Karol Modzelewski Buntownik - Robert Walenciak - ebook

Karol Modzelewski Buntownik ebook

Robert Walenciak

0,0

Opis

Czy można wyobrazić sobie polską politykę bez niego? W roku 1956 był na warszawskim Żeraniu obok Lechosława Goździka, w roku 1964 wraz z Jackiem Kuroniem napisał list do partii, za który został skazany na trzy i pół roku więzienia. W roku 1968 rzucił hasło „Niepodległość bez cenzury!”, które skandowali demonstrujący studenci. W roku 1980 był pomysłodawcą nazwy związku „Solidarność”, a potem jego rzecznikiem. Internowany.
Gorszyło go podsycanie antykomunizmu. Był czas taki, że walcząc z komunizmem, zbierało się guzy. A teraz, nie zbierając guzów – szuka się walki z komunizmem. To jest odwaga hieny cmentarnej.
A w ostatnich latach ostrzegał przed demontażem państwa demokratycznego. Celem PiS jest władza, której nie odda – to tytuł jego ostatniego wywiadu dla „Przeglądu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 647

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: MAGDALENA BŁĘDOWSKA
Korekta: MICHAŁ KABATA
Autor zdjęć na okładce: KRZYSZTOF ŻUCZKOWSKI
Opracowanie graficzne: KATARZYNA BŁAHUTA
Copyright © by Fundacja Oratio Recta
ISBN 978-83-64407-67-3
Wydawca Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawawww.tygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

WSTĘP

Mówi się, że było dwóch Karolów Modzelewskich. Jeden to polityk, dysydent, opozycjonista w czasach Polski Ludowej. Drugi – mediewista, specjalista od Europy barbarzyńskiej. Przeplatał te role.

Ale był też trzeci Karol Modzelewski – ten z III RP. Polityk? Już raczej nie, w tym czasie stał z boku, zatopiony w pracy naukowej, w pracy ze studentami. Jego projekt polityczny – Solidarność Pracy, a potem Unia Pracy, czyli lewicowa odpowiedź na to, co powstawało z „Solidarności”, łącząca stare z nowym – nie odniósł sukcesu. Chyba zbyt wcześnie się pojawił... Ale to nie wypchnęło Modzelewskiego z życia publicznego. Bo gdy przychodził moment burzy, gdy III RP była zagrożona – wracał na scenę.

Lubił wtedy powtarzać zdanie Jacka Kuronia, że jest niedzielnym politykiem. To znaczy, że politykiem jest wtedy, kiedy polityka go bardzo potrzebuje. A poza tymi momentami proszę dać mu spokój, bo woła go średniowiecze.

Intelektualista, demokrata, człowiek lewicy. Takim go poznałem.

Karol numer jeden to była dla mnie historia: legendarny opozycjonista, który spędził w peerelowskich więzieniach osiem i pół roku. Za to, że ustrój mu się nie podobał... Karol numer dwa – to wybitny mediewista, rozsupłujący zagadki czasów wczesnego średniowiecza. Ja znałem Karola numer trzy, który ruszał do boju, gdy przychodziła po niego polityka.

Wtedy mówił. Krótko i przenikliwie.

Bo Karol nie dość, że miał życiorys, który uprawniał go, by zabierać głos, to jeszcze miał do tego głowę. Głowę mędrca. Widział dalej niż my wszyscy. Ostrzegał, czym skończyć się może sprawa Oleksego i wiara w pomówienia służb specjalnych. Ostrzegał, do czego doprowadzi bezmyślna reprywatyzacja. Ostrzegał, że zabierając ludziom równość i braterstwo, Platforma Obywatelska i liberałowie pchają Polskę w ramiona Prawa i Sprawiedliwości. A co do PiS nie miał złudzeń i regularnie przestrzegał, że zabiera nam wolność.

Miał jeszcze jedną cechę, w Polsce rzadką – krystaliczną uczciwość. Był absolutnie inny niż tzw. polska klasa polityczna. Nie interesowały go fotele, apanaże, zaszczyty. To odsuwał. Interesowało go mówienie prawdy.

Był sumieniem lewicy i sumieniem naszego kraju. Wzorcem metra z Sèvres, jeśli chodzi o odwagę cywilną, szacunek dla demokracji i współobywateli.

Można śmiało napisać, że takich ludzi dziś już nie ma. Uczciwych, przenikliwych, potrafiących się sprzeciwić, nieulegających intelektualnym modom. Zawsze stających po stronie słabszych. W dodatku mających dziwną umiejętność znajdowania się zawsze w oku cyklonu, w centrum najważniejszych wydarzeń. I umiejętność pokazywania, co jest słuszne i przyzwoite.

Miałem okazję siedzieć obok profesora podczas targów książki, gdy podpisywaliśmy Polskę Ludową. Przypatrywałem się ludziom czekającym w kolejce po autograf, przysłuchiwałem się ich rozmowom. To były inteligenckie rozmowy, ludzi skromnych, oczytanych, którzy profesorowi życzyli jak najlepiej. Trzeba było krótko, parę słów, bo w kolejce stali następni. Nie wyglądali na wielkich beneficjentów III RP. Ale żółci z tego powodu nie wylewali. Dziękowali profesorowi.

*

Nasza znajomość zaczęła się od wywiadów dla tygodnika „Przegląd”. Było ich coraz więcej, coraz dłużej rozmawialiśmy, już nie tylko „do gazety”, ale tak po prostu, żeby pogadać, wymienić opinie.

Potem przyszedł czas pracy nad Polską Ludową – czyli spotkań we trójkę, razem z Andrzejem Werblanem. Ich efekt przeszedł moje oczekiwania, książka jest dziś nieodzownym źródłem dla każdego historyka piszącego o PRL. A te nasze rozmowy... Profesorowie potrafili się zatapiać w dyskusji na całe godziny. Z wiszącym w powietrzu pytaniem – a co wyście wtedy myśleli? O co wam chodziło?

A gdy Polska Ludowa się ukazała, gdy pojawiły się recenzje, gdy odbywaliśmy spotkania z czytelnikami, mogłem się przekonać, jak wielkim nonkonformistą okazał się Modzelewski, decydując się na wspólną książkę z osobą z drugiej strony barykady. Bo jak dowodził pewien pracownik IPN, Karol Modzelewski, legenda antykomunistycznej opozycji, w ogóle nie powinien rozmawiać z komunistą. A jeżeli już rozmawia, to powinien go besztać, a nie uważnie słuchać... Modzelewski go wyśmiał. Subtelnie wytłumaczył, czym się różni rola historyka od roli prokuratora.

Wywiady dla „Przeglądu”, praca nad Polską Ludową, poprawki, redakcja, korekta, wszystko to złożyło się na wiele godzin rozmów – i z Karolem, który w pewnym momencie zaproponował, żebyśmy przeszli na „ty”, i z jego żoną. Spędzonych najczęściej w ich mieszkaniu, w peerelowskim bloku robotników Huty Warszawa. Mam z tych rozmów, wywiadów wiele wspomnień, spisane uwagi, nagrania. A także wzruszające dedykacje, jak choćby ta napisana na ofiarowanym mi egzemplarzu Kobyły historii: „Robertowi – z przyjaźnią. Karol”.

To wielkie wyróżnienie.

W ostatnich miesiącach jego życia wciąż umawialiśmy się na kolejny wywiad. I wciąż tę rozmowę przekładaliśmy. Bo źle się czuł, bo wyjeżdżał... Aż wyjechał na zawsze.

Liczę, że ta publikacja będzie przypomnieniem obecności Karola Modzelewskiego na łamach „Przeglądu”: jego przenikliwości na tle beztroski liberalnych i lewicowych polityków. To dwadzieścia rozmów, ułożonych chronologicznie, od roku 2000. Można rzec – zapis polskiej polityki XXI wieku. Warto je prześledzić, a wtedy dostrzeżemy, jak przestrogi Modzelewskiego stawały się rzeczywistością, jak Polska, krok za krokiem, maszerowała w kierunku Polski pisowskiej, gdzie prowadziły nas błędy liderów Polski liberalnej. Okrutny fatalizm? Dopiero ostatnie rozmowy dają odrobinę optymizmu – Modzelewski był zbudowany rodzącym się ruchem społecznego oporu. Uważał, że dla polskiej demokracji to rzecz zbawienna.

Zamieszczamy też niezwykle interesujące rozmowy o Karolu: z jego córką – Ewą Modzelewską-Kossowską, z żoną – Małgorzatą Goetz, i z prof. Andrzejem Friszkem, autorem między innymi biografii Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego Anatomia buntu. Tak, żeby szerzej spojrzeć na tę wyjątkową postać, także prywatnie.

A w końcowej części prezent specjalny – Modzelewski w Senacie. To stenogramy jego wystąpień podczas I kadencji Senatu, w latach 1989–1991. W tamtym czasie przeszły one niemal bez echa. To był czas rządu Tadeusza Mazowieckiego i terapii szokowej Leszka Balcerowicza. A także czas, gdy wszystkie liczące się siły, i te polityczne, i te medialne, popierały zmiany. Na tym tle Karol Modzelewski jawił się jako ktoś z innego towarzystwa, jego przestrogi i autentyczna troska o tych, którzy wyrzucani są poza nawias, były wyszydzane i – przede wszystkim – ignorowane.

Aby zrozumieć Karola Modzelewskiego, jego postawę w III RP, trzeba koniecznie te stenogramy przeczytać. Zobaczyć jego wewnętrzną walkę między poczuciem lojalności wobec przyjaciół i rządu, który „chce dobrze”, a poczuciem lojalności wobec rodaków, których reformy Balcerowicza degradują, oraz imperatywem mówienia prawdy. Był rozczarowany, że towarzysze jego walki z czasów Polski Ludowej tak łatwo godzą się na kapitalizm, i to w dodatku jego dziką odmianę. I że wielkie marzenie o wspólnocie, solidarności, lepszym ustroju zostaje zastąpione prostym wyzyskiem. „Za kapitalizm nie siedziałbym nie tylko osiem i pół roku, ale nawet miesiąca, tygodnia. Nie warto” – te słowa często powtarzał.

Modzelewski zaniepokojony drogą, na jaką kieruje Polskę terapia szokowa, Modzelewski broniący ofiar polskiego kapitalizmu, przestrzegający, że źle to się skończy – to on w Senacie. To z powodu tej postawy, absolutnie bezkompromisowej, przez długie lata był przemilczany. Bo tak jak on rozczarował się do swoich przyjaciół, tak oni rozczarowali się do niego. I w najlepszym przypadku mówili, że nie zrozumiał nowych czasów... Choć dziś się okazuje, że to oni nie zrozumieli.

I. KAROL MODZELEWSKI: POLITYK NIE CAŁKIEM NIEDZIELNY

.

JEŹDZIEC HISTORII

Gdyby – tego jestem w stu procentach pewien – politycy, zarówno SLD, jak i PO, choć w części przejęli się jego przestrogami, nie mielibyśmy na ulicach faszystów, a w rządowych gmachach pisowców.

Oto KAROL MODZELEWSKI.

Człowiek, bez którego trudno wyobrazić sobie historię Polski ostatnich sześćdziesięciu lat. Bo zawsze tam, gdzie działo się coś przełomowego, był on. I to nie w roli statysty.

Gdyby żył, to 23 listopada 2019 roku obchodziłby osiemdziesiąte drugie urodziny. Urodził się w Moskwie, w roku 1937, jako Cyryl (Kirył), w samym środku stalinowskich czystek. Doświadczył ich, jeszcze o nich nie wiedząc. Gdy miał siedemnaście dni, NKWD aresztowało jego ojca, Aleksandra Budniewicza, którego potem osądzono i zesłano na osiem lat do łagru.

Jego ojczym, Zygmunt Modzelewski, siedział w tym czasie w celi na Łubiance; łamali go stalinowscy śledczy; szykowali się do pokazowego procesu. Ale nie złamali. Na marginesie: Zygmuntowi Modzelewskiemu zabierają dziś ulicę w Warszawie, zdaniem pisowskiego wojewody nie jest jej godzien. Jasne, ktoś, kto dwa lata siedział na Łubiance, kto walczył w roku 1920 w obronie niepodległości Polski i ma za to odznaczenia, może według obecnej władzy nie zasługiwać na upamiętnienie. Ale to tylko świadczy o tej władzy.

Gdy Jeżowa zastąpił Beria, w ramach „pieriedyszki” Zygmunt Modzelewski wyszedł w lipcu 1939 roku z więzienia. Był tak zmaltretowany, że nie mógł utrzymać łyżki w ręku. Polscy komuniści, ci, którzy byli w Moskwie, poprosili więc panią Natalię, którą znali, bo była daleką kuzynką jednego z działaczy KPP, by się nim zajęła, żeby doszedł do siebie. I tak już razem zostali.

Ale zanim Karol (wtedy jeszcze Kirył) przyjechał do Polski, wysłano go do sierocińca. Tam uczono go kochać Związek Radziecki i Armię Czerwoną. Skutecznie, ale na krótko. Przeniósł się do Polski, z matką i ojczymem, zaczęły się zabawy z rówieśnikami i miejsce czerwonoarmiejców zajęli inni bohaterowie. Pięknie mówią o tym zachowane rysunki małego Karola (mama za namową przyjaciółki zmieniła mu imię na nieprawosławne). Na przykład ten, który przedstawia polskich żołnierzy szturmujących Monte Cassino, z podpisem: „niejeden z nich dostał i pał”.

Rosjanin, Polak, Żyd? Natalia, matka Karola, z domu Wilder, była z pochodzenia Żydówką... Na to pytanie Karol Modzelewski odpowiadał wielokrotnie i wyczerpująco, więc wypada tylko zacytować jego słowa z autobiografii Zajeździmy kobyłę historii: „Poczucie narodowej przynależności nie jest zapisane w genach, tylko w głowie. Owszem, społecznie ważne jest nie tylko to, za kogo się człowiek uważa, ale i to, za kogo uważają go inni. Z tego jednak nie wynika, że mamy posłusznie przejmować przesądy i stereotypy, według których ktoś nas klasyfikuje i ocenia”.

Tak oto, taktownie, również za sprawą Zygmunta Modzelewskiego, Karol został wprowadzony do polskiej wspólnoty. Ów takt, powściągliwość – to było ważne w tamtych czasach. Sam Karol wspominał wielokrotnie, że w domu o polityce nie rozmawiano, że istniały tematy tabu. W wydanej przez Iskry Polsce Ludowej, rozmowie Modzelewskiego z Andrzejem Werblanem, jest piękna opowieść Karola o ojczymie, z ostatnich miesięcy jego życia, i o tego tabu przełamywaniu. „W domu, przy obiedzie, nie wiem, dlaczego uważałem, że przy stole, przy obiedzie, to można takie pytania zadawać, powiedziałem, że ten [Wacław] Komar to taki szpieg. Na te słowa mój stary po prostu szału dostał. »Co ty wygadujesz, gówniarzu! – zaczął krzyczeć do mnie. – Jaki szpieg?«. Więc odpowiedziałem: »Jak to, przecież został aresztowany«. A on na to: »Aresztowany to jeszcze nie znaczy, że jest winny«. Jak to usłyszałem, to po prostu tak, jakby świat mi się zawalił! Wszystko mi się przypomniało, oni mówili, że wróg jest wszędzie, a kto może tak mówić? Że nasza bezpieka aresztuje niewinnych – tak może mówić tylko wróg! Podobny szok przeżyłem przy podwyżce cen w styczniu 1953 roku. Nie mogłem tego zrozumieć, bo pisano w gazetach, że dzięki niej stopa życiowa się podniesie, a ja to liczyłem i mi wychodziło, że stopa życiowa od tego się obniża, a nie podwyższa. No i zapytałem starego, po co to zrobili. A on tak warknął ze złością: »Żeby robotnicy mniej jedli, a więcej pracowali«”.

Wtedy Karol popatrzył na ojczyma jak na wroga klasowego, który właśnie się ujawnił. Kilkanaście miesięcy później, już po jego śmierci, prawdę o stalinizmie powiedziała mu matka. „Ona otworzyła mi oczy na terror stalinowski – wspominał. – Opowiedziała mi, w takim sołżenicynowskim sosie, o łagrach, o torturach. [...] To był dla mnie szok, który inni przeżyli po tajnym referacie Chruszczowa. I coś z tym trzeba było zrobić. Ja wtedy zacząłem czuć, że nie jestem identyczny z tym systemem”.

Czy już wtedy narodził się Modzelewski rewolucjonista? Potrzeba było jeszcze trochę czasu. Jeszcze trochę zdarzeń. W październiku 1956 roku już nim był. „Dla mnie ten system okazał się zły – mówił. – Więc to system trzeba zmienić, w drodze rewolucji, bo ludzie młodzi się nie patyczkują. Kto robi rewolucję? Klasa robotnicza. Sama? Nie! Z inteligencją! Która wnosi rewolucyjną świadomość w szeregi robotników!”.

*

Wszyscy choć trochę interesujący się historią znają zdjęcie Lechosława Goździka z Października ’56, przemawiającego z paki ciężarówki przed bramą Żerania. On sam, a wokół tłum. Pierwsza i druga zmiana. W tym tłumie jest i Karol Modzelewski. Osiemnastolatek, student historii, jeździł na Żerań prowadzić pogadanki z robotnikami. Chętnie go słuchali, nauczyli palić papierosy („Krztusiłem się, ale nie wypada odmawiać, kiedy klasa robotnicza częstuje...”). W Październiku był już swój, miał przepustkę, został w fabryce na noc, żeby jej bronić w razie interwencji.

Parę lat później, w roku 1964, razem z Jackiem Kuroniem organizował pierwszą konspirę. „Nasz pomysł nie był pomysłem na dysydencję studencko-intelektualną – wyjaśniał w Polsce Ludowej. – Był pomysłem na rewolucyjną, robotniczą konspirę. My oczywiście przewidywaliśmy, że pójdziemy siedzieć, ale zakładając, że zamierzamy zostać Waryńskimi nowego czasu, chcieliśmy wpierw zbudować strukturę, która nas przetrwa, która będzie działała”. Tę strukturę próbowali tworzyć, opierając się na niewielkiej grupie przyjaciół i znajomych. Ale się nie udało. Niemal natychmiast ich zamknięto – między innymi na skutek donosów Andrzeja Mazura, byłego powstańca warszawskiego, którego do grupy ściągnął Kuroń.

O donosach Mazura Modzelewski dowiedział się od Andrzeja Friszkego, autora spiżowego dzieła Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi. Rozmawiałem o tej książce z profesorem i, przy okazji, o meldunkach Mazura. Modzelewski promieniał: „Cóż za wspaniałe materiały źródłowe! Jak dokładnie jest wszystko opisane! Te rzeczy, których już nie pamiętałem!”. I tak historyk wziął górę nad konspiratorem.

Gdy grupa została rozbita, jeszcze zanim wystartowała, Modzelewski wpadł na pomysł napisania i ogłoszenia Listu otwartego do partii, w którym razem z Jackiem Kuroniem wyłożyliby swoje racje. Stało się to po tym, jak 27 listopada 1964 roku, decyzją Komitetu Uczelnianego PZPR przy Uniwersytecie Warszawskim, zostali wykluczeni z partii, a Modzelewski usunięty również z Związku Młodzieży Socjalistycznej. List napisali i powielili w siedemnastu egzemplarzach.

Tak oto, po wygaśnięciu wojny domowej 1944–1948, odrodziła się polska konspiracja. Modzelewski i Kuroń pierwsi głośno powiedzieli, że są przeciw. Co więcej – pisząc List, a potem go kolportując, obaj wiedzieli, jak to się dla nich skończy: „W sumie nie daliśmy władzy szansy. Sami wybraliśmy więzienie”, tłumaczył profesor po latach.

Tak oto Karol Modzelewski wypełnił rodzinną tradycję. Więźniami politycznymi byli jego ojczym, jego ojciec, jego dziadek, a teraz przyszła kolej na niego. „Warto było iść do więzienia?” – pytałem Karola. Na co odpowiadał: „Warto. To była nobilitacja, po prostu”. I dodawał: „Wiem, że byliśmy okrutni wobec swoich rodzin. Ale to tak jest, niestety. Zresztą w Ewangelii według św. Łukasza jest zapisane: »Jeśli kto [...] nie ma w nienawiści swojej matki, swojej żony, swojego brata, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem«. Bardzo mi się to podobało”.

Z dzisiejszego punktu widzenia to wszystko wygląda jak absurd. Za napisany w kilkunastu egzemplarzach na maszynie list zostać skazanym na trzy i pół roku więzienia? I jeszcze iść za kratki zupełnie świadomie? Kto wybiera więzienie zamiast spokojnego życia?! W imię czego? Rad robotniczych, wolności, obalenia biurokracji partyjnej? A taki był plan. „Ja wiedziałem, że na Zachodzie żyją lepiej – tłumaczył Modzelewski w Polsce Ludowej. – Również robotnicy – znacznie lepiej. Że mają swobody, związkowe i polityczne. Ale, po pierwsze, uważałem, że to da się wprowadzić w socjalizmie. A po drugie, uważałem, i do dzisiaj uważam, że przeprowadzenie do gospodarki rynkowej krajów ze strefy europejskiego niedorozwoju, które się stały krajami komunistycznymi, oznacza zapaść. Ja to często mówię. I teraz, niedawno, ludzie z »Solidarności« mnie zapytali: skąd to wtedy wiedziałeś?”.

*

Potem był rok 1968. Modzelewski był już uznanym dysydentem, jednym z liderów komandosów. Już zatem w pierwszych godzinach Marca został zatrzymany. Za późno. Studenci protestujący z powodu zdjęcia Dziadów skandowali hasło, które on im podsunął: „Niepodległość bez cenzury!”. Zapłacił za to kolejnym procesem i kolejnym wyrokiem. Trzy i pół roku.

Grudzień 1970 roku zastał go więc w zakładzie karnym. A potem, gdy wyszedł z więzienia, poświęcił się pracy naukowej. We Wrocławiu, dokąd „zesłała” go partia.

Gdy wybuchł Sierpień, przyjechał do Warszawy, do Jacka Kuronia. Ale Kuroń został zatrzymany. Za to na podwórku jego domu Modzelewski spotkał Zbigniewa Romaszewskiego, który powiedział mu, że powinien pojechać do Gdańska, bo tam jest pilnie potrzebny jako ekspert. Tadeusz Mazowiecki przeraził się, gdy zobaczył go w stoczni. Bronisław Geremek zbladł i powiedział: „Karolu, za duże nazwisko”.

Taki był początek. Co się działo później? To rzecz mniej znana – ale los nowego związku ważył się do połowy września, bo uchwała Rady Państwa mówiła, że może on zostać zarejestrowany albo jako branżowy, albo regionalny. Natomiast Modzelewski był tą osobą, która parła, by został zarejestrowany jako, po pierwsze, związek ogólnopolski, a po drugie, pod nazwą „Solidarność”. To on ją wymyślił.

Charakterystyczna była rozmowa Modzelewskiego z Tadeuszem Mazowieckim, człowiekiem zawsze ostrożnym. „Mazowiecki mi to wprost powiedział: oni tego wielkiego związku nie zarejestrują, bo go nie chcą, bo to będzie za duża siła. Ja na to odpowiedziałem: oni go zarejestrują, bo będą musieli. To jest za duża siła. Nie chciałem być ekstremistą. Ale trzeba było czuć nastroje”. I on był tym, który czuł. Był rzecznikiem związku, potem jednym z kluczowych doradców, wreszcie „bohaterem” pierwszej w Polsce Ludowej afery taśmowej – bo SB nagrała radomską naradę „Solidarności” i pocięte jej fragmenty dała do radia. Tam usłyszeliśmy słowa Karola „bój to będzie ich ostatni”, w sensie wezwania do rozprawy z PZPR. W rzeczywistości chodziło o coś zupełnie przeciwnego. Ale to detal historii.

13 grudnia 1981 roku został zatrzymany, wraz z innymi członkami Komisji Krajowej „Solidarności”, w Grand Hotelu w Sopocie. Tak stracił wolność na następne trzy i pół roku.

*

W III RP wchodził z nieufnością. Można rzec – opuścił go dotychczasowy polityczny instynkt. Był przeciwny tworzeniu przez „Solidarność” rządu, uważał, że to pułapka, że opozycja będzie firmowała twarde, niepopularne reformy, a władzę i tak utrzymają w swych rękach bezpieka i PZPR.

Ta ostrożność była niepotrzebna. Polska Ludowa rozsypała się jak domek z kart, PZPR oddała władzę „Solidarności”. Polska z autorytarnego reżimu przeszła w demokrację. Z gospodarki centralnie planowanej – w Balcerowiczowski wolny rynek. Stała się inna i inne groziły jej plagi. Dla całej rzeszy ludzi „Solidarności” były one niezauważalne albo stanowiły konieczny koszt przemian, bo gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

Karol Modzelewski nie uległ tym pokusom. Władza go nie zepsuła. Był jednym z nielicznych członków zwycięskiego obozu, którzy nie dali się porwać entuzjazmowi tamtych dni. Za to bacznie się przyglądał, jaką Polskę jego koledzy budują. I jako jeden z pierwszych, nie bojąc się ostracyzmu kolegów, głośno powiedział, że polska rewolucja przynosi również nędzę milionom rodaków, trwale marginalizując ich i ich dzieci.

Jako senator był niemal osamotniony, gdy próbował hamować reformę Balcerowicza. Osamotniony nie tylko w parlamencie, ale i wśród załóg przedsiębiorstw. Gdy mówił im, że po wprowadzeniu wolnego rynku będziemy mieli trzy miliony bezrobotnych i padnie większość zakładów, to – jak sam wspominał – czuł, że robotnicy te słowa źle przyjmują, że są zgorszeni krytykowaniem przez kogoś takiego jak on „naszego rządu”. „Oni wszyscy uważali wtedy, że się wygłupiam”. Parę miesięcy później sami się przekonali, że niestety nie.

Gdy tworzył Solidarność Pracy, a potem Unię Pracy, która miała łączyć starą, peerelowską Polskę z tą nową, wywodzącą się z „Solidarności”, też przyglądano się tej inicjatywie podejrzliwie. Ni pies, ni wydra. Dziś, z perspektywy czasu, widać wyraźnie, że był to najmądrzejszy pomysł polityczny tamtych dni. Sęk w tym, że wyprzedzał epokę. Że był taki niepolski. Bo jak to, on, który przesiedział w więzieniach Polski Ludowej tyle lat, wybacza? Nie chce zemsty, tak pięknie nazywanej „sprawiedliwością dziejową”? Nie chce odszkodowania, pieniędzy? Nie chce stanowisk? Przecież inni brali!

Potem zrezygnował z aktywnego życia politycznego, z kandydowania do parlamentu. W roku 1995 wystąpił z Unii Pracy. Wybrał pracę naukową.

Czy to koniec? O nie! Było tak, jak po drugiej odsiadce, w czasach gierkowskich – Modzelewski niby wiódł spokojny żywot mediewisty, ale przecież, gdy larum grano, odzywał się w najważniejszych dla kraju sprawach.

*

Tak było w roku 1996, w apogeum „sprawy Oleksego”. Premier rządu oskarżany był o szpiegostwo na rzecz Rosji i niemal wszystkie gazety prześcigały się w upokarzaniu go i obrażaniu, często cytując zwykłe kłamstwa. Modzelewski stanął w jego obronie.

To był szalenie ważny gest. Polska podzielona była prawie tak jak dziś, nie liczyły się fakty, tylko to, czy jesteś z „Solidarności”, czy z PZPR. Ludzie identyfikujący się z „Solidarnością” czuli się w obowiązku atakować Oleksego, podważać jego wiarygodność, wierzyć we wszystko złe, co na jego temat mówiono i pisano. I wtedy odezwał się Karol Modzelewski. Po pierwsze, zapytał, czy ktoś czytał materiały, na podstawie których oskarżono premiera? Bo on przeczytał. I okazało się, rzecz niewiarygodna, ale prawdziwa, że w Urzędzie Ochrony Państwa źle je przetłumaczyli. Że kluczowy dowód, kluczowa notatka, mówiła co innego, niż twierdzili oskarżyciele! Oddajmy zresztą głos samemu Modzelewskiemu: „Głównym dowodem przeciwko Oleksemu miała być odręczna notatka sporządzona w rezydenturze rosyjskiego wywiadu, w której oceniono wiarygodność informacji dostarczanych stronie rosyjskiej przez agenta »O«. Rosyjski oficer, który dostarczył tę notatkę polskim kolegom, sugerował, że »O« to sam premier Oleksy; w notatce zaś napisano czarno na białym, że rosyjskiemu agentowi »O« ufał bez zastrzeżeń polski minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz. Oleksy jak żywy, a Macierewicz, jak zawsze, łatwowierny wobec „czerwonych”. Byłaby to może najbardziej komiczna wpadka w dziejach polskich służb specjalnych, gdyby nie to, że preparowanie fałszywych oskarżeń o szpiegostwo jest na naszej szerokości geograficznej spuścizną stalinowską”.

Po drugie, zapytał, czy przystoi oskarżać na podstawie spreparowanych kwitów.

Po trzecie, zapytał, od kiedy ludzie „Solidarności” wierzą bezrefleksyjnie w to, co podsuwają im służby specjalne. A osobliwie ci oficerowie, którzy służyli w PRL. Jeden szpiegował Amerykanów, drugi – miał taki epizod w swojej zawodowej karierze – przesłuchiwał Modzelewskiego... Od kiedy uważają, że wszystkie chwyty są dozwolone? I czy nie obawiają się, że to tajne służby kręcą nimi, a nie oni tajnymi służbami?

Wiele sił poświęcił, by ostrzegać nas wszystkich, żebyśmy nie wierzyli bezkrytycznie materiałom SB i w ogóle temu, co podszeptują chętni do intryg oficerowie. Byśmy nie używali służb specjalnych i ich kwitów – bo to niszczy demokrację. „Jeśli dziedziczymy po poprzednikach najgorsze chwyty, mamy gangrenę we własnym ciele, trzeba bić na alarm. Poza tym przeciwnik to także nasz bliźni. Wierzący powinien miłować, a stare winy wybaczać...” – tłumaczył.

Podobnie było z lustracją Aleksandra Kwaśniewskiego w roku 2000, gdy kwitami MSW próbowano wyeliminować go z wyborów. Też wyciągniętymi nie wiadomo skąd, w których nic nie trzymało się kupy. Oskarżano prezydenta, że był agentem „Alkiem” z „Życia Warszawy”. Tymczasem on w tej redakcji nigdy nie pracował. „Bezpieka nie może sterować demokracją!”, wołał Modzelewski. I pokazywał mechanizm niszczenia ludzi. Ciąg technologiczny – służby specjalne, usłużny dziennikarz, dyspozycyjny prokurator... I nie była to tylko teoria. „W tragicznej sprawie Barbary Blidy mieliśmy już bogaty zestaw środków – pisał. – Najpierw typowanie oskarżonej zgodnie z przeświadczeniem o postkomunistycznym układzie korupcyjnym; następnie „areszt wydobywczy”, w którym trzymano bez końca Barbarę Kmiecik (niedawno uniewinnioną), a nawet aresztowano jej córkę, by wymusić na matce zeznania obciążające Blidę, zgodnie ze scenariuszem opracowanym przez prokuraturę; wreszcie zatrzymanie Blidy zaplanowane jako telewizyjny spektakl i oczekujący przed jej domem wóz transmisyjny TVP. Śmierć niedoszłej podejrzanej wywróciła wszystko do góry nogami”.

„W naszej kulawej demokracji przetrwały zarodniki państwa policyjnego, które mogą jej zagrozić” – ostrzegał.

Czyż nie miał racji?

*

W styczniu 2001 roku zabrał głos w innej sprawie, która po dziś dzień odbija się nam wszystkim czkawką. To było zaraz po uchwaleniu przez Sejm, głosami AWS i Unii Wolności, ustawy reprywatyzacyjnej. Ta ustawa była skandaliczna. Nie tylko dotyczyła własności odebranej obywatelom PRL przez państwo wbrew ówczesnemu prawu, ale miała reprywatyzować także mienie przejęte na mocy wydawanych wtedy aktów prawnych: dekretu o reformie rolnej, ustawy o nacjonalizacji podstawowych gałęzi gospodarki, dekretu o upaństwowieniu lasów itp. Cofała Polskę do II RP. Zakładała albo zwrot w naturze, albo odszkodowanie w wysokości pięćdziesięciu procent wartości przejętego przez państwo mienia. Obóz „Solidarności”, łącznie z dzisiejszymi liderami PiS, stał się obozem restauracji przedwojennego porządku.

W takiej atmosferze głos Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia był jak dzwon.

Przypomnieli rzeczy fundamentalne – że to wybór hierarchii wartości, zresztą nienowy, bo przez inne społeczeństwa wielokrotnie rozważany. „Prawdziwym fundamentem ustawy reprywatyzacyjnej jest uznanie własności, także tej naruszonej przed półwiekiem, za wartość nadrzędną. Czyni się jej teraz zadość kosztem innych wartości, na które w wyniku tak hojnej reprywatyzacji zabraknie środków: kosztem ochrony zdrowia i życia ludzkiego, kosztem powszechnego prawa do edukacji, a także kosztem niezbędnych nakładów na obronność kraju czy na przygotowanie Polski do wyzwań integracji europejskiej”, pisali w liście zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej”, pokazując, że przyjęcie ustawy w sposób trwały, na lata, zrujnuje budżet Rzeczypospolitej. „Gdy byliśmy w »Solidarności«, obowiązywała tam zasada ochrony słabszych. Dzisiejsi spadkobiercy naszego związku porzucili tę zasadę na rzecz ochrony majętnych. Lektura ustawy o reprywatyzacji nie pozostawia co do tego wątpliwości. Opowiadamy się przeciwko tej ustawie, bo różni nas od jej autorów hierarchia wartości. Nie uważamy, że własność jest bardziej święta od człowieka, od ochrony jego zdrowia i życia, od jego praw do wykształcenia, równego startu i godziwych warunków bytowych. Ale sprzeciwiamy się ustawie reprywatyzacyjnej także dlatego, że w imię pewnej ideologii i w interesie materialnym pewnej grupy obywateli naraża ona na szwank interes ogółu i grozi ciężkim kryzysem finansów państwa”.

Wezwali też prezydenta Kwaśniewskiego, by ustawę zawetował. I tak się stało. To był wielki sukces Karola Modzelewskiego, bo jego apel był w tamtym czasie jednym z najważniejszych. Żałować tylko możemy, że władza zatrzymała się w połowie drogi, że ekipom rządzącym w III RP zabrakło odwagi, by sprawę reprywatyzacji ostatecznie zakończyć. Na przykład stanowczym „nie”. Dlatego wraca, co parę lat, w atmosferze kolejnych skandali i obaw.

*

A potem przyszły czasy, gdy apeli Modzelewskiego nie słuchano. To był okres rządów Platformy, nakręcania spirali wrogości, zarówno polsko-polskiej, jak i wobec sąsiadów.

Karol Modzelewski przekonywał, że to droga donikąd. „Stosunki z sąsiednimi państwami – tłumaczył – zależą od psychologicznej tkanki stosunków między narodami. Dla każdego polskiego rządu – obojętnie, czy premierem będzie Kaczyński czy Tusk – rozniecona wrogość wobec Rosjan, Niemców lub Ukraińców będzie jak kula u nogi, która nie pozwoli na układanie wzajemnych stosunków gospodarczych i politycznych w najlepiej pojętym interesie narodowym. Słono za to zapłacimy”.

Trudno odmówić tym słowom racji. I aż żal, że to wołanie na puszczy...

A apele dotyczące spraw polsko-polskich? „Trzeba uważać na wszelkie porywy duszy, które prowadzą nas w kierunku filozofii wojny domowej. Gdy kogoś ze względów historycznych czy politycznych traktujemy jako przeciwnika i uważamy, że trzeba go zniszczyć, postawić poza nawiasem, i używamy w tym celu wszelkich środków, jest to filozofia dla kultury demokratycznej zabójcza” – mówił.

I, oczywiście, przyznajemy mu rację. I na tym to wszystko się kończy.

Dorzućmy do tego garść kolejnych argumentów, tym razem z roku 2015: „PiS jest dla sfrustrowanych, to wspólnota emocji negatywnych. W oczach ludzi przegranych, pozostawionych przez transformację za burtą, sprawiedliwość negatywna polega na tym, żeby dobrać się do skóry tym, którym się powiodło. Na zasadzie: my im damy popalić! Wszyscy, którym się nie powiodło, noszą w sercu zamysł, żeby dać tym drugim popalić. Oni wiedzą, że PiS im nie zapewni poprawy warunków życia. Ale da im tę satysfakcję, że pogoni sukinsynów, którzy po naszych plecach doszli do tego, co mają. PiS jest partią rewanżu socjalnego, ale nie polityki socjalnej”. I dalej: „Frustracja jest nie dlatego, że są nierówności dochodowe, płacowe, tylko dlatego, że znaczna część ludzi poczuła się zdegradowana społecznie i materialnie. Przede wszystkim przez utratę pewności jutra i przez utratę szans na awans swoich dzieci. To jest fakt! Tu nie ma co kręcić! To jeden z najczarniejszych elementów naszego bilansu. Nasz bilans po roku 1989 ma jasne strony: demokrację, wolność. Ma jednak też strony ciemne: pozostawienie za burtą, nie wiem, jednej trzeciej, jednej czwartej, trudno to policzyć, ale znacznej części obywateli. I ta znaczna część będzie głosować na takich jak PiS. Nie ma w tym nic dziwnego. Wzmacnia to syndrom zawiedzionego zaufania. Przekonanie, że nas oszukano”.

O zawiedzionym zaufaniu pisał też w Kobyle historii: „Racjonalna argumentacja nie skutkuje, i nic dziwnego – nie mamy do czynienia z postawą racjonalną, lecz z czymś na kształt zbiorowej psychozy. U jej źródeł można doszukiwać się frustracji i lęków ludzi, którzy czują się przegrani i oszukani, więc gorączkowo szukają winowajców swojego położenia. Polskę trapi syndrom zawiedzionego zaufania – pokłosie mitu „Solidarności” użytego i zużytego jako osłona Wielkiej Zmiany. To także element rachunku, jaki płacimy za transformację”.

Efektem tego jest pęknięcie Polski na dwa obozy. Jak głębokie? Modzelewski opisywał to tak: „Istnieje pęknięcie kulturowe, bariera komunikacyjna dzieląca te dwa obozy. Przez tę barierę nie przenikają ani wiadomości, ani argumenty, jeśli takie są. Nie ma wspólnoty wartości, wspólnego języka. To stan bardzo głębokiego rozłamu, który zagraża spójności wspólnoty narodowej”.

I zakończmy ten wątek krótką wymianą zdań zapisaną w jednym z wywiadów dla „Przeglądu”: „Czy Kaczyńskiemu udało się trwale skłócić Polskę? – Nic się Kaczyńskiemu nie udało. Kaczyńskiemu udało się wykorzystać politycznie kulturowe pęknięcie w polskim społeczeństwie”.

*

Oto więc recepta na polityczną zmianę – nie ma sensu walczyć z Kaczyńskim, jest sens budować kanały komunikacji między dwoma zwaśnionymi obozami. Tylko czy jest to w obecnej sytuacji w ogóle możliwe?

W ostatnich miesiącach życia Karol Modzelewski dość wyraźnie kreślił – gdy był o to pytany – scenariusze działania.

Po pierwsze, uważał, że podstawą jest społeczna aktywność i opór. Bo opór społeczny mityguje władzę, no i ma wpływ na postawy urzędników, funkcjonariuszy... Atmosfera wpływa na ludzi. Dlatego między innymi uczestniczył w manifestacjach KOD-u i przyjmował zaproszenia na spotkania. Po drugie, powtarzał, trzeba docierać do tych, którzy głosują na PiS. Nie wolno ich obrażać, trzeba spróbować ich zrozumieć. A po trzecie...

W Kobyle historii na samo zakończenie zwrócił się do szczególnej kategorii czytelników. „To ludzie młodzi, skłonni do buntu przeciw społecznej niesprawiedliwości, których wewnętrzny imperatyw popycha do walki o zmianę porządku świata” – wyjaśniał. „Nie będę ich zachęcać ani powstrzymywać od kontestacji – dodawał. – Będą dostawać baty, ale to akurat nie powód, żeby dać za wygraną. Każde pokolenie ma niezbywalne prawo, żeby dostawać w skórę”. Przyszłym rewolucjonistom dał jedną radę: „Kobyła historii jest dzikim, nieujeżdżonym mustangiem. Można wskoczyć na jej grzbiet, a nawet utrzymać się tam przez czas pewien, tyle że nie sposób nią pokierować – w końcu zawsze nas zaniesie tam, gdzieśmy nie zamierzali i nie spodziewali się znaleźć. Tak – w największym skrócie – interpretuję swoje własne życiowe doświadczenie”.

Wszystkich pamiętam...Coś takiego jak energię w tych ludziach, zaangażowanie.Ale też młodość. To, że się śmiali. Tak radośnie...A potem tąpnięcie, i coś ponurego,i tego szpicla siedzącego na klatce schodowej. I już pustkę.

KIEROWCAZACZAROWANEJ CIĘŻARÓWKI

Rozmowa z Ewą Modzelewską-Kossowską,córką Karola Modzelewskiego

Robert Walenciak: Miała pani pretensje do ojca, że nie był takim tatą jak inni ojcowie?

Ewa Modzelewska-Kossowska: Co pan rozumie przez to, że nie był takim tatą jak inni? To może znaczyć bardzo wiele rzeczy.

Że wybrał politykę, a nie rodzinę. Że poszedł do więzienia.

To jest trudne pytanie. Bo ja zawsze, właściwie od najmłodszych lat, odkąd mogłam w ogóle rozumieć, o co chodzi, jakoś bardzo to doceniałam. Ojciec był dla mnie kimś, kto poświęca się ważnej sprawie. Nie było więc tak, że miałam do niego pretensje... Ale to nie jest bez zastrzeżeń.

Po pierwsze, jestem psychoanalityczką, patrzę na różne sprawy od tej strony. Każdy psychoanalityk, zanim zacznie praktykować, musi przejść własną psychoanalizę. Ja też swoją przeszłam, czyli wieloletni proces zgłębiania siebie. A psychoanaliza to teoria, która zakłada, że dziecięce doświadczenia są czymś ważnym. Myślę, że jest to całkowicie uzasadniony pogląd, że to jest determinujące. Choć to nie znaczy, że pewne doświadczenia, nawet jeśli mają charakter traumatyczny, nie mogą znaleźć różnych rozwiązań. Ale zawsze wpływ jakiejś traumy, a niewątpliwie to, co się działo w moim dzieciństwie, było swoistą traumą, potem się odzywa... Przeszłam w swojej psychoanalizie przez takie odkrycia. Musiałam skonfrontować się z tym, że ten sposób myślenia o ojcu, czy w ogóle o moich rodzicach, był w dużej mierze idealizujący. Tamten aspekt gniewu czy rozczarowania dziecięcego był, jak to się mówi w psychoanalizie, odłączony czy też wyparty. No, powiedzmy, że był wyparty, nie wchodząc w szczegóły. I to musiało powrócić. Bo rzecz jest nie tylko w tym, że mój ojciec siedział w więzieniu przez ileś lat, kiedy byłam dzieckiem, ale również w tym, że ten czas pomiędzy jego pobytami w więzieniu również był wypełniony...

Rozczarowaniem? Samotnością?

Po pierwsze, był to krótki czas, zwłaszcza między pierwszym a drugim zatrzymaniem. Ale też był wypełniony wydarzeniami, tym, że ojciec zajmował się czymś niezwykle ważnym, że moje potrzeby czy pragnienia wobec niego musiały zostać odsunięte. I właściwie bardziej to było dla mnie czymś dotkliwym niż te jego nieobecności z powodu więzienia.

Bo gdy był w więzieniu, można było fantazjować, że będzie się razem?

To było coś takiego, że w tej chwili ojciec mnie rozczarowuje, bo zamiast pojechać ze mną w góry, tak jak obiecał, ma ważniejszą sprawę, pisze list do Edwarda Gierka. Ale trzeba też pamiętać, że ojciec sam w dzieciństwie doświadczył traumy: tuż po jego przyjściu na świat jego biologiczny ojciec został aresztowany i trafił do łagru. Z kolei mój ojciec, gdy miał cztery lata, trafił do kominternowskiego domu dziecka, gdzie spędził ponad dwa lata. Musiał sobie jakoś z tym poradzić, sam mówił, że jego wspomnienia z tego pobytu nie są straszne... Ale doświadczenie opuszczenia miało się w jakiś sposób powtórzyć w życiu jego dzieci, moim i mojego brata. Tak to często bywa z traumą, której nie udało się do końca opracować psychicznie.

Jest wasze zdjęcie zrobione na placu Konstytucji: jesteście w trójkę, rodzice i pani, mała dziewczynka, roześmiana.

To jest zdjęcie zrobione przez bezpiekę, z ukrycia...

Jesteście na nim szczęśliwi.

Tak! Choć, szczerze mówiąc, takich szczęśliwych chwil dużo nie pamiętam. Pamiętam trochę jeden pobyt w górach. Zawsze chodziliśmy w góry, a to było między jednym a drugim pobytem w więzieniu, wycieczka na Czerwone Wierchy... Ale od razu to jest przełamane przez złe wspomnienie, bardzo traumatyczne, które przez długi czas we mnie tkwiło. Otóż szliśmy na Czerwone Wierchy i ojciec niósł mnie na barana, bo już nie miałam siły iść. To była dość długa wycieczka, ja byłam małą dziewczynką. Wreszcie doszliśmy na szczyt, we trojkę, z mamą. On mnie zdjął, po czym upadł bez przytomności. Pamiętam, przez lata mnie to prześladowało: moja matka szarpiąca go za rękę i krzycząca „Karol, Karol!”, strasznym głosem. Przecież ona na pewno myślała, że on ma zawał, udar... A ona jest sama z dzieckiem, na szczycie Czerwonych Wierchów, gdzie nie było tak jak teraz, że co chwilkę ktoś wchodzi i schodzi, tylko to była w środku gór samotność. Na szczęście on się ocknął. Na pewno był osłabiony po pierwszej odsiadce. Ale to jest właśnie taka trauma, która się wsuwa w te dobre wspomnienia.

One są?

Tych dobrych wspomnień trochę jest. To nie jest tak, że nie pamiętam nic fajnego. Pamiętam inny pobyt z ojcem na wakacjach, też na wakacjach! To już jest po drugiej odsiadce.

Za Gierka.

To też był pobyt w górach, w Zakopanem. No, może to nie jest wspomnienie specjalnie przyjemne, ale śmieszne. Mieszkaliśmy w „Astorii” – to willa, która jest domem pracy twórczej. W tej willi był salon, gdzie stał telewizor, tam się schodziło coś obejrzeć. I ja tam poszłam, sama, ojciec nie chciał, obejrzeć serial teatralny, wtedy jeszcze takie rzeczy istniały jak teatr telewizji w odcinkach. Była to teatralna inscenizacja Sławy i chwały Iwaszkiewicza. No i ja się bardzo wzruszyłam, i wróciłam do naszego pokoju, gdzie ojciec pisał jakąś dysertację naukową, i rozszlochałam się, takim szlochem nastolatki, nieutulona w nieszczęściu. Ojciec się przeraził. Co się stało? Czy ktoś cię skrzywdził? Ktoś ci zrobił przykrość? Czy dostałaś jakąś złą wiadomość? Co się dzieje?

On pytał, a pani płakała...

A ja płakałam. Nie, nie – odpowiadałam w szlochu. Wreszcie ojciec tak półżartem rzucił: co, wzruszyłaś się Sławą i chwałą? A ja na to: tak, tak. Jak on ryknął takim zdrowym śmiechem, potwornym... Tak mnie dotknął... Oczywiście z perspektywy czasu uważam, że to jest bardzo śmieszne wydarzenie.

Sam się śmieję.

I to były właśnie takie zabawniejsze momenty. Jednak sporo takich wspomnień mam. Ale, jak pan wie, moi rodzice się rozstali. To bardzo trudna rzecz, żeby związek mógł wytrzymać tyle lat w separacji. Moja mama pracowała w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. To było najgorsze miejsce do pracy, jeżeli się było żoną takiego człowieka – po prostu koledzy z pracy nie mówili jej „dzień dobry”, przechodzili na drugą stronę ulicy, kiedy szła. Okropne to było. Jaka presja na niej ciążyła!

No i pamiętam to szykowanie paczek dla ojca, te jazdy do więzienia...

Jeździła pani?

Wtedy nie. Na widzenie pojechałam dopiero za trzecim razem, gdy trzeci raz siedział. Już byłam wystarczająco dorosła, byłam na studiach, i dopiero wtedy chodziłam na widzenia. Jako dziecko nie jeździłam. Natomiast pamiętam wyjazdy mamy. To było jakieś takie smutne... I cóż – gdy oni się rozstali, bo ten związek nie przetrwał długotrwałej separacji, był trudny czas, może nawet trudniejszy. Bo ojciec wyjechał do Wrocławia. Może to było trudniejsze, niż gdy siedział w więzieniu.

Wtedy, jak był w więzieniu, czuła pani, że jest z wami.

No tak. Że jakoś jest... A w liścikach, tych małych, które przysyłał mi z więzienia, gdy byłam dzieckiem, zawsze na końcu pisał, żebym pomagała mamie, że to jest bardzo ważne. Że teraz mamie jest trudno, więc żebym się starała dobrze uczyć, być grzeczna... Tam są takie wskazówki dla mnie. I mama jest w tych listach wspominana.

Często pisał?

To było określone regulaminem, zarówno częstotliwość, jak i długość listów. I to różnie było, kiedy siedział w areszcie, a kiedy był w więzieniu. Te z okresu aresztowania były krótsze, pisane na takich ćwiartkach, na małych karteczkach. Jakby musiał zostawić większą część dla żony. I chyba raz na miesiąc... Ale nie pamiętam.

Mała dziewczynka – i dostaje list od taty, który siedzi w więzieniu.

Zaraz pan zrozumie, przeczytam panu jeden liścik. „Kiteczku kochany mój, dostałem przedwczoraj twój list o puszczy, żubrach i szczepionce na dur brzuszny. Z wielką dumą dowiedziałem się, że żubrów się nie przestraszyłaś i szczepionki też się nie boisz. Mnie się też wydaje, że żubry są zwierzętami bardzo sympatycznymi i poczciwymi. Parę lat temu jeden taki, co miał na imię Pulpit, znudził się mieszkaniem w rezerwacie i wyruszył sobie w podróż po Polsce. Pisano o tym w gazetach i było wiele o tym hałasu, ale on nic złego nikomu nie robił, tylko czasem podkradał jabłka ze straganu w małych miasteczkach. Ludzie dawali mu do jedzenia różne przysmaki, do których żubry nie są przyzwyczajone, ale Pulpit zjadał je przez grzeczność, aż rozbolał go brzuch po ciastach tortowych i trzeba było mu robić zastrzyki. W gazetach wtedy było zdjęcie, jak mu taki zastrzyk robią, i wydaje mi się, że on jednak troszeczkę się bał. Bardzo mocno całuję, tata”. I tu jest rysunek, niech pan zobaczy, jest świetny...

„To jest Pulpit, ale on był dużo większy”. I jeszcze przekreślone serduszko. Ze strzałą.

A tu jest rysunek do bajki, którą mi ojciec opowiadał. O zaczarowanej ciężarówce. Kierowca tej zaczarowanej ciężarówki był takim, teraz tak to mogę opisać, liderem lewicowym. Był liderem buntu. Zaczarowana ciężarówka miała skrzydełka. A naprzeciw niej stała armia złych ludzi. I to była bajka, którą ojciec opowiadał mi na wolności. W taki sposób próbował mi tłumaczyć, o co walczy, o co mu chodzi. Że są takie kraje, gdzie wszyscy ludzie muszą ubierać się jednakowo, w takie szare ubrania, i wszystko jest szare, nie ma w ogóle kolorów. A taki kierowca tej zaczarowanej ciężarówki przyjeżdża, żeby powiedzieć ludziom, że są takie miejsca, gdzie można się ubierać kolorowo. Taka to była wersja, dziecięca. Do tego był rysunek. To były takie bajki.

Dla córki.

Zapadły mi w pamięć i na zawsze pozostały źródłem najważniejszych wartości. Fajne to były rzeczy. I to nie było tak, że wyjeżdżam z tatą i tylko chodzę sobie po górach. Bo oprócz tego, po południu, były jakieś zagadki intelektualne. Pamiętam, zadanie dotyczyło tego, że miałam w tekście odróżnić reguły prawdy historycznej od – dziś byśmy to nazwali – propagandy. Narracji, która służy do tego, żeby ludzi do czegoś przekonać. Takie zadania dostawałam! Nie byłam taką małą dziewczynką, miałam wtedy już trzynaście lat pewnie... To było zadanie na myślenie. Ojciec nie serwował mi gotowych bajek, tylko dawał mi rodzaj zagadek, tak żebym pomyślała i do czegoś doszła.

Pani wiedziała, że te bajki mają swój kontekst?

Jakoś wiedziałam... Mama mi to mówiła. Choć teraz nie pamiętam, jak to dokładnie się działo, że wiedziałam.

Ten moment, kiedy pani się dowiedziała, że tata jest zamknięty, zatrzymany, to był szok?

Ja nic nie pamiętam! Kompletna niepamięć. Mama moja mówi, że byłam obecna w czasie rewizji, kiedy esbecy chodzili butami po moich zabawkach... Choćby mnie pan zabił – ja tego po prostu nie pamiętam. Nic! Pamiętam tylko pewną opresję tamtych czasów. Mieszkaliśmy przy Świętokrzyskiej 30, dokładnie naprzeciwko Pałacu Młodzieży. Ten dom jest tak zbudowany, że od tyłu ma dwie wysunięte części. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, w narożnym mieszkaniu, w tej części były okna klatki schodowej. I tam cały czas siedział szpicel, który patrzył w nasze okna. I jeszcze on mnie tak straszył, bo miał okropną, niedogoloną brodę. Przerażający był! To pamiętam, mam przebłyski grozy. Ale te najtrudniejsze rzeczy – nic. Nie pamiętam roku 1968, tego kluczowego momentu. Nie pamiętam, że mama znikała, gdy ją zabierali na przesłuchanie. Tam ją straszyli, że jej nie wypuszczą i że nie będzie kto miał dziecka odebrać ze szkoły. Nic z tego nie pamiętam! Za to pamiętam rzeczy inne.

Jakie?

Pamiętam tych młodych ludzi, którzy przychodzili do nas, jak siedzieli w milczeniu i pisali na kartkach. I sobie przekazywali. A potem to palili w łazience. To było dziwaczne!

Czyli pamięta pani tę młodzież, która przychodziła do ojca i knuła.

Pamiętam swoje zauroczenie niektórymi osobami. Basią Toruńczyk, Ireną Grudzińską. Bo to były piękne dziewczyny, a ja tak bardzo chciałam być w przyszłości taka jak one! Pamiętam Adama Michnika. On był efebem o słodkich lokach. To są przyjemne wspomnienia. Pamiętam Grażynę Kuroń, Gajkę, jako uroczą osobę, do której się chciało przylgnąć. Pamiętam Jacka. Wszystkich pamiętam... Coś takiego jak energię w tych ludziach, zaangażowanie. Ale też młodość. To, że się śmiali. Tak radośnie... A potem tąpnięcie, i coś ponurego, i tego szpicla siedzącego na klatce schodowej. I już pustkę.

Bo oni byli w więzieniu...

Bo oni wszyscy siedzieli.

Śliczni, młodzi.

I ja tak ich pamiętam. Jako fajne, dość szerokie środowisko – rodzinę, plus ci wszyscy znajomi, jako taką wielką społeczność. Z fajną energią. I w ogóle nie przeczuwałam tej grozy. A jeszcze wcześniej, jak miałam dwa lata, tata wyjechał na stypendium, a potem mama za nim podążyła. I to było też takie opuszczenie... To była rzecz, o którą miałam żal. Myślę, że to było najgorsze rozstanie, bo byłam naprawdę małym dzieckiem.

I nie rozumiała pani dlaczego...

Ale jak sobie z perspektywy myślę, że tak im się potem życie ułożyło... I że tak już mało mieli z tego. Nie mogę więc im tego wypominać, nosić żalu w sercu, że to zrobili. Jak sobie pomyślę o nich w tamtym czasie... Moja starsza córka ma teraz dwadzieścia pięć lat, młodsza – dwadzieścia trzy. Kiedy ja się urodziłam, moja mama miała lat dwadzieścia, ojciec – dwadzieścia dwa. To były dzieci! Mogę więc powiedzieć, że nie jest tak całkiem dobrze urodzić się takim młodym rodzicom, bo oni nie mają na to dziecko tak do końca miejsca. Bo nie mogą mieć! Pomyślmy, jak bardzo jest się w tym wieku młodym i niedojrzałym. Nawet jeśli oni byli dojrzalsi, bo tamto pokolenie było bardziej dojrzałe, to dalej byli dziećmi jako rodzice. Do rodzicielstwa nie byli dojrzali. Do życia – tak! Ale do rodzicielstwa – nie. Więc tak mi się po prostu ułożyło, że miałam za młodych rodziców, że to miało wprawdzie nawet swoje urocze strony, ale w sumie nie było miejsca dla mnie.

A pani Natalia? Babcia?

Ona mieszkała pod nami. My mieszkaliśmy na trzecim piętrze, a ona na drugim.

Jeśli przychodziła bezpieka, mogła się panią zająć.

Jeśli chodzi o opiekę dziadków, to raczej rodzice mamy. Babcia Natalia była bardziej osobą, która wprowadzała mnie w świat kultury. Była tłumaczką, pisarką, Lalkę przetłumaczyła na rosyjski. Zajmowała się Czechowem, opracowała jego listy. Miała mnóstwo przyjaciół, przyjaźniła się z Jarockim. To był jej największy wkład w moje życie. Zabrała mnie do Krakowa, gdy miałam niespełna szesnaście lat, na Wiśniowy sad, na Umarłą klasę. Poznała mnie z aktorami. Jarocki był pierwszym mężczyzną, który poczęstował mnie koniakiem. Odrobinę wypiłam, to było jedno z gorszych przeżyć – z trudem to przełknęłam. Babcia była osobą na swój sposób światową, choć bardzo specyficzną. Miała niewątpliwy czar. A jednocześnie... Ojciec wypowiedział się o niej w wywiadzie w „Gazecie”. Dała się we znaki, na pewno. Nie była to postać, w sensie psychologicznym, jednoznaczna.

Ale nie ciosała mu kołków na głowie, że powinien dać sobie spokój z polityką i się ustatkować?

Nie wiem, jak to wyglądało z tej strony. Dopóki czuła się silną kobietą, która może pójść i awanturować się w różnych instytucjach, dlaczego nie dostaje widzenia albo dlaczego jej syna spotykają takie lub inne obostrzenia, robiła to. Wydaje mi się też, że była lojalna w stosunku do jego celów. Że je rozumiała, uznawała. I że to jakoś było zgodne z tym, jak ona myślała.

Pochodziła z takiej rodziny – mężczyźni zajmowali się polityką i siedzieli w więzieniach. A kobiety musiały się z tym pogodzić. I nosić im machorkę. Ona się temu podporządkowała? Czy on to jej narzucił – że musi działać i że to kosztuje kolejny wyrok?

Nie chciałabym, żeby powstało wrażenie, że ojciec miał rys autokratyczny. On taki nie był. Jeżeli już ujmować sprawy od mniej miłej strony, to można by powiedzieć, że był tak zajęty tym, co go zajmowało, i tak na tym skoncentrowany, że właściwie w małym stopniu obchodziło go, jakie są tego konsekwencje dla pozostałych osób w rodzinie. Owszem, obchodziło go jakoś i bolało, ale to było na trzecim, czwartym miejscu.

Że go bolało, widać po jego listach.

Ale to nie była rzecz pierwszorzędnej wagi. Pierwszorzędnej wagi były sprawy, które on uważał za sprawy pierwszorzędnej wagi. I już. Był naukowcem, profesorem... Czyli był kimś, kto potrzebuje skupienia. Bywa, że dzieci naukowców czy twórców wspominają trudny klimat dzieciństwa – na przykład nie wolno było się odzywać, bo tata pisze, bo tata pracuje, bo to jest gabinet ojca. Mój ojciec nie był typem tyrana. On po prostu miał to coś, co my nazywamy doskonale funkcjonującymi mechanizmami obronnymi.

Wyłączał się z rzeczywistości i zatapiał się w swoich sprawach?

To pozwalało mu się odciąć od świata, po prostu. Próby zwrócenia na siebie uwagi były bezskuteczne: choćbym nie wiem, co robiła, on by tego prawdopodobnie nie zauważył. Był skupiony, miał swoje zadanie – i już. Nie musiał nakazywać: masz być cicho! Nie, mnie po prostu nie było. I koniec. W tym momencie nie istnieję dla niego, on w tej chwili robi coś ważnego. Pisze książkę albo uzasadnienie dla jakiejś bardzo ważnej sprawy. W tym momencie nic innego się nie liczy.

Nie przeszkadzało pani, że jest zbyt inteligentny, że zawsze góruje? To przygnębia.

Nie. Może gdybym była synem, to byłoby przytłaczające, że nie mam szans przeskoczyć ojca. Ale dla dziewczyny to jest łatwiejsza rola: że mogę się szczycić, że mam takiego tatę. Super! I jeszcze taki przystojny...

Podobał się kobietom.

Wydaje mi się, że był zawsze na kobiecy urok wrażliwy i dlatego kobiety dobrze się przy nim czuły.

A nazwisko nie utrudniało pani życia?

To na studiach. Był to kłopot, bo kiedy już zajmowałam się swoimi sprawami, to nie chciałam być tak bardzo łączona z jego nazwiskiem. Chciałam mieć swoje sukcesy, na własny rachunek. Pewnie dlatego w szkole nie znosiłam historii. Na ten przedmiot poszła cała moja agresja... Historia była nudą; właściwie dopiero w bardzo dojrzałym wieku zobaczyłam, jak może być ciekawa. A do tego czasu – najgorszy przedmiot.

I wybrała pani psychologię.

Po studiach zajęłam się psychoanalizą, która ma niewiele wspólnego z uniwersytecką psychologią, przynajmniej w Polsce.

I zaczęła pani pracować na swoje nazwisko.

Wymknęłam się z pułapki nazwiska. Na szczęście nigdy nie wątpiłam w swoje możliwości. Mam to po ojcu. On nie był zarozumiały, ale był spokojny na swój własny temat. Czuł, że ma możliwości.

Nie był samcem alfa. Odpowiadała mu rola tego drugiego?

Raczej eksperta! Trochę outsidera. Lubił przyjmować taką niezależną pozycję.

Żeby mieć pole do swobodnej analizy.

To fascynowało mnie w jego umysłowości! Czasami do niego jeździłam, nawet w tym okresie, gdy między nami rozluźniły się więzi. Gdy bałam się, że w tym kraju coś się zawali, to jechałam do niego i mówiłam – słuchaj, proszę cię, pociesz mnie. On na to – wiesz, nie mogę cię pocieszyć, ale spójrzmy na to trochę z dystansu. I tu zaczynał coś analizować, i to mnie fascynowało, ta zdolność oddalenia się od sytuacji, tak jakby kamera się oddalała. I ta kamera zamiast małego wycinka widziała – z tej odległości – masę innych procesów, które wpływały na rzeczywistość. To było fascynujące.

Historyk i polityk w jednym.

Umysł bardzo analityczny. Zdolny przy tym do niesamowitej neutralności, niezakłócający się sympatiami, emocjami. Nawet jeśli miał wyraziste sympatie, to nie zakłócało mu to możliwości rozpoznania sytuacji. To znakomita cecha.

Ważne jest, żeby każdy mógł żyć.Nie tyle na miarę swoich zachcianek,ale tak, żeby nie był w jakiejś fatalnej sytuacji.A poza tym – wolność.

LUBIŁ POWTARZAĆ,ŻE JESTNIEDZIELNYM POLITYKIEM

Rozmowa z Małgorzatą Goetz,żoną Karola Modzelewskiego

Robert Walenciak: Jak się poznaliście?

Małgorzata Goetz: Karola poznałam w innym czasie, niż on poznał mnie. To było na konferencji prasowej, we wrześniu 1980 roku. Wcześniej znałam go wyłącznie ze słyszenia, jeszcze z roku 1968. To było nazwisko, które czciliśmy. Ale nawet nie wiedziałam, że on jest we Wrocławiu.

Miał zakaz pracy ze studentami.

On zamieszkał we Wrocławiu, kiedy ja już kończyłam studia. Na studiach musiałam się sama utrzymywać. Nie miałam akademika, nie miałam stołówki – wtedy obowiązywała rejonizacja, a ja nie byłam z rejonu. W związku z tym ogromnie dużo czasu pochłaniała mi praca zarobkowa. Rzadko bywałam pod koniec studiów na uniwersytecie, a poza tym po prostu nie wiedziałam, że Modzelewski jest we Wrocławiu.

Aż przyszedł czas „Solidarności”...

Na początku września okazało się, że Modzelewski jest rzecznikiem prasowym „Solidarności”. W klubie dziennikarza we Wrocławiu była konferencja prasowa. Poszłam, bardzo rzetelnie przygotowana. I postanowiłam zadać kilka „dociekliwych” pytań.

A on?

Mówiąc językiem dziennikarskim, spuścił mnie z wodą. Miał rzadki talent szanowania rozmówcy, pochylania się z troską nad tym, o co człowiek pyta. A potem i tak mówił to, co chciał. I ten zadający pytanie już nie śmiał powtórzyć swego pytania. A tak naprawdę poznaliśmy się na strajku, to był styczeń 1981 roku, w Jeleniej Górze.

Kiedy miejscowa „Solidarność” chciała odwołać Stanisława Cioska.

Ach, to przepiękna historia. Ja bardzo chciałam się dowiedzieć, na czym polega strajk, chciałam uczestniczyć w strajku, więc wymogłam na swoim redaktorze naczelnym w radiu, żebym mogła razem ze strajkującymi siedzieć, nagrywać, rozmawiać. I jakoś go przekonałam, że to jest potrzebne. Nagrywałam wszystko, również te ich dyskusje. I zaprzyjaźniłam się na tyle z chłopakami z komitetu strajkowego – a to na ogół byli ludzie w moim wieku – że wpuszczali mnie na swoje obrady. Tam przeżyłam prześmieszną rzecz. Oni bez przerwy oskarżali Cioska...

O co?

Z jakiego powodu oskarżali Cioska? W sierpniu 1980 roku, kiedy cała Polska strajkowała, zastrajkowała również komunikacja, i nie tylko, w Jeleniej Górze. W związku z tym ówczesny pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, Stanisław Ciosek, zaprosił komitet strajkowy do siebie i zaczął rozmowy. Powiedział, że pewnej grupy postulatów nie może uwzględnić, bo rzecz jest państwowej wagi, dotyczy Związku Radzieckiego, a w tej sprawie on nie może nic zrobić. Ale resztę – proszę bardzo. Załatwimy! Podpisali porozumienie. Rano strajk się zaczął, wieczorem się skończył. Ale potem, kiedy się okazało, że cała Polska nadal strajkuje, to chłopcy mieli czkawkę.

Że Ciosek ich wykiwał...

Więc gdy zaczął się strajk, rzeczywiście ważny, to nagle najważniejsze stało się oskarżanie Cioska. Najpierw oskarżano go, że jego willa została pokryta dachówką z rozebranego starego pałacu (ówczesne województwo jeleniogórskie to był region, w którym w każdej wsi był pałac, a nawet znam jedną wieś, w której były trzy pałace). Tylko okazało się, że Ciosek nie ma willi. Upadł więc ten argument. Potem były inne oskarżenia, ale też upadały. Aż doszliśmy na posiedzeniu komitetu strajkowego do garniturów, które Stanisław Ciosek nosił. Otóż one szyte były w Gryfowie. Tam były zakłady odzieżowe, w których szyte były garnitury, prawie wyłącznie na eksport. Nie można ich było w Polsce dostać w żadnym normalnym sklepie. Nadużycie władzy! Brał garnitury z zakładów w Gryfowie! Niestety, okazało się, że on za nie płacił. A musiał je szyć na miarę, bo był słusznej, „niemiarowej” postury. Wtedy chłopcy znaleźli inny argument: ale uszył sobie dwie pary spodni do garnituru! Tak wołali. Pamiętam ten moment: oni to mówią, ja patrzę na tych chłopców, którzy rzucają to oskarżenie, i nagle wszystko rozumiem. Oni mieli tylko po dwa garnitury w życiu: jeden do komunii, drugi do ślubu. A wszystkie kupowane w MHD, charakteryzujące się tym, że spodnie były dyskretnie obniżone w kroku...

...żeby się nie wypychały.

A ja wiedziałam, na czym polega szycie garnituru, bo mój ojciec był niemiarowy. Miał zaniki mięśni po obozie, zawsze szył u krawca garnitury i zawsze do garnituru dwie pary spodni. Bo spodnie się szybko wyświecają. I zrozumiałam, na czym polega frustracja tych młodych ludzi. Chcieli przywalić Cioskowi, bo czuli się wystrychnięci na dudka.

A w ogóle to był taki nietypowy strajk. Przecież Wałęsa ogłosił, że koniec strajków, a tu nagle wybuchło: w Bielsku-Białej, w Jeleniej Górze...

Wałęsa jeździł je gasić.

Do Jeleniej Góry przyjechał za nim Modzelewski. Pamiętam ich spotkanie z komitetem strajkowym. Wałęsa zaczął od razu pokrzykiwać, więc podeszłam do Modzelewskiego i powiedziałam: proszę pana, proszę powiedzieć Wałęsie, że na tych chłopców się nie krzyczy, bo to nie ma sensu. Zaczęłam mu coś tłumaczyć, zaczęliśmy gadać. A po wszystkim okazało się, że muszę pojechać do Wrocławia, zawieźć do radia nagrany materiał, no i Modzelewskiego też trzeba tam odwieźć. A ponieważ wiadomo, że coś się może stać po drodze, to jak pojedzie z nim dziennikarka z radia, to na pewno mu się krzywda nie stanie. W związku z tym byłam w eskorcie Modzelewskiego.

Do Wrocławia?

Nie! Zdążyliśmy tylko dojechać na drugi koniec Jeleniej Góry, kiedy okazało się, że Modzelewski jednak zdecydował się spotkać z sekretarzem Cioska, takim piekielnie inteligentnym facetem, którego Ciosek zawsze miał przy sobie. Powiedział mi, że on jednak zostanie na tym spotkaniu w Jeleniej Górze, bo go proszą. Byłam trochę przestraszona. Podjeżdżamy pod odpowiedni budynek i wychodzi do nas... mój kolega, dziennikarz z wrocławskiej gazety. Więc się uspokoiłam, podeszłam do niego: Krzysiu, oddaję go [Modzelewskiego] w twoje ręce, ręczysz za niego głową! Modzelewski zaczął się śmiać. To było nasze pierwsze spotkanie. A zakolegowaliśmy się w Białołęce.

O!

Przyjeżdżałam tam do mojego ówczesnego chłopaka. Siadaliśmy przy stolikach obok. A potem bliżej się zaprzyjaźniliśmy w roku 1989, kiedy wróciłam do Wrocławia ze wsi, bo po wyrzuceniu z radia, za „Solidarność” rolniczą, przez długi czas mieszkałam na wsi. Na praktykach, jak mówiłam. Bardzo mi się to przydało, naprawdę. Zrozumiałam, o czym mówią rolnicy, kiedy wołali, że są traktowani jak obywatele drugiej kategorii, ponieważ sama byłam tak traktowana. Przyjechałam więc do Wrocławia w roku 1989, jak się dowiedziałam, że są wybory, bo trzeba było ruszyć do boju. Wtedy też zaczęłam nagrywać rozmowy z Karolem.

One przekształciły się w stały cykl.

Jak był już senatorem. Rozmowy nagrywaliśmy w poniedziałki, jedyne dni, kiedy był we Wrocławiu. Co prawica, co lewica, i coś tam jeszcze.... To się spodobało, zaczęli dzwonić słuchacze, że to są bardzo ciekawe rzeczy. Więc naczelny mi powiedział: rób! I robiłam co tydzień rozmowę. Aż do momentu, w którym on zwątpił w prawdziwość tego, co mówimy.

To znaczy?

Trafił z zapaleniem pnia mózgowego na neurologię. Miał sparaliżowaną połowę twarzy i prawie nie mógł mówić. Myśmy z redaktorem naczelnym doszli do wniosku, że nie będziemy zawiadamiać słuchaczy, że on jest w takim stanie, żeby nie wywoływać paniki. Poszłam do niego do szpitala i zapytałam: no dobrze, a gdybyś mógł mówić – to co byś powiedział? On pracowicie wybełkotał, o czym chciałby mówić. A ja już dobrze znałam jego sposób rozumowania, argumentacji... W związku z czym wróciłam do rozgłośni i zrobiłam tę rozmowę. On z kolei opowiadał to tak: „Chodzę sobie po korytarzu, a tu pacjent z sąsiedniej sali mnie pyta: to pan tu jest w szpitalu cały czas? Przecież przed chwilą mówił pan w radiu! Ja? A co mówiłem?”. I tamten mu dokładnie opowiedział, o czym mówił. Karol mnie później przepytał, jak to zrobiłam.

Ze ścinków.

Tak! Ze ścinków. I Karol mówił, że od tego czasu nie wierzy w żadne nagrania. Potem mu pokazałam dokładnie, jak to się na montażu robi. On zawsze mówił mniej więcej dziesięć minut, ja to na montażu skracałam i na antenę dawałam pięć minut. Ale nie wyrzucałam reszty taśm, miałam pół biurka takich rzeczy. I wtedy posiedziałam całą noc, i zrobiłam rozmowę. To nie było ot tak – i wyszło. To było kilka godzin pracy. Ale wyszło. Potem on tego posłuchał i – „rzeczywiście, nigdy bym nie uwierzył”.

I tak się zaprzyjaźniliście.

Potem rzeczywiście się zaprzyjaźniliśmy. Jemu waliło się od dłuższego czasu małżeństwo. Nawet mieszkał jakiś czas u nas, bo ja mieszkałam wtedy z mężem. Potem waliło się moje małżeństwo, więc znalazłam sobie mieszkanie, wyprowadziłam się. A potem Karol leżał po operacji w szpitalu. Tam odwiedziła go żona i po kolejnej kłótni powiedziała, że ma nie wracać do domu. Kiedy ja przyszłam w odwiedziny, on płakał. „Co mam zrobić?” – pytał. To ja na to: nie martw się, wynajęłam mieszkanie, możesz wprowadzić się do mnie. Potem zobaczymy. Myślę, że trudno zrozumieć, że zamieszkało ze sobą dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna, którzy wcześniej nie mieli ze sobą romansu. Ale tak było.

I tak się razem odnaleźliście.

Odkryliśmy, że myślimy podobnie, wyznajemy te same wartości. Ogromnym spoiwem było poczucie humoru. Nikt nie uwierzy, że małżeństwo się nie kłóci. A u nas każda kłótnia, czy to o pietruszkę, czy o zasady, kończyła się gromkim śmiechem. I potem długo śmialiśmy się z tego, żeśmy się pokłócili. To poczucie humoru tak u niego uwielbiałam... Siedzi i ścichapęk coś mówi, z bardzo poważną miną, a ty pękasz ze śmiechu. Mieszkaliśmy po prostu razem, miłość pojawiła się później.

A dlaczego zdecydował się przenieść do Warszawy?

On ciągle powtarzał: moim uniwersytetem jest Uniwersytet Warszawski, choć moim miastem jest Wrocław. Jego marzeniem było wrócić na uniwersytet, z którego był wyrzucony. Bardzo też chciał uczyć. Uważał, ja zresztą też, że to było jego powołanie – uczyć studentów, pracować z nimi. Bo nie chodziło tylko o to, że on był ich nauczycielem. Oni rozmawiali. A on bardzo dużo czerpał z tych rozmów. Zawsze podkreślał, że oni go inspirują, wytrącają ze schematycznego profesorskiego myślenia. A tej satysfakcji Uniwersytet Wrocławski mu nie dawał. Więc kiedy tylko pojawiła się możliwość – właśnie przechodził jeden z profesorów na emeryturę – Henryk Samsonowicz mu powiedział: jest etat na mediewistyce, składaj papiery. On wtedy zapytał: a co byś powiedziała, gdybym jednak przeszedł na uniwersytet w Warszawie? „Bardzo chcesz?” „No tak”. „To ileż to roboty?” „Wyprowadziłabyś się z Wrocławia?!” Byłaby to moja dwudziesta przeprowadzka w życiu, więc co mi tam! To był rok 1994. On już nie był senatorem.

Nie chciał kandydować?

Nie. Nawet ciągle powtarzał, że z pracy naukowej, która interesuje go najbardziej, polityka wyjęła mu dziesięć lat. Osiem i pół roku więzienia i półtora roku senatorowania. On to uważał za lata stracone.

Aż tak?

Kiedy był senatorem, to przecież co tydzień rozmawiałam z nim o tym, co dzieje się w Senacie. I wiem – był bardzo rozgoryczony, bardzo zawiedziony kolegami z „Solidarności”, którzy tak łatwo poparli plan Balcerowicza. Oni mówili o nim, że ma jakąś szajbę, że jest zakochany w klasie robotniczej, która nie jest już do niczego potrzebna. Tylko że my dokoła mieliśmy rozgoryczonych... Stwierdził więc, że to nie jest robota dla niego, szkoda czasu. Półtora roku wyjęte z badań średniowiecza. Wtedy już chciał badać przedchrześcijańską Europę. Zagłębiać się w coraz mroczniejsze czasy, z których prawie nie ma dokumentów.

Są tylko kodeksy.

Wszystkie znał na pamięć. Wszyscy patrzyli jak urzeczeni na faceta, który siedział i zapychał piętnaście minut łacińskiego tekstu, jakiegoś kodeksu.... On to wszystko miał w głowie. Miał pamięć, o której mówiłam, że to pamięć debila. Bo potrafił cytować słowo w słowo.

Kodeks salicki...

Nie tylko. Ale w ogóle dzień zaczynał po rosyjsku. Nie zdawał sobie z tego sprawy, dopiero ja mu to uzmysłowiłam.

Jak to wyglądało?

Wstaje, śpiewa sobie jakąś rosyjską piosenkę, a potem leci Majakowskim. Jego ukochany poeta. Jak go ktoś odpowiednio podpuścił, to potrafił godzinę, półtorej recytować Majakowskiego. W łazience śpiewał – bo w reszcie mieszkania miał zakaz śpiewania. Po czym wychodził na śniadanie i już było po polsku. Ja to rozumiem, mój ojciec też zaczynał dzień a to po niemiecku, a to po czesku... Był chowany w trzech językach, to płynnie przechodził z jednego w drugi. Poranny rosyjski Karola mnie więc nie dziwił.

Lubił też Okudżawę.

Okudżawę lubił nie tylko jako poetę, ale również jako człowieka. Oni się zaprzyjaźnili. Okudżawę poznała najpierw Natalia, jego mama, na zjeździe literatów Związku Radzieckiego. To było gdzieś w Gruzji. Mama Karola pojechała tam jako tłumaczka – mało kto wie, że przetłumaczyła Lalkę na rosyjski. I Lalka w Rosji zrobiła furorę, miała ileś wydań. Zarobiła zresztą sporo pieniędzy, niestety w rublach, które potem straciły wartość. I pojechała na zjazd literatów, tam poznała Okudżawę, przypadli sobie do gustu. Natalia opowiedziała mu o swoim dorosłym niepokornym synu. Potem Okudżawa przyjechał do Polski i pojechał do Zakopanego. Wtedy Karol pociągnął Jacka Kuronia ze sobą i też pojechali do Zakopanego, porozmawiać z Okudżawą o tym, że właśnie kombinują z Listem otwartym. Okudżawa był kilka lat od nich starszy i z uśmiechem dorosłego człowieka patrzył na te dwie rozgrzane głowy: no, chłopcy, róbcie swoje, tylko uważajcie... Zakolegowali się wtedy. Potem, jak już Karol wychodził z więzienia, to pilnował każdej okazji, żeby się spotkać z Okudżawą, porozmawiać, gdy ten przyjeżdżał do Polski.

Dla mojego pokolenia to był w Polsce najbardziej znany pieśniarz europejski. Beatlesów się czasem nie znało i nie śpiewało, a Okudżawę na każdym spotkaniu. I kiedy Karol pierwszy raz przekroczył linię Bugu...

Czyli po upadku ZSRR.