nazywając go Berkowitzem chichotała, pytając kolegów czy to polskie nazwisko. Z kolei inny profesor, zastanawiał się, rechocząc, czy Berkowitz jest obrzezany. Bawili się tak świetnie, że nie zauważyli Jonasza stojącego dwa kroki za nimi. Dopiero, gdy podszedł, stanął twarzą w twarz i powiadomił, że właśnie udaje się do toalety i jeśli zechcą, mogą mogą mu towarzyszyć, aby podejrzeć szczegół anatomiczny, który tak ich frapuje, „patrioci” rozeszli się w popłochu. Jonasz wołał jeszcze, że propozycja była oczywiście skierowana wyłącznie do panów, którzy później mogą przekazać tę niezwykle istotną informację koleżance.

Ze strony Amerykanki z Florydy, raczej nie należało oczekiwać tego rodzaju postawy. Czego w takim razie mógł się spodziewać?

– Zgadza się. Przy telefonie Berkowicz – starał się mówić w taki sposób, aby rozmówczyni nie odniosła wrażenia, że wyrwała naukowca z objęć Morfeusza.

– Świetnie – ucieszyła się. – Pański przyjaciel Romuald Korzeniowski podał mi numer telefonu.

Słowo „Korzeniowski” nie zabrzmiało już tak precyzyjnie. Właściwie, był to dźwięk przypominający roztrzaskującą się szklankę, ale imię przyjaciela zupełnie wystarczyło. Berkowicz przypomniał sobie wczorajszy wieczór w pubie i spotkanie z Romkiem. Znali się od czasu studiów i zawsze starali się utrzymywać ze sobą kontakt, nawet wtedy, Romek przeniósł się do Berlina, a Jonasz pozostał na Politechnice Poznańskiej, ale współpracował aktywnie z CERN i zazwyczaj latał do Szwajcarii, z międzylądowaniem w stolicy Niemiec. Wtedy, jeśli tylko mógł, odwiedzał starego druha. Korzeniowski także starał się zaglądać do Poznania przy każdej sposobności. Na przykład teraz, w związku z międzynarodową konferencją na temat finansowania badań naukowych. Niewiele brakowało, a obaj przyjaciele minęliby się, bo Jonasz przebywał akurat w CERN. Na szczęście zdążył wrócić i spotkać się z kompanem w ich ulubionym lokalu, przy ulicy Żydowskiej. Zrobili sobie wieczór wspomnień i refleksji, wzbogacony dobrym alkoholem. Rozmowy z tematów naukowych, jak zwykle, potoczyły się w kierunku kobiet, a obaj panowie po rozwodach, stawiali teraz na nieformalne związki z szerokim zakresem autonomii. Co prawda aktualnie żaden z nich nie był bliżej z konkretną kobietą, ale obaj nie tracili nadziei na zmianę takiego stanu rzeczy. Korzeniowski przypomniał sobie, że podczas konferencji poznał pewną Amerykankę, doktor fizyki z Florydy.

– Właściwie to ona poznała mnie – opowiadał Korzeniowski. – Kiedy dowiedziała się, że pochodzę z Poznania, od razu się przypięła i zaprosiła na kawę.

– Masz wewnętrzny magnes, przyjacielu – zaśmiał się Berkowicz. – Z wyrazu twarzy wnioskuję, że ta Doris ma nie tylko zalety naukowe.

– Wniosek prawidłowy – Korzeniowski opisał ją w kilku słowach. – Zaproponowałem, że pokażę jej Poznań i zadbam, żeby dobrze się tutaj czuła.

– A więc konferencja była udana – Jonasz uniósł w górę kieliszek.

– Niestety. nie chodziło o mnie – Korzeniowski wycelował w przyjaciela wskazujący palec. – Nie wiem, skąd się dowiedziała, że dobrze się znamy, ale bardzo jej zależało na spotkaniu z tobą.

– Zaczyna się robić ciekawie – Berkowicz upił łyk koniaku. – Chce spotkać się w celach naukowych?

– Tak powiedziała. Jej uniwersytet ma jakąś umowę z CERN i wkrótce panna Doris Oviedo – Korzeniowski zaakcentował słowo, określające stan cywilny, – rozpoczyna kontrakt w Szwajcarii.

– A skąd wiedziała, że też z nimi współpracuję?

– Na stolikach przed salą konferencyjną wyłożono uczelnianą gazetkę, a w środku rozmowa z tobą. Stajesz się sławny – nie mógł sobie darować uszczypliwości.

– Ee, tam – Berkowicz wzruszył ramionami.

Nie miał ochoty na wywiad, ale dziennikarz był nieustępliwy i nie omieszkał dodać, że na artykule bardzo zależy rektorowi. Berkowicz bronił się, że nie jest gwiazdą, ani celebrytą, ale dziennikarz nalegał, mówiąc, że warto zaprezentować czytelnikom poznaniaka, który współpracuje z uczelniami w całej Europie, a nawet ze słynnym CERN. Berkowicz na próżno tłumaczył, że jego wizyt w CERN mają głównie charakter studyjny, a badania, które prowadził to nic nadzwyczajnego. W końcu dał za wygraną. Osobiście podejrzewał, że przyczyną zainteresowania jego osobą jest raczej brak innych ciekawych tematów, nie zaś wola rektora, który średnio interesował się gazetką. Odpowiedział na kilka pytań i dał sobie zrobić zdjęcie. Wiedział, że jeśli odmówi, dziennikarzyna będzie za nim chodził niczym natrętna mucha i zepsuje mu dobry humor.

– Doris Oviedo zobaczyła w gazetce zdjęcie – Korzeniowski zamówił kolejne drinki.

– Ale czytać po polsku chyba nie umie?

– Nie zna ani słowa. Z tytułu i nagłówka domyśliła się jedynie, że jesteś profesorem fizyki z Poznania i masz coś wspólnego z CERN.

– Magiczne cztery literki – zakpił Berkowicz.

– A żebyś wiedział. Dla wielu ludzi, to, co tam się dzieje to sfera magii.

– Dla tej Amerykanki też?

– Amerykanka była przede wszystkim podekscytowana. Podsunęła gazetę pod nos, więc wszystko przetłumaczyłem i jeszcze dodałem trochę od siebie. No wiesz, jakimi to jesteśmy dobrymi kumplami i jaka to z ciebie zdolna bestia – zarechotał Korzeniowski. – Wyznała, że bardzo chciałaby ciebie poznać a kiedy potwierdziłem, że współpracujesz z CERN i dopiero, co stamtąd wróciłeś, po prostu oszalała i błagała, żebym dał namiary.

– Dałeś?

– Powiedziałem, że nie odmawiam pięknym kobietom, ale muszę najpierw zapytać ciebie, bo jesteś bardzo zapracowanym człowiekiem i nie wiadomo, czy znajdziesz czas – Korzeniowski puścił oko.

Jonasz nie mógł sobie przypomnieć, czy zgodził się, żeby przyjaciel udostępnił pani naukowiec jego numer telefonu. Prawdopodobnie tak musiało być, albo odpowiedział coś, co Romek odebrał jako zgodę, skoro teraz Doris Oviedo przerwała mu drzemkę.

– Czy mogę w czymś pomóc, pani doktor? – zapytał uprzejmie.

Okazało się, że jak najbardziej może pomóc zgadzając się na spotkanie. Doktor Oviedo miała wkrótce przyjechać na roczny kontrakt do Genewy i zależało jej na spotkaniu z kimś, kto jest już tam dobrze zakotwiczony.

– Byłabym wdzięczna, gdyby mógł mi pan przybliżyć CERN jak i samo otoczenie, Genewę, Szwajcarię – jej głos wyrażał silną prośbę. – Nigdy nie byłam w tej części Europy.

– Zapewniam panią, że to piękny kraj i sympatyczni ludzie – Jonasz, zbierając myśli, zacytował pierwszy lepszy slogan, jaki przyszedł mu do głowy i skrzywił się. Ta kobieta gotowa pomyśleć, że robi sobie żarty i cytuje folder turystyczny.

– Poza tym pomyślałam, że kto wie, czy nie będziemy ze sobą współpracować, więc już teraz możemy nawiązać kontakt – ciągnęła niezrażona Doris Oviedo. – Czy mogę liczyć na spotkanie?

– Chwileczkę, muszę spojrzeć w kalendarz. – Starał się zyskać na czasie, przypominając sobie, co też Korzeniowski opowiadał o Doris Oviedo. – Nie rozstaję się z nim nawet na urlopie. – Zdaje się, że określił ją jako zjawiskowo piękną. Jeśli wygląd korelował z barwą głosu, to było to prawdopodobne, aczkolwiek wielokrotnie przekonał się, że brzmienie głosu i wygląd to dwa odrębne światy. – Dzisiejsze popołudnie mam wolne – oznajmił, zastanawiając się, gdzie właściwie podział kalendarz.

Na szczęście miał pewność, że na dzisiaj niczego nie zaplanował. Ostatnie dni urlopu miał zamiar spędzić na „nic nie robieniu”, ale dla entuzjastycznie nastawionej damy zza oceanu, mógł zmienić plany.

– Znakomicie! Bardzo dziękuję! – Doris nie posiadała się ze szczęścia.

– Muszę jednak zaznaczyć, że w CERN bywam sporadycznie…

– Nie szkodzi – nie zgasił jej entuzjazmu, – pan już tam był, a ja jeszcze nie. Zapraszam do mnie. Zatrzymałam się w wynajętym apartamencie nad Wartą.

Zapomniała nazwy ulicy, ale po opisie zorientował się, że chodzi o niski apartamentowiec obok mostu św. Rocha. Budynek rzeczywiście stał niemal nad brzegiem rzeki i wprost ocierał się o niewielki park.

– Ulica nazywa się Kazimierza Wielkiego – przypomniał uprzejmie. – To był polski król. Żył siedemset lat temu – dodał, nie bardzo wiedząc, po co.

Podziękowała i wyjaśniła, że jest wzrokowcem i po prostu trafia tam na pamięć. Jonasz podejrzewał, że wymówienie imienia polskiego króla może sprawiać sporo kłopotu i ambitna Amerykanka nie chce ośmieszać się przed Polakiem.

– Dlaczego nie zatrzymała się pani w hotelu?

– Nie lubię hoteli. Cenię prywatność. Dlatego poprosiłam uczelnię o wynajęcie mieszkania. Przedstawiono kilka ofert i wybrałam tę. W tym budynku większość mieszkań jest wynajmowanych.

– Wybrała pani piękne miejsce – pochwalił Berkowicz licząc, że nie tylko miejsce spotkania okaże się urodziwe, a doktor Oviedo nie pogardzi mężczyzną, który szybkimi krokami zbliża się do pięćdziesiątki.

Pierwsza połowa lipca 1972

Miesiąc miodowy w Europie Wschodniej. Właściwie nie planowali takiego wypadu, a przynajmniej nie zaraz po ślubie. Z drugiej strony oboje podświadomie myśleli o tym od dawna. Zwłaszcza Robert, który chciał na własne oczy zobaczyć system, będący najpierw fascynacją jego starego, później jego największym rozczarowaniem, a w gruncie rzeczy nigdy nie spełnionym pragnieniem. Dla Roberta zaś był to ustrój oparty na ideologii, która odebrała mu ojca, a matce przysporzyła wielu zmartwień. Dlatego, z drugiej strony, odsuwał od siebie myśl i być może odłożyłby wyjazd na zawsze, gdyby nie zdarzyło się coś, co Molly odczytała, jako przeznaczenie, przed którym nie można się uchylać. Niezależnie od tego, co Robert myślał o ojcu, z którym nie łączyło go już nawet nazwisko, musiał przyznać jej rację. W sumie nie chodziło w tym przypadku o starego, chociaż od niego, a raczej od tego, co reprezentował, wszystko się zaczęło

Jack Morris, lewicujący idealista, głęboko wierzący w socjalizm, chciał koniecznie zaszczepić jego ziarno na amerykańskiej ziemi. Najpierw próbował sił w lokalnej polityce, ale poległ z kretesem. Nawet w liberalnym Bostonie jego poglądy okazały się zbyt radykalne. Po wybuchu wojny między Koreą Północną a Południową nie miał zamiaru walczyć po imperialistycznej stronie, a ponieważ, mimo wszystko, czuł się Amerykaninem, nie zamierzał również stawać przeciw własnym żołnierzom, których uważał za przedstawicieli klasy robotniczej, wykorzystywanych przez kapitalistyczne państwo, nabijające kieszeń przemysłowi zbrojeniowemu. Ten dosłowny cytat Robert zapamiętał na zawsze. Dziwiło go, jak pięcioletni wówczas chłopiec, mógł przyswoić trudne słowa, których znaczenia nie rozumiał. Prawdopodobnie wynikało to z faktu, że zaraz po wygłoszeniu tej deklaracji, a miało to miejsce podczas niedzielnego obiadu, ojciec spakował się i wyjechał do Berlina Wschodniego. Uznał, że skoro nie może doczekać się wprowadzenia socjalizmu we własnym kraju, zamieszka tam, gdzie socjalizm już rozkwita. Wybór na Niemiecka Republikę Demokratyczną padł nieprzypadkowo. Jack nauczył się niemieckiego w stopniu podstawowym podczas drugiej wojny, w obozie jenieckim. Jeny, matka Roberta, która tolerowała polityczne fascynacje męża, tym razem uznała, że co za dużo to niezdrowo i kategorycznie oświadczyła, że nie zamierza przenosić się do Niemiec, bo Niemcy to zawsze Niemcy, nieważne czy nazistowskie czy komunistyczne. Ten cytat mały Robert, przysłuchujący się rodzinnej kłótni, również dobrze zapamiętał, chociaż wtedy dwa dziwne „izmy” były kompletnie niezrozumiałe, ale znał już słowo „Niemcy”. Byli to ludzie, którzy więzili jego tatę. Tym bardziej mały chłopiec nie mógł zrozumieć, dlaczego chce zamieszkać u złych ludzi, którzy zamknęli go w obozie. Ucieszyło go zdecydowane stanowisko mamy, że synek ma wychować się na Amerykańskiej ziemi i nie może być wciągany w obsesje ojca. Jack nie nalegał i bez oporów opuścił rodzinę, przenosząc się do utęsknionego ustroju.

Do drzwi rodzinnego domu zapukał trzy lata później. Towarzysze z Niemieckiej Republiki Demokratycznej nakazali mu natychmiast opuścić kraj, po tym jak poparł publicznie protest robotników z Berlina Wschodniego, stłumiony siłą przez robotniczą władzę. Tak zwana publiczna krytyka miała miejsce przy okazji prywatnych spotkań z niemieckimi przyjaciółmi, z których kilku nie omieszkało spełnić obywatelskiego obowiązku i poinformowało o wszystkim Stasi. Jack, który przez trzy lata był bożyszczem enerdowskiej władzy, pokazywanym w kronikach filmowych i na propagandowych spotkaniach, jako przykład człowieka, który wyrwał się z imperialistycznej niewoli i znalazł wolność w bloku socjalistycznym, teraz stał się amerykańskim agentem buntującym masy przeciw ludowej władzy. Morris, któremu władza ludowa właśnie dała solidnego kopa i który we władzę ludu nadal wierzył, tłumaczył sobie, że wszystkiemu winien jest pokutujący nadal stalinizm, będący w gruncie rzeczy zakamuflowanym imperializmem pochodzenia kaukaskiego. Liczył, że dopiero przemiany, zapoczątkowane po śmierci generalissimusa. Oczyszczą ustrój z obcych naleciałości.

W oczekiwaniu na odnowienie socjalizmu powrócił do życia na łonie amerykańskiej rodziny przy żonie, która zawsze wszystko mu wybaczała i synu, który był przekonany, że przez ostatnie lata jego tatuś żeglował po morzach i oceanach. Jack postanowił nie wyprowadzać syna z błędu, obiecując sobie, że kiedyś wyjawi całą prawdę, a potomek zrozumie, że wszystko to działo się dla niezwykle ważnej sprawy.

Rodzina Morrisów znowu weszła w koleiny codzienności. Robert uczęszczał do szkoły, Jeny zajmowała się domem, a Jack znalazł pracę w dokach bostońskiego portu, gdzie od razu zaangażował się w działalność związkową. Sielanka trwała trzy lata, a przerwały ją wydarzenia w Poznaniu. Jackowi, słuchającemu doniesień radiowych i czytającego łapczywie artykuły w prasie, od razu stanęły przed oczyma sceny z Berlina, ale z tego, co usłyszał i wyczytał wynikało, że w Polsce zajścia miały charakter o wiele bardziej brutalny i krwawy. Nie wiedział, czy w to wierzyć. Czy nie jest to wytwór propagandy rządu, opanowanego przez imperialistów tego faszysty Eisenhowera, albo zwyczajna prowokacja. Chciał nawet pojechać do Poznania i bezpośrednio porozmawiać ze świadkami czerwcowych wydarzeń. Problem w tym, że polscy towarzysze nie chcieli wpuścić go na terytorium, gdyż mieli od dawna informacje od enerdowskich kolegów, że niejaki Jack Morris, obywatel amerykański, jest bardzo podejrzanym typem, szkodliwym dla krajów demokracji ludowej. Okazja nadarzyła się dopiero jesienią, gdy wybuchło powstanie na Węgrzech. Tamtejsi towarzysze, którzy obrazili się na towarzyszy z innych bratnich krajów, nie mieli nic przeciwko wpuszczeniu na swoje terytorium amerykańskiego związkowca. Jack po trzech latach letargu wyraźnie odżył i pełen rewolucyjnego zapału znowu udał się w „rejs”. Jeny była przekonana, że zobaczy go za trzy lata, o ile w ogóle jeszcze wróci. On tymczasem zawitał z powrotem w tym samym roku, jeszcze bardziej przygnębiony niż po pobycie w NRD. Można powiedzieć, że znajdował się w stanie głębokiej depresji. Cały dniami przesiadywał w fotelu i mamrotał pod nosem o rewolucji utopionej we krwi. Robert zapytał wówczas mamy, czy chodzi o to, że statek ojca zatonął i cała załoga zginęła. Jeny odparła, że tak dokładnie było i we własnym przekonaniu uznała, że wcale nie okłamuje syna. Na świecie socjalizm trzymał się mocno, ale idealistyczna wizja socjalizmu jaką stworzył Jack, poszła ostatecznie na dno. Mąż nigdy nie opowiadał, co widział na Węgrzech, a ona nie pytała. Z doniesień prasowych wiedziała, że dochodziło tam do potworności. Jack opuścił kraj w samą porę, dzięki pomocy ambasady Stanów Zjednoczonych. Imperialistyczna ojczyzna wyciągnęła go z kłopotów, w które sam się wpakował.

Przeżycia węgierskie musiały być na tyle silne, że przez następne lata stan psychiczny Jacka znacznie się pogorszył. Odchodził z kolejnych miejsc pracy w wyniku nawrotów depresji, która w tamtych czasach była uważana za chorobę wśród hollywoodzkich gwiazd, ale z pewnością nie wśród zwykłych robotników. W fazach całkowitej apatii, Morris spędzał całe dnie w domu, leżąc na kanapie i gapiąc się w sufit albo kręcił się po mieszkaniu, mrucząc do siebie. Na prośby Jeny, aby spróbował pomocy terapeuty odpowiadał burknięciem, że w niczym to nie pomoże. Leczył się alkoholem, sukcesywnie zwiększając dawki, aż w domu Morrisów zaczęło brakować pieniędzy na podstawowe potrzeby. Wówczas Jeny dojrzała do decyzji, którą rozważała od dłuższego czasu. Miłość miłością, ale, po pierwsze, ona również oczekiwała jej od Jacka, który najwyżej ponad wszystko stawiał utracony, idealny ustrój, będący zawsze był tylko złudzeniem, a po drugie musiała myśleć o przyszłości Roberta. Chłopak dorastał i dawno zrozumiał, że Jack wypływał z zupełnie inne „rejsy” niż mu się kiedyś wydawało. Oglądał codziennie ojca w głębokim, psychicznym dołku, często podlewanym alkoholem. Tego widoku chciała Robertowi oszczędzić, uznając, że lepiej wychowywać się bez ojca niż z takim ojcem. I tak oto na początku dekady lat 60. Jeny i Robert opuścili Jacka, przenosząc się na zachodnie wybrzeże do kuzynki. Jeny nie wyszła ponownie za mąż, a Robertowi nie przeszkadzało dorastanie bez ojca. Powróciła do panieńskiego nazwiska Clark, które przejął również syn. Kiedy poszedł na studia, miał już jasno ugruntowane poglądy. Stronił od jakichkolwiek ideologii, doktryn i innych ciasnych teorii, które porywały miliony ludzi na zatracenie. Wychodził z założenia, że z życia należy brać to, co w danej chwili daje, cieszyć się pięknem otaczającego świata, poznawać ludzi, którzy są tego warci, mogących ofiarować przyjaźń, szacunek, albo przynajmniej takich, którzy nie zaszkodzą. Niechęć do jakiekolwiek zaangażowania politycznego sprawiła zapewne, że nigdy nie włączył się w ruchy antywojenne pod koniec lat 60, cieszące się coraz większą popularnością, szczególnie na amerykańskich uczelniach. Z drugiej strony nie zamierzał też walczyć w Wietnamie, więc jak wielu młodych Amerykanów wybrał emigrację do Kanady. Tam dokończył studia filologiczne, później podjął pracę w bibliotece miejskiej, w Toronto i zaczął stopniowo zapominać o swoim ojcu, ale w styczniu 1971 roku Jack Morris przypomniał o sobie, skacząc z mostu. Nie zajmował już wtedy ich dawnego mieszkania, ale wynajmował obskurną klitkę w czynszowej kamienicy. Nie poradził sobie z alkoholizmem i depresją, ale nie to było przyczyną decyzji o rozstaniu z życiem. W liście pożegnalnym napisał, że chęć do życia ostatecznie odebrały mu dwa wydarzenia. Najpierw interwencja radziecka w Czechosłowacji, a później masakra robotników w Polsce na wybrzeżu. Wtedy zrozumiał, że wymarzonego modelu socjalizmu nie da się zbudować. Władza robotnicza nie zapewnia robotnikom godziwych warunków życia i pracy, a gdy ci słusznie protestują, towarzysze, których wyniosły do władzy masy robotnicze, do tych mas strzelają. Często w plecy. Jeden kraj socjalistyczny najeżdża czołgami inny kraj socjalistyczny, chociaż tamten nie wystrzelił nawet jednego naboju. Jeśli więc ten świat ma pozostać taki, jaki jest, on nie potrafi temu zapobiec, woli się z nim rozstać.

Robert zdał sobie sprawę, że nie poczuł żadnego żalu po stracie ojca. Od wielu lat przyzwyczaił się, że go nie ma i przestał o nim myśleć w kategoriach ojcowskich. Widywali się najwyżej raz w roku przy okazji świąt i zawsze były to spotkania krótkie, bardzo chłodne i oficjalne, a jeśli Jack był akurat w pijackim transie, trwały jeszcze krócej. Po uzyskaniu przez Roberta pełnoletniości, ich spotkania ustały na zawsze. Jack stał się czymś w rodzaju dawnego dziecięcego wspomnienia, postaci żałosnej, zaniedbującej i okłamującej jego oraz matkę, osoby zaczadzonej utopijną ideologią, która zniszczyła jego i zniszczyłaby całą rodzinę, gdyby nie przytomność Jeny. Zatelefonował do matki informując, że nie będzie mógł przybyć na pogrzeb, ponieważ uchylił się od służby w Wietnamie i obawia się zatrzymania na terenie Stanów Zjednoczonych. Jeny doskonale wiedziała, że syn, który został obywatelem Kanady, nie ma się czego bać, ale nie nalegała.

Pół roku później musiał jednak odwiedzić miejsce spoczynku Jacka, ponieważ pochowano tam również Jeny. Nie przyznała się synowi, że choruje na nowotwór i zabroniła lekarzom przekazywać tę informację. Przed śmiercią przeniosła się z powrotem do Bostonu i zamieszkała w zapuszczonym mieszkaniu po Jacku. W ostatniej woli, sporządzonej w biurze notarialnym, zażyczyła sobie zostać pochowana obok byłego męża, co zostało zrealizowane. Robert na pogrzeb matki nie mógł nie przyjechać, ale z lekkim niepokojem poleciał do Bostonu. Na szczęście nikt się do niego nie przyczepił. Nie był już Amerykaninem. Na cmentarzu nie mógł zrozumieć, dlaczego Jeny chciała być pochowana obok człowieka, przez którego spotykały ją głównie nieszczęścia i kłopoty. Złożył kwiaty tylko po stronie matki. Na tablicę z nazwiskiem Jack Morris nawet nie spojrzał. Później czekała go jeszcze wizyta u notariusza i odczytanie testamentu Jeny. Jeszcze tego samego dnia wrócił do Kanady w przekonaniu, że już całkowicie zamknął za sobą nieszczęsny rozdział życia.

A jednak nie potrafił całkowicie wyrzucić Jacka z pamięci, a po jego śmierci częściej nawet wracał myślami do postaci, którą uważał za żałosną i tragiczną zarazem. Nie analizował już, dlaczego ojciec dał sobą tak zawładnąć. Miliony ludzi na przestrzeniach wieków podążało ślepo za bzdurnymi i morderczymi ideologiami. Gdyby Jack nie opuszczał Ameryki i pozostał wyczulonym związkowcem, pewnie wiedliby w miarę stabilne, poukładane życie, a z czasem być może objąłby jakieś stanowisko publiczne. Wszak za prezydentury Kennedy’ego, a później Johnsona, kwestie socjalne zyskiwały na znaczeniu, a ruch sprzeciwiający się segregacji rasowej i wojnie w Wietnamie dawał wiatr w żagle lewicującym działaczom. Wydawałoby się, że ktoś o takich poglądach jak Jack Morris, powinien nabrać nowych sił i nadziei, ale jego to już nie interesowało. Zdawał się być przekonanym, że nie warto się w to już angażować. Robert zastanawiał się, co takiego zobaczył Jack w Europie. Jak wygląda Blok Wschodni, który odbiera nadzieję na świetlaną przyszłość do tego stopnia, że jego wyznawcy nie mogą odnaleźć się w teraźniejszości.

Rozmyślał w ten sposób podczas jednego z dyżurów w bibliotece, gdy podeszła studentka, prosząc o pomoc w znalezieniu książek potrzebnych na nowy semestr. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Od słowa do słowa stwierdził, że z Molly Olson, rozpoczynającą studia, które właśnie skończył, dobrze się rozmawia, odczuwa sympatyczną chemię, ona zaś jest otwarta i szczerze opowiada o życiu, w którym też zdążyła doświadczyć rozczarowań.

Molly znajdowała się wówczas na etapie „rozwodu” z ruchem hipisowskim, w który wcześniej zanurzyła się wszystkimi zmysłami. Owszem, w codzienny ubiór zawsze starała się wkomponować jakieś elementy charakterystyczne dla dzieci–kwiatów i od czasu do czasu popalała trawkę, ale były to resztki stylu życia, który w pewnym momencie przestał dawać spełnienie. Dla Molly, nowo powstała młodzieżowa subkultura, była na początku zastępczą rodziną. Miała siedemnaści lat, gdy rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Molly na krótko zamieszkała u ciotki, która próbowała wszczepić jej purytańskie zasady. Dziewczyna żartowała sobie, że ciotka jest jak ford T, ubiera się w dowolny kolor pod warunkiem, ze jest to kolor czarny. O ile jednak zasłużony model T poszerzył przeciętnemu Amerykaninowi granice wolności, o tyle „pani czarna” starała się te granice maksymalnie zawęzić. Purytanka zamierzała narzucić dziewczynie rygor moralno–obyczajowy, przy którym nawet najbardziej surowe zakony można było uznać za oazę swobody. Molly przy najbliższej sposobności opuściła ciotkę i zaczęła żyć na własny rachunek, z dnia na dzień i liczyć na łut szczęścia. Społeczność, do której trafiła, wydawała się idealne do tego typu życia nadawać. Szybko jednak nabrała przekonania, że młodzieńczy bunt jest tylko wstępem tworzenia nowego, lepszego świata, a LSD i wolna miłość jednymi z narzędzi do jego budowy. Ważniejsze od seksu i wizji narkotycznych były dla niej prawa kobiet i świat bez wojen. Widząc erupcję hipisowskiej rewolucji, wydawało się, że wszystko to jest w zasięgu ręki. Jednak dzień zwycięstwa nie nadchodził, a wielu znajomych ograniczało działalność do „sex, drugs and rock & roll”. Nie to jednak było powodem zniechęcenia. Wiadomo, że w każdym masowym ruchu jest tłum kierujący się często powierzchownymi przesłankami, ale na czele stoją charyzmatyczni liderzy, mający jasno sprecyzowany program i drogę realizacji. Problem w tym, że wielu liderów, w których była wpatrzona, w pewnym momencie zamieniło kolorowe koszule i dzwoniaste spodnie na garnitury, a wisiorki z pacyfką na wzorowo zawiązane krawaty. Objęli stanowiska w firmach i korporacjach, często za wstawiennictwem rodziców, twierdząc jednocześnie, że teraz będą rozmontowywać system od środka. Molly instynktownie im nie ufała, widząc jak oczy lśnią na widok kiedyś pogardzanych dóbr konsumpcyjnych, w które teraz opływali. Jej entuzjazm znacznie osłabł, ale studia miały być miejscem zakotwiczenia w oczekiwaniu na drugą falę rewolucji. Szybko jednak porzuciła nadzieję, że owa fala nadejdzie w krótkim czasie, o ile w ogóle.

Wtedy poznała Roberta, sympatycznego, normalnego faceta, który pomógł jej zorientować się w bibliotecznych labiryntach, udzielił mnóstwa porad, jak przeżyć studia i nie zwariować, a przede wszystkim opowiedział o swoim życiu i pokręconym ojcu. Filozofia życiowa jaką zbudował Robert w efekcie własnych doświadczeń, bardzo jej się spodobała i otworzyła oczy na to, co sama dotychczas robiła. Przecież mogła kiedyś skończyć jak Morris, warunkowana wizją idealnego świata, do której żadna rzeczywistość nigdy nie będzie pasować. Robert pomógł pozbyć się dawnego balastu i cieszyć codziennością. Dla niej było to jak zresetowanie. Jakby przepuszczono ją przez filtr, na którym pozostawiła wszystkie niepotrzebne osady, czyniąc siebie klarowną.

Szybko zauważyła, że Robert skrywa gdzieś na peryferiach umysłu własny balast, pozostałość przeszłości. Z opowieści o Jacku zrozumiała, że próbuje, mimo wszystko, zrozumieć nieszczęsne fascynacje ojca. Myśli o poznaniu miejsc, do których Jack udawał się w „rejs”, niczym do ziemi obiecanej i gdzie zderzył się z brutalną prawdą. Ona w czasach hipisowskich również często myślała o odwiedzinach za żelazną kurtyną. Wówczas, jako zwolenniczka zespolenia wszystkich ludzi pod wspólną ideą braterstwa, odrzucała podział świata i myślała nawet o wyjeździe do któregoś z państw bloku komunistycznego. Ostatecznie nie zrealizowała planów, ale zwykła ciekawość, aby zobaczyć jak tam jest pozostała.

Póki co, życiowe dylematy odstawili na boczny tor, zajmując się sobą. Szybko doszli do zgodnego wniosku, że pasują do siebie, jak dwie idealne połówki i nie ma mowy, aby reszty życia nie mogli spędzić razem. Przygotowania do skromnego ślubu łączyli z planowaniem późniejszej podróży, wymyślając mniej i bardziej egzotyczne kierunki.

Wtedy otrzymali list. Wysłany z Polski, a dokładnie z Poznania, zaadresowany do Jacka Morrisa. Amerykańska poczta, nie ustając jednak w poszukiwaniu osoby, której można by przekazać przesyłkę, postanowiła zwrócić się do żony, co prawda byłej, ale utrzymującej z nim kontakty. Kiedy okazało się, że Jeny spoczywa obok adresata listu, poczta ustaliła, że istnieje pewien prawnik, pełnomocnik syna Jacka Morrisa i Jeny Clark, który reguluje wszelkie niedokończone sprawy, pozostawione przez Jeny. Przekazano więc list prawnikowi, a on przesłał Robertowi.

Ten początkowo zastanawiał się, czy w ogóle list otwierać, ale Molly uznała, że skoro dzielna poczta Stanów Zjednoczonych, przy współpracy poczty kanadyjskiej, tak się natrudziły, aby list nie zaginął, grzechem byłoby nie zobaczyć, jaką niesie za sobą treść. Przeczytali wspólnie. Został napisany angielszczyzną, w której wyłapali parę błędów stylistycznych i gramatycznych, ale ogólnie osoba pisząca nieźle opanowała język.

Szanowny Panie

Mam na imię Adam i mieszkam w Poznaniu. Niech tyle informacji na razie wystarczy. Piszę, ponieważ dowiedziałem się o Panu od znajomego, który mieszka na Węgrzech. Spotkaliśmy się w Poznaniu, podczas międzynarodowych targów. Opowiedział pańską historię fascynacji i rozczarowania komunizmem. Również przeszedłem taką drogę. Słyszałem o pańskich pobytach w Niemieckiej Republice Demokratycznej podczas robotniczych wystąpień i na Węgrzech podczas powstania. Wiem, że nie wpuszczono pana do Polski po wydarzeniach w Poznaniu, w czerwcu 1956 roku. Miałem wtedy trzydzieści kilka lat i byłem członkiem partii komunistycznej, nazywanej u nas zjednoczoną i robotniczą. O ile pierwszy człon nazwy można, pod pewnymi względami uznać za prawdziwy, o tyle drugi nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ale nie chcę za bardzo wchodzić w dygresje.Byłem świadkiem tego, co działo się w Poznaniu pod koniec czerwca 1956 roku. Widziałem wstrząsające sceny na poznańskich ulicach. Ciała robotników zabitych przez robotniczą władzę. Długo nie mogłem wtedy dojść do siebie, ale ze strachu nie zdecydowałem się na wystąpienie z partii. Później nadeszła odwilż i nowy, komunistyczny przywódca zapowiedział nowy kurs, odwrót od tamtych metod. Uwierzyłem. Nie na długo, bo nowe metody coraz bardziej zaczęły przypominać poprzednie, choć przyznaję, że nie aż tak drastyczne. Ale przyszedł grudzień 1970 roku i władza znowu użyła broni przeciwko robotnikom. Tym razem na wybrzeżu. Znowu zginęli ludzie. I znowu przyszedł nowy przywódca tej samej władzy, który obiecuje poprawę. Już im nie wierzę. W jakiejś części czuję się za to wszystko odpowiedzialny jako wieloletni, milczący członek partii. Zacząłem spisywać wspomnienia z wydarzeń poznańskich. Opisałem to, co widziałem na ulicach, oraz przebieg rozmów z innymi członkami partii i ich postawę. Chciałbym, aby moje świadectwo poznał świat. Oczywiście nie opublikuję tego w kraju powszechnej cenzury. Nie prześlę także na Zachód, bo paczka może wpaść na granicy w ręce celników. Mam co prawda kontakt z ludźmi przyjeżdżającymi na międzynarodowe targi, ale nigdy nie wiadomo, kto z nich jest uczciwy, a kto pracuje jako agent. Zbyt dobrze znam metody bezpieki. Jedynym wyjściem wydaje się przekazanie zapisków zaufanej osobie z Zachodu, która nie będzie ze mną kojarzona, która przyjedzie do Poznania i odbierze materiały. Może Pan uczynić to osobiście lub przysłać kogoś w zastępstwie. Obecnie kończę wspomnienia i przeglądam zapiski. Biorąc pod uwagę obowiązki zawodowe, powinienem wyrobić się do połowy roku. Sądzę, że najlepiej będzie spotkać się w lipcu. W sezonie urlopowym wyślę żonę i dzieci na wakacje, sam zaś wytłumaczę się obowiązkami. W każdą niedzielę lipca, między godziną dziewiątą a dwunastą, będę obserwować okolice bramy prowadzącej do poznańskiej fabryki, z której w 1956 roku wyruszył robotniczy pochód. Mam swoją kryjówkę. Jeśli zdecyduje się Pan przyjechać lub przysłać kogoś, proszę się tam przejść w tych godzinach (koniecznie w niedzielę, bo wtedy kręci się w tym miejscu najmniej ludzi). Proszę, aby osoba, która tam się pojawi miała, niezależnie od pogody, zawiązaną pod szyją zieloną chustkę. Niech dodatkowo pali papierosa osadzonego w lufce i niech trzyma go w charakterystyczny sposób, między kciukiem, a palcem wskazującym. Osób może być oczywiście więcej (niech nie będzie ich też zbyt dużo), ale niech tylko jedna osoba wysyła umówione sygnały. Wtedy podejdę, przywitam się po angielsku i przedstawię jako Adam. W odpowiedzi należy powiedzieć o zbłądzeniu w nieznanej części miasta i poprosić o wskazanie drogi w kierunku centrum. Wtedy wręczę wspomnienia.Ważne jest też, aby w razie decyzji o przyjeździe, nie wyglądało to w ten sposób, że ktoś z zagranicy przyjeżdża prosto do Poznania. Proszę to zorganizować jako podróż po Europie Środkowej. Na przykład zacząć od Berlina Wschodniego, później pojechać do Gdańska, a następnie przez Poznań i Pragę do Budapesztu, stamtąd do Wiednia i z powrotem do Niemiec. Niech Poznań wygląda tylko na przystanek na całej trasie. Celnicy z krajów komunistycznych lubią wypytywać o takie rzeczy. Proszę więc przedstawić taki plan podróży i trzymać się go nawet po przekazaniu dokumentów w Poznaniu. Wiem, że to ryzykowne jeździć po obszarze Bloku wschodniego z materiałami zawierającymi wywrotowe treści, ale proszę wierzyć, to lepsze niż nagła zmiana planów w stosunku do deklarowanych.Wiem, że to wszystko może brzmieć głupio, jednak w tym kraju konspiracja jest na porządku dziennym. Inaczej trudno dać sobie radę. Nawet komuniści konspirują przeciwko sobie nawzajem.Mam nadzieję, że nasze spotkanie dojdzie do skutku.

Do zobaczenia.
Adam.

Robert przeczytał list bardzo uważnie dwa razy. Potem obejrzał go pod światło, chcąc sprawdzić, czy nie ma w nim ukrytej treści, ale był to najzwyklejszy w świecie list, napisany na maszynie.

– No i co o tym sądzisz? – Dopytywała Molly, zniecierpliwiona brakiem reakcji narzeczonego.

– List sam w sobie jest gorącym tematem politycznym – cedził powoli Robert, – a do tego autor namawia jeszcze do aktu wrogiej działalności na terenie komunistycznego państwa. Aż dziwne, że taki list przeszedł nietknięty przez wszechpotężną policję polityczną.

– Autor twierdzi, że jest członkiem partii komunistycznej. Komuś takiemu łatwiej pewne rzeczy przemycić – zauważyła Molly.

– Skąd ta osoba znała adres Jacka? – Drążył dalej.

– Wspomina o znajomym z Węgier. Przecież nie wiemy, czy Jack z kimś nie korespondował.

– Niby wszystko, co mówisz brzmi logicznie. Niemniej jednak nie można wykluczyć, że to jakaś prowokacja.

– W takim razie nie odpowiadajmy na list albo pokażmy go naszej policji.

– O nie! – Wykonał kategoryczny ruch ręką. – Do naszej policji też nie mam zaufania. Przypomną sobie o ucieczce przed Wietnamem, komuś wpadnie do głowy zawiadomić CIA i zostaniemy w to wplątani.

– Wobec tego uznajmy, że tego listu nigdy nie było – zaproponowała Molly.

Rozwiązanie wydawało się najprostsze, ale i tutaj Robert znalazł dziurę w całym.

– Ten facet może napisać kolejny list, który następnym razem zostanie przejęty przez służby. Najlepiej będzie, jeśli pojadę tam i rozmówię się z nim. Powiem, że Jack Morris nie żyje i żeby dał spokój.

– Nigdzie nie pojedziesz – poderwała się, – jesteś moim…

– Narzeczonym – dokończył. – Mężem będę za kilka dni.

– W takim razie za kilka dni, jako małżeństwo, rozpoczniemy przygotowania do wyjazdu w podróż poślubną za żelazną kurtynę.

– Molly locuta causa finita – skwitował, śmiejąc się.

Nie ukrywał, że ucieszyła go taka postawa ukochanej. W skrytości ducha korciło go, aby pojechać i poznać tajemniczego autora listu oraz historyczne wspomnienia. Wystąpiłby w roli tego, który przemyca zakazane treści z komunistycznych mroków i upublicznia je w wolnym świecie. Taka wizja ekscytowała nie tylko jego. Molly oczyma wyobraźni widziała przygodę ze szpiegowskim tłem. Takiej podróży poślubnej nie oferuje żadne biuro.

Wkrótce po oficjalnej ceremonii, ustanawiającej ich mężem i żoną, postanowili wybrać się śladem Jacka Morrisa na spotkanie z innym rozczarowanym komunistą.