Kalesony Sokratesa - Jakub Łaszkiewicz - ebook + książka

Kalesony Sokratesa ebook

Jakub Łaszkiewicz

3,8

Opis

Maciek założył bloga, gdzie dzieli się swoimi przemyśleniami na temat dzisiejszych gimnazjalistów, miesiączkowania pingwinów cesarskich i muzyki rockowej.

Patryk jest otwarty na ludzi mniej więcej tak, jak katolicy na twórczość zespołu Behemoth. Gra na basie w najznakomitszej kapeli punkowej w dziejach wszechświata i jest najwidoczniej trochę głupi, bo zamiast podejść i zagadać do dziewczyny śledzi ją, stalkuje i wymienia wiadomości na fejsie.

Maciek poznaje Patryka, co w zasadzie nie jest istotne dla fabuły, ale w sumie fajnie, jeśli losy dwóch głównych bohaterów się łączą.

Nastoletnie miłości – są. Problemy z rówieśnikami – są. Chciałoby się powiedzieć, że książce tej brakuje tylko niepoprawnie politycznych żartów, ale te również możemy tu znaleźć, co czyni z „Kalesonów Sokratesa” znakomity kąsek dla osób, którym hormony buzują trochę za bardzo.

Kalesony Sokratesa” to książka o młodzieży dla młodzieży. O relacjach międzyludzkich, muzyce, miłości, współczuciu i całej masie innych, nie aż tak pozytywnych uczuć. A wszystko napisane z dystansem i przymrużeniem oka.

„Zaczynam drugi wpis. Pod pierwszym nie doczekałem się żadnych komentarzy, a statystyki mówią mi, że dorobił się siedmiu wyświetleń, z czego pewnie pięć to moje. Cóż, Łukasz Kruczek też na początku słabo skakał, a teraz trenuje kadrę, cytując klasyka. Ja w sumie nie nastawiam się na zdobycie ogromnej popularności i miliardów dolarów, bo piszę te notki tylko i wyłącznie dla siebie. Jestem ciekaw, jak będzie mi się to wszystko czytało za kilkanaście lat. Pewnie wykonam porządnego fejspalma nad swoją młodzieńczą głupotą.

Jeszcze nieco ponad dwa tygodnie zostały mi do rozpoczęcia nauki w nowej szkole. Nie twierdzę, że jakoś specjalnie nie mogę się tego momentu doczekać. Prawdę mówiąc, już teraz bardzo się stresuję (…).”


Jakub Łaszkiewicz, (UR. 2001) RECENZENT I FELIETONISTA PORTALU „Z KAMERĄ WŚRÓD KSIĄŻEK”, FAN PINK FLOYD I KULTU, ZAWZIĘTY GRACZ KONSOLOWY, GIMNAZJALISTA.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkich dorosłych ostrzegam: książka ta jest przeznaczona dla osób w wieku, powiedzmy, 13-18 lat. Jeśli dysponujesz nieco większym doświadczeniem życiowym, radzę ją odłożyć tam, skąd ją wziąłeś – kradzież jest bardzo nieładna i fuj, a zabieranie książek własnemu dziecku to już w ogóle porażka. Wstydź się.

 

Jednocześnie oświadczam, że treść tej książki to stuprocentowa fikcja – wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób i zdarzeń są przypadkowe.

Jak wiadomo, początki są zawsze bardzo trudne, ale podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. I tu pojawia się problem, bo w moim wypadku nie jest to wytłumaczenie głównie dlatego, że do oficjalnego tytułu „mężczyzny” brakuje mi trochę ponad dwóch lat i nieco owłosienia na twarzy. Znaczy, za jakiś czas będę miał szesnastkę, no, a teoretycznie mężczyzną jest się od osiemnastego roku życia, chociaż w sumie można mieć co do tego ogromne wątpliwości, jeśli spojrzy się na niektórych idiotów, którzy pomimo dwudziestu lat na karku zachowują się gorzej od szóstoklasistów z ADHD. Na szczęście z takimi nie mam do czynienia zbyt często – w przeciwieństwie do niektórych osób w wieku gimnazjalnym, których znam dosyć dużo z tego prostego względu, że na takim etapie edukacji właśnie jestem. Możecie mi współczuć.

 

I tak oto mam za sobą napisanie początku tego bloga. Myślałem, że będzie gorzej, ale chyba jakoś wybrnąłem. Może wyjaśnię, dlaczego zdecydowałem się na jego założenie.

 

Od jakiegoś czasu miałem ochotę na przelewanie swoich myśli w formie jakiegoś pamiętnika czy czegoś w tym rodzaju, a jako że nie przepadam za odręcznym pisaniem, postanowiłem, że swoje przemyślenia będę wrzucał do neta. Mam nadzieję, że nie stanie się tak, jak zwykle i nie zrezygnuję z tego pomysłu po kilku dniach, co często mi się zdarza. Mój słomiany zapał czasami osiąga rangę sztuki. Liczę na to, że tym razem będzie inaczej i mam nadzieję, że znalazłem sobie nowe zajęcie właśnie w postaci pisania bloga. Bo w sumie nie mam zbyt wielu rzeczy do robienia – jak to śpiewali Floydzi:

 

I’m just a new boy, stranger in this town1

 

Słowem, są wakacje, a ja stosunkowo niedawno wprowadziłem się do nowego domu w nowym mieście, no i jeszcze nie znalazłem sobie nikogo, z kim mógłbym spędzać swój czas. Bo mama się nie liczy. Znaczy, liczy się, ale nie da się ukryć, że już dawno przestała być w moim wieku.

 

Dni mijają mi bardzo leniwie i na zmianę słucham muzyki, czytam książki, a czasem nawet wyjdę na krótki spacer do sklepu albo na przejażdżkę moim wiernym rumakiem, bo w końcu sport to zdrowie, a jeśli nie będę zażywał ruchu, to stanę się ważącym dwie tony grubasem i będę miał olbrzymie trudności ze znalezieniem dziewczyny. Nie żebym teraz takich trudności nie miał.

 

Jestem, delikatnie rzecz ujmując, żeńskim narządem płciowym, jeżeli chodzi o relacje międzyludzkie (czego dowodem jest chociażby to, że przez niespełna miesiąc nie poznałem jeszcze nikogo), a gdy chodzi o stosunki damsko-męskie, w moim przypadku jest to zupełne science-fiction. Jak u Lema normalnie. Moje życie uczuciowe jest jak prawa kobiet dla ISIS – czysta abstrakcja. Podejrzewam, że na ten temat będę jeszcze pisał, na razie jednak wydaje mi się, że skończę ten wpis. Mam nadzieję, że pojawią się kolejne. I dumny jestem z tego pomysłu, nawiasem mówiąc.

Zaczynam drugi wpis. Pod pierwszym nie doczekałem się żadnych komentarzy, a statystyki mówią mi, że dorobił się siedmiu wyświetleń, z czego pewnie pięć to moje. Cóż, Łukasz Kruczek też na początku słabo skakał, a teraz trenuje kadrę, cytując klasyka. Ja w sumie nie nastawiam się na zdobycie ogromnej popularności i miliardów dolarów, bo piszę te notki tylko i wyłącznie dla siebie. Jestem ciekaw, jak będzie mi się to wszystko czytało za kilkanaście lat. Pewnie wykonam porządnego fejspalma nad swoją młodzieńczą głupotą.

Jeszcze nieco ponad dwa tygodnie zostały mi do rozpoczęcia nauki w nowej szkole. Nie twierdzę, że jakoś specjalnie nie mogę się tego momentu doczekać. Prawdę mówiąc, już teraz bardzo się stresuję z kilku powodów.

 

1. Jak wspomniałem w poprzednim wpisie, mam ogromne trudności z poznawaniem nowych osób i boję się, że przez dłuższy czas będę stać na uboczu i nie zostanę zaakceptowany przez nową klasę, bo przecież wszyscy inni znają się od dwóch lat, a tu nagle taki nowy przychodzi.

2. Nie grzeszę zbyt imponującą budową ciała, a także nie sprawiam wrażenia specjalnie groźnej osoby, w związku z czym spodziewam się, że natychmiast stanę się świeżą ofiarą szkolnych dręczycieli – jak na amerykańskich filmach, będą mi robić tak zwane spłuczki w kiblu i nagminnie znęcać się nad moją szafką. No dobra, pewnie przesadzam, ale i tak ogarnia mnie taki bezpodstawny strach.

3. Znowu będzie trzeba wstawać przed siódmą…

Z czystegolenistwa przez ostatnie trzy dni nic nie wstawiałem na bloga. W sumie niewiele się wydarzyło przez ten czas – zamulałem przy kompie, nawalając w pierwszego Gothika, a wieczory spędzałem na tarasie, czytając książkę. Bardzo mi pasuje taki tryb życia – moje plany na przyszłość sprowadzają się do nicnierobienia w ogromnej willi na Lazurowym Wybrzeżu albo w apartamencie na nowojorskim Manhattanie, kilku milionów dolarów na koncie i jakiejś seksownej modelki za żonę.

Na chwilę obecną się na to, niestety, nie zanosi. Muszę na razie skończyć gimnazjum – od września spędzę dziesięć miesięcy w tym zoo, użerając się z wybitnie głupkowatymi szympansami i innymi wybrykami natury. Tak przynajmniej było w mojej poprzedniej szkole. Póki co staram się jednak o tym wszystkim nie myśleć i delektować się ostatnimi dniami wakacji. Naprawdę bardzo żałuję, że nie trwają kilka miesięcy dłużej. Nicnierobienie jest bardzo spoko.

 

Wczoraj wybrałem się do pobliskiego sklepu, który znajduje się jakieś trzysta metrów od mojego domu. Dostałem od mamy ważną misję: kupić ziemniaki na obiad. No to pojechałem. Rowerem, rzecz jasna, który zostawiłem na takim fikuśnym stojaku przed sklepem. Gdy wyszedłem ze sklepu z reklamówką z ziemniakami i Snickersem, ujrzałem całkiem ładną dziewczynę mocującą się z zapięciem swojego roweru, który stał obok mojego rumaka. Jak już pisałem, cipa ze mnie okrutna, więc sam się zdziwiłem, kiedy jakoś tak naturalnie zagadałem do niej, oferując swoją pomoc. Spojrzała na mnie z wdzięcznością, a ja uporałem się z problemem i zapiąłem zabezpieczenie. W zamian dostałem słodkie „dziękuję” połączone ze ślicznym uśmiechem. Żyć nie umierać. Oczywiście nie mam pojęcia, jak ta dziewczyna ma na imię ani nic z tych rzeczy, ale to było w sumie miłe wydarzenie.

Napisała do mnie znajoma ze starej szkoły, chociaż słowo „znajoma” to nieco błędne określenie – przez jakiś czas się przyjaźniliśmy, kiedyś nawet było bardzo blisko związku, ale niestety coś nie wyszło. Niedługo przed moją wyprowadzką znalazła sobie faceta – Jarek, lat siedemnaście, uczęszczający do liceum sąsiadującego z naszą szkołą. Z tego, co się dowiedziałem, wynika, że dalej są razem, chociaż Paulina jest coraz bardziej niezadowolona z rzeczy, które jej chłopak odwala. W szczegóły się nie wgłębiałem.

 

Ta niedługa wymiana wiadomości uświadomiła mi, jak bardzo tęsknię za ludźmi, z którymi spędziłem ostatnie kilka lat życia – nie spodziewam się, że w tym miejscu zdobędę aż tylu znajomych. Znaczy, nie wyobrażam sobie tego. W starym mieście nie otaczała mnie może rzesza przyjaciół, ale było tam parę osób, które darzyłem ogromnym zaufaniem i z którymi bardzo miło spędzałem większość swojego wolnego czasu. Trochę smutno mi się robi na myśl, że w najbliższym czasie raczej z nikim stamtąd się nie spotkam.

 

Znowu zacząłem grać na gitarze – wyjąłem z szafy mojego nieco już zużytego elektryka, znalazłem też wzmacniacz. Nie miałem w ręku instrumentu już jakiś czas, pewnie z rok. Sporo radochy sprawiło mi granie i znowu stało się to moim ulubionym zajęciem.

W pierwszej klasie gimnazjum grałem w zespole, który tworzyliśmy razem z dwoma kolegami i koleżanką. Koncepcja upadła jednak przy trzecim albo czwartym spotkaniu, kiedy to wokalistka pokłóciła się z jednym z chłopaków, zademonstrowała klasycznego focha z przytupem i wyszła z próby. Zespołu nie reanimowaliśmy, ale to chyba dobrze, bo nikt z nas muzycznym wirtuozem nie był, a nasze brzdąkanie nie reprezentowało, delikatnie rzecz ujmując, światowego poziomu.

Mimo tego, że moje wpisy nie ukazują się codziennie, jestem z siebie dumny, bo jeszcze nie porzuciłem pomysłu prowadzenia bloga. I, prawdę mówiąc, nie mam zamiaru, przynajmniej w najbliższym czasie, bo jest to naprawdę przyjemne zajęcie i pozwala mi się trochę wygadać na nieistotne tematy. Nadal przecież nikogo nie poznałem i tego właśnie potrzebuję – wygadania się, znaczy.

 

W domu, rzecz jasna, jest mama i bardzo często rozmawiamy, ale każdy chyba przyzna, że nawet najlepszy rodzic nie jest w stanie w stu procentach zastąpić kontaktu z rówieśnikami. Trochę mi przykro, że od czasu przeprowadzki tylko czterech znajomych ze starego miasta się ze mną skontaktowało – raz zadzwonił kumpel i przez piętnaście minut gadaliśmy o pierdołach, raz gadałem na Skypie z przyjacielem, parę dni temu wymieniłem kilka wiadomości na Facebooku z Pauliną, a wczoraj napisałem do Andżeliki i w sumie nie była to specjalnie długa konwersacja. Tęsknię cholernie, ale chyba muszę przywyknąć do tego, że w moim życiu zaczął się nowy rozdział, a moi starzy znajomi raczej nie przejawiają aż tak ogromnych chęci do kontaktu ze mną, jak przypuszczałem. No cóż.

Jest dwudziesta trzecia, a ja powinienem iść spać, żeby rano być wypoczętym, bez problemu podnieść się z wyra i z bananem na twarzy pójść do nowej szkoły. Taa.

Naprawdę się stresuję. Bardzo.

Powiedziałem o tym mamie, ale ona twierdzi, że nie mam czym się przejmować, bo przecież nie może być aż tak źle.

Obawiam się tego, jak zostanę przyjęty, czy z kimkolwiek się zakoleguję, czy nowe gimnazjum aby nie jest gorszym zoo niż poprzednie… i w ogóle.

Chyba spróbuję zasnąć. Życzcie mi powodzenia jutro.

„Witamy w piekle” – głosiła kartka wywieszona na drzwiach mojego nowego gimnazjum. Nie mam pojęcia, czy zawiesił ją któryś z nauczycieli, czy wyjątkowo dowcipny uczeń (gdy wychodziłem, już jej nie było). Pomyślałem, że brakuje jeszcze nad bramą jakiegoś napisu w stylu „Lernen Macht Frei” albo „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.

 

Apel rozpoczynający nowy rok szkolny był dużo bardziej oficjalny i podniosły niż w mojej starej szkole. Nie zabrakło rzecz jasna sztandarów, hymnów, patetycznych przemówień i innych pierdół. Dyrektor jest niewysokim, pulchnym mężczyzną w okularach, który na dzisiejszą uroczystość założył nieco wiszący na nim czarny garnitur i muszkę w grochy. Ogólnie sprawiał wrażenie bardzo miłego, a jego przemówienie nie dłużyło się tak, jak zwykle po przemówieniach dyrektorów można się spodziewać.

Jeśli chodzi o klasę, po zapytaniu kilku osób zdołałem namierzyć 3A i udałem się w tamtym kierunku. Stanąłem za dwoma chłopakami, którzy tylko na mnie zerknęli i wrócili do rozmowy. Ogólnie nikt nie wydawał się mną specjalnie zainteresowany.

 

Po apelu wychowawczyni zabrała nas do klasy, by powiedzieć parę słów na temat nadchodzącego roku szkolnego. W pierwszej kolejności oznajmiła, że wszyscy powinni „powitać nowego kolegę”, no i kazała mi wstać, przedstawić się i tak dalej. Nikt nie był jakoś nad wyraz rozentuzjazmowany obecnością nowego ucznia w klasie i mało kto zaszczycił mnie jakimkolwiek dłuższym spojrzeniem. Może to i dobrze – nienawidzę być w centrum uwagi.

Wychowawczyni jest w miarę estetyczną kobietą w okolicach trzydziestki. O ile się orientuję, uczy geografii.

 

Jeśli chodzi o moich nowych klasowych kolegów i koleżanki, poznałem tylko parę imion. W ławce przede mną siedziały dwie dziewczyny i z ich rozmowy zdążyłem wywnioskować, że pierwsza, czarnowłosa i w miarę ładna, ma na imię Klaudia, a druga, niewiele mniej urodziwa blondynka to Basia. Zapamiętałem także siedzącą w pierwszej ławce rudą dziewczynę, która zaszczyciła mnie chyba największą ilością spojrzeń dzisiejszego dnia. Parę razy odwróciła się w moim kierunku, a raz się nawet delikatnie uśmiechnęła, gdy napotkała mój wzrok. Nieśmiało odwzajemniłem uśmiech, chociaż, znając życie, wyszedł mi z tego wyjątkowo nieapetyczny grymas.

 

Gdy zbieraliśmy się do wyjścia z klasy, coś zaskoczyło mi w głowie i skojarzyłem tę dziewczynę z sytuacją sprzed sklepu – to ta sama. Jaki ten świat mały.

Zauważyłem, że specjalnie ociągała się z opuszczeniem klasy.

– Hej – zagadnęła, gdy w końcu zdołałem przecisnąć się pomiędzy rzędami.

– Hej – odwzajemniłem uśmiech. – Dopiero przed chwilą skojarzyłem, że już się ogólnie znamy.

– Jeszcze się w zasadzie nie znamy. Weronika, miło mi – przedstawiła się.

Powiedziałem, że mam na imię Maciek i że mi również miło. Wychodząc z sali i idąc szerokim korytarzem, zamieniliśmy parę słów i muszę przyznać, że gadało się nam bardzo przyjemnie. Dowiedziałem się, że mieszka zaledwie kilka ulic od mojego domu, więc poszliśmy w tamtym kierunku. Zdarzyło się parę chwil milczenia, ale ostatecznie podczas dziesięciominutowego spaceru zdążyliśmy poruszyć temat mojej przeprowadzki i naszych gustów muzycznych (też słucha Sex Pistols!).

 

Słowem – można uznać, że całkowicie bezboleśnie znalazłem pierwszą osobę, do której mogę otworzyć usta. Całkiem dobry początek mimo tego, że reszta klasy raczej nie sprawiała wrażenia, że chce się ze mną zaprzyjaźnić.

Pożegnałem się z Weroniką na jednym ze skrzyżowań i wróciłem do domu w niezłym humorze. Zastałem mamę siedzącą w kuchni i czytającą książkę. Spytałem ją, co to za książka.

– Drużyna pierścienia.

Zasugerowałem, żeby odwiedziła lekarza albo chociaż zmierzyła gorączkę – moja mama czytająca Tolkiena? Tego jeszcze nie grali. Cóż, ludzie potrafią zaskakiwać.

Wróciłem właśnie ze szkoły. Pierwszy dzień nauki nie był w sumie aż tak tragiczny, jak się spodziewałem. Może po kolei.

Pierwsza była matematyka. Nie dość, że wszedłem do szkoły równo z dzwonkiem, to jeszcze pomyliłem sale (byłem pewny, że matematyka jest w 12, a nie 21), przez co po zorientowaniu się, że była to pomyłka, musiałem pokonać sto kilometrów korytarza, bo okazało się, że właściwe pomieszczenie znajduje się po drugiej stronie budynku. Nienawidzę prawa Murphy’ego.

 

Ostatecznie w klasie znalazłem się jakieś pięć minut po dzwonku, w wyniku czego zostałem obdarzony przez matematyczkę wyjątkowo nieprzyjaznym spojrzeniem. Nieco speszony przeprosiłem za spóźnienie i zacząłem szukać wolnego miejsca – uznałem, że najlepszym wyjściem będzie posadzenie dupy w trzeciej ławce obok drobnego blondyna, którego imienia jeszcze nie znałem. Miałem jeszcze do wyboru pierwszą środkową ławkę, ale chyba nie muszę tłumaczyć, że nie jest to dobre miejsce, szczególnie na lekcjach matematyki.

 

Gdy zbliżyłem się do upatrzonego krzesła, siedzący w tej ławce blondyn oznajmił opryskliwie, że zajęte i mam iść gdzie indziej. W ten oto sposób wylądowałem w pierwszej ławce.

 

Nauczycielka to na oko pięćdziesięcioletnia kobieta nosząca okulary-połówki jak Albus Dumbledore – może się także pochwalić niewiele mniej bujnym zarostem. Nie zrobiła na mnie specjalnie dobrego wrażenia nie tylko z powodu wybitnie nieprzyjaznego spojrzenia (i wyrazu twarzy). Zaczęła lekcję od krótkiego oznajmienia nam, że wróciliśmy do szkoły, że to trzecia klasa, że nie ma obijania, w parę chwil przypomniała nam reguły obowiązujące na lekcji i zasady oceniania, a następnie uznała, że możemy przejść do realizacji materiału. Na szczęście ani razu mnie nie zapytała ani nie poprosiła do tablicy, czego najbardziej nie lubię na lekcjach matematyki.

 

Drugą w planie mieliśmy historię. Gdy szedłem za resztą klasy w kierunku sali historycznej, dogoniła mnie Weronika z nieodłącznym bananem na twarzy i powitała donośnym „Hej!”. Chwilę później przedstawiła mnie swojej przyjaciółce – Monice. Monika wydała mi się bardzo sympatyczna i spędziliśmy przerwę, rozmawiając i się śmiejąc. Ku mojemu zaskoczeniu żadna z nich nie traktowała mnie jak osoby, której w ogóle nie znają. Szybko okazało się, że podzielają moje zamiłowanie do klasycznego rocka i czarnego humoru, a przy okazji uznałem, że są naprawdę miłe. Bardzo dobry początek.

 

Na historii Weronika zgodziła się ze mną usiąść, co bardzo mnie ucieszyło, zważywszy między innymi na to, że weszła jako jedna z pierwszych i zajęła bardzo fajne miejsce w ostatniej ławce. Historyk to spoko facet, pomimo swojego metra dwudziestu wzrostu, jak go podsadzą, i dość specyficznej gestykulacji (raz byłem pewny, że pokazuje w moim kierunku środkowy palec). Lekcja zleciała bardzo przyjemnie i szybko, między innymi dlatego, że okazało się, że pan Kowalski jest prawie głuchy, przez co rozmowa półgłosem z Weroniką nie była problemem i odbyliśmy bardzo miłą pogawędkę.

Podobnie minęły polski i biologia – bez większych ekscesów. Następny był wuef, który w tej szkole, ku mojemu zaskoczeniu, nie jest koedukacyjny, a więc chłopcy mają go osobno. A szkoda – ulubionym zajęciem osób niećwiczących w starej szkole było przyglądanie się nogom ładnych koleżanek.

 

Gdy się przebierałem, zagadał do mnie siedzący na ławce obok chłopak, który był mi już znany jako Dobek. Jak naprawdę ma na imię, jeszcze nie wiem.

– Ej, ty kręcisz z Werką? – zapytał z szyderczym uśmiechem.

– W zasadzie ledwo się znamy – odparłem.

– Ciągnie cię do psychicznych?

– Co?

Rozmowa urwała się wraz z wejściem do szatni wuefisty, który bardzo subtelnie zapytał, ile, do cholery jasnej, ma jeszcze na nas czekać.

Prawdopodobnie narkoman na głodzie ma dużo lepszą kondycję niż ja, przez co po półgodzinie latania za piłką byłem mokry jak przeciętna belieberka na widok swojego idola. Nie muszę chyba dodawać, że Diego Maradona ze mnie nie jest, więc:

1. nasłuchałem się wielu przekleństw pod moim adresem, głównie dlatego, że mam ogromne problemy z przyjęciem piłki,

2. mimo wszystko nieco zintegrowałem się z męską częścią mojej klasy i w sumie kojarzę już większość z imienia albo chociaż ksywy; z tego, co zauważyłem, wynika, że nikt nic do mnie raczej nie ma i chyba będziemy się dogadywać.

Po wuefie do mojej listy marzeń dołączyły dwie pozycje: zimny prysznic i coś do picia. Niestety, nie miałem dostępu ani do łazienki, ani żadnego napoju, a przede mną były jeszcze przecież dwie lekcje. Niezbyt przyjemna sytuacja.

 

Fizyka i religia minęły jednak zaskakująco szybko, a ja zdołałem wrócić do domu o własnych siłach, po czym walnąłem się na łóżko.

Teraz jest dwudziesta pierwsza, a ja, już wykąpany i pachnący, siedzę przed kompem. W sumie mogę uznać dzisiejszy dzień za udany, z czego bardzo się cieszę – jak wspomniałem, byłem pewny, że będzie dużo gorzej.

Piątek, jak cudownie.

Musicie mi wybaczyć, że wczoraj zacząłem pisać, ale nie napisałem nic ambitnego – po prostu uznałem, że jestem tak zmęczony przeżyciami minionego tygodnia, że dobrą opcją będzie pójść spać przed dwudziestą drugą. Dzięki temu nie dość, że obudziłem się dzisiaj o ósmej, to jeszcze byłem w miarę wyspany – to bardzo dziwne, zważywszy na fakt, że w weekendy wstaję dopiero wtedy, gdy już nie mogę znieść woni własnego oddechu, albo gdy mama do mnie krzyczy, że mam wstawać, bo obiad.

 

Jestem w dobrym nastroju i muszę przyznać – nie spodziewałem się, że ten tydzień będzie tak przyjemny. Wydaje mi się, że zawdzięczam to przede wszystkim Weronice, która jest naprawdę bardzo fajna. Często rozmawiamy, nie kończą się nam tematy, no i codziennie wracamy razem do domu. Właśnie doszedłem do wniosku, że w sumie nie mam jej numeru ani nawet nie znalazłem jej na fejsie. Jak skończę dzisiejszą notkę, to jej poszukam.

 

Nie oszukujmy się – nie da się ukryć, że Weronika, pomimo tego, że jest bardzo urocza, nie zasługuje na miano miss powiatu. Nadrabia jednak pewnością siebie i częstym uśmiechem, do którego, muszę przyznać, zacząłem mieć słabość. Nie wiem, czy ona odwzajemnia moje zainteresowanie, ale przynajmniej staliśmy się bardzo dobrymi kumplami – na słowo „przyjaciółmi” chyba jest jeszcze zbyt wcześnie.

 

Zakolegowałem się też z paroma innymi osobami, najbardziej z Antkiem – niewysokim, sympatycznym chłopakiem z naszej klasy, który zagadał do mnie, gdy zauważył, że mam na sobie koszulkę Metalliki. Najlepszy przyjaciel Antka to Tomek, który również wydał mi się bardzo w porządku. W przeciwieństwie do tego pierwszego może się pochwalić prawie metrem dziewięćdziesiąt wzrostu, przez co sprawia wrażenie osoby, której nie warto fikać. Po chwili rozmowy okazało się jednak, że jest spokojny i łagodny.

 

Nieco lepiej poznałem także Patryka, który jako jedyny w klasie reprezentuje jakąś subkulturę – mianowicie jest metalem. Nie obnosi się jednak z jedzeniem kotów czy składaniem Szatanowi ofiar z gołębi, no i rozmawia się z nim bardzo przyjemnie. Poza tym gra na gitarze, co jest głównym tematem naszych rozmów. Siedzę z nim na biologii i angielskim. Zauważyłem, że kumpluje się z dużo starszymi ludźmi. Raz pod szkołą jakaś gotka powitała go buziakiem; miała na oko osiemnaście lat i może nie grzeszyła przesadną urodą, ale zdecydowanie mogła się pochwalić…

 

bardzo dużymi…

wyglądającymi naturalnie…

oczami, zboczuchy.

 

Zrobiłem sobie kanapkę, otworzyłem puszkę coli i przed chwilą znalazłem na fejsie Weronikę, po czym przyjąłem zaproszenia od Patryka, Tomka i kilku innych osób z klasy. Zaprosiła mnie nawet klasowa piękność, Klaudia, co mnie zaskoczyło, zważywszy na fakt, że nie miałem pojęcia, że wie nawet, jak mam na imię. Wysłałem Weronice wiadomość „Miłego weekendu!” i czekam, aż odpisze. W międzyczasie dokończę tę notkę.

 

Ogólnie rzecz biorąc, moja nowa klasa mnie chyba zaakceptowała. Co prawda całkiem spora część osób nie odzywa się do mnie zbyt często i traktuje mnie raczej chłodno, ale te kilka, które wymieniłem wyżej, odnosi się do mnie naprawdę w porządku, z czego się cholernie cieszę.

 

O, Weronika odpisała. Kończę.

Życzę Wam wszystkiego najlepszego z okazji pierwszego poniedziałku nauki w nowym roku szkolnym, a także z okazji pierwszego poniedziałku miesiąca.

 

Jest dwudziesta pierwsza z minutami, a ja siedzę przed kompem i zastanawiam się, o czym mogę Wam napisać, gdyż zbiera się coraz więcej rzeczy, którymi chciałbym się podzielić.

 

To może po kolei.

 

Weronika jest bardzo fajna. Większość przerw spędzam z nią, czasami też z jej przyjaciółką.

 

Koledzy, o których wspomniałem w jednym z poprzednich postów, również zachowują się wobec mnie bardzo w porządku, chociaż ze strony niektórych osób z klasy wyczuwam naprawdę sceptyczne nastawienie w stosunku do mnie. Na dzisiejszej matmie spytałem siedzącą przede mną Andżelikę, czy może pożyczyć mi gumkę, bo widziałem, że ma. Odparła jednak, iż takowej nie posiada, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem.

 

Podobnie było z Grześkiem. Przechodząc między ławkami w drodze na korytarz, musiałem przecisnąć się obok niego, a że jestem wybitnie kulturalnym młodym człowiekiem, powiedziałem: „Sorry, chcę przejść”. On z kolei obdarzył mnie spojrzeniem, ale po chwili odwrócił głowę i się nie odsunął, więc jako osoba, która nie lubi się narzucać, nieco zmodyfikowałem trasę i przeszedłem pomiędzy innymi rzędami ławek.

 

Wiem, że może nieco