Karma. Odważne i romantyczne - Chojnacka Malwina - ebook

Karma. Odważne i romantyczne ebook

Chojnacka Malwina

4,4

Opis

Dwanaście miesięcy, trzy przyjaciółki i jedno miejsce, które łączy: kawiarnia Karma. Do niej zawsze się wraca!

Znajdujące się na życiowym zakręcie Wiktoria, Justyna i Ola założyły Karmę – kawiarnię przyjazną psom. Ten szalony pomysł pociągnął za sobą inne odważne życiowe decyzje. Jak poradzi sobie Ola po bolesnym rozstaniu z mężem? Czy Justyna, prowadząc prywatne śledztwo, odnajdzie człowieka, który katuje bezdomne psy? Co pomoże Wiktorii zapomnieć o ciężkiej chorobie?

Odważne i romantyczne to pierwszy tom serii o prawdziwej przyjaźni i sile miłości – do siebie, ludzi i zwierząt. Zapraszamy w gościnne progi Karmy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 622

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (84 oceny)
50
18
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
1bafe37f-5b6d-4796-8478-48f7f2345089

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

niezła historia bardzo wciągająca opowieść
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki AGNIESZKA LENART RERA DESIGN
Fotografie na okładce© Viktoriia Photographer/Shutterstock © Red Spruce/Shutterstock © GooseFrol/Shutterstock © Fagreia/Shutterstock
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaELŻBIETA SPADZIŃSKA-ŻAK
KorektaMAQ PROJECTS MARTA AKUSZEWSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Malwina Chojnacka, Publicat S.A. MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 78-83-245-8431-4
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Moim Najbliższym

OLA

Nienawidzę swojego imienia, bo ma męski odpowiednik. Przedstawiam się więc zawsze jako Ola, nie Aleksandra. Nawet oficjalnie. Kiedyś zmienię sobie imię i będzie święty spokój. Siedzę na mojej klatce schodowej i płaczę. Jest noc. Gdy co pięć minut automatycznie gaśnie światło, automatycznie wstaję i zapalam. I ryczę dalej. Czy ktoś mnie szuka? Nie. Patryk poszedł spać albo ogląda telewizję. Żyjemy w dwóch różnych pokojach. On ma większy, a ja mniejszy, ale ładniejszy i z balkonem.

– Dlaczego pani płacze? – Z letargu budzi mnie bełkotliwy szept. Pani K. Sąsiadka. Nie założyła sztucznej szczęki, więc trudno ją zrozumieć. – I dlaczego tu? – Pani K. klepie mnie po ramieniu. Ma chyba ze sto lat. – Pani często płacze. Słyszę, bo ściany cienkie. Ale dlaczego teraz tu?

– A dlaczego nie?! – Zachłystuję się własnym szlochem. – Obudziłam panią? Przepraszam.

– Ja już prawie nie sypiam. – Pani K. pochyla się nade mną i czuję zapach spalonego mleka. – Dziecko, chodź do mnie i pogadamy... Na korytarzu wieje.

– Jakie dziecko?! – przerywam jej. – Mam prawie czterdzieści lat!

Ale idę. Drugi raz w jej mieszkaniu, chociaż widuję ją od lat. Zaprasza mnie do kuchni. Szykuje herbatę. Wszędzie pełno doniczek z kwiatami. Jej jamnik nie wydaje żadnego dźwięku. Wącha moje łydki. Liże kolano i wraca do przedpokoju.

– Czemu płakałaś, dziecko? – Stawia przed mną herbatę w szklance. Dodaje dwie łyżeczki cukru i miesza. Zapominam powiedzieć, że nie słodzę.

– Ze smutku.

– Jasne. – Gładzi moją rękę. – Często was słyszę. Krzyczycie na siebie, a dzieci nie macie.

Nie wiem, co powiedzieć. Piję herbatę i parzę sobie usta.

– Nie wolno tak do siebie mówić. Nie wolno używać takich słów – zwraca się do mnie powoli, jak do dziecka. – Kochacie się, więc się słowami nie zabijajcie.

Po tym znowu płaczę. Łzy płyną po prostu po policzkach i giną w słodkiej, parującej herbacie.

Nie wiem, dlaczego jestem taka płaczliwa. Kiedyś byłam radosna, spontaniczna. Z nas trzech, jak trzy żywioły czy trzy pory roku, ja byłam latem. Ciepła, gorąca, żywiołowa, seksowna. Szalona.

– Zazdroszczę ci, Ola! Boże, jak ci zazdroszczę! – krzyczała Justyna, która była według nas wiosną. Ponad dziesięć lat młodsza. Małpująca mnie we wszystkim. Ruda, chorowita, zakatarzona. Poznałam ją w metrze. Dawno temu. Czytałam jakiś krwawy kryminał. Bałam się, że przejadę swoją stację. Podnosiłam więc co jakiś czas wzrok. Ona na wprost mnie. Ruda dziewczyna z nagimi, białymi ramionami, pod skórą błękitne żyłki. Zielony top bez ramiączek. Spódnica w stylu boho do kostek. Zamiast czytać zaczęłam gapić się na jej włosy. Gęste, niedbale splątane na karku. Też zaczytana. Nagle pomyślałam, że mam halucynacje. Wagon lekko zakołysał. Włosy rudej zafalowały. Pomiędzy puklami na jej białym ramieniu dostrzegłam pyszczek. Chryste Panie! Ruda, nie przerywając czytania, lekko przesunęła szczurka, który zaplątał się w jej włosy. Pogłaskała go. Myślałam, że zemdleję!

– Czy to...? Przepraszam... – wyszeptałam.

Ruda zamrugała. Poklepała zwierzątko.

– Lorek. – Uśmiechnęła się.

Tak się poznałyśmy.

Budzę się u pani K. na kanapie. Słońce świeci mi prosto w twarz. Czuję, jak powyginane sprężyny wbijają mi się w tyłek.

– W ogóle cię nie szukał! – Pani K. stawia kawę na stole. Przebrała się. Bardzo elegancko wygląda. – Wyszłaś z mieszkania w szlafroku. W nocy. – Pani K. kręci głową. – Powinien biegać po klatce. Szukać cię po sąsiadach. Pytać!

Podnoszę się i trochę kręci mi się w głowie.

– Może powinien, ale wie, że w kapciach daleko nie dojdę. – Sięgam po kawę. I rogaliki są! – Pani była w piekarni? – pytam z lekkim wyrzutem sumienia.

– O szóstej. – Pani K. drepcze w stronę fotela.

– Bardzo przepraszam za to zamieszanie! – Zrywam się z kanapy. – Nie powinnam u pani nocować! Tak mi głupio! – Upijam łyk kawy. Słodka jak diabli.

– Niepotrzebnie. Do pracy nie poszłaś, a dziś wtorek.

Przerywam żucie rogalika.

– We wtorki już o siódmej pędzisz jak szalona po schodach. – Pani K. chrząka. – Miałam nie mówić, ale strasznie trzaskasz drzwiami windy.

No więc jest wtorek. Ósma. Słyszę bicie zegara w kuchni. Krztuszę się kawą. Zwolnią mnie! Zwolnią mnie na sto procent!

– Muszę wracać! Nie zabrałam telefonu! – Podrywam się nerwowo.

Pani K. wzdycha. Kręci głową.

– A klucze masz? Twój mąż wyszedł o szóstej trzydzieści. Myślałam, że tu zapuka, ale nie...

Siadam z powrotem na krześle. Mam ochotę płakać.

Pani K. drepcze nerwowo po pokoju.

– Nic z tego nie rozumiem. Zadzwoń do niego. Z mojego telefonu. Przecież znasz numer.

Nie zadzwonię. Ma mnie w dupie. Obejrzał mecz i poszedł spać. A może nawet nie zauważył, że mnie nie ma.

– Nie śpimy już razem – szepczę.

Pani K. zamiera.

– Kochanie, nie słyszę, powtórz.

– Nic ważnego.

Dlaczego mam zwierzać się sąsiadce, która nic o mnie nie wie? Podnoszę się ciężko. Biorę telefon ze stołu. Dzwonię do Justyny. Do Rudej. Odbiera natychmiast i nie zadaje zbędnych pytań. Chce tylko wiedzieć, jak się czuję i gdzie jestem. Będzie za kwadrans.

Justyna lubi się spóźniać. Wiem, co powie. Słowo ROZWÓD powtarza z taką pasją. Co ona może o tym wiedzieć? Nigdy nie była w długim związku. Nigdy nie miała męża!

Wczoraj pękało mi serce, a dziś zachwyca mnie skąpana w słońcu brzoza za oknem. Jestem nienormalna. Mój mąż ma rację i chyba powinnam być mu wdzięczna za diagnozę. Patryk ciężko pracuje, co podkreśla w codziennych monologach. Jest prawnikiem. Dobrym. Skutecznym. Sprytnym. I uczciwym, jak dodaje. I dobrym mężem. Bo ciężko pracującym i oszczędzającym. Niepijącym. To znaczy rzadko. Tylko whiskey i tylko w dobrym towarzystwie. I nie zdradza. Co podkreśla. Bo wielu jego kolegów ma romanse. Więc jestem nienormalna. Nie ma pojęcia, o co mi chodzi. Tak wczoraj powiedział i nalał sobie whiskey. Przeze mnie. Bo się lekko zdenerwował. On nie wrzeszczy. Używa racjonalnych argumentów. Krytykuje mnie codziennie. „Nie zapłaciłaś za prąd w terminie, ktoś musi umyć okna, dlaczego znowu mielone? Trzy dni temu także były mielone! Powtarzasz się!” Albo się nie odzywa w ogóle.

Justyna przywozi mi swoje ciuchy. Pomaga wsiąść do taksówki. Nie pyta o nic.

W jej kawalerce pachnie rosołem i mokrym psem, bo Kajtek, jej pupilek, wrócił niedawno ze spaceru. Skacze po kanapie, witając mnie radosnym skowytem.

Siadam ciężko w fotelu. Z trudem zdejmuję za małe kozaki.

– Czemu nie pytasz, co się stało? – chrypię.

– Jak będziesz chciała, to sama powiesz! – Stawia przede mną kubek z herbatą. – Rosół jest gotowy. Są świeże rogaliki. Rób, co chcesz, czuj się jak u siebie, ja muszę lecieć.

Zakłada płaszcz, szuka parasolki.

– Nie będzie mnie ze cztery godziny. A potem zobaczymy... Będzie dobrze!

Zostawia mi klucze. Jest mi głupio. Nie mam pojęcia, czy nie straciła przeze mnie jakiegoś zlecenia. Jest najlepszą, jaką znam, wyprowadzaczką psów. Biega z nimi, spaceruje, chodzi do weterynarza, odchudza spasione jamniki, dwadzieścia złotych za godzinny spacer.

Moim zdaniem marnuje swoje liczne talenty, ale ona to uwielbia. Jest wolontariuszką w schronisku. Deszcz nie deszcz, codziennie maszeruje z psami na spacery. Gdyby mogła, zabrałaby je wszystkie do siebie. Wraca utytłana w błocie, z rękawiczkami pogryzionymi przez bezdomne szczeniaki. Robi im zdjęcia, szuka chętnych, którzy adoptują puchate kulki albo psich staruszków.

Kręcę się po jej małym mieszkanku. Zdjęcia w ramkach. Same psie piękności. Kwiaty w doniczkach decoupage, haftowane poduszki. Nagle słyszę dźwięk klucza w zamku. Zaskoczona, owijam się szlafrokiem. Wysoki, chudy blondyn zagląda do środka. Kajtek szaleje z radości.

– O, przepraszam... myślałem, że nie ma nikogo. – Blondyn jąka się, a z jego pikowanej, czerwonej kurtki kapie woda. – Justyna dała mi klucze tydzień temu i powiedziała... Nie ma jej?

– Nie ma. – Obserwuję, jak blondyn kładzie swój plecak na podłodze.

– Jestem Kamil. – Podaje mi rękę.

– Ola – odpowiadam szybko. – Justyna będzie dopiero za trzy godziny, więc...

Okropnie chce mi się spać. Kawa nie pomogła. Kamil wzdycha.

– Wróciłbym za trzy godziny, ale nie za bardzo mam gdzie pójść. – Przytula Kajtka, który popiskuje z radości. – To znaczy, mogę pójść do tej knajpy na rogu, na kawę. To może tylko zostawię plecak, co?

– Ja ci zrobię kawę. Poczekamy na Justynę razem.

– Nie przeszkadzam ci? – Kamil spogląda na mój szlafrok.

– Mały kryzys małżeński. – Wzruszam ramionami i udaję, że to nic takiego. – Przyszłam do Justyny się wypłakać. Zdejmij kurtkę. Siadaj, zrobię kanapki.

– Kryzys? To witaj w klubie. Właśnie dziś rano musiałem się wyprowadzić... taka sytuacja.

Nalewam mu kawy.

– Dziewczyna cię rzuciła?

– Chłopak... – Kamil bierze Kajtka na ręce. – Długa historia i bolesna. Jeszcze takiego doła nie miałem w życiu. – Kręci głową. – Wszystko się wali. Czekam na przelew, ale chyba będę musiał iść do sądu.

– Do sądu?

– Pracuję jako fotograf. Czasem są zlecenia, czasem nie. Ostatnio raczej mniej. Ale ten przelew uratowałby mi tyłek. Mógłbym coś wynająć. Oszczędności dawno się skończyły. Ciągle mnie zwodzili, no i teraz mam dwadzieścia złotych w portfelu. Nie mówię o tym, żeby pożyczyć od ciebie kasę. Moi znajomi otwierają za miesiąc knajpę. Będę kelnerem. Justyna wspominała, że zawsze mogę u niej przenocować... więc spakowałem swoje rzeczy i jestem. Długo się znacie?

Robię kanapki i opowiadam mu o Justynce, o naszej szalonej paczce. Słucha uważnie, widzę, że poprawia mu się humor.

– Musisz poznać Wiktorię. Zna mnóstwo osób. Na pewno znajdzie ci pracę. Ma szkołę tanga. Na Bródnie – rozpoczynam opowieść. – Jest po mastektomii, za trzy miesiące minie pięć lat. Zrobimy wielką imprezę... musisz wpaść.

– A ty? Czym się zajmujesz?

– Ja? – Dekoruję bułeczki kawałkami rzodkiewki. – Uczę w szkole. Plastyki. Mam mało godzin. Mąż dobrze zarabia, więc... – Nie chcę mówić, że nienawidzę swojej pracy i chodzę tam tylko ze względu na ZUS. Ważne, gdy ma się w planach zajście w ciążę. A ciąża, gdy twoje małżeństwo się wali, to idiotyzm. – Moje małżeństwo się wali – wyrzucam z siebie i przestaję kroić rzodkiewkę.

Kamil wyjmuje mi z rąk nożyk. Zaparza herbatę.

– Jeżeli nie chcesz, to nie mów, a jeżeli chcesz, to posłucham. Miłość... po co nam miłość, skoro potem tylko...

Opowiadam mu, jak przeraża mnie wizja czterdziestych urodzin. Szanse na ciążę maleją, zwłaszcza że seks prawie nie istnieje. Wspominam nawet, jak bardzo robię się czarująca w dni płodne. Wino, pyszne obiady. Czekanie do późnego wieczora, aż mąż wróci z pracy i nie będzie miał ochoty na nic...

– A on? Nie chce mieć dzieci?

– Raczej nie. Jest młodszy ode mnie o cztery lata. Uważa, że ma czas. Robi karierę... podejrzewam, że ma kogoś. Trudno uwierzyć, że przez dwadzieścia cztery godziny żyje tylko pracą. Prawnik w korporacji... Raz w tygodniu gra w golfa, bo tak wypada. Ale wiem, że tego nienawidzi. Nie chodzimy do kina ani do teatru, a na kolacje tylko do jego znajomych.

– Rozmawiacie trochę ze sobą? – Kamil kręci głową współczująco. – Ja z moim partnerem prowadziłem niekończące się dyskusje o naszym związku. I zawsze awantura, obrażanie się.

– My się nie awanturujemy. – Przełykam łzę. – On po prostu twierdzi, że jestem niezrównoważona i że się czepiam. Przecież on ciężko pracuje, zarabia świetnie, płaci wszystkie rachunki. Ma pretensje, gdy płaczę, albo udaje, że nie widzi, tak jak wczoraj...

Opowiadam mu o wczorajszym wieczorze. Otwieram chianti, które znalazłam na jednej z półek w kuchni. Kamil, najpierw lekko stremowany, po chwili znajduje kieliszki.

– Justynka nas zabije – stwierdza z szelmowskim uśmiechem. – W lodówce już nic nie ma i wino zaraz zniknie.

– Wybaczy...

– To za Justynę! – Trącamy się kieliszkami.

Kamil opowiada, jak osiem lat temu przyjechał po maturze do Warszawy. Typowy słoik. Studiował zaocznie, zarabiał jako barman, ochroniarz, robił sesje ślubne na weselach.

– No, było ciężko... Ale myślałem, że w końcu wszystko się ułoży. A gdy się ułożyło, to się rozpierdoliło.

Dostaję takiego ataku śmiechu, że nie słyszę, jak Justyna otwiera drzwi. Kajtek szaleje.

– No proszę! – Justyna robi groźną minę i lustruje bajzel na stoliku. – Widzę, że się już zaprzyjaźniliście. – Kręci głową. – Ola, jesteś starsza od Kamila, powinnaś dawać przykład!

Kamil próbuje coś powiedzieć. Justyna siada pomiędzy nami z wyrywającym się Kajtkiem w ramionach.

– No! – Mruga do Kamila. – Mi też nalej, jeżeli cokolwiek zostało.

Unosimy kieliszki. Justyna oblizuje usta.

– Muszę wam coś powiedzieć. Może mi doradzicie, a może będziemy wspólnikami.

– Wspólnikami? – Kamil jest wyraźnie zainteresowany. – Jestem w takim momencie życia, że każdy pomysł na coś nowego jest genialny... ale kasy nie mam.

– Ja nie mam nic, ty nie masz nic... Pamiętacie Ziemię obiecaną? – zaczyna swoją przemowę Justyna.

JUSTYNA

Nigdy nie widziałam Oli w takim stanie, jak w ten deszczowy, październikowy poranek. Zaryczana, zapuchnięta, wyglądała na dużo więcej niż swoje niecałe czterdzieści lat. Nie cierpię jej męża. Beznadziejny facecik w supermodnym garniturku. Przemądrzały idiota. Nie mam pojęcia, jak Ola z nim wytrzymuje! Już pięć lat!

Ja nikogo nie będę szukać na siłę. Wiem, co się ze mną dzieje, gdy się zakochuję. Nie mogę spać i prawie nic nie jem. Zostawiam klucze w zamku, gubię rękawiczki. Zapominam o wszystkim. O ostatnim związku nawet nie chcę myśleć, bo od razu skacze mi ciśnienie.

Kajtek łapie moje nastroje, kochany wariat. Wie, kiedy jestem smutna, kiedy mnie rozśmieszyć. Psy są cudowne. Zawsze byłam psiarą. Gdy powiedziałam o swoim biznesowym psim pomyśle Oli, nie była zachwycona. Pomijam fakt, że wstawiła się moim chianti i nie była w stanie logicznie myśleć. No więc, mam plan! Plan, jak zmienić swoje życie, które na razie nie jest rewelacyjne, jeżeli chodzi o ścisłość. Brak związku, życie od wypłaty do wypłaty, brak perspektyw. Chciałam studiować weterynarię, ale się nie udało. Skończyłam polonistykę, bo kocham książki. W mojej kawalerce są wszędzie.

Kamil mieszka ze mną od czterech dni. Tymczasowo. Rozkłada sobie w kuchni łóżko polowe. Szuka pracy. Właściwie to pojutrze zaczyna. Jako barman. Bardzo się stara zrekompensować mi to, że tu waletuje. Umył okna. Wychodzi na spacery z Kajtkiem. Codziennie smaży naleśniki. Śmiejemy się, że oboje bez kasy, więc uprawiamy coś, co po włosku nazywa się cucina povera, kuchnia biedaków. A Kamil świetnie gotuje. Szkoda, że jest gejem. Miałby niesamowite powodzenie. Delikatna uroda. Głęboki głos. Smutne, melancholijne spojrzenie. Wow!

Wiem, że z kimś zerwał, ale nie pytam. Widziałam, że złapał świetny kontakt z Olą, chociaż jest od niej sporo młodszy.

Gdy opowiedziałam jej mój pomysł na biznes, na życie, była sceptyczna, ale, jak powiedziała, tylko dla mojego dobra. Zobaczymy, co powie Wiktoria. To nasza wyrocznia. Zna się na biznesie, na księgowości. Sama ma szkołę tańca. Własną szkołę tanga. Nikt nie wierzył, że jej się uda, ale ona jest niesamowita! Wyszła z ciężkiej choroby, rozwiodła się dwa razy. Uczyła się tanga w Argentynie, podróżowała po całym świecie i pracowała jako opiekunka do dzieci, opiekunka dzikich zwierząt w rezerwatach przyrody, tancerka brzucha. Taką mam przyjaciółkę!

Jutro jedziemy z Olą do Wiktorii obgadać mój pomysł. Mam tremę. Bo jej zdanie będzie decydujące.

WIKTORIA

Dzisiejszy dzień określiłabym jednym wyrazem: katastrofa. Leje. W pawilonie, gdzie mieści się moja osobista szkoła tanga, przecieka dach tak, że co pół godziny zmieniamy miednice pełne wody. Nie stać mnie na remont dachu. To kosmiczne pieniądze, a pawilon po dawnym spożywczaku nie jest mój. Ja go tylko wynajmuję od urzędu gminy. Wystarczy, że zrobiłam generalny remont. Nikt mi nie mówił, że dach jest dziurawy, a jak przyjechałam tu na rekonesans, to była przecudna pogoda. Czerwiec. Upał. Ten umazany graffiti budynek nie zachwycił mnie specjalnie, ale miał potencjał. Wszystko potrafiłam sobie zwizualizować i przekonałam od razu Guida, który początkowo był tak wystraszony okolicą, tymi blokowiskami, ciucholandami i monopolowymi, że chciał natychmiast stamtąd uciekać. Nadal jest trochę wystraszony naszą rzeczywistością, chociaż sam pochodzi z Noto na Sycylii.

Ale mój włoski mąż uwierzył w końcu w to przedsięwzięcie i zabrał się do roboty! Malował ściany, instruował robotników swoją prześmieszną polszczyzną, był codziennie na placu boju. Ja biegałam po urzędach, ZUS-ach, skarbówkach. Ale nie dałam sobie wybić z głowy tego pomysłu! Nie pomyślałam jednak o dachu. Nadszedł listopad i nasze parkiety spływają wodą. Nawet nie chcę myśleć o zimie, bo robi mi się słabo.

Właśnie wpadły do mnie moje przyjaciółki. Dziewczyny wiedzą, że wzięłam kredyt pod zastaw mieszkania. Guido wyłożył swoje oszczędności. A teraz? Nie wiadomo, co będzie.

– Trzeba rozważyć kilka rozwiązań. – Ola podsuwa mi herbatniki. – Naprawa dachu. Zmiana lokalu. Zamknięcie szkoły.

– Zamknięcie szkoły! Nie ma mowy. A deszcz właśnie przestał padać – dodaję po chwili. – Jedyna dobra rzecz dziś, oprócz waszej wizyty oczywiście. Ale co, tak wpadłyście bez powodu?

– No... Jest powód. – Justyna wstaje. I siada. – Chciałyśmy się poradzić. Mam pomysł na biznes, ale nie wiem, czy to ma ręce i nogi?

Znam Justynę wiele lat. Rudowłosa ekolożka, piękność z głową w chmurach, która twierdzi, że drzewa czują i że zwierzęta mają niezwykłą energię.

– Jestem ostatnią osobą, która może wam cokolwiek poradzić. – Wzdycham z goryczą. – Nie radzę sobie nawet z cieknącym dachem. To mnie dziś dołuje.

– Radzisz sobie ze wszystkim, Wiktoria! – Ola zaczyna machać rękami. To twoje imię to cała ty! Pokonałaś raka! Masz trzeciego męża, i to Włocha! Masz szkołę tanga! Własną!

– I jesteś mądra i seksowna! – Justyna obejmuje mnie. – I masz fajnego syna! Jesteś jak torpeda!

Wzruszam się na sekundę, a potem wybucham śmiechem.

– Od razu czuję się lepiej. Dzięki, dziewczyny! Ten dach to w sumie żaden problem! Będziemy tańczyć przy miskach z wodą. W sumie niejedno tu przeszliśmy.

Justynka opowiada mi o swoim pomyśle. Słucham uważnie. Nie przerywam.

Może one rzeczywiście mają rację? Jestem jak torpeda? W wieku trzydziestu pięciu lat rak piersi wykryty w smutnym okresie rozpraw rozwodowych. Potworny strach. Operacja. Chemioterapia. Tabuny moich przyjaciół zajęły się moim wtedy dziesięcioletnim Jankiem, dwoma kotami i mną także, bo odwiedzali mnie w szpitalu z taką częstotliwością, że pielęgniarki zaczęły zwracać im uwagę. Mnóstwo czasu spędzałam w Internecie, na Skypie odrabiałam z Jankiem lekcje i z nudów surfowałam po stronach randkowych. I zupełnie niespodziewanie nawiązałam kontakt z pewnym bardzo sympatycznym Sycylijczykiem. Rano zawsze wysyłał mi słodkie emotikony, znał się na literaturze, sztuce, filmach. Także rozwodnik. Nauczyciel muzyki w Rzymie. Pięknie śpiewający i grający na pianinie. Porzucony przez żonę Niemkę. Początkowo nie traktowałam go poważnie. Rozśmieszał mnie, komplementował zdjęcia, oczywiście te sprzed choroby. Nie chciałam z nim gadać na Skypie. No jak, w szpitalu? Bez włosów? W chustce na głowie? Tylko chat. Czasem SMS-y. Mówiłam, że jak się lepiej poznamy, to może potem Skype. Nie wspominałam o chorobie. O rozwodzie tak. O Janku też. Guido był cierpliwy. Dawał mi czas. Nie narzucał się, ale był codziennie. Gdy cierpiałam po chemii, czytałam jego maile. Piękna angielszczyzna. Anegdoty o włoskich artystach, o kuchni włoskiej, jodze i tańcu. Bardzo chciał się spotkać. Obiecałam, że na wiosnę, może latem. W końcu przyznałam się, że jestem ciężko chora. To był bardzo długi mail. Napisałam, że nasza znajomość nie ma sensu, bo nie mam pewności, czy do wiosny dożyję. Zadzwonił natychmiast. Płakał. Nie za bardzo mógł mówić, ale prosił o jedno spotkanie. W realu. Dziwiłam się, że tak się zaangażował, że tak mi ufa, że nie odpuszcza. Kilka dni później, w ten dzień, gdy wiedziałam, że rzygania nie będzie, że mam trochę więcej sił, wymknęłam się z laptopem do kafejki na wprost szpitala. Z kolorową chustką na głowie, z makijażem, aby kompletnie zamalować chorobę.

Kawiarnia była pusta. Zamówiłam espresso. Wiedziałam, że nawet go nie tknę. Odpaliłam laptop. Skype. Kamerka. Guido był. Czekał. Wziął wolny dzień w pracy. Uśmiechał się. Bałam się, że się wystraszy. Chuda, umęczona kobieta. Bez włosów. Ale nie. Mówił dużo. Bardzo ciepło. Dziwił się, że łzy płyną mi po policzkach. Powiedział, że za dwa tygodnie przyleci do Polski. Żebym dała mu znać, kiedy i gdzie możemy się spotkać. Jeżeli będę się źle czuła, to poczeka albo spotkamy się na kwadrans. Ale musi mnie zobaczyć. I tak urodziła się ta miłość. W najgorszym czasie, zupełnie niespodziewana.

Dostałam skrzydeł, fruwałam. Wyniki się polepszyły. Wypuścili mnie do domu.

I nadszedł ten moment. Lotnisko Okęcie. Deszczowy poranek. Trzęsłam się ze stresu. Od razu go poznałam. Wyższy, niż myślałam. Przystojniejszy. I ten uśmiech. Gest ręką. Wbiłam się w sukienkę, w którą nie mieściłam się od lat. Kupiłam cudne kozaki. Poszliśmy na obiad. Nie jadłam prawie nic. Tylko słuchałam. Zapewniał, że będzie dobrze, że wyglądam zjawiskowo, że choroba to tylko przejściowy kryzys zmęczonego organizmu.

„Masz siłę. Masz dużo sił w sobie”. Powtarzał to bez końca. I uwierzyłam. Nie wiem, jak mógł zakochać się w babce bez włosów i cycków, ale tak właśnie się stało. Potem zrobiłam rekonstrukcję piersi. Przetrwałam trudne rozprawy rozwodowe i ustalenia dotyczące opieki nad Jankiem. Guido pisał z Rzymu. Codziennie. Wreszcie przyjechał.

Nawet mój nastoletni, zbuntowany synek polubił go natychmiast. O takich ludziach jak Guido mówi się, że mają serce na dłoni. Z zapałem zabrał się za naukę polskiego, błyskawicznie znalazł pracę w Warszawie jako lektor języka włoskiego w renomowanej szkole. Jego kursanci pokochali go natychmiast. Oczywiście ja także uczyłam się włoskiego. Moje znękane chemią i operacjami ciało nagle odżyło, wypiękniało. Nigdy nie miałam takiego kochanka.

Błyskawicznie zadomowił się w moim małym żoliborskim mieszkanku. Pomalował wszystkie ściany na żywe, soczyste kolory. Zadbał o kwiaty na balkonie, kupił dwa razy większą lodówkę i oczarował moich przyjaciół i znajomych.

Jak to jest mieć męża Włocha? To mieć faceta, który śpiewa serenady, gotując obiad, faceta, który wiecznie gubi się w przejściach podziemnych przy Dworcu Centralnym, amatora zakupów, którzy może odwiedzić dwadzieścia sklepów z ciuchami w galerii handlowej i nigdy nie będzie zmęczony, faceta, który gubi czapki, szaliki, rękawiczki podczas mroźnych, polskich zim, który rozkochuje w sobie wszystkie kursantki i uczennice, który czasem nie pojmuje polskiej rzeczywistości, a jego polszczyzna jest tak śmieszna, że rozbraja nią nawet najbardziej surowe i poważne panie w bankach i urzędach skarbowych.

Na każdy mój pomysł reagował entuzjazmem i non stop nalegał na ślub. No i wzięliśmy ślub, gdy włosy trochę mi odrosły. A potem podróż poślubna. Sycylia i Kalabria w czerwcu. Poznałam jego fantastyczną starszą, zwariowaną siostrę, która nie mogła przyjechać na nasz ślub, bo właśnie jej ukochana córka, śliczna dwudziestolatka, rodziła dziecko w klinice w Palermo. Guido szalał z radości, że został wujkiem. I trochę mi to dało do myślenia, trochę nawet zasmuciło.

– Guido... – wyszeptałam, gdy leżeliśmy przytuleni w pokoju gościnnym w domu jego siostry. – Ty na pewno chcesz mieć dzieci, a ja mam trzydzieści dziewięć lat, i ta choroba.

– Wiem, ile masz lat. Wiem, na co byłaś chora. Chcę tylko, żebyś była zdrowa. Nic więcej. – Pocałował mnie w czoło. – Masz syna i teraz ja mam syna. I jestem wujkiem. Ta mała Gina jest słodka.

Potem całą noc opowiadał mi o swoich rodzicach. O ojcu chirurgu. O mamie, która nigdy nie pracowała i gotowała najpyszniejsze obiady, jakie można sobie wyobrazić. O dzieciństwie w domu pełnym wujków, cioć, kuzynów, bratanków. Z Guidem łamałam wszystkie zasady. Codziennie piłam sycylijskie wino, nie chowałam się przed słońcem, tylko z radością obserwowałam, jak moje ciało pokrywa się seksowną, brązową opalenizną. Nowe piersi wyglądały obłędnie w jaskrawożółtym bikini. Patrzyłam na siebie w lustrze i nie wierzyłam. Pamiętałam moje ciało i moją twarz sprzed ponad roku. I czasami bałam się cieszyć... bałam się smakować każdą chwilę, bałam się, że to się zaraz skończy. A potem, gdy Guido przytulał mnie w nocy i pochrapywał, nie wypuszczając mnie z rąk, gdy czułam, jak spokojnie, równo bije jego serce, uspokajałam się. Strach znikał. I wciąż jesteśmy razem.

OLA

Powroty do domu są trudne, bo nikt na mnie nie czeka. Marzę, żeby mieć psa, ale Patryk pewnego wieczoru przeprowadził dogłębną analizę. On znika codziennie z domu na jakieś dziesięć godzin, mnie nie ma sześć, siedem. Pies by zwariował. „Na spacery możesz chodzić sama, jeśli tak kochasz spacery. Albo z tymi twoimi przyjaciółkami”.

Wcześniej były rozmowy o dziecku. Pomyśli, że chcę dziecko zastąpić psem. Skrytykuje mnie jak zawsze.

Nie wiem, dlaczego wyszłam za mąż za Patryka. Nie jest specjalnie przystojny. Młodszy o kilka lat. Bardzo leniwy i mało pomysłowy jako kochanek. Pracoholik. Poczucie humoru zerowe. Kiedyś chyba go lubiłam, lubiłam, jak z poważną miną tłumaczył mi zawiłe podatkowe i prawne sprawy, gdy podpisywaliśmy rozdzielność majątkową. Gdy dyskutował godzinami z babką z banku, która udzielała nam kredytu na mieszkanie. Wydawał mi się taki błyskotliwy, mądry, inteligentny. Fakt, że nie czytał w ogóle beletrystyki, tylko książki o prawie gospodarczym. Z drugiej strony stwierdził kiedyś, że wszystkie najważniejsze książki przeczytał, jak miał szesnaście lat, i nie widzi powodu, żeby wracać do Dostojewskiego, Prousta, Kafki. A współczesna literatura jest głupia, a on nie ma czasu na takie idiotyzmy. Ponieważ nie miał czasu, nie wyjechaliśmy w ogóle w podróż poślubną. Nie miał czasu pomagać mi w domu ani przytulić mnie przed snem. Śniadania rano nie jadł wcale. Kawę z braku czasu pił na stojąco. Poznałam jego rodziców miesiąc przed ślubem. Nie byli zachwyceni mną i ogólnie całą sytuacją. Siwy jak gołąbek tata, były prokurator. I gadatliwa, obwieszona złotem mama. Imponująca trwała, powiększająca jej głowę o dwa rozmiary. Emerytowana lekarz pediatra. Rodzina z tradycjami z Gdańska. Starsza siostra Patryka w ciągu czterech lat urodziła troje dzieci. Rodzinny rekord. Te pytania w oczach: „A wy kiedy?”. Mam wtedy ochotę krzyczeć: „A my nigdy!”.

Właściwie to nie mam rodziny. Tylko siostrę mojej mamy, która jest chora na alzheimera i przebywa w bardzo dobrym domu opieki opłacanym przez jej syna, który mieszka od lat w Berlinie. Rozmawiam z nim kilka razy w roku na Skypie. Dużo starszy ode mnie. Zapracowany właściciel firmy transportowej.

Moja mama zmarła, gdy miałam piętnaście lat. Choroba szybko ją zabrała. Trzy miesiące, rak płuc. Bardzo dużo paliła. Dlatego nie cierpię papierosów. Kiedyś zrobiłam Patrykowi awanturę, gdy zapalił przy mnie. A ojciec zmarł z przepracowania. Na serce.

– Co ty robisz w tej łazience? – Patryk puka kolejny raz i słyszę, jak kręci się w przedpokoju.

Łazienka to mój azyl, chociaż zaprojektowana i urządzona przez mojego męża. Czyli biało-czarna szachownica na ścianie. Kabina prysznicowa zamiast wanny. Gdy urządzaliśmy mieszkanie, Patryk był bardzo stanowczy: „Żadnych babskich firanek! Żadnych bibelotów!”. Tylko do sypialni przemyciłam figurki porcelanowe. Kolekcja moich rodziców. Kochali prawdziwą, rzadką porcelanę. Gdy pokazałam Patrykowi sygnatury na porcelanie i gdy sprawdził w Internecie, co oznaczają, przestał się czepiać. Chwalił się przed kolegami naszą kolekcją.

– Ja się muszę ogolić! Przez ciebie się spóźnię! – Patryk wali jak szalony w drzwi łazienki.

Otwieram drzwi i mijam go, nie patrząc mu w oczy.

Zamykam się w sypialni. Odpalam laptop. Nie otwieram już stron dla par starających się o dziecko. Po co? Każde słowo, które tam czytam, boli. Czytam plotki o naszych celebrytach. Ścianki, spuchnięte usta, napęczniałe biusty, parada głupoty. Słyszę, jak Patryk bierze prysznic. Goli się. Wychodzi wieczorem. Nawet nie raczył powiedzieć, dokąd. Przecież wszystkie jego spotkania, nawet te wieczorne, to biznes. Czysty biznes. Nawet gdy pije whiskey z jakimś idiotą w hotelowej restauracji do drugiej w nocy. Zawsze, gdy kogoś poznaje, węszy... Tak, to dobre określenie, mój mąż węszy, wypytuje, sprawdza, czy potencjalny znajomy do czegoś się przyda. Potrafi być czarujący, przemiły.

Nie wspomina, o której wróci. Zamyka drzwi. Spoglądam na zegar. Dziewiąta. I znowu samotny wieczór. Idę do przedpokoju. Zamykam drzwi na zasuwę. Czuję teraz zapach jego wody toaletowej. Wyperfumował się. Może ma kogoś? Może jestem ślepa?

Ukrywam przed Patrykiem, że siwieję. Co miesiąc farbuję włosy na ciemny blond. Teraz w oszklonych drzwiach szafy widzę swoje odbicie. Tragedia. Grube uda. Odrosty. W komputerze szukam zdjęć z wakacji. Przecież pół roku temu nie było jeszcze tak źle. W żółtym bikini, w kolorowym pareo.

Przeglądam strony randkowe. Międzynarodowe. Zakładam profil. Odmładzam się o cztery lata. Wrzucam tylko jedno zdjęcie. Zamazane. Z wakacji. Ciemne okulary. Opalone ramiona. Rozczochrane włosy.

Potem wypijam kieliszek wina. Czekam, czy Patryk zadzwoni. Nie dzwoni. Zasypiam.

JUSTYNA

Po spotkaniu z Wiktorią jestem pełna nadziei. Dostaję skrzydeł. Nie wyśmiała nas! Powiedziała, że to świetny pomysł i że chętnie się przyłączy. Będziemy mieć wspólniczkę! I to taką mądrą! Tak przebojową! Mamy bardzo szczegółowy biznesplan. Nie rozumiem tylko, czemu Ola nie ma takiego entuzjazmu jak ja? Może boi się powiedzieć o wszystkim mężowi? Skoro ten idiota tak wyśmiewał jej pracę w szkole, to powinien jej pomóc założyć własny biznes, tak? Ale gdy Ola o nim mówi, to się spina. Uśmiech jej gaśnie. Pewnie się rozwiodą. Patryk w ogóle do niej nie pasuje. Ona nawet nie może zakładać wysokich obcasów, gdy z nim wychodzi, bo wtedy on jest niższy. Ostatnio chyba schudła, przestała dbać o siebie. Gdy rozmawiałyśmy z Wiktorią, patrzyłam na paznokcie Oli. Obgryzione do krwi. Może więc ten nasz pomysł, ten nasz zwariowany biznes trochę ją oderwie od smutnej rzeczywistości? Przecież ona ma wszystko! Tak oczywiście powiedziałby ktoś z zewnątrz. Piękne, dwupoziomowe mieszkanie w najdroższej dzielnicy w Warszawie. Mało mebli. Białe ściany. W kuchni stal jak w prosektorium.

– A to jest pokój dla dziecka. – Niedawno pokazała mi najmniejszy pokój. Całkiem pusty. Głos jej się załamał, ale dała radę.

Pamiętam, jaka była pomocna, gdy Adam mnie zostawił. Dwa lata temu. Byliśmy zaręczeni, a on był najprzystojniejszym weterynarzem, jakiego w życiu poznałam. A poznałam ich wielu, bo ciągle ratuję jakieś zbłąkane, potrącone przez samochód maleństwa. Była niedziela. W dodatku wielkanocna. Jechałam na rowerze. Owinięta szalikami. Słuchawki na uszach. I Mozart. Zobaczyłam w rowie potrąconego kundla. Popiskiwał. Tylna łapka zgięta pod nienaturalnym kątem. Krwawiące ucho. Wyszukałam w telefonie adres najbliższej całodobowej kliniki weterynaryjnej. Zadzwoniłam. Odebrał lekarz. To był Adam. Za parę minut zjawił na miejscu. Fajny facet, na oko trzydzieści parę lat. Zabraliśmy to biedne maleństwo do kliniki. Patrzyłam, jak się nim zajmuje. Wzięłam Kajtka do siebie. Tak dałam mu na imię. Adam przyjeżdżał sprawdzić, jak się czuje. Zmieniał mu opatrunki. Gadaliśmy w mojej kawalerce do późna. Gdy chciał pocałować mnie po raz pierwszy, Kajtek zawarczał ostrzegawczo. Potem się przyzwyczaił. Pierwszy raz się tak zakochałam. Oszalałam po prostu. Adam był ideałem. Spokojny. Wrażliwy. Kochał kino, teatr, książki. Niewiele mówił. A jeśli już, to o mnie. Że jestem wyjątkowa. I piękna z tymi rudymi, długimi włosami. Po dwóch miesiącach powiedział mi, że ma żonę. Ale są w separacji. Ona jest za granicą. Ale on już jej nie kocha. Początkowo przeżyłam szok, bo chyba powiedział mi to za późno! Byłam wściekła, więc mnie przepraszał. Twierdził, że to bolesna przeszłość. Żona. Prawie była żona w Londynie. Zajęta karierą.

– Czyli nasz ideał ma jedną drobną skazę. – Pamiętam błysk w oczach Wiktorii. – Daj spokój, maleńka – dodała po wypiciu kolejnego kieliszka wina. – On chce się zabawić. Żona daleko... To niestety tak wygląda.

– Gówno prawda! – Wściekłam się wtedy. – Nic nie wiecie! On chce się dla mnie rozwieść!

– Świetnie. Porozmawiamy za pół roku. – Ola poklepała mnie po dłoni. – Jeżeli za pół roku nic się nie zmieni, to będzie znak, Justynka, że pora dać sobie spokój...

To była świetna rada, ale za późno. Po pół roku byłam na takim etapie szaleńczej miłości, że chciałam być z nim na każdych warunkach. Widywaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu, bo Adam pracował w trzech prywatnych klinikach weterynaryjnych. Miał jakieś kredyty, spadek po byłej albo prawie byłej żonie. Czasem był tak zmęczony, że gdy wpadał do mnie na romantyczną kolację, po wypiciu kieliszka wina zasypiał w fotelu. Miał dwa psy i w mieszkaniu zawsze bałagan. Książki, gazety, opakowania po pizzy i niestety ślady po eks nie eksżonie. Odłożone na półkę zdjęcie ślubne, jakieś garsonki w szafie, stare balsamy do ciała na półce w łazience. Wciąż oglądałam jej zdjęcia, nawet jej profil na Fejsie. Zaczęłam mieć obsesję na jej punkcie. Czemu nie chce rozwodu, skoro sama znalazła sobie kogoś w Londynie? Czemu nie zabierała stąd swoich rzeczy? Gdy z Krakowa przyjechali rodzice Adama, musiałam zniknąć. Przepraszał mnie, ale bał się im powiedzieć, że się z kimś spotyka, skoro według prawa jest jeszcze żonaty, a jego ojciec ma chore serce, a matka biega codziennie do kościoła i tak bardzo lubią Karinę.

W końcu Karina śniła mi się prawie co noc. Śmiejąca się, jak na zdjęciach na Fejsie. Prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego nie usunęła jednego zdjęcia z Adamem, tego przy ognisku. Tacy zakochani na nim, przytuleni. Pytałam go, ale stwierdził tylko, że jestem dziecinna. Karina nie ma czasu, żeby sprawdzać swojego Facebooka, a to, co jest w sieci, rzadko odpowiada rzeczywistości. Ale jednak Karina była aktywna w sieci, wrzucała nowe zdjęcia z przyjaciółkami w angielskich pubach. Ani śladu nowego faceta. Tylko selfie z dziewczynami i to jedno zdjęcie z Adamem. Szukałam jej gdzie indziej, na innych stronach. Chciałam potwierdzenia, że rzeczywiście układa sobie życie za granicą.

– Odbiło ci, wiesz? – Ola nie przebierała w słowach, gdy jej wszystko opowiedziałam.

– Nie odbiło mi. Zakochałam się – wydusiłam z siebie.

Przytuliła mnie.

– Justynka, to źle wygląda. Ten facet nie robi nic, żeby się rozwieść, czyli taki układ mu pasuje...

Miały rację. Pamiętam każde słowo podczas tej nocy zwierzeń i wszystko się sprawdziło. Adam w końcu miał dość moich pytań, humorów, złośliwych uwag. Rozstał się ze mną szybko i bez sentymentów. Spakował w ciągu kilku minut parę drobiazgów, które trzymał w mojej kawalerce.

– To chyba wszystko... Justynka, ja wiem, że ty oczekujesz czegoś innego. – Usiadł obok mnie i próbował mnie przytulić, ale się wyrwałam. – Co ja ci mogę dać? Prawie nic. To nie ma sensu. Nie powinienem być w żadnym związku. Powinienem być sam. Jesteś ze mną nieszczęśliwa. Sama to wiesz, prawda?

Mam dwadzieścia osiem lat. I od dwóch lat jestem sama. Radzę sobie. Najgorsze są święta i walentynki. Od tamtego zerwania nie obcięłam włosów. Sięgają mi do pasa. I został mi Kajtek, którego uratowaliśmy z Adamem.

WIKTORIA

Leżę totalnie zmęczona na kanapie, a Guido masuje mi stopy. Ostatnio szwankuje mi kręgosłup, a stopy bolą od biegania na wysokich obcasach. I tango. Buty do tanga. Zniszczyłam już kilkanaście par. Mam kilka grup w tygodniu. Kursanci w różnym wieku. Gdy rozkręcaliśmy szkołę tanga na Bródnie, nikt nie wierzył, że to się uda. Szkoła tanga?! Wśród tych blokowisk, ciucholandów i całodobowych monopoli?! Niektórzy moi znajomi byli bardzo sceptyczni. I słyszałam rady: „Lepiej otwórz bar z kebabami albo pizzerię”.

Wynajęłam dość przygnębiająco wyglądający budynek. Wzięłam gigantyczny kredyt. A jednak się udało!

I bardzo udał mi się też mój syn! O, tak! Z jego ojcem rozwiodłam się, gdy Jasiek był maleńki. Prawie w ogóle nie zarywałam nocy, a jego opiekunka, przemiła Ukrainka, z nudów rozwiązywała krzyżówki, gdy mały godzinami i w ciszy bawił się jedną pluszową zabawką. Jego ojciec, moja prawie pierwsza miłość, płacił alimenty w terminie, ale wpadał do nas rzadko. Cieszyłam się, że nie za bardzo cię wtrącał. Teraz Jasiek ma o niebo lepsze kontakty ze swoim ojcem, który po poważnym wypadku przeżył nawrócenie duchowe.

– Ojciec znowu medytował. Cały dzień – mówił Jasiek po powrocie z weekendu. – Dobrze, że miałem kasę na pizzę.

– Wolałbyś ojca, który pije z kolegami albo nałogowo gra w pokera? – śmiałam się.

– Wolałbym, żeby nie siedział siedem godzin zamknięty w pokoju, jak go odwiedzam. – Jasiek wzruszył ramionami. – Ciężko mi się z nim gada. Jest nawiedzony. Oczyszcza ciało i ma tylko wodę z cytryną w lodówce.

Zadzwoniłam więc następnego dnia, lekko zaniepokojona stanem jego ducha. Zaczął wykład na temat sensu życia. Chciałam mu powiedzieć, gdzie ma wsadzić swoje wykłady. To znaczy, w jaką część ciała. Ale Guido właśnie podał spaghetti. Od razu się uspokoiłam. Na szczęście Jasiek ma dystans. Ja też. Jestem szczęśliwa.

OLA

Pierwsza odpowiedź nadeszła następnego dnia rano. Prawie kompletnie zapomniałam, że założyłam sobie profil na międzynarodowym portalu randkowym. Zaspałam oczywiście. W straszliwym, nerwowym pędzie próbowałam zrobić sobie kawę, bo bez wypicia kawy nie wychodzę do ludzi. Pracuję w prywatnej szkole podstawowej. Pół etatu. Uczę plastyki. No i, pijąc kawę i robiąc sobie oko, przeczytałam kilka wiadomości. Od starszych panów raczej. Od panów szukających erotycznych, szybkich przygód. „Hi baby, hi sweetheart”. Głupoty. Jedna wiadomość była inna. Ciekawsza. Zaczęłam sprawdzać, kto jest autorem, i spóźniłam się na zajęcia. Trzeci raz w tym miesiącu.

Wyleją mnie! To znaczy, nie przedłużą umowy. Jestem tego pewna! Kim jest nauczycielka plastyki w takiej szkole? No bo co to jest za przedmiot, jak stwierdziła pani dyrektor, „michałki” takie jak plastyka, muzyka, WF mają tylko poprawiać średnią ocen. W gabinecie dyrektorki muszę tłumaczyć się z każdej czwórki! Czwórka to potwarz! To absolutny skandal! Akceptowalne są tylko piątki i szóstki. Nienawidzę tej pracy. A dziś rada pedagogiczna!

Siedzę więc na zebraniu i czytam maila od Cleo. Przeszliśmy z czatu na maile. Taki ma pseudonim. Pisze inteligentnie, dowcipnie, lekko flirtuje. Jest inżynierem. Mieszka w Sztokholmie. Prosi o moje zdjęcia i przysyła swoje. Rada pedagogiczna wciąż trwa. Chowam się z telefonem za plecami koleżanki. Wciąż te idiotyczne dywagacje, czy Iksiński powinien mieć dobre czy poprawne zachowanie? Dyrektorka zarządza głosowanie. Otwieram pierwsze zdjęcie Cleo w telefonie. Siedzi przy biurku. Uśmiecha się. Śniada cera. Czarne włosy. Niezbyt przystojny, choć sympatyczny. To Kurd. Urodził się w Iranie. Muzułmanin. Z wrażenia, kompletnie oszołomiona, głosuję i za, i przeciw. Dyrektorka mierzy mnie lodowatym wzrokiem.

– Przepraszam – mówię szybko, gdy wszyscy patrzą na mnie. – Dajmy naszemu uczniowi szansę. Nie skreślajmy go. Nie skreślajmy.

W autobusie cudem udaje mi się znaleźć wolne miejsce. Ludzie stłoczeni jak sardynki. Wyjmuję telefon. Cleo pisze znowu. Wyczuwa moje wahanie. Pyta, czemu nie odpowiadam. Pisze, jak dzięki bardzo, bardzo ciężkiej pracy robi w Szwecji karierę naukową. Nie wiem, czemu mu wierzę?! Jego maile to długie monologi. O życiu w Sztokholmie. O studiach doktoranckich w Anglii. Pisze świetną angielszczyzną. Dowcipnie i ciekawie. Przegapiam swój przystanek.

W domu oczywiście nikt na mnie nie czeka. Prawie pusta lodówka. Na szczęście są jajka. W łazience myję twarz lodowatą wodą. Zastanawiam się, co ja wyprawiam?! Czy tak nisko upadłam, żeby uwodzić facetów w Internecie? Oczywiście nie napisałam Cleo, że mam męża. Przecież nie mam trzynastu lat, tylko czterdzieści. Prawie. I fajne biznesowe plany. Zaoszczędziłam niewielką kwotę dzięki temu, że Patryk płaci za wszystko. Spłaca też kredyt za mieszkanie. Myślałam, że te moje pieniądze będą na in vitro. Teraz wiem, że to nie ma sensu. Właśnie odebrałam wyniki badań. Nie mam rezerwy w jajnikach. Sperma Patryka jest bardzo słaba. Gdybyśmy chcieli zrobić in vitro, to tylko dzięki dawczyni jajeczek i dawcy spermy. I nikłe szanse na donoszenie ciąży. Ta wiadomość spadła na mnie dwa dni temu. Patryk był spokojny. W klinice wciąż patrzył na zegarek. Wciąż gdzieś dzwonił. W samochodzie rzucił na mnie okiem. Zmieniając biegi.

– Mówiłem! – mruknął.

Nie objął mnie. Nie przytulił. Myślę, że był z tego zadowolony Zrobiło mi się zupełnie wszystko jedno, czy mnie zdradza. Podejrzewam, że tak. Klasyczna sytuacja. Młodszy mąż. Robiący karierę. Coraz bardziej obojętny.

Cleo napisał jeszcze raz. Obliczyłam, że w tym tygodniu wysłał mi już dwanaście maili.

Nalewam sobie kieliszek czerwonego wina. Kładę się z laptopem na łóżku. Czytam jego wiadomości. Pisze, że zostawił swoich rodziców i braci w Iranie, że bycie Kurdem nie jest łatwe. Nie mam o tym pojęcia. Nie mam o niczym pojęcia. Czuję, że jest samotny jak ja. Znowu gadamy na czacie. Pyta, czy nie przeszkadza mi, że jest muzułmaninem. Po wypiciu pół butelki wina nie przeszkadza mi absolutnie nic. Prosi, żebym włączyła kamerę w laptopie. O nie! Ostatnie dwie noce przepłakałam. Nie wyglądam dobrze. W szlafroku, rozczochrana, bez makijażu, nie będę nikogo uwodzić przed kamerą. Cleo naprawdę ma na imię Hussain. Siedem lat młodszy. Oczywiście odmładzam się trochę. Świetnie mi się z nim flirtuje. Gdy słyszę zgrzyt klucza w zamku o drugiej w nocy, kończę czat. Gaszę światło.

Cleo pisze od rana. Oczywiście także się nie wyspał. Pracuje w ogromnej, szwedzkiej firmie konstruującej mosty. Dokładnie opisuje, co robi. Sprawdzam go. Wyszukuję profesjonalne portale dla inżynierów. No jest. Jego życiorys. Osiągnięcia zawodowe. I po co mi to?

Dzwoni Wiktoria. Wie, że mam wolny dzień.

– Dziewczyny, wpadnijcie do mnie wieczorem! – zaprasza wesołym głosem. – Wasz pomysł na biznes jest świetny! Wszystko przemyślałam i wchodzę w to!

– Super! – odpowiadam szybko.

Telefon mi wibruje. Cleo się niecierpliwi, bo przerwałam czat.

– Jesteś tam? – upewnia się Wiktoria.

– Jestem! – odpowiadam z udawaną energią.

– O szóstej trzydzieści u mnie! Dziś! Dacie radę? To jedyny dzień, kiedy nie mam zajęć!

– Ja dam radę – potwierdzam i przypominam sobie, że na szóstą umówiłam się z Cleo na czacie. Zwariowałam chyba. Wrzucam telefon do torby. Muszę się ogarnąć. Mam swoje plany! Muszę się skoncentrować, a nie zajmować głupotami!

JUSTYNA

Uwielbiam mieszkanie Wiktorii, urządzone, jak ja to określam, w stylu hippie-bohemian. Kolorowe ściany. Obrazy jej przyjaciół. Pamiątki z podróży. Posążki Buddy. Muszle. Kwiaty w doniczkach. Duże okna. Dużo przestrzeni. I ogromny stół w stylu kolonialnym, a na nim... no, Guido to prawdziwy skarb! Jak ich obserwuję, to skręca mnie z zazdrości. Ale wiem, że Wiktoria długo szukała takiego faceta. Ciepłego, czułego, gotującego wyśmienicie i wpatrzonego w nią jak w najpiękniejsze dzieło sztuki. Wiem, że czasem się kłócą, ale potem, jak on przeprasza...

Dziś też wita mnie, radośnie podśpiewując. Wiktorii jeszcze nie ma. Guido nalewa mi kieliszek chianti. Podsuwa maleńkie przekąski rozpływające się w ustach. Z kuchni słychać rzewne włoskie arie. Wiem, że tam jest okropny bałagan, bo on zawsze bałagani. Jasiek, syn Wiktorii, wita się ze mną pośpiesznie, porywa tacę przekąsek i znika w swoim pokoju. Guido lamentuje w komicznej mieszaninie włoskiego i polskiego.

– No wszystko zabrał! Przecież zaraz będzie kolacja! Ale co tam! – Macha ręką. – Zrobię jeszcze raz!

Wiktoria zjawia się zdyszana, zmęczona, ale roześmiana.

– Moje nogi, cały dzień na nogach, a potem cztery godziny tańca! – Zdejmuje buty i pada na kanapę.

– Nogi... nogi boli, tak? – Guido kręci głową i przynosi jej herbatę. – A mówię, obcasy za długie, za długie!

Siadam obok Wiktorii i pękamy ze śmiechu. Ona kocha obcasy, a potem jęczy, że boli ją kręgosłup, nogi, stopy.

– Gdy obcasy długie, to i nogi długie! – Wiktoria macha nogami i wylewa odrobinę herbaty na kolorowe poduszki. – Czemu Oli jeszcze nie ma? Mamy ważne spotkanie, a ona się spóźnia?

Sprawdzamy telefony. Żadnej wiadomości od naszej wspólniczki. Dzwonię do niej, gdy Guido wnosi talerze z makaronem. Nie odpowiada. Nagrywam się.

– Pewnie utknęła w korkach. – Wiktoria ziewa i wstaje powoli. – Zjedzmy kolację. Guido odgrzeje jej porcję, jak się zjawi. Umieram z głodu.

Ola zjawia się w końcu, spóźniona prawie godzinę. Nie chce nic jeść. Prosi tylko o herbatę.

– A ty co? – Wiktoria kręci głową. – Odchudzasz się? Masz superfigurę! Nie rozumiem, czemu chodzisz w tych szerokich spodniach w kratę! Ile one mają lat?!

– Kto? – Ola odrywa nieprzytomny wzrok od telefonu.

– Spodnie! – Śmieję się. – Kup sobie krótką spódnicę! Takie nogi trzeba pokazywać!

Ola unosi wzrok tylko na moment. Wciąż ten telefon w dłoni.

– Ola! Coś się stało? Z kim tak SMS-ujesz? – Wiktoria unosi brwi.

– Ja was bardzo przepraszam. – Ola robi się czerwona. – To nie SMS-y. To czat. Nic ważnego.

– Na pewno? – Wiktoria kręci głową. – Co się dzieje, Oleńka? Nigdy nie byłaś uzależniona od telefonu.

Ola nagle zaczyna płakać. Robi nam się głupio. Siadamy obok niej.

– Jak nie chcesz, to nie mów! – Wiktoria gładzi dłoń Oli. – Martwimy się.

Uspokaja się powoli.

– Wszystko mi się pieprzy – mówi z trudem. – Wszystko. Te badania... nie mamy szans na dziecko, na in vitro... – Chowa twarz w dłoniach.

– Spokojnie, zawsze są szanse. Polecę ci kilku lekarzy, zajmują się leczeniem par.

Olą wstrząsa szloch. Jej komórka znowu wibruje.

– Odbierz! Może to ważne. – Podaję jej telefon.

– Nie muszę. On poczeka. – Wyciera sobie oczy serwetką.

– Patryk, tak? – upewnia się Wiktoria.

– Nie – odpowiada Ola cicho.

– A kto? – pytamy z Wiktorią jednocześnie.

– Poznałam kogoś... przez Internet. – Jest trochę zawstydzona. – Nie wiem, jak to się stało... taka więź. On naprawdę...

– Zaraz, zaraz! – Wiktoria podskakuje na kanapie. – Poznałaś kogoś przez Internet! Ty?

– Wiem, muszę to skończyć...

Robi się ciekawie. Wiktoria upewnia się, że Guido jest zajęty w kuchni. Nalewa chianti do kieliszków. Chcemy znać każdy szczegół.

Młodszy facet. Inżynier w szwedzkiej firmie. Ale to inna kultura. Inne zwyczaje.

Wiktoria chrząka dyplomatycznie.

– Kurd z Iranu. Ciekawa znajomość.

– Skąd wiesz, że mówi prawdę? – odzywam się cicho.

– A dlaczego mam zakładać, że kłamie? Wydaje mi się, że łączy nas przyjaźń, że mogę mu zaufać, że...

– Ale nie powiedziałaś mu, że masz męża? – Wiktoria kręci głową. – Jaka to przyjaźń, jeżeli kłamiesz. Ola, obudź się, zejdź na ziemię. On szuka żony albo kochanki! Proste. Te miłe słowa na czacie... Miliony facetów tak się zachowują, a wiadomo raczej, czego chcą!

– Ale ty poznałaś Guida w Internecie, tak? I nie był oszustem, seksoholikiem i erotomanem, prawda? – Ola wybucha histerycznie.

– Chcesz mieć kochanka, bo nie układa ci się z mężem? – upewniam się.

– Nie wiem! Nie wiem, czego chcę, i to jest problem!

Przytulamy ją. Guido przynosi tacę z kanapkami. Spogląda na zapłakaną Olę. Kręci głową. O nic nie pyta.

– To ja tiramisu zrobię – szepcze. – Pomaga. Zobaczisz...

Telefon Oli znowu wibruje.

– I on tak codziennie? – Wiktoria kręci głową.

– Codziennie. – Ola wysmarkuje nos w chusteczkę. – Rano życzy mi miłego dnia. Pisze, że pije kawę, że uczy się szwedzkiego, bo chce starać się o szwedzkie obywatelstwo. Że jestem niezwykła, że takiej kobiety nie spotkał, że czeka na moje maile.

– Milutki. Widać ma dużo czasu. A jak wygląda?

– No właśnie! – wykrzykuję. – Zdjęcia! Pokaż zdjęcia!

Ola niezbyt chętnie znajduje jego zdjęcia w telefonie.

– No... sympatyczny – mówię, bo nie za bardzo wiem, co powiedzieć. Nie żeby porażał urodą.

– Wiem, że to wszystko jest potwornie głupie. – Ola wrzuca telefon do torebki. – Przestanę mu odpisywać. Odbija mi.

– A więc pora porozmawiać o naszym biznesie. – Wiktoria otwiera swój laptop. – Moja jedna rada, Oleńka. Bądź ostrożna. Nie znasz go. Nie widziałaś go nigdy w realu, prawda?

Ola jest wyraźnie zawstydzona.

– Nigdy. Nigdy go nie widziałam.

WIKTORIA

Tulę się w środku nocy do Guida. Chrapie okropnie. Przytula mnie przez sen. Kradnę mu większą część kołdry. Przegadałyśmy z dziewczynami chyba cztery godziny. Mam nadzieję, że Ola nie zrobi nic głupiego. Bardzo jej współczuję. Nie ma nic gorszego niż samotność w związku. Przeżyłam to. Mój drugi mąż kompletnie nie wierzył we mnie i okazywał to na każdym kroku. Złośliwe komentarze. Szyderstwa. Pamiętam pewną noc kilka miesięcy przed moją decyzją o rozwodzie.

– Wyjeżdżasz? – wrzeszczał. – Znowu? Do Argentyny? Odbiło ci!

– Płacę za wyjazd z własnych pieniędzy. To warsztaty tanga z jednym z najlepszych...

Nie dał mi dokończyć. Rzucił szklankę z whiskey. Rozbiła się na podłodze.

– Rozbij wszystko, ale i tak wyjadę. – Ochłonęłam po chwili. – To tylko dwa tygodnie. Nie koniec świata. Jasiek zamieszka u swojego ojca. Nie będziesz musiał zajmować się moim synem.

– I dzięki Bogu! – wysyczał.

Nie mieli dobrego kontaktu. Jasiek wyczuł go od razu. Ale ja byłam ślepa. W czasie rozwodu zachorowałam. Mój były uważał, że to bzdury. Na szczęście dwuletni związek szybko zakończyła sensowna pani sędzia.

Guido znowu chrapie. Nakrywam go kołdrą. Wiem, że jutro musi wstać o szóstej, bo od rana ma zajęcia w szkole językowej. Jeździ po całej Warszawie. Uczy włoskiego, ma warsztaty z kuchni włoskiej. Wieczny optymista.

– Bo czemu mamy się martwić, jak mamy siebie? – pyta i całuje mnie namiętnie. W takich chwilach Jasiek przewraca oczami i demonstracyjnie zostawia nas samych, ale wiem, że się lubią. Jasiek nie mówi dużo, ale jak już, to uderza w samo sedno. Kiedyś, na lotnisku, gdy wracaliśmy z Włoch i Guido zniknął na chwilę w sklepie wolnocłowym, Jasiek mrugnął do mnie.

– On jest zajebisty, matka. Fajny facet i zwariował na twoim punkcie. To widać od razu.

Rano nie mamy czasu nawet napić się kawy. Mój mąż znika pierwszy, posyłając mi w przedpokoju całusa. Potem Jasiek, po pochłonięciu góry kanapek przygotowanych przeze mnie, jak zwykle roztargniony, z nosem wbitym w swoją komórkę. Zostaję sama. Sprzątam kuchnię. Robię sobie maleńkie espresso i dzwonię do księgowej. Mam plan. To znaczy, dziewczyny go mają i myślę, że jest on całkiem niezły! Justyna rozpisała wszystko i obliczyła. Szaleńczy plan i nowoczesny. Jeszcze raz przeglądam dokumenty. Salon urody dla psów. Profesjonalne usługi. Kosmetyki. Ubranka. Zabawki. Usługi takie jak fryzjer czy profesjonalny wyprowadzacz na spacery. Mała kawiarnia dla właścicieli psiaków. Eventy w plenerze. Wiem, że Justyna zna się na tym doskonale. Kocha zwierzęta. Wie o nich bardzo dużo.

A Ola? Zaoferowała się, że zrobi stronę w Internecie. Ma duże zdolności plastyczne, szyje, ma sporo czasu, bo pracuje w szkole na pół etatu i ma niewielką kwotę oszczędności, które chce zainwestować. Mogę je wesprzeć. Damy radę. Boję się tylko trochę o Olę, żeby się nie rozsypała. Jest bardzo krucha psychicznie.

Dzwoni telefon. Stacjonarny. Wiem, że to moja mama, bo tylko ona dzwoni na stacjonarny. Co trzy dni. Węszy. To znaczy sprawdza, czy wszystko okej, bo jej zdaniem całe moje życie powinno się rozsypać. Bo mąż cudzoziemiec, bo kredyty, bo własna działalność. Bo miałam raka. Bo nie dbam o siebie. Bo prowadzę szkołę tanga, a powinnam być na rencie.

– Mam nadzieję, że u was wszystko w porządku – zaczyna słodko.

– Tak, mamo. – Poleruję wazon ściereczką. Ledwo udaje mi się utrzymać słuchawkę.

– Myślałaś o rencie? – zaczyna znowu.

– Nie, mamo. – Staram się zachować spokój.

– Dlaczego nie?! Należy ci się! Byłaś bardzo chora, kochanie...

– Byłam. – Przecieram blat w kuchni. Zabieram się za podlewanie kwiatów.

– No więc? W czym problem?

– Byłam – powtarzam spokojnie. – Cztery lata temu. Wyzdrowiałam. Pracuję. Tańczę.

– Ale się nie denerwuj! Rozważam tylko, co jest dla ciebie dobre.

– Przypominanie o chorobie nie jest dla mnie dobre. – Siadam w fotelu. Ogarnia mnie zmęczenie. – Pracuję. Zarabiam na siebie.

– No dobrze już, dobrze – słyszę jej zrezygnowany głos w słuchawce. – Kiedy wpadniecie?

Jej monolog trwa ponad godzinę. Piję kawę, sprawdzam maile. Zawsze tak było. Gdy byłam nastolatką, wciąż się buntowałam. Przeciwko niedzielnym obiadom z rosołem i schabowym, przeciwko rodzinnym wczasom w Juracie, przeciwko czytaniu moich pamiętników, przeciwko dobieraniu mi znajomych. Kontrola. Nie chcę być taką matką! Jasiek ma dużo swobody.

W południe zaglądam do mojej szkoły tanga. Recepcja czynna jest od piętnastej, więc na razie pusto. Dach się trzyma. Przecieram parapety. Wybieram muzykę. Dzwoni Ola. Smutny głos.

– Zerwałam z nim! – oświadcza z dumą.

– Z kim? Z Patrykiem?!

– Nie! – Pierwszy raz od bardzo dawna śmieje się głośno. – Mówię o tej znajomości internetowej. Przestałam odpisywać. Nie wchodzę już na swój profil.

– Wykasuj ten profil!

– Przecież już nie wchodzę! Biorę się w garść. Zrobiłam kilkanaście projektów, pracowałam nad tym dwie noce...

– O czym ty mówisz?!

– O naszej firmie. Salon dla psów. Także ubranka. Dla yorków.

– No tak... – kiwam głową. – A myślałam, że zamówimy w hurtowni.

– Nie ma mowy! – przerywa mi. – Muszą być oryginalne! Zrobię zdjęcia i ci wyślę. Sama ocenisz!

Po chwili dostaję zdjęcia: różowy płaszczyk w cętki z kapturkiem, futrzany kołnierzyk, kolorowe guziki, granatowa czapka ze srebrnym pomponem, kurteczka w szkocką kratę z koronkowym śliniaczkiem. Dostaję ataku śmiechu.

– To są ubranka dla psów? – upewniam się.

– A dla kogo?! – Ola zaczyna się denerwować. – Nie podobają ci się?

– Bardzo! Są urocze! Ale kto to kupi?!

– Takie ciuszki świetnie się sprzedają! Zrobiłam mały research w Internecie.

Słucham jej i dochodzę do wniosku, że zmieniła się. Zmądrzała. Tryska energią. I naprawdę ma talent. Myślę, że nam się uda. Ta depresja była chwilowa. Mam nadzieję, że rzuci pracę w szkole i będzie szyła nam takie cudeńka. Będzie dobrze!

OLA

Wiktoria w ogóle się nie zorientowała. Przed rozmową z nią wypiłam prawie całą butelkę czerwonego wina. Spędziłam cały dzień w domu. Nakłamałam w pracy, że jestem chora. Puste mieszkanie działa na mnie przygnębiająco. Patryk nie lubi zagraconych wnętrz, więc po naszym mieszkaniu można by jeździć na rowerze. Dwa razy w tygodniu przychodzi pani do sprzątania. Patryk ją opłaca. Koledzy polecili mu doskonałą agencję. Tylko że przed przyjściem tej pani ja sprzątam jak szalona i ona niewiele ma do roboty. Wstydzę się brudnej wanny, brudnych skarpetek, więc wszystko lśni. Tylko w mojej sypialni jest dziś bałagan. Wyciągnęłam maszynę do szycia. Nalewam sobie wina. Spoglądam na telefon. Jasne, że on pisze. Od rana. Pisze fajnie, dowcipnie, inteligentnie. Cieszę się, że mój angielski na coś się przydaje. Komplementuje mnie w uroczy sposób. Rozmawialiśmy kilka razy na Skypie. Hussain wciąż nie wie, że mam męża. Nie jest jednak wścibski. Nie pyta. Delikatnie zahaczam o islam. Zapala się. Peroruje ponad godzinę. O tym, jak bardzo błędnie postrzegana jest ta religia w Europie. Tłumaczy mi, że to religia jednego Boga, opowiada, jak bardzo uczy miłości bliźniego, wspomagania biednych. Oczywiście, że nie neguje Jezusa jako proroka. Słucham. Trochę boję się, że zacznie mnie namawiać, nawracać, ale nie. Odpowiada na moje pytania. Po prostu. Tak. Przestrzega ramadanu. To bardzo ważne, aby pościć od świtu do zmierzchu. Nie wolno pić nawet wody.

Czuję, że stajemy się przyjaciółmi. Przesyła mi linki do arabskich piosenek. Niektóre naprawdę piękne. Słucham ich całymi dniami. Gdy się budzę, od razu sprawdzam telefon. Jest. Zawsze. Krótka wiadomość od niego. I zawsze komplement. Podobały mu się moje ostatnie zdjęcia. Zachwyca się figurą. Długimi nogami. Wiem, że jestem teraz szczupła.

Biorę dłuższe zwolnienie. Kłamię zaprzyjaźnionej lekarce, że mamy zrobić z mężem mnóstwo badań przed przystąpieniem do procedury in vitro. Prawie nie rozmawiam z Patrykiem. Nie piszemy do siebie SMS-ów w ciągu dnia. W soboty też pracuje. Nie mam nic przeciwko temu.

Mój mąż jest coraz chudszy, pije ogromne ilości jakichś napojów energetycznych. Chyba nie wrócił do palenia, bo jego koszule nie śmierdzą fajkami. Widujemy się w przelocie. On ciągle przy telefonie. Wciąż zajęty sprawami kancelarii.

– Powinniście pójść na terapię – zaproponowała kiedyś Wiktoria.

– Powinniśmy pójść na terapię – rzucam do Patryka, gdy wieczorem nalewa sobie whiskey.

– My? – Przeszywa mnie wzrokiem. – Ty powinnaś pójść na terapię! Popatrz na siebie! Ja ciężko pracuję! Zarabiam pieniądze! Spłacam kredyt! Płacę nawet kobiecie od sprzątania, bo nie chce ci się sprzątać! Zarabiasz marne grosze! I codziennie pijesz wino!

– A co masz w tej szklance? Wodę?!

– Nie piję codziennie. – Uspokaja się trochę. – Ale ty! Znam lekarza... zapłacę za terapię.

– Specjalista od czego?

– Od uzależnień – oświadcza spokojnie.

Wychodzę z kuchni. Zamykam się w swojej sypialni. Ryczę. Odpalam komputer. Cleo jest online. Widzę zieloną kulkę przy jego nicku. Zastanawiam się, czy jest tym, za kogo się podaje. Wyjechał z Iranu, gdy miał niecałe dwadzieścia lat. Stypendia. Studia. Doktorat. „Znasz go dobrze? – w głowie huczą mi wątpliwości Justyny. – Może to oszust. Będzie chciał pieniędzy albo...”

Ale Cleo chce tylko mojej uwagi, chce pogadać, mieć słuchacza, a właściwie słuchaczkę. Jakaś kobieta złamała mu serce. Próbuje się pozbierać.

– Wszystko w porządku? – Patryk znienacka otwiera drzwi. – Co robisz?

– Nic! – Zamykam komputer. – Czytam o in vitro.

Rzuca mi elegancką wizytówkę.

– Zadzwoń do tego faceta. Zapłacę za wszystkie wizyty. Jest drogi, ale jeden z najlepszych w Warszawie.

Rozgląda się po sypialni. Wiem, że zastanawia się, gdzie trzymam butelki. Nie dostrzega chianti na podłodze, za firanką.

– Idę spać. Jutro o czwartej pobudka. – Wychodzi z pokoju. Cieszę się, że wyjeżdża na kilka dni. Słyszę, jak w przedpokoju wyjmuje walizkę. Nie wyprasuję mu koszul, nie pomogę się spakować. To mój cichy bunt. Piszę do Cleo i przepraszam za ciszę. Jest lekko obrażony. Wciąż pyta, kiedy się spotkamy. Zaprasza mnie do Szwecji. Wpadam w lekką panikę. To dzieje się za szybko. Zaczynam go bardzo lubić.

Dzwoni Justyna. Opowiada, że odkryła fantastyczny lokal do wynajęcia.

– Słuchaj dalej! Byłam w urzędzie skarbowym, w ZUS-ie. Startujemy więc od grudnia, tak?

– Jasne! – Staram się, aby mój głos tryskał entuzjazmem. Wciąż spoglądam w stronę laptopa. Widzę, że Cleo zalogował się na stronie randkowej. Na tej, na której się poznaliśmy, a więc pisze do mnie, a jednocześnie wyrywa dalej.

– Powiedziałaś już Patrykowi? – pyta nagle Justyna.

– O czym?

– O naszym biznesie! O naszej spółce! – denerwuje się.

– Nie – odpowiadam trochę chrapliwie.

– Czemu masz taki dziwny głos? – Justyna nie daje za wygraną.

– Boli mnie gardło. Jakiś wirus – tłumaczę nieporadnie.

– Z tym internetowym randkowaniem skończyłaś, mam nadzieję? – upewnia się.

– Oczywiście – kłamię szybko. – To idiotyczna znajomość. Bez przyszłości.

– Bardzo dobra decyzja! – Justyna opowiada mi jeszcze o formalnościach, o których musimy pamiętać, zakładając firmę. Staram się słuchać. Robię notatki w kalendarzu. Zaznaczam dni. Przedłużę sobie zwolnienie lekarskie. I tak chcę zwolnić się z tej pracy. Jeżeli mnie wcześniej nie zwolnią. Cleo pisze do mnie. Nie odpowiadam. Po skończeniu rozmowy z Justyną robię research w necie. Mam pomysły na kolejne ubranka dla yorków.

„Czemu mi nie odpowiadasz? Zrobiłem coś nie tak?” – Cleo bombarduje mnie na czacie.

„Jestem zajęta”.

„O pierwszej w nocy?”

„Muszę ci coś powiedzieć”.

Nalewam sobie piąty kieliszek wina.

„Co się stało?” – pisze. Kilka wykrzykników. Emotikony.

„MAM MĘŻA”.

Cisza. Po chwili zielona kulka przy jego nicku znika. Jest offline.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki