Kallokaina - Karin Boye - ebook + książka

Kallokaina ebook

Boye Karin

4,0

Opis

Kultowa szwedzka dystopia autorstwa Karin Boye; po raz pierwszy po polsku.

W militarnej dyktaturze, gdzie życie obywateli na każdym kroku regulują państwowe przepisy, chemik Leo Kall stara się zasłużyć na chwałę przedstawiając władzom swój najnowszy wynalazek – serum zmuszające przesłuchiwanego do wyznania swoich najskrytszych myśli.

Jest to obowiązkowa pozycja dla miłośników dystopii politycznych. Jest wyjątkowo aktualna w naszych czasach, kiedy prywatność jest coraz bardziej ograniczona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
4
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lumisaden

Całkiem niezła

Interesujące przedstawienie dystopii, które być może inspirowało kolejnych twórców. Tematyka dla mnie trochę zbyt nieprzyjemna, ciężka.
00

Popularność




Tytuł oryginału

Kallocain

Copyright © for this edition by Driada 2018

Copyright © for the Polish translation by Przemysław Pożar 2017

Copyright © for the cover art by Andrzej Bobrowski 2014

Tłumaczenie z języka szwedzkiego

Przemysław Pożar

Na okładce wykorzystano reprodukcję grafiki

Pola miłości XXL Andrzeja Bobrowskiego

Projekt okładki

Dawid Jujka

Korekta

Ewa Wozowska

Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości lub fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 978-83-952131-2-0

Wydawnictwo Driada

ul. Ogrodowa 6

62-030 Luboń

www.driada.pl

[email protected]

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

KALLOKAINA

Książka, do napisania której właśnie zasiadam, z pewnością wyda się wielu osobom pozbawiona zamysłu – jeśli w ogóle ośmielę się przypuścić, że wieleosób zdoła ją przeczytać – ponieważ i ja, podejmujący się tego przedsięwzięcia zupełnie z własnej woli, bez niczyich nakazów, nie wiem tak naprawdę, jaki jest w tym zamysł. Chcę i muszę, to wszystko. Coraz bezwzględniej wymaga się, by czyny i słowa były celowe i zaplanowane, aby najlepiej ani jedno słowo nie zostało wymówione na chybił trafił – jedynie autor tej książki, powodowany wewnętrznym przymusem, obrał drogę na przekór, ku bezcelowości. Albowiem, mimo iż lata, które spędziłem tu w charakterze więźnia oraz chemika – musiało ich minąć już ponad dwadzieścia, jak mniemam – były dostatecznie wypełnione pracą i zabieganiem, to jednak coś wewnątrz mnie uważało ów wysiłek za niewystarczający, kierując mną i sprawując pieczę nad następną pracą, której sam w żaden sposób nie mogłem nadzorować, a w którą mimo to byłem dogłębnie i niemalże dotkliwie zaangażowany. Praca ta zostanie zakończona, kiedy spiszę już moją książkę. Zdając sobie więc sprawę z tego, jak irracjonalna musi wydawać się moja pisanina wobec racjonalnego i praktycznego rozumowania, piszę mimo to.

Możliwe, że nie odważyłbym się na to wcześniej. Możliwe nawet, iż właśnie niewoli zawdzięczam tę nieroztropność. Obecne warunki tylko nieznacznie różnią się od tych, w których dane było mi żyć jako wolny człowiek. Posiłki okazały się nieznacznie gorsze – można było przywyknąć. Prycza okazała się tylko trochę twardsza niż moje domowe posłanie w Chemiomieście nr 4 – dało się przywyknąć. Rzadziej zdarzało mi się wychodzić na świeże powietrze – do tego także przywykłem. Najgorsze było rozstanie z moją żoną i dziećmi, szczególnie że nie wiedziałem, a i teraz nie wiem, nic o ich losie; dlatego pierwsze lata w odosobnieniu przepełnione były obawą i lękiem. Lecz z biegiem czasu spływał na mnie spokój, zacząłem nawet odczuwać coraz większe zadowolenie z mojego położenia. Tu nie musiałem niczego się obawiać. Nie miałem podwładnych ani szefów – wyjąwszy strażników, którzy rzadko przeszkadzali mi w pracy i dbali jedynie o to, bym przestrzegał reguł. Nie miałem też sprzymierzeńców czy konkurentów. Uczeni, z którymi kontaktowano mnie niekiedy, bym mógł nadążyć za nowymi odkryciami w dziedzinie chemii, traktowali mnie uprzejmie i rzeczowo, choć nieco lekceważąco z uwagi na moje obce pochodzenie. Wiedziałem, że nikt nie patrzył na mnie zawistnym okiem. Krótko mówiąc: w pewnym sensie czułem się wolniejszy niż na wolności. Jednak wraz ze spokojem rosła we mnie osobliwa praca nad przeszłością, przez co teraz nie zaznam już spokoju, póki nie spiszę moich wspomnień z wypełnionych treścią lat. Możliwość pisania dano mi przez wzgląd na moją naukową posadę, kontrola zaś przeprowadzona zostanie dopiero w chwili, gdy oddam gotową pracę. Mogę więc pozwolić sobie na tę jedyną przyjemność, nawet jeśli byłaby to ostatnia.

W momencie, w którym rozpoczyna się moja opowieść, zbliżałem się do czterdziestki. Jeśli miałbym powiedzieć o sobie coś jeszcze, powinienem zapewne opisać wyobrażenie, które jawi mi się jako obraz życia. Niewiele jest bowiem rzeczy, które mówią o człowieku tyle, co jego obraz życia: czy postrzega je jako drogę, pole bitwy, rosnące drzewo albo wzburzone morze. Sam patrzyłem na życie oczami grzecznego ucznia i wyobrażałem je sobie jako schody, po których człowiek pędzi stopień po stopniu, tak szybko jak tylko się da, z zadyszką i depczącymi po piętach rywalami. Choć właściwie nie miałem nigdy wielu rywali. Większość spośród moich towarzyszy pracy w laboratorium kierowała swoje aspiracje ku służbie militarnej, a pracę dzienną uważała za nudny, choć konieczny przerywnik w wieczornej warcie wojskowej. Sam nie przyznałbym przed żadnym z nich, że znacznie bardziej interesowała mnie chemia niż pełnienie służby, mimo iż nie byłem wcale kiepskim żołnierzem. W każdym razie gnałem moimi schodami w górę. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, ile stopni człowiek zostawia za sobą, nigdy też nie rozmyślałem nad skarbami, które mogłyby znajdować się na strychu. Być może mgliście wyobrażałem sobie, że życie to dom, na wzór naszych zwyczajnych miejskich budynków, z wnętrza których wychodziło się na powierzchnię, by na koniec wejść na taras na dachu, odetchnąć świeżym powietrzem, poczuć powiew wiatru i światło dnia. Co miałyby wyrażać wiatr i światło dnia w mojej doczesnej wędrówce, tego nie potrafię ustalić. Pewne jest jednak, że każdy nowy szczebel wytyczały krótkie oficjalne komunikaty z góry – o zaliczonym egzaminie, zdanym teście, przeniesieniu na bardziej znaczące pole działalności. Miałem już za sobą wiele tego typu decydujących początków i końców, choć znów nie na tyle, by kolejny początek tracił na znaczeniu. Dlatego też odłożyłem słuchawkę lekko rozgorączkowany, kiedy dowiedziałem się, że nazajutrz mam się spodziewać mojego naczelnika inspekcji, co oznaczało, że dostałem również pozwolenie eksperymentowania na materiale ludzkim. Następnego dnia miała więc nastąpić próba ogniowa mojego dotychczas największego odkrycia.

Byłem tak uradowany, że w ciągu tych dziesięciu minut, jakie zostały do końca pracy, nie potrafiłem już zabrać się za nic nowego. Zamiast tego dopuściłem się drobnego oszustwa – zdaje się, że pierwszy raz w życiu – i jeszcze przed czasem, powoli i dyskretnie, zacząłem odstawiać aparaturę, zerkając przez szklane ściany na obie strony, czy aby ktoś nie zwrócił na mnie uwagi. Gdy tylko dzwonek oznajmił koniec pracy, pognałem przez długie laboratoryjne korytarze jako jeden z pierwszych w tłumie. W pośpiechu wziąłem prysznic, przebrałem się w uniform spoczynkowy, wbiegłem do windy paternoster i po kilku chwilach znalazłem się na ulicy. Ponieważ mieszkanie przydzielono nam w moim sektorze pracy, mieliśmy przepustki na pobyt na powierzchni w obrębie tego obszaru i cieszyłem się zawsze spacerem na świeżym powietrzu.

Kiedy przechodziłem obok stacji metra, przyszło mi na myśl, by poczekać na Lindę. Byłem bardzo wcześnie, na pewno nie zdążyła jeszcze wrócić z fabryki żywności oddalonej nieco ponad dwadzieścia minut metrem. Zaledwie pociąg zajechał, a już fala ludzi wylała się spod powierzchni, przetoczyła przez bramki, gdzie kontrolowano przepustki, a potem rozlała się po ulicach dokoła. Mając w tle puste tarasy, wszystkie te zwinięte grafitowe i trawiastozielone płachty brezentu, które w dziesięć minut mogły uczynić miasto niewidzialnym z powietrza, obserwowałem całe to kłębiące się mrowie zmierzających do swoich domostw współżołnierzy w uniformach spoczynkowych i naraz uderzyło mnie, że może wszyscy oni żyli tym samym co ja wyobrażeniem – wyobrażeniem o drodze wzwyż.

Myśl ta ujęła mnie. Wiedziałem, że kiedyś, w epoce cywilistycznej, ludzie garnęli się do pracy i wysiłku w nadziei na przestronniejsze mieszkania, bardziej wyszukane posiłki czy piękniejsze ubrania. Teraz nic takiego nie było potrzebne. Standardowe mieszkanie – jeden pokój dla osób stanu wolnego, dwa dla rodziny – wystarczało wszystkim, od szarych obywateli po tych najbardziej zasłużonych. Domowe jedzenie syciło generała tak samo jak szeregowca. Powszechny ubiór – jeden uniform do pracy, jeden na czas odpoczynku oraz jeden do służby policyjnej i wojskowej – był jednakowy dla kobiet i mężczyzn, wysoko i nisko postawionych, wyróżniał ich tylko stopień wojskowy. Przy czym nie był to wcale uniform bardziej ozdobny u jednych niż u drugich. To, czego pożądało się przy wyższej dystynkcji, zawierało się jedynie w jej symbolice. Tak dalece uduchowiony jest każdy współżołnierz Państwa Świata, myślałem szczęśliwy, że to, co uznaje za najwyższą w życiu wartość, rzadko kiedy przyjmuje formę inną niż trzy czarne belki na rękawie – trzy czarne belki, które są dlań niczym gwarancja poszanowania dla samego siebie, jak i szacunku ze strony innych. Przyjemności materialnych można mieć wystarczająco wiele, a nawet zbyt wiele – właśnie dlatego podejrzewam, że tamte stare, kapitalistyczne, dwunastopokojowe apartamenty za czasów niezmilitaryzowanych były niczym więcej niźli tylko symbolem – lecz owymi subtelnościami, które towarzyszą zdobywaniu stopni wojskowych, nie sposób się nasycić. Nikt nie może mieć na tyle uznania, czy to ze strony innych, czy wobec samego siebie, by nie łaknąć go więcej. Na tej kluczowej koncepcji uduchowienia, abstrakcji i nieziszczalności opiera się nasz porządek społeczny bezpiecznie i po wsze czasy.

Takie oto rozważania snułem, stojąc przy wyjściu z metra i przypatrując się jak w jakimś śnie wartownikowi, który przechadzał się tam i z powrotem wzdłuż zwieńczonego drutem kolczastym muru dystryktowego. Przyjechały już cztery pociągi, tłum cztery razy wypływał na światło dzienne, gdy wreszcie przez bramkę przeszła i Linda. Pospieszyłem do niej i dalej szliśmy ramię w ramię.

Nie mogliśmy rzecz jasna rozmawiać ze względu na ćwiczenia floty powietrznej, które ani za dnia, ani nocą nie pozwalały na jakiekolwiek rozmowy poza domem. Niemniej dostrzegła moją radosną minę i skinęła głową aprobująco, choć ze zwykłą sobie powagą. Dopiero gdy weszliśmy do środka budynku mieszkalnego i winda ruszyła w dół na nasz poziom, zapanowała względna cisza – huk metra, od którego drżały ściany, nie był na tyle silny, by zagłuszać słowa – a jednak z ostrożności zwlekaliśmy z wszystkimi rozmowami, póki nie weszliśmy do mieszkania. Gdyby ktoś nakrył nas rozmawiających w windzie, w sposób oczywisty nasuwałoby się podejrzenie, iż dyskutujemy na tematy, które trzymamy w sekrecie przed dziećmi czy pomocą domową. Zdarzały się podobne przypadki, kiedy wrogowie państwa lub inni zbrodniarze wybierali właśnie windę na miejsce konspiracji; wybór oczywisty, jako że z przyczyn technicznych w windzie nie można było zamontować policyjnego oka czy policyjnego ucha, oraz dlatego, że dozorca miał zazwyczaj co innego do roboty niż bieganie po klatce schodowej i nasłuchiwanie. Milczeliśmy więc ostrożnie, póki nie przekroczyliśmy progu pokoju rodzinnego, gdzie tegotygodniowa opiekunka podała już kolację i czekała z dziećmi, które odebrała z piętra świetlicowego, znajdującego się w tym samym budynku. Sprawiała wrażenie porządnej i przyzwoitej, a nasze przyjacielskie powitanie nie było wywołane wyłącznie świadomością, że zobowiązana była, jak wszyscy pomocnicy domowi, złożyć na koniec tygodnia raport o rodzinie, podług reformy, która według powszechnego uznania przyczyniła się do poprawy nastroju w wielu domach. Przy naszym stole panowała atmosfera radości i zadowolenia, przede wszystkim dlatego, że był wśród nas nasz najstarszy syn Ossu. Przyjechał z wizytą z dziecięcego obozu szkoleniowego, ponieważ był to akurat wieczór odwiedzin.

– Mam coś miłego do powiedzenia – zwróciłem się do Lindy, gdy jedliśmy zupę. – Mój eksperyment zaszedł na tyle daleko, że będę mógł od jutra zacząć badania na ludzkim materiale pod nadzorem naczelnika inspekcji.

– Jak myślisz, kto nim będzie? – zapytała Linda.

Z pewnością nie dałem tego po sobie poznać, lecz wewnątrz wzdrygnąłem się na jej słowa. Być może były one całkiem niewinne. Cóż bardziej naturalnego niż pytanie żony o to, kto zostanie naczelnikiem męża! W rzeczy samej to od postawy naczelnika, bądź to ponad miarę złośliwej, bądź pełnej przychylności, zależało, jak długo trwać będzie okres próbny. Zdarzało się nawet, że żądni uznania naczelnicy zawłaszczali sobie odkrycie podwładnego, czemu rzecz jasna niełatwo było się przeciwstawić. Nic więc dziwnego, że najbliżsi pytają, kto nim zostanie.

Wsłuchiwałem się jednak w niuanse w jej głosie. Moim bezpośrednim przełożonym, a najprawdopodobniej także i przyszłym naczelnikiem inspekcji był Edo Rissen. Edo Rissen pracował wcześniej w tej samej fabryce żywności co Linda. Wiedziałem, że mieli ze sobą sporo styczności i z wielu drobnych sygnałów wnioskowałem, że wywarł on na mojej żonie pewne wrażenie.

Jej pytanie wzbudziło moją zazdrość i podejrzliwość. Jak intymny był właściwie związek pomiędzy nią a Rissenem? W dużej fabryce mogło często dochodzić do tego, że dwie osoby znajdowały się poza zasięgiem wzroku innych, chociażby w magazynach, gdzie baloty i skrzynie zasłaniały szklane ściany, i gdzie na domiar złego być może akurat nikt niczym się nie zajmował. Poza tym Linda miewała przecież swoją zmianę jako nocny stróż w fabryce. Równie dobrze w tym samym czasie mógł pełnić wartę Rissen. Wszystko było możliwe, nawet najgorsze – że to jego cały czas kochała, nie mnie.

W tamtym czasie rzadko zastanawiałem się nad sobą, nad tym, co myślałem i czułem, czy nad tym, co myśleli i czuli inni, o ile nie miało to dla mnie bezpośredniego, praktycznego znaczenia. Dopiero później, podczas moich samotnych chwil w więzieniu, rozważania te wróciły w postaci zagadek, zmuszając mnie do bezustannego dociekania. Teraz, po tak długim czasie wiem, że kiedy tak pełen zapału i nadziei liczyłem na „potwierdzenie” w sprawie Lindy i Rissena, nie chciałem tak naprawdę dowodu na to, że nic ich nie łączy. Chciałem mieć pewność, że ciągnie ją w inną stronę. Chciałem zyskać pewność, która zakończyłaby moje małżeństwo.

Lecz wówczas ze wzgardą odrzuciłbym podobną myśl. Odrzekłbym zapewne, że Linda odgrywa w moim życiu zbyt ważną rolę. I taka była prawda, żadne rozmyślania czy sugestie nie mogły tego zmienić. Z powodzeniem dorównywała swoim znaczeniem mojej karierze. W zupełnie niedorzeczny sposób trzymała mnie przy sobie wbrew mojej woli.

Można mówić o „miłości” jak o przestarzałym romantycznym pojęciu, lecz obawiam się, że ona wciąż istnieje i już od zarania zawiera w sobie element nadzwyczaj bolesny. Mężczyznę ciągnie do kobiety, kobietę do mężczyzny, lecz z każdym zbliżającym ich do siebie krokiem przepada jakaś część ich samych – następuje seria strat w miejscu wyczekiwanych zwycięstw. Już moje pierwsze małżeństwo – bezdzietne, a zatem pozbawione przyszłości – dało mi tego przedsmak. Linda zaś przeobraziła ów przedsmak w koszmar. Podczas pierwszych lat małżeństwa rzeczywiście nawiedzał mnie koszmar senny, choć wtedy nie wiązałem go z nią: stałem w mocnym świetle reflektorów, dookoła panowała nieprzenikniona ciemność; wyczuwałem wpatrujące się we mnie spośród tej ciemności oczy i wiłem się jak robak, by umknąć, jednocześnie czułem się poniżony jak pies z powodu okropnych łachów, które miałem na sobie. Dopiero później zrozumiałem, że był to trafny obraz mojego związku z Lindą, mimo iż robiłem wszystko, by schować się i schronić, czułem się przeraźliwie przezroczysty, podczas gdy ona pozostawała zagadką; cudowną, silną, niemalże nadludzką, lecz nieustannie wywołującą niepokój, jako że zagadkowość ta dawała jej nienawistną przewagę. Kiedy usta Lindy scalały się w cienką czerwoną kreskę – nie był to bynajmniej uśmiech ani radosny, ani choćby prześmiewczy, jej usta napinały się raczej, tak jak napina się łuk – a oczy bez mrugnięcia pozostawały szeroko otwarte, wówczas przeszywał mnie niezmiennie ten sam dreszcz trwogi, ujmowała mnie tym i równie nieubłaganie przyciągała do siebie, choć nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek się na mnie otworzy. Sądzę więc, że na miejscu jest użycie słowa miłość, kiedy wśród beznadziei ludzie trzymają się siebie kurczowo, jak gdyby wbrew wszystkiemu mógł zdarzyć się cud – wówczas sama udręka urasta do wartości i staje się świadectwem tego, że przynajmniej jedno jest wspólne: wyczekiwanie na to, co nie istnieje.

Dookoła widzieliśmy rodziców rozwodzących się, gdy tylko ich potomstwo podrosło na tyle, by pójść do obozu szkoleniowego – rozwodzili się i zawierali kolejne małżeństwa, by płodzić kolejny przychówek. Ossu, nasz najstarszy, miał już osiem lat i od roku przebywał w obozie szkoleniowym. Laila, najmłodsza, miała cztery i zostały jej jeszcze trzy lata w domu. Co później? Czy my też powinniśmy rozwieść się i zawrzeć kolejne małżeństwo, wiedzeni dziecinnym wyobrażeniem, że to samo oczekiwanie stanie się mniej beznadziejne z kimś innym? Cały rozsądek podpowiadał mi, że było to złudne urojenie. Jedynie cicha niedorzeczna mrzonka podszeptywała: nie, nie – to, że nie udało ci się z Lindą, spowodowane jest tym, że ona chce Rissena! Należy do niego, nie do ciebie! Uświadom sobie, że to o Rissenie rozmyśla, w ten sposób wszystko stanie się proste, a dla ciebie jest jeszcze nadzieja na nową rozsądną miłość!

Tak dziwacznie posplatane były kwestie wywołane przez proste pytanie Lindy.

– Prawdopodobnie Rissen – odpowiedziałem i nasłuchiwałem pilnie w ciszy, która nastała.

– Czy nieuprzejmością byłoby spytać, co to za eksperyment? – odezwała się opiekunka.

Miała oczywiście bezsporne prawo zapytać, w pewnym sensie przecież znajdowała się tu po to, by śledzić, co działo się w rodzinie. I nie dostrzegałem niczego, co można by przekręcić i wykorzystać przeciwko mnie, ani jak miałoby to zaszkodzić Państwu, gdyby wieść o moim odkryciu rozniosła się zawczasu.

– To coś, co, mam nadzieję, przyniesie Państwu korzyść. Preparat, który sprawia, że każdy człowiek wyjawi swoje tajemnice, wszystko to, o czym ze strachu czy wstydu decydował się milczeć. Jesteście z miasta, współżołnierzu?

Zdarzało się od czasu do czasu trafiać na ludzi, których w okresie niedoboru ludności ściągano z innych stron, stąd brakowało im powszechnego dla mieszkańca Chemiomiasta wykształcenia, poza tą wiedzą, której udało im się uszczknąć w dorosłym wieku.

– Nie – odpowiedziała i zaczerwieniła się. – Nie jestem stąd.

Dokładniejsze wyjaśnienia na temat pochodzenia były surowo zabronione, ponieważ mogły zostać wykorzystane przez obcy wywiad. Stąd, oczywiście, jej rumieniec.

– Nie będę w takim razie wdawał się w szczegóły składu chemicznego czy sposobu wytwarzania. Poza tym należałoby chyba jednak tego unikać, jako że kwestie te pod żadnym pozorem nie powinny dostać się w prywatne ręce. Ale z pewnością słyszeliście o tym, jak kiedyś alkohol używany był w celach upojenia i jakie były tego skutki?

– Tak. Wiem, że unieszczęśliwiał rodziny, niszczył zdrowie, a w najgorszych wypadkach prowadził do konwulsji i urojeń o białych myszach, kurach i tym podobnych.

Uśmiechnąłem się na te słowa, które rozpoznawałem jako pochodzące z najbardziej elementarnych podręczników. Najwidoczniej nie zdążyła jeszcze nabyć ogólnego wykształcenia Chemiomiasta.

– Całkowita racja. Tak bywało w najgorszych wypadkach. Lecz zanim do tego doszło, często zdarzało się, że upojeni mówili zbyt wiele, zdradzali tajemnice i działali nierozważnie, ponieważ ich zdolność do odczuwania strachu czy wstydu była nadszarpnięta. Przypuszczam, że mój preparat ma takie samo działanie, choć nie przebadałem go jeszcze do końca. Różnica jest jednak taka, że nie połyka się go, a wstrzykuje bezpośrednio w krwiobieg, ponadto ma zupełnie inny skład. Nie ma również nieprzyjemnych powikłań, o których wspomnieliście, przynajmniej przy słabszych dawkach. Lekki ból głowy to wszystko, co odnotuje obiekt badawczy, i nie zdarzy się, tak jak to bywało z upojonymi alkoholem, że ktoś zapomni, co powiedział. Rozumiecie zapewne, że jest to ważne odkrycie. Od tej pory żaden przestępca nie zaprzeczy prawdzie. Nawet nasze najbardziej skryte myśli przestają być nasze, w co tak długo, skądinąd niesłusznie, zwykliśmy wierzyć.

– Niesłusznie?

– Oczywiście, że niesłusznie. Z myśli i uczuć rodzą się słowa i czyny. Jak w takim razie myśli i uczucia mogą być własnością jednostki? Czy współżołnierz nie należy w całości do Państwa? Do kogo, jeśli nie do Państwa mogłyby zatem należeć jego myśli i uczucia? Dotychczas po prostu ich kontrolowanie nie było możliwe – jednak teraz preparat został odkryty.

Rzuciła mi ukradkowe spojrzenie, lecz zaraz spuściła wzrok. Jej mina nie zmieniła się ani trochę, ale odniosłem wrażenie, jakby nieco pobladła.

– Nie macie się czego obawiać, współżołnierzu – pocieszyłem ją. – Celem nie jest obnażanie drobnych zauroczeń i antypatii wszystkich jednostek. Gdyby moje odkrycie stało się ogólnodostępne, tak, wtedy łatwo można sobie wyobrazić, jaki chaos by zapanował! Lecz to, rzecz jasna, nie może się zdarzyć. Preparat przysłuży się naszemu bezpieczeństwu, bezpieczeństwu nas wszystkich, bezpieczeństwu Państwa.

– Nie boję się, nie mam czego się obawiać – odpowiedziała dość chłodno, choć przecież chciałem jedynie być życzliwy.

I tak przeszliśmy do innych rozmów. Dzieci opowiedziały, co działo się w ciągu dnia na piętrze świetlicowym. Bawiły się w balii – ogromnym, emaliowanym garze, wielkim na cztery metry kwadratowe i głębokim na metr, do którego nie tylko można było zrzucać małe bomby-zabawki czy podpalać w nim lasy bądź wystające dachy domów zrobione z łatwopalnego materiału, ale także stoczyć miniaturową bitwę morską, o ile napełniło się balię wodą i nabiło okrętowe działka tym samym lekkim materiałem wybuchowym, którego używano do bomb-zabawek; były tam nawet torpedowce. Dzięki tym zabawom dzieci nabywały zmysłu strategicznego, który stawał się ich drugą naturą, niemalże instynktem, będąc jednocześnie rozrywką pierwszej klasy. Czasami zazdrościłem własnym dzieciom, że mogą dorastać z tak doskonałą zabawką – w czasach mojego dzieciństwa nie wynaleziono jeszcze owego lekkiego materiału wybuchowego – i nie mogłem do końca pojąć, że całym swoim sercem pragnęły skończyć siedem lat i trafić do obozu dziecięcego, gdzie mieszkało się dzień i noc, i gdzie ćwiczenia coraz wierniej imitowały prawdziwe szkolenie wojskowe.

Często wydawało mi się, że nowe pokolenie było usposobione do życia bardziej realistycznie niż my, kiedy byliśmy dziećmi. Właśnie tego dnia, o którym opowiadam, miałem zyskać po temu kolejny dowód. Z racji tego, że był to wieczór rodzinny i ani ja, ani Linda nie musieliśmy odbywać służby wojskowej czy policyjnej, a mój najstarszy syn Ossu był w domu w odwiedzinach – w ten sposób zaspokajano potrzebę intymności życia rodzinnego – wpadłem na pomysł, by umilić dzieciom czas. Wykupiłem w laboratorium niewielki blok sodu, który zamierzałem puścić na wodę, by dryfował, paląc się bladofioletowym płomieniem. Postawiliśmy wypełnioną wodą misę, zgasiliśmy światło i zebraliśmy się wokół mojego drobnego chemicznego kuriozum. Kiedy ojciec mi małemu pokazywał to zjawisko, byłem nim ogromnie zafascynowany, lecz w oczach moich dzieci prezentacja poniosła kompletne fiasko. Możliwe, że Ossu, który własnoręcznie rozpalał ogień, strzelał z dziecięcych pistoletów i rzucał niewielkimi petardami przypominającymi granaty ręczne, mógł naturalnie nie docenić niewielkiego bladego płomyka. Jednak ku mojemu zaskoczeniu również czteroletnia Laila nie była zainteresowana eksplozją, o ile nie niosła ze sobą śmierci kilku wrogów. Jedynie Maryl, nasze środkowe dziecko, zdawała się zaangażowana. Siedziała nieruchomo i jak zwykle rozmarzona, podążając za skwierczącym ognikiem szeroko otwartymi oczami, przypominającymi oczy jej matki. I mimo iż jej zaciekawienie dało mi pewną pociechę, to jednocześnie odczuwałem z tego powodu pewne obawy. Oczywistym zdało mi się, że to Ossu i Laila byli dziećmi nowych czasów. Ich nastawienie było racjonalne i rzeczowe, podczas gdy moje było wykwitem przestarzałego romantyzmu. I mimo pokrzepienia postawą Maryl, zapragnąłem nagle, by i ona stała się jak pozostałe dzieci. Wypadała bowiem niejako poza ramy zdrowego rozwoju swojego pokolenia, a to nie wróżyło nic dobrego.

Wieczór mijał i nastał czas, by Ossu udał się z powrotem do obozu dziecięcego. Nie można było po nim poznać, czy miał ochotę zostać dłużej albo czy bał się długiej podróży metrem. Jako zaledwie ośmiolatek był już zdyscyplinowanym współżołnierzem. Z kolei przeze mnie przeszła gorąca fala tęsknoty za czasami, kiedy każdego wieczoru cała trójka wślizgiwała się do swoich łóżeczek. Syn to w końcu syn, myślałem, i jest ojcu bliższy niż córki. Mimo to nie miałem odwagi myśleć o dniu, w którym także Maryl i Laila odejdą i będą odwiedzać dom tylko dwa wieczory w tygodniu. Pilnowałem się więc, by nikt nie dostrzegł mojej słabości. Dzieci nie powinny skarżyć się na zły przykład, opiekunce nie należało dawać powodów, by składała donosy o ojcowskich słabościach, Linda zaś – Linda już zwłaszcza nie! Z trudem zniósłbym myśl, że ktoś mną gardzi, a już w szczególności, gdyby miała to być Linda, która nigdy nie okazywała słabości.

Rozłożyliśmy łóżka w pokoju rodzinnym i posłaliśmy dziewczynkom, Linda otuliła je kołdrą. Opiekunka wstawiła właśnie resztki obiadu wraz z nakryciem do kuchennej windy i szykując się do wyjścia, przypomniała sobie o czymś.

– Ach, właśnie – zaczęła – przyszedł do was list, mój naczelniku. Położyłam go w pokoju rodziców.

Nieco zaskoczeni przyjrzeliśmy się oboje z Lindą kopercie – był to list z urzędu. Gdybym był policyjnym zwierzchnikiem opiekunki, z pewnością dostałaby za to reprymendę. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście zupełnie zapomniała, czy z zamysłem przeoczyła tę informację, było nonszalancją z jej strony, że nie dowiedziała się, co znajduje się w kopercie – przecież miała do tego pełne prawo. Ale w tym samym momencie przemknęło mi przez myśl, że być może list zawiera tego rodzaju informacje, iż powinienem być jej wdzięczny za to niedopatrzenie.

List przyszedł z VII Wydziału Ministerstwa Propagandy. By objaśnić jego zawartość, muszę cofnąć się nieco w czasie.

Miało to miejsce na uroczystości dwa miesiące temu. Jeden z lokali należących do młodzieżowego obozu szkoleniowego został przystrojony sztandarami w barwach Państwa, wystawiano skecze, wygłaszano mowy, maszerowano przez salę w takt bębnów i wspólnie ucztowano. Świętowano, ponieważ jeden z dziewczęcych oddziałów w obozie szkoleniowym otrzymał nakaz przeniesienia, nie wiadomo właściwie dokąd, niektóre plotki mówiły o kolejnym spośród Chemiomiast, chodziły też słuchy o którymś z Szewcomiast, w każdym razie był to teren, na którym dostrzeżono dysproporcje w kwestii siły roboczej oraz płci. Zebrano więc młode kobiety z naszego miasta, a prawdopodobnie również i z kilku innych, z zamiarem wysłania ich tam, by raz ustalone liczby mogły zostać nienaruszone. I to właśnie na cześć wezwanych kobiet zorganizowano przyjęcie pożegnalne.

Takie uroczystości poniekąd wykazywały podobieństwo do tych, które urządzano na cześć wyruszających żołnierzy. Różnica była jednak zasadnicza: podczas tego rodzaju przyjęć zarówno ci, którzy wyjeżdżali, jak i ci, którzy zostawali, wiedzieli, że opuszczającym swoje rodzinne miasto młodym nie spadnie włos z głowy, co więcej, czyniono wszystko, by szybko i sprawnie wrośli w nowe otoczenie i by niedługo potem mogli czuć się znakomicie. Wspomniane podobieństwo wyrażało się w tym, iż obie strony z niemal stuprocentową pewnością były świadome, że już nigdy więcej się nie zobaczą. Poza oficjalnymi połączeniami komunikacja między miastami była niedozwolona, transportem zajmowali się zaprzysiężeni i wnikliwie kontrolowani funkcjonariusze, wszystko po to, by ustrzec się przed szpiegostwem. I nawet gdyby któryś spośród tych wezwanych do przesiedlenia młodych ludzi faktycznie znalazł się w kadrze przewoźniczej – znikome prawdopodobieństwo, jako że funkcjonariusze tego sortu niemalże zawsze, począwszy od lat niemowlęcych, byli wychowywani do spełnienia swojego powołania w specjalnych miastach szkoleniowo-transportowych – to musiałby zaistnieć jakiś nadzwyczajny zbieg okoliczności, by ów ktoś jechał akurat trasą prowadzącą do rodzinnego miasta i jego urlop przypadłby właśnie na czas tej wizyty. Dotyczy to jedynie transportu lądowego – kadra transportu powietrznego wiodła życie z dala od swoich rodzin, pod ciągłym nadzorem. Krótko mówiąc, jedynie graniczące z cudem zrządzenie losu pozwoliłoby rodzicom ponownie ujrzeć swoje dzieci, które miały zostać przesiedlone do innego miasta. Wyjąwszy ów fakt – w rzeczy samej, w takie dni nie wolno było poświęcać zbyt wiele czasu na zgryzoty – uroczystość świętowano radośnie, tak jak zresztą trzeba, kiedy fetuje się w imię dobrobytu i pomyślności Państwa.

Gdybym i ja bawił się pośród uradowanych uczestników przyjęcia, wydarzenia potoczyłyby się zgoła innym torem. Nadzieja na dobre jedzenie – przy takich okazjach potrawy są zawsze wystawne i doskonale przygotowane, biorący zaś udział w fetowaniu rzucają się na posiłki niczym wilki o nieposkromionych apetytach – ponadto bębny, przemowy, cały ten radosny zgiełk i gromadny krzyk, wszystko to wprowadziło salę w pożądany i zwyczajowy przy takich okazjach stan zbiorowej ekstazy. Ja jednak nie znajdowałem się ani pośród rodziców, ani pośród rodzeństwa lub przełożonych młodzieży. Ów wieczór był jednym z czterech w tygodniu, kiedy to pełniłem swoją wojskowo-policyjną służbę, a więc byłem tam wyłącznie w roli urzędnika policyjnego. Oznaczało to, iż miałem swoje stanowisko na jednym z czterech niewielkich podiów rozmieszczonych w kątach sali, byłem też zobowiązany do spisania protokołu z uroczystości wraz z trojgiem innych funkcjonariuszy, sprawujących dozór z pozostałych naroży, jednak przede wszystkim do moich obowiązków należało zachowanie trzeźwego umysłu, by móc prowadzić wszechstronną obserwację tego, co działo się w sali. Gdyby doszło do jakiejś sprzeczki, gdyby knuto coś w tajemnicy lub na przykład, gdyby któryś z uczestników przyjęcia próbował po apelu oddalić się, wówczas czterech urzędników policyjnych, stale monitorujących salę z ustronnego miejsca, mogło okazać się ogromną pomocą dla przewodniczącego czy strażników, którzy często zajęci byli jakimiś szczegółami natury praktycznej. Siedziałem więc w swoim odosobnieniu, sondując spojrzeniem tłum, i choć z jednej strony ogromnie chciałem być jego częścią i wspólnie z nim przeżywać radość, to niemniej uważam, że moje poświęcenie z powodzeniem rekompensowała mi świadomość własnego prestiżu i godności. Poza tym w dalszej części wieczoru zastępują nas inni funkcjonariusze, tak by jednak można było zasiąść do wspólnego posiłku i choć na chwilę pozbyć się wszelkich trosk.

Żegnających się młodych dziewcząt było około pięćdziesięciu, z łatwością dało się je wyróżnić z tłumu, ponieważ nosiły na głowach złocone korony, wypożyczane zazwyczaj przez miasto właśnie na takie okazje. Szczególnie jedna z dziewcząt wzbudziła moje beztroskie zaciekawienie, być może dlatego, iż była niespotykanie piękna, możliwe też, że stało się to za sprawą żywotnego niepokoju, który niczym tajemny płomień przenikał jej spojrzenie i ruchy. Kilka razy przyłapałem ją na zerkaniu w stronę chłopców – było to na początku przyjęcia, podczas pierwszych występów, kiedy chłopcy i dziewczęta siedzieli jeszcze w oddzielnych grupach – póki wreszcie zdała się znaleźć to, czego szukała, a wtedy ogień w jej ruchach uspokoił się, jak gdyby zapalił się jednym, jasnym płomieniem. Chyba dostrzegłem także twarz, której tyle szukała: oboje zdawali się tak do bólu poważni wśród pełnego nadziei, radosnego tłumu, że aż było ich żal. Gdy tylko skończył się ostatni występ i młodzi przemieszali się wzajemnie, widziałem, jak tych dwoje przedziera się przez tłum niczym przez wodę, by później z wręcz ślepą pewnością odnaleźć się mniej więcej pośrodku sali i stanąć razem w bezruchu, pośród wołających i śpiewających. Stali tak w tym zgiełku jak na zacisznej wysepce, nie mając pojęcia, gdzie i w jakim czasie się znajdują.

Ocknąłem się i ofuknąłem sam siebie. Udało im się wciągnąć mnie do swojego aspołecznego światka, zupełnie oderwanego od jedynej wielkiej świętości: wspólnoty. Możliwe, że byłem okropnie zmęczony, zdawało mi się odpoczynkiem już samo przypatrywanie się im. Pomyślałem, że współczucie to ostatnia rzecz, na jaką ta dwójka zasługuje. Cóż bowiem może być pożyteczniejszego dla kształtowania się charakteru współżołnierza niż przyzwyczajenie od najmłodszych lat do ofiary dla wielkich celów? Iluż to całe swoje życie łaknie, by złożyć dostatecznie wielką ofiarę? Mogłem im jedynie pozazdrościć, zresztą także ich obozowi towarzysze zdawali się patrzeć na nich z zawiścią – zawiścią, ale i odrobiną pogardy za to, że tak wiele czasu i sił marnotrawiło się na pojedynczego człowieka. Sam nie potrafiłem nimi gardzić. Wszak obydwoje grali w odwiecznym spektaklu, pięknym w swojej tragicznej nieubłagalności.

Tak czy inaczej, musiałem być zmęczony, ponieważ cały czas moja uwaga skupiała się jedynie na nielicznych na tym wesołym przyjęciu wątkach nacechowanych powagą. Zaledwie kilka minut po tym, jak oderwałem wzrok od nastoletniej pary, która zresztą została rozdzielona przez zniecierpliwionych kamratów, skoncentrowałem uwagę na wychudzonej kobiecie w średnim wieku, prawdopodobnie matce jednej z przesiedlanych dziewcząt. Ona również zdawała się w pewien sposób odizolowana od hałaśliwej masy. Nie do końca wiem, jak to zmiarkowałem, na pewno nie potrafiłbym tego dowieść, jako że cały czas uczestniczyła w świętowaniu, poruszała się w takt z maszerującymi, przytakiwała przemawiającym i wznosiła okrzyki razem z innymi. Jednak wyczuwałem poniekąd, że dzieje się to mechanicznie, że kobieta nie daje się porwać wyzwalającej fali kolektywu, a przebywa poza nią, również poza własnym głosem i własnymi ruchami, odizolowana w ten sam sposób, co tamta para nastolatków. Ludzie dookoła niej musieli mieć podobne odczucia, próbowali bowiem dotrzeć do niej z różnych stron. Kilka razy widziałem ze swojego podium, jak ktoś chwytał ją za ramię i pociągał za sobą albo przywoływał skinieniem głowy i zagadywał, następnie rezygnował zawiedziony, pomimo iż jej odpowiedziom i uśmiechom nie można było nic zarzucić. Jedynie pewien niski, pełen werwy i szpetny mężczyzna nie dał się tak łatwo spłoszyć. Kiedy posłała w jego stronę zmęczony uśmiech i z powrotem wycofała się w tę swoją udręczoną powagę, mężczyzna stanął kilka kroków dalej i ukradkiem przyglądał się jej z widocznym namysłem.

Ta